Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba

Szczegóły
Tytuł Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanisław Goszczurny SKRAWEK NIEBA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Rozdział pierwszy Lubił to miejsce. Miasto było o krok, a tu panował spokój. Las pachniał jak na wsi, czasem rozlegał się głos rozbawionego psa czy ktoś wolnym krokiem przechodził w pobliżu. Przez gałęzie drzew, lekko drgające pod wpływem łagodnego, wieczornego wiatru, migotały gwiazdy, jakby z góry dawały tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatujące odgłosy miejskie: krótki, ostry klakson, przytłumiony jęk syreny stoczniowej albo gwizd parowozu ciągnącego wagony ruchliwą trasą do Gdyni były jakieś nierealne. Stawał się tutaj częścią lasu, przyrody, czuł w sobie wyrozumiałość, nawet życzliwość, właściwą dojrzałemu wiekowi, płynącą ze świadomości, że swoje już przeżył, sprawiającą, iż nie raziły go pary pośpiesznie skręcające głębiej w krzaki na jego widok lub niekrępujące się wcale, przytulone ciasno i całujące się zapamiętale. Niedaleko miał do tego zakątka. Ulica Morska, której wylot dotykał najruchliwszej arterii Trójmiasta, tutaj dochodziła prawie do samego lasu. Wystarczyło wyjść z domu, skręcić w lewo, przespacerować kilkaset kroków i już zaczynał się ten las-park. Nie uporządkowane i przez to sympatyczne alejki prowadziły między wzgórza przez małe polanki i dolinki, zakątki, gdzie można się było ukryć, posiedzieć na ławeczce albo jeszcze lepiej, gdy słońce mocniej przygrzewało – na trawie, wystawiając twarz ku ciepłu płynącemu z nieba. Było tam miejsce szczególnie przez niego ulubione, do którego musiał iść dość długo, wspinać się wysoko. Ale za to, kiedy osiągał szczyt wzgórza, na którym niegdyś zbudowano coś w rodzaju małej baszty otoczonej metalową barierką, miał przed sobą piękną, rozległą panoramę. Nad koronami drzew wzrok swobodnie biegł aż ku zatoce, całkowicie wypełniającej horyzont, o kolorze i wyglądzie zależnym od pogody, pory dnia i roku. Raz była bladoniebieska, łagodna, spokojna, to znów biaława, okryta lekką drgającą mgiełką, kiedy indziej ciemniała jak butelkowe szkło, robiła się granatowa, poważna i obca. Widać stąd było statki posuwające się ruchem nie od razu dostrzegalnym dla oka, idące w kierunku Gdyni lub od razu za ostrogą portową kierujące się bardziej na północ, ku otwartemu morzu za Półwyspom Helskim, a nieraz wyczekujące cierpliwie na wprowadzenie do portu. Morze i wszystko, co się na nim działo, było tłem dla obrazu, który rozpościerał się bliżej, tuż za zielonym dachem drzew. Miasto wypełniało tę przestrzeń, jak tylko mógł sięgnąć wzrok. Spomiędzy czerwonych dachów wyrastały szare bryły wysokich nowoczesnych bloków o oknach jarzących się czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca, bodły niebo charakterystyczne gdańskie wieże: tępa, potężna – kościoła Mariackiego; wysmukła, połyskująca złotą figurą króla Zygmunta – Ratusza Głównomiejskiego, a wokół nich wiele innych, już niższych. Teraz, po zmroku, nie widział tego wszystkiego tak dokładnie. Tylko światła miasta, mrugające jak gwiazdy w górze, wyznaczały obszar tętniący życiem. Schodził w dół. Wieczór był wyjątkowo ciepły, nie taki jak zazwyczaj u schyłku lata, gdy chłód i wilgoć wciska się za kołnierz. Toteż nie spieszył się. Z bocznej ścieżki, wiodącej skrótem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszedł na nieco szerszą alejkę. Już niewielka przestrzeń dzieliła go od pierwszych zabudowań, a dalej była Morska i w pobliżu dom, w którym mieszkał. Niedaleko zabrzmiał krótki, nerwowy śmiech kobiety. Zaraz jednak ucichł i tylko szelest krzaków wskazywał miejsce, w którym ktoś się znajdował. Z rejonu stanowiącego zaplecze domów akademickich dobiegały dźwięki gitary i niewyraźny, przytłumiony śpiew. Dochodził do skraju lasu. Już widział przed sobą ciemny asfalt ulicy i nikłe światło latarni. Krzyk zabrzmiał nagle i sprawił, że stanął przestraszony. Znów krzyk. Dreszcz przeszedł mu po plecach, a serce zaczęło bić szybciej. Ktoś krzyczał przeraźliwie, rozdzierająco, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Aaaa! Głos załamał się i