Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba
Szczegóły |
Tytuł |
Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Goszczurny
SKRAWEK NIEBA
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Rozdział pierwszy
Lubił to miejsce. Miasto było o krok, a tu panował spokój. Las pachniał jak na
wsi, czasem
rozlegał się głos rozbawionego psa czy ktoś wolnym krokiem przechodził w
pobliżu. Przez
gałęzie drzew, lekko drgające pod wpływem łagodnego, wieczornego wiatru,
migotały
gwiazdy, jakby z góry dawały tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatujące odgłosy
miejskie:
krótki, ostry klakson, przytłumiony jęk syreny stoczniowej albo gwizd parowozu
ciągnącego
wagony ruchliwą trasą do Gdyni były jakieś nierealne. Stawał się tutaj częścią
lasu, przyrody,
czuł w sobie wyrozumiałość, nawet życzliwość, właściwą dojrzałemu wiekowi,
płynącą ze
świadomości, że swoje już przeżył, sprawiającą, iż nie raziły go pary
pośpiesznie skręcające
głębiej w krzaki na jego widok lub niekrępujące się wcale, przytulone ciasno i
całujące się
zapamiętale.
Niedaleko miał do tego zakątka. Ulica Morska, której wylot dotykał
najruchliwszej arterii
Trójmiasta, tutaj dochodziła prawie do samego lasu. Wystarczyło wyjść z domu,
skręcić w
lewo, przespacerować kilkaset kroków i już zaczynał się ten las-park. Nie
uporządkowane i
przez to sympatyczne alejki prowadziły między wzgórza przez małe polanki i
dolinki, zakątki,
gdzie można się było ukryć, posiedzieć na ławeczce albo jeszcze lepiej, gdy
słońce mocniej
przygrzewało – na trawie, wystawiając twarz ku ciepłu płynącemu z nieba. Było
tam
miejsce szczególnie przez niego ulubione, do którego musiał iść dość długo,
wspinać się wysoko.
Ale za to, kiedy osiągał szczyt wzgórza, na którym niegdyś zbudowano coś w
rodzaju
małej baszty otoczonej metalową barierką, miał przed sobą piękną, rozległą
panoramę. Nad
koronami drzew wzrok swobodnie biegł aż ku zatoce, całkowicie wypełniającej
horyzont, o
kolorze i wyglądzie zależnym od pogody, pory dnia i roku. Raz była
bladoniebieska, łagodna,
spokojna, to znów biaława, okryta lekką drgającą mgiełką, kiedy indziej
ciemniała jak butelkowe
szkło, robiła się granatowa, poważna i obca. Widać stąd było statki posuwające
się ruchem
nie od razu dostrzegalnym dla oka, idące w kierunku Gdyni lub od razu za ostrogą
portową
kierujące się bardziej na północ, ku otwartemu morzu za Półwyspom Helskim, a
nieraz
wyczekujące cierpliwie na wprowadzenie do portu.
Morze i wszystko, co się na nim działo, było tłem dla obrazu, który rozpościerał
się bliżej,
tuż za zielonym dachem drzew. Miasto wypełniało tę przestrzeń, jak tylko mógł
sięgnąć
wzrok. Spomiędzy czerwonych dachów wyrastały szare bryły wysokich nowoczesnych
bloków
o oknach jarzących się czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca, bodły niebo
charakterystyczne
gdańskie wieże: tępa, potężna – kościoła Mariackiego; wysmukła, połyskująca
złotą figurą króla Zygmunta – Ratusza Głównomiejskiego, a wokół nich wiele
innych, już
niższych.
Teraz, po zmroku, nie widział tego wszystkiego tak dokładnie. Tylko światła
miasta, mrugające
jak gwiazdy w górze, wyznaczały obszar tętniący życiem.
Schodził w dół. Wieczór był wyjątkowo ciepły, nie taki jak zazwyczaj u schyłku
lata, gdy
chłód i wilgoć wciska się za kołnierz. Toteż nie spieszył się. Z bocznej
ścieżki, wiodącej
skrótem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszedł na nieco szerszą alejkę.
Już niewielka
przestrzeń dzieliła go od pierwszych zabudowań, a dalej była Morska i w pobliżu
dom,
w którym mieszkał.
Niedaleko zabrzmiał krótki, nerwowy śmiech kobiety. Zaraz jednak ucichł i tylko
szelest
krzaków wskazywał miejsce, w którym ktoś się znajdował. Z rejonu stanowiącego
zaplecze
domów akademickich dobiegały dźwięki gitary i niewyraźny, przytłumiony śpiew.
Dochodził do skraju lasu. Już widział przed sobą ciemny asfalt ulicy i nikłe
światło latarni.
Krzyk zabrzmiał nagle i sprawił, że stanął przestraszony. Znów krzyk. Dreszcz
przeszedł
mu po plecach, a serce zaczęło bić szybciej.
Ktoś krzyczał przeraźliwie, rozdzierająco, w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Aaaa!
Głos załamał się i przeszedł w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchnął
wezwaniem:
– Na pooomoc!
Usłyszał też inne niewyraźne głosy przekleństwa, zawołanie: „Zatkaj mu pysk!”
To było całkiem blisko. Gdy krzyk ucichł, słyszał odgłosy szamotaniny, zduszone
słowa,
sapanie, uderzenia i szuranie nóg. Wreszcie gwałtowny tupot ucieczki, gonitwy,
sapanie, odgłosy
uderzeń, charkot bitego człowieka, klaskanie butów po asfalcie towarzyszące
wołaniu:
„Trzymaj go!”
Nie namyślał się ani chwili, gdy otrząsnął się z szoku, w jaki wprawił go
rozpaczliwy
krzyk, tak brutalnie wdarłszy się w miły nastrój. Nie pomyślał, że mogą to być
bandyckie
porachunki, do których lepiej się nie mieszać. Nie przyszło mu także na myśl, że
napastników
może być kilku, w dodatku silnych, młodych i bezwzględnych, wobec niego jednego,
co lato
życia dawno miał za sobą. Nie miał czasu myśleć o tym wszystkim. Poderwał się,
pchnięty
pierwszym odruchem człowieka przyzwyczajonego reagować na krzywdę, na wszelki
sygnał
alarmowy.
Skoczył najszybciej jak mógł przed siebie. Z góry łatwo mu było dobiec do
miejsca, w którym
rozgrywała się bójka. Było to tuż na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W
słabym
oświetleniu niewyraźnie widział kotłujące się sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie
jazgotał pies
na terenie pobliskich zabudowań, światło w oknach wskazywało, że ludzie są w
domu, a
krzyk był tak głośny, iż musieli go słyszeć, nikt jednak nie wyszedł na pomoc.
Wpadł pomiędzy
skłębione, ruchliwe ciała.
– Stój! – krzyknął jak umiał najgłośniej. – Zostawcie go! – zamachnął się i z
całej siły uderzył
najbliższego. Ten krzyknął nie tyle z bólu, ile ze zdziwienia.
Napadnięty, widząc, że ktoś przyszedł mu z pomocą, natychmiast rzucił się do
walki, uderzył
drugiego.
Ale napastników było trzech. Szybko zorientowali się, że na pomoc przybył tylko
jeden
człowiek, toteż rzucili się na niego. Poczuł silne kopnięcie w nogę, a przed
ciosem w głowę
zdołał się osłonić, sam nie rezygnując i razem z napadniętym nie żałując ciosów.