przeszedł w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchnął wezwaniem: – Na pooomoc! Usłyszał też inne niewyraźne głosy przekleństwa, zawołanie: „Zatkaj mu pysk!” To było całkiem blisko. Gdy krzyk ucichł, słyszał odgłosy szamotaniny, zduszone słowa, sapanie, uderzenia i szuranie nóg. Wreszcie gwałtowny tupot ucieczki, gonitwy, sapanie, odgłosy uderzeń, charkot bitego człowieka, klaskanie butów po asfalcie towarzyszące wołaniu: „Trzymaj go!” Nie namyślał się ani chwili, gdy otrząsnął się z szoku, w jaki wprawił go rozpaczliwy krzyk, tak brutalnie wdarłszy się w miły nastrój. Nie pomyślał, że mogą to być bandyckie porachunki, do których lepiej się nie mieszać. Nie przyszło mu także na myśl, że napastników może być kilku, w dodatku silnych, młodych i bezwzględnych, wobec niego jednego, co lato życia dawno miał za sobą. Nie miał czasu myśleć o tym wszystkim. Poderwał się, pchnięty pierwszym odruchem człowieka przyzwyczajonego reagować na krzywdę, na wszelki sygnał alarmowy. Skoczył najszybciej jak mógł przed siebie. Z góry łatwo mu było dobiec do miejsca, w którym rozgrywała się bójka. Było to tuż na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W słabym oświetleniu niewyraźnie widział kotłujące się sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie jazgotał pies na terenie pobliskich zabudowań, światło w oknach wskazywało, że ludzie są w domu, a krzyk był tak głośny, iż musieli go słyszeć, nikt jednak nie wyszedł na pomoc. Wpadł pomiędzy skłębione, ruchliwe ciała. – Stój! – krzyknął jak umiał najgłośniej. – Zostawcie go! – zamachnął się i z całej siły uderzył najbliższego. Ten krzyknął nie tyle z bólu, ile ze zdziwienia. Napadnięty, widząc, że ktoś przyszedł mu z pomocą, natychmiast rzucił się do walki, uderzył drugiego. Ale napastników było trzech. Szybko zorientowali się, że na pomoc przybył tylko jeden człowiek, toteż rzucili się na niego. Poczuł silne kopnięcie w nogę, a przed ciosem w głowę zdołał się osłonić, sam nie rezygnując i razem z napadniętym nie żałując ciosów. Niespodziewanie z boku rozległy się okrzyki: – Tu, szybciej! – Milicja! – krzyknął starszy człowiek, byli to jednak studenci z pobliskiego akademika, ściągnięci odgłosami awantury. Teraz sytuacja się zmieniła. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki. – Gońcie, tam, uciekają! – wzywał rozedrganym głosem młody poszkodowany człowiek. Sam pierwszy rzucił się za uciekinierami, ale student chwycił go za ramię. – Stój, zwariowałeś? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczają się i może być źle. Od strony latarni rozległ się tupot nóg. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ujrzeli trzech ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brodą, biegiem zbliżających się w ich kierunku. – Jest milicja – stwierdził ktoś. – Panowie, zmywamy się, jesteśmy już niepotrzebni, władza da sobie radę sama – i studenci, nieciekawi epilogu tej historii, odeszli. Napadnięty dyszał ciężko. Mężczyzna poczuł zalatujący od niego alkohol. Światło latarni wydobywało z mroku sylwetkę młodego chłopaka w poszarpanym ubraniu, z potarganymi włosami, pokrwawioną twarzą. Chciał się do niego odezwać, kiedy nagle stało się coś nieprzewidzianego. Milicjanci byli blisko – na tle świecącej z tyłu latarni wyraźnie rysowały się ich umundurowane sylwetki. Chłopak nagle szarpnął się, uskoczył w bok i chciał dać nura w krzaki. Nawet nie spojrzał na człowieka, który mu przybył na ratunek. Mężczyzna znów zadziałał odruchowo. Błyskawicznie złapał chłopaka za rękę i przytrzymał. – Stój! Gdzie to?! – rzucił ostro. – Zostaw pan! – chłopak szarpnął się, ale nie zdołał wyswobodzić ręki. Milicjanci byli już przy nich, otoczyli, któryś zaświecił ręczną latarkę. – Co jest? Co tu się stało? – zapytał plutonowy, dowódca patrolu. – Nic, wszystko w porządku – odpowiedział chłopak. Teraz już stał spokojnie, a nawet przysunął się bliżej do starego człowieka, jakby u tego obcego szukał opieki. – Kto tu wołał o ratunek? – Napadli go – mężczyzna puścił wreszcie rękę chłopaka. – Była bójka, jest pokrwawiony. – Kto cię napadł? Znasz ich? – światło milicyjnej latarki wydobyło z mroku podrapaną, spoconą twarz