Niespodziewanie z boku rozległy się okrzyki:
– Tu, szybciej!
– Milicja! – krzyknął starszy człowiek, byli to jednak studenci z pobliskiego
akademika,
ściągnięci odgłosami awantury.
Teraz sytuacja się zmieniła. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki.
– Gońcie, tam, uciekają! – wzywał rozedrganym głosem młody poszkodowany
człowiek.
Sam pierwszy rzucił się za uciekinierami, ale student chwycił go za ramię.
– Stój, zwariowałeś? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczają się i może być źle.
Od strony latarni rozległ się tupot nóg. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę.
Ujrzeli trzech
ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brodą, biegiem zbliżających się w ich
kierunku.
– Jest milicja – stwierdził ktoś.
– Panowie, zmywamy się, jesteśmy już niepotrzebni, władza da sobie radę sama – i
studenci,
nieciekawi epilogu tej historii, odeszli.
Napadnięty dyszał ciężko. Mężczyzna poczuł zalatujący od niego alkohol. Światło
latarni
wydobywało z mroku sylwetkę młodego chłopaka w poszarpanym ubraniu, z
potarganymi
włosami, pokrwawioną twarzą. Chciał się do niego odezwać, kiedy nagle stało się
coś nieprzewidzianego.
Milicjanci byli blisko – na tle świecącej z tyłu latarni wyraźnie rysowały się
ich umundurowane
sylwetki. Chłopak nagle szarpnął się, uskoczył w bok i chciał dać nura w krzaki.
Nawet
nie spojrzał na człowieka, który mu przybył na ratunek.
Mężczyzna znów zadziałał odruchowo. Błyskawicznie złapał chłopaka za rękę i
przytrzymał.
– Stój! Gdzie to?! – rzucił ostro.
– Zostaw pan! – chłopak szarpnął się, ale nie zdołał wyswobodzić ręki.
Milicjanci byli już przy nich, otoczyli, któryś zaświecił ręczną latarkę.
– Co jest? Co tu się stało? – zapytał plutonowy, dowódca patrolu.
– Nic, wszystko w porządku – odpowiedział chłopak.
Teraz już stał spokojnie, a nawet przysunął się bliżej do starego człowieka,
jakby u tego
obcego szukał opieki.
– Kto tu wołał o ratunek?
– Napadli go – mężczyzna puścił wreszcie rękę chłopaka. – Była bójka, jest
pokrwawiony.
– Kto cię napadł? Znasz ich? – światło milicyjnej latarki wydobyło z mroku
podrapaną,
spoconą twarz chłopca.
– Tacy jedni... Nie znam – bąknął niezbyt pewnie.
– Naprawdę? – milicjant podejrzliwie przeciągnął pytanie. Nagle zwrócił się do
mężczyzny:
– A wy, obywatelu? Coście za jedni? Skąd się tu wzięliście?
– Ratowałem go, interweniowałem – z godnością odparł starszy człowiek.
– Aha. A przed kim?
– Było ich trzech. Uciekli tam, do lasu – ruchem głowy pokazał kierunek.
– Za co cię napadli? – milicjant przysunął się bliżej do poszkodowanego, a ten
cofnął się o
krok.
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć. Nie znam ich...
– Tak sobie spokojnie szedłeś i nagle cię napadli, co? I wcale nie wiesz, kto to
był? – głos
milicjanta był coraz bardziej ironiczny.
Chłopak nie odpowiedział. Przejechał dłonią po twarzy i starł krew z rozbitej
wargi.
– Pokaż no, bracie, dokumenty.
Chłopak poruszył się niespokojnie. Nadal nie odpowiadał. Mężczyzna przysłuchiwał
się w
milczeniu. Wyczuwał, że chłopak boi się milicjantów. Był trochę oszołomiony
całym zajściem,
nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Próba ucieczki, a teraz te objawy
strachu
wskazywały, że ma do czynienia z jednym spośród owych młodych ludzi, którzy wolą
mrok
od światła, unikają kontaktów z przedstawicielami władzy, a swoje porachunki
załatwiają
między sobą.
– No, słyszałeś? – ponaglił dowódca patrolu.
Chłopak skulił się. Spojrzał na swego wybawcę i mężczyzna przez moment dostrzegł
w
szarym świetle błysk jego przerażonych oczu.
– Nie mam – cicho powiedział chłopak.
– Nic, żadnego papierka nie masz? – zdziwił się milicjant.
– Nic.
– I tak chodzisz po świecie bez żadnego dowodu albo legitymacji?
– Ja... eee... zostawiłem w domu.
– Tak? To może powiesz, gdzie mieszkasz? Pójdziemy z tobą albo damy znać, żeby
ktoś
przyniósł dokumenty, a ty sobie poczekasz w areszcie...
– W areszcie? Za co, panowie, to mnie pobili... – W głosie chłopaka zadrgał taki
lęk, że
mężczyzna niespodziewanie poczuł litość. Postąpił krok naprzód i odezwał się:
– Panowie, zostawcie go, przecież widzicie, że jest pobity. To rzeczywiście jego
napadnięto.
– A pan co? – plutonowy przysunął się do mężczyzny i błysnął mu w twarz latarką.
– Już przecież mówiłem, udzielałem pomocy, widziałem wszystko.
– Proszę o dokumenty.
– Ja?
– Tak.
– A to dlaczego?
– Sam pan mówi, że był świadkiem zajścia.
– Proszę.
Mężczyzna był zdenerwowany. Nieco trzęsącymi się palcami wyjął portfel,
poszperał w
nim przez chwilę i wyjął dowód osobisty. Milicjant przez cały czas usłużnie mu
przyświecał.
Potem wziął dokument, uważnie go obejrzał, zapisał w swoim notesie imię,
nazwisko i adres.
Zakończywszy te czynności, zwrócił się do chłopaka.
– A ty, synku, pójdziesz z nami. – Ale za co, dlaczego?...
Mężczyzna sam nie wiedział, co nim kierowało. Niespodziewanie ujął chłopaka pod
ramię,
przyciągnął do siebie i powiedział:
– Zostawcie go, panowie. Ja go odprowadzę do domu.
– Pan? Pan go zna?
– Ależ oczywiście. To syn sąsiadów. Wyszliśmy razem, żeby się przejść. Często ze
mną
wychodzi wieczorem. Dziś napadli go, a ja mu pomogłem.
– Coś mi tu nie gra – mruknął drugi milicjant.
– Czemu pan od razu nie mówił, że to znajomy? – nie dowierzał plutonowy.
– Bo pan mnie nie pytał. Mieszkamy tu, niedaleko, przy Morskiej.
– To niech mu pan powie, żeby na przyszłość nosił ze sobą jakiś dokument.
Następnym razem
wyląduje w komendzie.
– Oczywiście, mógłbyś coś mieć przy sobie – starszy pan skarcił chłopaka. –
Chodź, w
domu będą przerażeni twoim wyglądem. Jeszcze i mnie się dostanie...
Ruszył z wolna w dół, trzymając chłopaka pod rękę. Milicjanci rozstąpili się
niechętnie.
Jeden z nich powiedział półgłosem:
– A ja bym go jednak wziął i sprawdził...
Nikt mu nie odpowiedział. Cała trójka milicjantów ruszyła także w dół ulicy o
parę kroków
za oddalającymi się mężczyznami.
Prowadził chłopaka wolno, silnie przyciskając jego ramię do swego boku.
Wyczuwał, że
tamten drży, jest napięty i czujny. Gdy doszli do miejsca, w którym należało
skręcić w lewo,
w ulicę Morską, mężczyzna poczuł, że chłopak drgnął, jakby chciał się wyrwać i
skoczyć
przed siebie, na pola za akademikami. Z całej siły przytrzymał go i rzucił
ostrym szeptem:
– Nie rób głupich kawałów.
– Co pan? – żachnął się chłopak.
– Idą za nami. Dogonią cię i ja też będę miał przykrości.
Napięcie u chłopaka zelżało. Teraz już pozwalał się prowadzić. Szedł krokiem
ciężkim,
niemal się zataczał. Był zmęczony tym, co przeżył przed chwilą, a i nie całkiem
trzeźwy.
Milicjanci uparcie kroczyli za nimi. Nie spuszczali ich z oczu. Chłopak obejrzał
się ukradkiem.
– Idą? – zapytał mężczyzna.
– Idą. Przyczepili się...
– Chodź spokojnie, oni podejrzewają, że ich okłamałem.
– Dokąd mnie pan prowadzi?
– Chodź. Naprawdę mieszkam tu blisko, o, w tamtym domu.
– Oni poczekają na dole.
– Tak bardzo ich się boisz?
Chłopak nie odpowiedział. Mężczyzna spojrzał na niego spod oka i zobaczył
chmurną minę,
spuszczone oczy, zły wyraz pokiereszowanej twarzy. Odczuł lekki niepokój, ale
zarazem i
żal.
– Nie bój się – powiedział. – Nie zostawię cię...
– Co pan – chłopak poderwał głowę. – Nie boję się. Nic nie zrobiłem.
– Dobrze, dobrze, chodź.
Ciągle nie zastanawiał się nad tym, co robi. Był po prostu konsekwentny. Skoro
raz postanowił
ochronić chłopaka i udzielić mu pomocy, nie mógł się już cofnąć. Rozumiał, że
teraz
miałby sam poważne kłopoty z milicjantami, którzy wciąż czujnie ich obserwowali.
Przed wejściem do budynku chłopak jeszcze raz przez moment się zawahał, lekko
jednak
popchnięty, wszedł do wnętrza.
Był to stary, odrapany dom. Na dole połowę parteru zajmowało mieszkanie, a drugą
sklep
spożywczy, którego szyba wystawowa, zakratowana teraz, była jasno oświetlona i
ukazywała
lekko zakurzone kolorowe opakowania artykułów żywnościowych.
Mężczyzna mieszkał na drugim piętrze. Czuł się już mocno zmęczony całym dniem, a
zwłaszcza ostatnimi przeżyciami, toteż wspinał się wolno po niezbyt czystych,
stromych,
drewnianych schodach. Jedną ręką trzymał się pomalowanej kiedyś na brązowo,
chwiejącej
się poręczy, drugą zaś ciągle trzymał chłopaka, jakby się obawiał, że jeszcze tu
mu ucieknie.
Chłopak szedł obok niego w milczeniu. Nie rozglądał się, nawet nie patrzył na
swego wybawcę,
dyszał tylko ciężko, jakby wykonał bardzo męczącą pracę albo przebiegł kilka
kilometrów.
Dopiero kiedy stanęli pod drzwiami mieszkania na drugim piętrze, wyprostował
się,
lekkim szarpnięciem wyswobodził ramię i spojrzał na mężczyznę.
– No co?
– Nie pójdę dalej – powiedział.
– A co zrobisz?
– Poczekam tu, aż odejdą. Dziękuję panu – zabrzmiało to niespodziewanie ciepło.
Mężczyzna spojrzał na chłopaka uważnie, lecz ten odwrócił twarz, jakby się
wstydził spojrzeć
w oczy swemu wybawcy. W słabym świetle popstrzonej przez muchy, zakurzonej
żarówki
jego sylwetka rysowała się niewyraźnie.
– Nie zawracaj głowy. Oni będą czekali. Złapią cię, gdy tylko wyjdziesz na
ulicę.
– Ale...
– Chodź. Mieszkam sam. Niczego się nie bój. Doprowadzisz się do porządku, jesteś
mocno
poturbowany.
Chłopak odruchowo dotknął dłonią twarzy. Skrzywił się lekko. Mężczyzna tymczasem
wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Popchnął przed sobą chłopaka i sam
przekroczył
próg mówiąc:
– Wchodź, wchodź, niczego się nie bój...
Zaświecił światło w przedpokoju. Chłopak dostrzegł otwarte drzwi i szybko
postąpił naprzód.
Nie pytając gospodarza o nic, przeszedł ciemny pokój, dotarł do okna, otworzył
je i
wychylił się. Gospodarz stanął za nim i zapytał:
– No co, są?
– Stoją skur... – urwał wpół słowa i speszył się.
Gospodarz udał, że nie słyszał. Roześmiał się trochę sztucznie.
– Widzisz, puścili cię, a jesteś prawie jak w areszcie. Ale nie traktuj mojego
mieszkania
jak aresztu. Proszę, rozgość się, mamy chyba czas, przynajmniej ja...
Zapalił światło i odwróciwszy się, popatrzył uważnie na swego niedobrowolnego
gościa.
Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć dokładnie. Uczynił to bez zbytniej
dyskrecji, uważając
widocznie, że skoro tak daleko posunął swoją troskę o niego, to ma prawo poznać
swego
przypadkowego podopiecznego.
Chłopak na oko mógł liczyć nieco ponad dwadzieścia lat. Był niewysoki, szczupły,
ale dobrze
zbudowany, miał ciemne włosy i zarost dość gęsty, lecz jeszcze miękki. Szczotka
niemal
czarnych włosów wichrzyła mu się na głowie. Spod nich błyskały ciekawie, a
zarazem nieufnie
piwne oczy z rzęsami długimi jak u dziewczyny. Twarz znaczyła czerwona pręga
biegną-
ca przez policzek od rozciętego łuku brwiowego. W kącikach warg czerniała
zakrzepła krew,
pod okiem wystąpił siniak. Zakrwawione ucho dopełniało obrazu uszkodzeń. Dłonie
miał
szczupłe, ładne, o palcach długich, nerwowych jak u pianisty, ciemnych od
zaskorupiałego
brudu. Był ubrany źle, nawet biednie. Miał na sobie zniszczone farmerki,
flanelową kraciastą
koszulę, rozchełstaną na piersiach, i mocno sfatygowaną marynarkę o lekko
poszarpanych
rękawach.
Stał pod oknem, odwrócony w stronę pokoju, z czujnie ściągniętą twarzą i
wyglądał żałośnie.
Patrzył w milczeniu na swego gospodarza, jakby czekając, co będzie dalej... Obaj
mierzyli
się wzrokiem, przyglądali się sobie z nie ukrywaną ciekawością.
Gospodarz był człowiekiem mocno już starszym: sądząc po niemal białej czuprynie,
głębokich
bruzdach na twarzy i pomarszczonych rękach, obciągniętych skórą przypominającą
pergamin – mógł mieć dobrze po sześćdziesiątce. Trzymał się prosto, był ubrany
skromnie,
lecz schludnie i starannie.
Chwila wzajemnej lustracji przeciągała się. Najwyraźniej obaj nie bardzo
wiedzieli, co
dalej robić. Gospodarz patrzył uparcie chłopakowi w oczy.
Co to znaczy? Dlaczego to zrobiłem? Chłopak wygląda jak bandzior, ale jest w nim
coś
sympatycznego. Oczy. Ma ładne oczy. Patrzy bystro i uważnie. Jest na pewno
inteligentny.
Strasznie zaniedbany. Sympatyczny... Sympatyczny, inteligentny, a może mnie tu
napaść,
pobić, okraść, może zrobić, co mu się podoba i sam sobie będę winien.
Zwariowałem chyba...
Skąd ten odruch samarytański? Na pewno coś ma na sumieniu, musi mieć, bo by się
tak nie
bał milicjantów. Banda łobuzów załatwiała swoje porachunki.
Niepotrzebnie się wmieszałem. Ale by go poważnie poturbowali. Mogłem jednak nie
brnąć dalej. Kto mi kazał taszczyć do domu? Robiłem, nie myślałem. Trzeba się go
pozbyć
jak najprędzej. Zamknęliby go. Może i powinien siedzieć w areszcie, a nie w moim
mieszkaniu?
Do licha... Podejrzany typ... Nic nie mówi... Wystraszony i speszony.
Zaskoczony. On
też nie rozumie, dlaczego go obroniłem. Pewnie uważa mnie za starego durnia. I
słusznie. Ale
nie patrzy zaczepnie ani obraźliwie. Bodaj to wszystko...
Chłopak nie spuszczał wzroku, zmarszczył lekko brwi, dłonie wparł w parapet.
Po jaką cholerę dałem się tu przyprowadzić? Co to za facet? Chyba lekko
stuknięty. Nikt,
kto ma dobrze pod sufitem, nie postąpiłby tak jak on. Przecież mnie nie zna. A
może?... Nie,
skądże by mógł mnie znać! Bronił mnie i sam by dostał wycisk, gdyby nie studenci
i milicja.
Wariat. Czemu potem ratował? Może ma też porachunki z gliniarzami i chciał ich
wykołować,
żeby im zrobić na złość? Eee, taki stary, co może z nimi mieć? A jednak zrobił z
nich
balonów. Żeby nie to – zabraliby mnie. Ciekawy facet. Może zrobił to z litości?
A może mu
się podobam? To byłaby heca! Ale nie, wygląda normalnie. Nienachalny, spokojny.
Ciekawe,
co on kombinuje? Pewnie poczeka, aż tamci odejdą i pokaże mi drzwi. No i dobrze.
Pójdę,
byle prędzej. I byle o nic nie pytał. Nic mu nie powiem. Raz go widzę i więcej
nie zobaczę.
Nie dam się wybebeszyć. O jasny gwint, jak boli! Najgorzej nad okiem. I ten
policzek. Ucho
mam chyba naderwane. Byłoby marnie, gdyby ten dziadek nie doskoczył. Wygląda na
siedem
dych, a rzucił się do nich, jakby miał osiemnastaka. Odważny. Co teraz powie, co
zrobi?...
– Musi cię boleć, masz mocno porozbijaną głowę – powiedział gospodarz.
Chłopak odprężył się. Widocznie nie spodziewał się tych słów. Poruszył się,
postąpił krok
naprzód. Zachwiał się przy tym lekko i odruchowo chwycił za oparcie krzesła.
– Solidnie cię poturbowali – stwierdził gospodarz.
– Eee tam, przejdzie. Zresztą ja im też dosunąłem! – Wyciągnął przed siebie rękę
i pokazał
knykcie z pozdzieraną skórką.
– Nie dałbyś rady, ich było trzech – zauważył rzeczowo gospodarz.
Chłopak nie odpowiedział. Nadal trzymał się krzesła, jakby się obawiał, że kiedy
stanie
bez oparcia, runie na podłogę. Mężczyzna to zauważył. Zakrzątnął się, podszedł
bliżej, ujął
go pod łokieć.
– Chodź – pociągnął lekko. – Umyjesz się. Trzeba ci to zajodynować.
– Co pan? – żachnął się chłopak. – Nic mi nie jest. Poczekam, aż tamci odejdą i
pójdę sobie.
Już może odeszli?
– Chodź, nie zawracaj głowy. W takim stanie nigdzie nie możesz iść.
– Niech mnie pan zostawi – chłopak usiłował wyszarpnąć ramię, ale uczynił to
słabo.
Gospodarz zmarszczył brwi, popatrzył na niego ze złością i powiedział gniewnie:
– Słuchaj no, siłą cię tu nie mam zamiaru trzymać. Możesz iść od razu, proszę
bardzo. Ale
jak ci chcę pomóc, to nie szarp się jak małe dziecko. Ja w tym interesu nie
mam... Do niczego
cię nie chcę zmuszać. Wolna droga.
Chłopak wyprostował się. W pierwszym odruchu zamierzał ruszyć do drzwi, lecz ból
silnie
mu się przypomniał, aż się skrzywił i oczy mu przygasły. Wróciła świadomość
rzeczywistości
– być może milicjanci jeszcze nie odeszli, a i napastnicy mogą gdzieś czaić się
w pobliżu.
Poddał się. Nie patrząc na gospodarza ruszył wolno w stronę łazienki.
Starszy pan dał mu ręcznik i mydło, asystował przy myciu, a gdy brud zniknął z
rąk i twarzy,
wyciągnął jodynę i posmarował zadrapania. Chłopak syknął, ale zaraz się opanował
i już
cierpliwie znosił sanitarne zabiegi opiekuna.
Gospodarz krytycznie popatrzył na jego ubiór, pokręcił głową.
– Ściągnij to wszystko – powiedział. – Wykąp się porządnie, cały, nie żałuj
mydła.
– Ale co pan... – protestował słabo chłopak.
– Nie gadaj – dyrygował bezceremonialnie gospodarz. Rozumiał, że skoro gość raz
mu
uległ, będzie i nadal posłuszny. – Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. A to
włóż na siebie,
jak wyjdziesz z wanny – rzucił swoją piżamę. – Twoje łachy musisz trochę
wyczyścić, nie
możesz chodzić taki niechlujny. Zamknął za sobą drzwi łazienki, ale stał chwilę
pod nimi i
nasłuchiwał. Przez długi moment. panowała tam kompletna cisza. Potem jednak gość
zaczął
się ruszać, w końcu zaszumiała woda lecąca do wanny. Gospodarz uśmiechnął się i
odszedł
do kuchni.
Mieszkanie było malutkie: składało się z dwóch mikroskopijnych pokoi, które
powstały z
jednego dużego, przedzielonego cienką ścianą. Łazienka zajmowała parę metrów
kwadratowych,
a kuchnia była taka, że dwie osoby z trudem mogły się w niej poruszać. Dawniej
całe
piętro zajmowało jedno mieszkanie, obecnie było ono podzielone i przerobione
tak, że powstały
dwa odrębne. Jednakże ściany oddzielające te dwa mieszkania, a także
poszczególne
pokoje, były tak cienkie, że niemal wszystko się słyszało, co się dzieje na
całym piętrze.
Gospodarz krzątał się po kuchni. Nie umiejąc sobie odpowiedzieć, po co zajmuje
się przybłędą,
czuł coś w rodzaju zadowolenia. Może to sprawił fakt, że chłopak w końcu okazał
się
uległy, może poczucie spełnionego obowiązku wobec skrzywdzonego, a może inne
jeszcze
jakieś nieuświadomione uczucia, w każdym razie gospodarz był teraz pogodny,
niemal wesół.
Wyciągnął cały zapas kiełbasy, nieco zeschnięty żółty ser, chleb, masło, a nawet
wyszperał
dżem śliwkowy, bo pomyślał, że tego wszystkiego może być za mało dla chłopaka,
który zapewne
jest bardzo głodny.
Nastawił czajnik i zaparzył świeżą herbatę. Kiedy ustawił jedzenie na stole w
pokoju,
uśmiechnął się sam do siebie.
Przez długą chwilę stał przed szafką w pokoju i zastanawiał się. W końcu
otworzył
drzwiczki. Stała tam napoczęta półlitrówka wódki, otoczona niewielkimi
kieliszkami. Ujął
butelkę w dłoń i patrzył na nią. Wahał się.
Sam poczuł ochotę na kieliszek. Nalał więc sobie, wypił szybko, ukradkiem
spoglądając
ku łazience, czy gość nie zaskoczy go, po czym schował butelkę i kieliszek na
powrót do
szafki.
Chłopak wyszedł z łazienki. W przyciasnej piżamie wyglądał nieco śmiesznie, ale
był czysty,
zaczerwieniony od ciepłej wody. Lśniły wilgocią przylizane włosy. Był jakiś
bezbronny
w tym stroju i boso.
– Weź moje pantofle – gospodarz podsunął mu łapcie.
Chłopak bez protestu włożył je i wszedł do pokoju. Stanął zdumiony na widok
zastawionego
stołu. Gospodarz z uciechą patrzył na jego zaskoczoną, minę.
– Coś tak zbaraniał – powiedział wesoło. – Siadaj, na pewno jesteś głodny.
Chłopak chciał coś powiedzieć, może zaprotestować, może podziękować, ale
przełknął
tylko ślinę i bez słowa zajął miejsce przy stole. Nawet nie czekał na
zaproszenie, od razu sięgnął
po chleb. Nie umiał zapanować nad sobą. Był głodny i nagle wszystko przestało go
obchodzić.
Rzucił się na jedzenie z żarłocznością wilka w czasie surowej zimy. Cztery grube
na
dwa palce pajdy chleba z kiełbasą i serem połknął w oka mgnieniu. I dopiero
wtedy sięgnął
po herbatę. Wypił całą szklankę niemal jednym haustem i jęknął:
– Och, ale mi się chciało pić.
– Naleję ci jeszcze – gospodarz, który zaledwie zdążył zjeść jedną kromkę
chleba, wstał,
poszedł do kuchenki i po chwili wrócił z pełną szklanką, którą postawił przed
gościem.
Chłopak nagle odsunął talerzyk. Podniósł głowę, popatrzył na swego dobroczyńcę.
Ten
wytrzymał jego wzrok. Nawet uśmiechnął się zachęcająco:
– Jedz jeszcze.
Ale chłopak pokręcił przecząco głową i niespodziewanie powiedział:
– Dziwny facet z pana.
– Tak myślisz? Dlaczego?
– No pewnie! Jak mnie tamci obskoczyli, to pan ratował. A mógł pan nieźle
oberwać.
– Mogłem.
– Potem jak mnie męczyli gliniarze, to pan też ich wykołował. Czemu?
– Sam nie wiem.
– Naprawdę?
– Nie możesz tego zrozumieć – gospodarz uśmiechnął się – że obcy jegomość cię
ratuje,
co?
– No właśnie.
– Nie martw się, ja też tego nie rozumiem.
– O, to jednak mam rację, że pan jest dziwny.
– Myślisz pewnie, że trochę stuknięty, co?
Chłopak zaczerwienił się. Opuścił wzrok. Gospodarz nadal lekko się uśmiechał.
– Zjedz jeszcze coś – podsunął mu talerzyk z dżemem.
– Już się najadłem – chłopak pokręcił odmownie głową. – Chyba sobie pójdę. – Nie
wstawał
jednak, siedział z opuszczonymi oczyma, trochę przygaszony, niepewny, jak
powinien
postąpić.
Gospodarz uważnie mu się przyglądał. Teraz był to już całkiem inny chłopak.
Stracił sporo
ze swej dzikości, był wręcz bezradny i speszony.
– Mógłbyś mi chociaż powiedzieć swoje imię – odezwał się gospodarz.
– A po co to panu? – chmurnie odparł chłopak. – Przecież zaraz sobie pójdę i
więcej się
nie zobaczymy.
– Nie chcesz zostawiać po sobie śladów?
– Co? – żachnął się i oczy mu zabłysły. Natychmiast zrobił się czujny.
Wyprostował się,
odchylił głowę do tyłu i patrzył wyczekująco na gospodarza. – Niech pan nie
myśli, że... Niczego
się nie boję...
– Jak chcesz – gospodarz wzruszył ramionami. – Nie mam zamiaru cię badać ani
pchać
nosa do twoich spraw. Ale jak już jesteśmy razem, to powinniśmy się trochę
poznać. Nawet
nie wiem, jak mam cię nazywać.
– Kostek – burknął chłopak.
– W porządku. Ja się nazywam Karaś. Józef Karaś. Nie musisz się mnie bać ani
przede
mną spowiadać. Nie jestem ani milicjantem, ani prokuratorem, ani sędzią. Jestem
zwyczajnym
emerytem. Pewnie trochę zwariowanym, jak to pomyślałeś.
– Ja nie... Przepraszam... – bąknął chłopak.
– Nie czuję się obrażony.
Zapadło trochę niezręczne milczenie. Gospodarz zamyślił się. Nie jadł prawie
nic, po przeżytych
emocjach stracił apetyt. Miał znów ochotę na kieliszek wódki, ale nie chciał
wyciągać
butelki, bo musiałby poczęstować gościa, a uważał, że nie powinien tego czynić.
Chłopak zaś
spod oka obserwował starszego mężczyznę i nie wiedział, jak postąpić.
Wreszcie poruszył się. Nie patrząc gospodarzowi w oczy powiedział:
– To ja już sobie pójdę.
– A masz dokąd iść?
– Nieważne – zrobił ruch, jakby się chciał podnieść.
Karaś machnął dłonią.
– Siedź, chyba ci się nie spieszy?
– Pewnie że nie – skwapliwie zgodził się Kostek. Dopił herbaty. Z kieszeni
spodni wygrzebał
zmiętą paczkę sportów. – Można? – zapytał. Karaś skinął głową i chłopak zapalił.
Zaciągnął się głęboko, z przyjemnością. Nagle zreflektował się: – Może pan?
– Dziękuję, palę fajkę, i to tylko czasem, ale ty się nie krępuj, dym mi nie
przeszkadza,
nawet lubię...
Było już późno. Przez otwarte okno płynęło chłodne, przyjemne powietrze, z
pustej ulicy
nie dobiegały żadne odgłosy. Tylko skądś od sąsiadów rozlegały się dźwięki
muzyki ze zbyt
głośno nastawionego radia. Karaś dostrzegł, że chłopak jest zmęczony.
Powstrzymywał ziewnięcia,
oczy mu przygasły, powieki opadały. Poczuł się także zmęczony i senny. Ale
jeszcze
się wahał. Nie wiedział, jak rozwiązać sytuację, którą sam stworzył. Rozumiał,
że teraz właśnie
powinien kazać się Kostkowi ubrać i pożegnać go. Zrobił dla niego wszystko, co
mógł,
nikt inny tyle by nie zrobił. Ale coś go powstrzymywało. Nie umiał, nie mógł tak
zwyczajnie,
po prostu powiedzieć chłopakowi, że już pora się pożegnać. Pochylił się i
usiłując zajrzeć mu
w oczy powtórzył pytanie:
– Masz dokąd iść?
– Co? – Kostek ocknął się.
– No, pytam, czy masz gdzie się podziać?
– Nieważne. Zaraz sobie pójdę – chłopak zdusił niedopałek na brzegu talerzyka.
– Jak chcesz, możesz zostać – powiedziało mu się jakby samo. – Miejsca jest
dosyć. Prześpisz
się, a rano, jeśli zechcesz, to sobie pójdziesz.
– Poważnie?
– Przecież mówię.
– I nie boi się pan?
– A sądzisz, że powinienem się ciebie bać?
– Przecież pan mnie wcale nie zna. Nie wie pan, co jestem za jeden.
– No i co możesz mi zrobić?
– Mogę w nocy dać w czapę, obrobić mieszkanie i sobie iść. Mogę...
– Możesz, wszystko możesz... – zgodził się Karaś. – Masz rację, że jestem dziwny
facet,
może nawet trochę stuknięty. Ni stąd, ni zowąd zachciało mi się twojego
towarzystwa. Jak
będziesz mi chciał dać w czapę, to nic na to nie poradzę. A jak zechcesz mnie
okraść, to patrz,
tu jest wszystko, co mam. – Podszedł do małego stolika, kluczykiem tkwiącym w
zamku
otworzył szufladę i wyjął kopertę. Pokazał kilka czerwonych banknotów. – Żeby to
zdobyć,
nie musisz zabijać.
– Co pan?! – chłopak zerwał się z krzesła. Oczy błyszczały mu gniewem. – Już
sobie idę,
niech pan nie myśli, że za to wszystko chcę pana jeszcze obrobić...
– Wcale tak nie myślę, ale sam mówiłeś, że możesz to zrobić, więc ci
odpowiedziałem. No
już nie szarp się. Jak chcesz, możesz zostać. Jest tu gdzie się przespać. Jak
widzisz, mieszkanie
trochę dla mnie za duże. Nie zawsze tu byłem sam... – dorzucił bezwiednie.
Kostek stał na środku pokoju i nie odpowiadał. Patrzył teraz na gospodarza
wzrokiem
mniej obcym, jakby w końcu obudziło się w nim uczucie wdzięczności. Nie
wiedział, co powiedzieć.
Miał ochotę zostać, a równocześnie krępowało go to wszystko, bo nie rozumiał
postępowania Karasia.
Gospodarz tymczasem poszedł do sąsiedniego pokoju, posłał kozetkę, potem wszedł
do łazienki.
Kostek wypalił jeszcze jednego papierosa, wciąż stojąc na środku pokoju. Kiedy
Karaś
wyszedł umyty i rozebrany, zastał go tak, ciągle niepewnego, czy ma zostać, czy
mimo
wszystko odejść.
– No, czego stoisz? – zirytował się. – Masz zamiar się certować? Może mam cię
błagać,
żebyś został? Kładź się, jak chcesz, a jak nie, to idź sobie i daj mi spokój.
Jestem zmęczony –
odwrócił się i zaczął przygotowywać sobie posłanie.
Chłopak zrobił zwrot na pięcie i bez słowa wszedł do drugiego pokoju. Położył
się, naciągnął
koc aż po brodę i leżał cicho, z oczami szeroko otwartymi, skierowanymi ku
górze.
Karaś zajrzał do niego. Stojąc w drzwiach chwilę patrzył, potem zapytał:
– Nie boli cię?
– Nie.
– No to śpij. – Zgasił światło i stał jeszcze moment na progu.
Chłopak nie odpowiedział.
Gospodarz cicho wycofał się do siebie. Nie zamknął drzwi, czuł obecność Kostka,
słyszał
radio grające zbyt głośno, kroki pojedynczego przechodnia stukające o płyty
chodnika na ulicy.
Z sąsiedniego mieszkania dochodziły głosy i jakieś inne dźwięki. Pogrążył się w
myślach.
I do Kostka, mimo zmęczenia, nie przychodził sen.
– Śpi pan już?
– Chciałeś czegoś?
– Nie.
Chwila ciszy. Za ścianą rozległo się głośniejsze stuknięcie. Głosy były całkiem
wyraźne.
Jakiś mężczyzna mówił coś gderliwie, kobieta odpowiadała spokojnie.
– To nie byli moi kumple – niespodziewanie powiedział Kostek. – Prawie ich nie
znam.
– Przecież cię nie pytam – cicho odpowiedział Karaś.
– Poznaliśmy się przypadkowo. Potem byliśmy w Sopocie.
– Tak z nieznajomymi poszedłeś?
– A cóż to... Mieli trochę forsy. Ja też miałem parę złotych. Wypiliśmy pół
litra. Nie było
co robić. Wczasowiczów już prawie nie ma... Potem wzięliśmy dwie butelki wina i
przyjechaliśmy
tu, w górki.
– Zakąski nie mieliście? Nic nie jadłeś?
– Pewnie. Wypiliśmy to wino i graliśmy w oczko. Obrobili mnie.
Miałem półtorej setki i przegrałem. Potem chcieli jeszcze forsy. Jak
powiedziałem, że nie
mam, to się wściekli.
– Wtedy cię zaczęli bić?
– Nie. Powiedzieli, że zrobimy skok na kiosk. Jak go zrobimy, to będą papierosy
i różne
inne rzeczy, a może nawet trochę grosza na wino. Nie chciałem się zgodzić.
Zaczęli podskakiwać.
Powiedzieli, że muszę. Bali się, że jak z nimi nie pójdę, to ich sypnę. Uparłem
się.
Byłem trochę pod gazem i nie bałem się ich. Oni też byli pijani. Więcej niż ja
wypili, bo mnie
kiwali. Zaczęła się draka.
– O ten skok na kiosk?
– O to i o wszystko. Już potem im się moja gęba nie podobała. Proponowali, że
jak nie
chcę kiosku, to obrobimy jakąś babę. Torebkę się jej weźmie, zawsze będzie parę
złotych.
Też nie chciałem. Wtedy mnie obskoczyli i zaczęło się.
– Zjawiłem się w porę?
– Pan mógł też dostać.
– Mogłem, ale udało się.
– Powiedzieli, że mi nie darują.
– Boisz się ich?
– Iii, sam nie wiem. W dzień mi nic nie zrobią. Zresztą co tam...
Chwila ciszy ciągnęła się dość długo. Wreszcie Karaś odezwał się:
– Milicja by ci pomogła. Jakbyś pokazał tamtych, to miałbyś spokój.
– Naiwny pan. Nigdy by mi nie darowali. Takie rzeczy się nie ukryją. Zapłaciliby
mi. Jak
nie oni, to inni.
Znów milczenie. Karaś miał ochotę jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał.
Rozumiał,
że chłopak powie mu tylko tyle, ile sam zechce, i uznał, że tak jest lepiej. Nie
pomylił się.
– Gliny by mnie też zapudłowały... – powiedział Kostek.
– Co? – nie zrozumiał gospodarz.
– No, zamknęliby mnie. Widział pan, że mieli ochotę.
– Jak nic nie masz na sumieniu, to nie musisz się ich bać.
Kostek nie odpowiedział. Karaś nieco podniecony czekał na jego dalsze słowa, ale
chłopak
milczał.
Niespodziewanie głośny rumor rozległ się w mieszkaniu.
Zabrzmiało to tak, jakby ktoś grubym kijem z całych sil uderzał w podłogę. Karaś
usłyszał,
że chłopak zerwał się z posłania.
– Co to? Co się dzieje? – zapytał przestraszony.
– Nie bój się – uspokoił go Karaś. – To sąsiad...
– Aaa – w głosie chłopaka zabrzmiała ulga. – Co drzewo teraz rąbie czy co?
– Nie. To kaleka. Nie ma obydwóch nóg, jednej ręki i oka. Z wielkim trudem się
porusza.
Ma protezy i jeszcze kule. Jak próbuje chodzić, to wtedy tak stuka...
Znów zabrzmiały te głośne stuki. Obaj słuchali, jak sąsiad wlokąc za sobą
protezy i podpierając
się kulami przesuwa się przez mieszkanie.
– Pewnie idzie spać – wyjaśnił Karaś. – Zaraz będzie cicho.
Rzeczywiście hałasy wkrótce umilkły. Jeszcze tylko stuknęły kule odkładane na
podłogę,
sąsiad coś powiedział, kobieta mu odpowiedziała i zapadła cisza. Radio także już
nie grało.
Północ była blisko i cały dom ogarnął spokój i cisza.
– Spij – powiedział Karaś. Nic się nie martw, wszystko będzie w porządku.
Kostek nie odpowiedział. Karaś jeszcze przez długą chwilę słyszał, jak sapie i
przewraca
się z boku na bok. W końcu jednak oddech stał się równy i spokojny. Wówczas
gospodarz
zasnął także.
Rozdział drugi
Ten dzień miał już dokładnie przewidziany. Wyliczył go kreskami na ścianie,
miskami codziennej
zupy, krokami spaceru odmierzanymi na niewielkim, wybrukowanym placyku, gdzie
chodziło się wkoło, jeden za drugim, stale za plecami poprzednika.
Okno było małe, zakratowane i jeszcze do trzech czwartych przesłonięte deskami.
Widział
przez nie tylko skrawek nieba. Kiedy się stanęło głębiej, w pobliżu drzwi, tego
nieba nie było
wcale. Ale bliżej, pod samym oknem, było widoczne. Wystarczyło unieść głowę ku
górze, by
dojrzeć jasny błękit, białe lub ciemne, brzuchate chmury, lekkie obłoki. A nocą
gwiazdy dalekie,
chłodne, obojętne, jak okruchy złota rozrzucone na czarnej patelni nieba. Czasem
na krawędzi
deski za brudną szybą siadał wesoły wróbel, ciekawie rozglądał się dokoła czy
robił
toaletę, dziobem wygładzając piórka. Potem znikał błyskawicznie w pogoni za
samiczką albo
zwabiony widokiem pożywienia.
Z początku nie mógł się pogodzić ze współlokatorami. Było ich dwóch, także
młodych, choć
obaj liczyli po więcej lat od niego. Najstarszy, milczący, mrukliwy, gburowaty,
odzywał się,
gdy czegoś chciał, a i to przeważnie tylko bluzgał przekleństwami. Miał za sobą
jakieś nożowe
porachunki w czasie sezonu letniego na Wybrzeżu. Został przy tym zraniony Bogu
ducha winien
przechodzień, który próbował rozdzielić pijanych. Prokurator domagał się
wysokiego wymiaru
kary, ale sędzia uwzględnił młody wiek, przychylił się do zdania obrony, że było
to nieumyślne
zranienie, w ferworze walki. Ponieważ poszkodowany wracał do zdrowia, skończyło
się na dwóch latach, które Benek przyjął z ulgą i teraz odsiadywał w ponurym
milczeniu.
Ten drugi uważał, że został skrzywdzony. Nie zrobił nic tak strasznego. Był
kierowcą.
Wypili trochę po robocie. Potem okazało się, że niedaleko, w sąsiedniej wiosce
jest zabawa.
Postanowili tam jechać. Bo jakże to, iść pieszo? Dosiadł ciężarówki, pozwolił
całej gromadzie
załadować się pod plandekę, ruszył sprawnie, z fantazją. Dwa kilometry dalej tył
wozu zarzuciło
na błotnistym odcinku drogi. Chciał wyprowadzić, dodał gazu, ale zbyt gwałtownie
i za
mocno szarpnął kierownicą. Ciężarówka zatoczyła się, nagle pijana jak on, potem
stuknęła o
drzewo, przeleciała na drugą stronę i wykopyrtnęła się do rowu bokiem. Pod
plandeką już w
pierwszej chwili wybuchła panika.
Niektórzy zdążyli wyskoczyć, bo szybkość nie była zbyt wielka, ale inni
poturlali się po
deskach jak bezwładne worki. Dwóch odniosło dość ciężkie rany. Wóz był solidnie
uszkodzony.
Sąd oszacował to na dwa i pół roku. Kostek miał największy wyrok. Trzy lata. Z
początku
próbował to lekceważyć. Ale szybko zrozumiał, czym są beznadziejnie wlokące się
dni, jakby ranek odległy był o wieczność od wieczora, czym noce puste,
wypełnione tęsknotą,
myślami o tym, co zostało za murami, a co teraz wydawało się dobre, bliskie,
potrzebne. W
celi na ogół panował spokój. Nie kochali się wzajemne, ale też nie gryźli, bo
nie było o co.
Razem w lecie i jesienią jeździli na roboty do pobliskich pegeerów i te dni
jakoś przechodziły
szybciej. Tylko Benek nie wytrzymał smaku wolności. Próbował zalecać się do
jednej z
dziewczyn. Zachęcony jej początkowym brakiem oporu, któregoś dnia przydybał ją
samotną
za wozem. Dziewczyna schylała się po coś, zobaczył brązowe uda wyłaniające się
spod spódnicy,
poczuł zawrót głowy. Rzucił się na nią cicho, znienacka, jak głodny wilk. Padła
na ziemię.
Nie zdążył zatkać jej ust, a kiedy usiłował to zrobić, ugryzła go wściekle, ile
sił w szczękach.
I wtedy zaczęła krzyczeć. Rozpaczliwie, głośno, na całą okolicę. Zbiegli się
ludzie, niektórzy
z widłami. Odciągnęli go od dziewczyny, zaczęli tarmosić, byliby porządnie
pobili.
Zanim nadbiegł strażnik, Kostek rzucił się na pomoc. Odruchowo, bez namysłu. Nie
lubił
Benka, ale to był jego kolega z celi. Nim wywiązała się większa bitka, już
strażnik ściągnął
automat z ramienia wszystkich rozpędził.
– Co tu się stało? – zapytał groźnie.
– To on – dziewczyna pokazała Benka palcem.
– Co ci zrobił?
Nagle z koła ludzi otaczającego więźniów, dziewczynę i strażnika wystąpił
starszy mężczyzna
z rudymi wąsami jak dwa wiechcie, sterczącymi po obu stronach policzków. Złapał
dziewczynę za rękę, pociągnął i powiedział: – Chodź do domu, nie mieszaj się...
– Kiedy on,
tato – próbowała protestować, ale ojciec mocno szarpnął. – Mówiłem, nie wtrącaj
się i nie leź
gdzie nie trzeba.
Strażnik nie dopytał się, co zaszło. Zgłosił więc, że była bójka między
więźniami. Ale i
Kostek, i Benek lekceważąco wzruszyli ramionami i mówili, że szkoda gadać,
zwykła
sprzeczka.
Benkowi uszło na sucho, tylko przez trzy miesiące zabroniono im wychodzenia do
pracy
poza więzieniem. Kostek odczuł to boleśnie, ale nic nie mówił, a Benek po
swojemu bluzgał
najgorszymi słowami i odgrażał się, że jeszcze jej pokaże, bo najpierw chciała,
zachęcała go,
a potem narobiła wrzasku.
Był to epizod, który szybko oddalił się, zbladł, choć w monotonii więziennego
życia stanowił
niemałe urozmaicenie.
Potem znów były dni szare, coraz gorsze, bo chłodne, późnojesienne, w końcu
zimowe,
bez wyjść do pracy, urozmaicane krótkimi spacerami, czasem oglądaniem telewizji
albo umoralniającym
filmem. Mierzone kreskami robionymi paznokciem na ścianie.
Czuł, że tamci mu zazdrościli. Miał pierwszy stąd wyjść, bo wyrok zaczął
odsiadywać
grubo przed nimi. Z półsłówek, z pojedynczych zdań, krótkich pytań wnioskował,
że każdy z
nich chętnie by się z nim zamienił. A on sam nie wiedział, czy się cieszy ze
zbliżającej się
wolności. Myślał o tym bardzo dużo i często. Tęsknił do wolności. Wróbel
siadający na desce
okiennej wywoływał w nim czasem tak straszny skurcz krtani, że musiał chować
twarz, by
tamci nie dostrzegli, co się z nim dzieje.
Jednocześnie zupełnie nie umiał sobie wyobrazić, co będzie, gdy otworzy się
przed nim
ciężka furta w więziennym murze. Nie potrafił nic przewidzieć ani zaplanować.
To, co zostawił
poza sobą, co było jego życiem, zanim znalazł się w tej celi, teraz stało się
blade, nieważne,
mało pociągające.
Było to jakby przykry sen, który minął i którego nie chciałoby się śnić po raz
drugi.
Było w tym nieco zamazanym, rzadko przywoływanym śnie coś, co omijał myślami.
Tkwiło jednak, wracało i zdarzało się, że nadchodziło z taką siłą, że chciało mu
się gryźć palce
albo rozpocząć bójkę z którymś ze współlokatorów.
Łatwo wtedy wybuchał, umiał operować przekleństwami nie gorzej od Benka,
odpowiadał
na pytania opryskliwie i niechętnie, z lada powodu wszczynał awantury. Tamci
znali jego
stany i potrafili zrozumieć, że lepiej go wtedy nie ruszać. Po śniadaniu
strażnik przyszedł do
ich celi. Uśmiechał się, był trochę uroczysty, trochę protekcjonalny, jakby to
on wyświadczał
Kostkowi łaskę.
– No, Kostek – powiedział życzliwie – pożegnałeś się z kumplami?
Kostek mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Tamci podeszli bliżej, obaj byli dziś
sympatyczniejsi.
– Daj, kurwa, łapę – odezwał się Benek. – Jak wyjdę, kurwa, to się chyba
spotkamy, kurwa,
nie?
Pożegnał się z nimi szybko, bez serdeczności i pośpiesznie poszedł za
strażnikiem. Pobrał
swoje rzeczy z magazynu, przebrał się i niecierpliwie czekał, kiedy go
wypuszczą. Ale jeszcze
musiał przejść przez gabinet naczelnika. Niechętnie tam szedł, czując z daleka
zapach
umoralniającego kazania.
W ciemnym, niezbyt przytulnym gabinecie siedział starszy, grubawy człowiek w
cywilnym
ubraniu. Miał dobroduszny wygląd, pulchne dłonie położył na blacie biurka, na
widok
Kostka uśmiechnął się życzliwie.
– Siadaj – powiedział. – Chyba się bardzo nie spieszysz, pogadamy trochę. –
Kostek
usiadł, ale był najeżony. Czuł się teraz niezależny od tego człowieka, złościło
go, że na drogę
chce mu zaaplikować pogadankę. A tamten – nauczony wieloletnim doświadczeniem i
wiedziony
instynktem – wyczuł nastrój byłego więźnia. Znów się uśmiechnął.
– Nie bój się, nie mam zamiaru cię tu pouczać ani mordować przykazaniami na
drogę. Ale
mam obowiązek trochę pogadać, chyba nie masz nic przeciwko temu?
– O co chodzi? – zapytał chłopak niezbyt grzecznie.
– Jak wychodzi od nas taki gość jak ty – wolno posiedział naczelnik – to
chcielibyśmy, żeby
więcej tu nie wracał.
Kostek podniósł głowę. Nachmurzony popatrzył w oczy naczelnikowi.
– Ja bym też chciał tu nie wracać – powiedział niezgrabnie.
– To w porządku, zgadzamy się – ucieszył się naczelnik. – Ale wiesz co? Każdy by
chciał
tak jak ty, ale niestety sporo wraca. Jak nie do nas, to do innego pensjonatu.
Kostek nie odpowiedział. Milczał czekając, kiedy to się skończy. A naczelnik już
się nie
uśmiechał. Mówił patrząc w okno.
– To dobrze, żeś sobie tak postanowił. Ale ja się zastanawiam, jak ci pomóc,
żebyś tego
postanowienia dotrzymał.
– Pan?
– No tak, ja... i nie tylko...
– Kto jeszcze?
– No, różni ludzie. Na przykład milicja.
– Nie daj Boże – warknął Kostek. – Już niech oni lepiej mi nie pomagają. Dam
sobie radę
bez nich.
– Dobrze by było – zgodził się naczelnik. – Ale niepotrzebnie się stawiasz. Oni
ci krzywdy
nie zrobili.
– Jasne, nie ma o czym mówić – uciął Kostek.
– Coś mi się wydaje, że nie bardzo sobie zdajesz sprawę, jaka jest twoja
sytuacja – zauważył
naczelnik, a widząc zdziwioną minę Kostka wyjaśnił: – Jak stąd wyjdziesz, masz
zamiar
wrócić do Gdańska?
– No tak.
– Zresztą wszystko jedno, dokąd pojedziesz, i tak musisz się zgłosić do
najbliższej komend