chłopca. – Tacy jedni... Nie znam – bąknął niezbyt pewnie. – Naprawdę? – milicjant podejrzliwie przeciągnął pytanie. Nagle zwrócił się do mężczyzny: – A wy, obywatelu? Coście za jedni? Skąd się tu wzięliście? – Ratowałem go, interweniowałem – z godnością odparł starszy człowiek. – Aha. A przed kim? – Było ich trzech. Uciekli tam, do lasu – ruchem głowy pokazał kierunek. – Za co cię napadli? – milicjant przysunął się bliżej do poszkodowanego, a ten cofnął się o krok. – Nie wiem. Skąd mam wiedzieć. Nie znam ich... – Tak sobie spokojnie szedłeś i nagle cię napadli, co? I wcale nie wiesz, kto to był? – głos milicjanta był coraz bardziej ironiczny. Chłopak nie odpowiedział. Przejechał dłonią po twarzy i starł krew z rozbitej wargi. – Pokaż no, bracie, dokumenty. Chłopak poruszył się niespokojnie. Nadal nie odpowiadał. Mężczyzna przysłuchiwał się w milczeniu. Wyczuwał, że chłopak boi się milicjantów. Był trochę oszołomiony całym zajściem, nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Próba ucieczki, a teraz te objawy strachu wskazywały, że ma do czynienia z jednym spośród owych młodych ludzi, którzy wolą mrok od światła, unikają kontaktów z przedstawicielami władzy, a swoje porachunki załatwiają między sobą. – No, słyszałeś? – ponaglił dowódca patrolu. Chłopak skulił się. Spojrzał na swego wybawcę i mężczyzna przez moment dostrzegł w szarym świetle błysk jego przerażonych oczu. – Nie mam – cicho powiedział chłopak. – Nic, żadnego papierka nie masz? – zdziwił się milicjant. – Nic. – I tak chodzisz po świecie bez żadnego dowodu albo legitymacji? – Ja... eee... zostawiłem w domu. – Tak? To może powiesz, gdzie mieszkasz? Pójdziemy z tobą albo damy znać, żeby ktoś przyniósł dokumenty, a ty sobie poczekasz w areszcie... – W areszcie? Za co, panowie, to mnie pobili... – W głosie chłopaka zadrgał taki lęk, że mężczyzna niespodziewanie poczuł litość. Postąpił krok naprzód i odezwał się: – Panowie, zostawcie go, przecież widzicie, że jest pobity. To rzeczywiście jego napadnięto. – A pan co? – plutonowy przysunął się do mężczyzny i błysnął mu w twarz latarką. – Już przecież mówiłem, udzielałem pomocy, widziałem wszystko. – Proszę o dokumenty. – Ja? – Tak. – A to dlaczego? – Sam pan mówi, że był świadkiem zajścia. – Proszę. Mężczyzna był zdenerwowany. Nieco trzęsącymi się palcami wyjął portfel, poszperał w nim przez chwilę i wyjął dowód osobisty. Milicjant przez cały czas usłużnie mu przyświecał. Potem wziął dokument, uważnie go obejrzał, zapisał w swoim notesie imię, nazwisko i adres. Zakończywszy te czynności, zwrócił się do chłopaka. – A ty, synku, pójdziesz z nami. – Ale za co, dlaczego?... Mężczyzna sam nie wiedział, co nim kierowało. Niespodziewanie ujął chłopaka pod ramię, przyciągnął do siebie i powiedział: – Zostawcie go, panowie. Ja go odprowadzę do domu. – Pan? Pan go zna? – Ależ oczywiście. To syn sąsiadów. Wyszliśmy razem, żeby się przejść. Często ze mną wychodzi wieczorem. Dziś napadli go, a ja mu pomogłem. – Coś mi tu nie gra – mruknął drugi milicjant. – Czemu pan od razu nie mówił, że to znajomy? – nie dowierzał plutonowy. – Bo pan mnie nie pytał. Mieszkamy tu, niedaleko, przy Morskiej. – To niech mu pan powie, żeby na przyszłość nosił ze sobą jakiś dokument. Następnym razem wyląduje w komendzie. – Oczywiście, mógłbyś coś mieć przy sobie – starszy pan skarcił chłopaka. – Chodź, w domu będą przerażeni twoim wyglądem. Jeszcze i mnie się dostanie... Ruszył z wolna w dół, trzymając chłopaka pod rękę. Milicjanci rozstąpili się niechętnie. Jeden z nich powiedział półgłosem: – A ja bym go jednak wziął i sprawdził... Nikt mu nie odpowiedział. Cała trójka milicjantów ruszyła także w dół ulicy o parę kroków za oddalającymi się mężczyznami. Prowadził chłopaka wolno, silnie przyciskając jego ramię do swego boku. Wyczuwał, że tamten drży, jest napięty i czujny. Gdy doszli do miejsca, w którym należało skręcić w lewo, w ulicę Morską, mężczyzna poczuł, że chłopak drgnął, jakby chciał się wyrwać i skoczyć przed siebie, na pola za akademikami. Z całej siły przytrzymał go i rzucił ostrym szeptem: – Nie rób głupich kawałów. – Co pan? – żachnął się chłopak. – Idą za nami. Dogonią cię i ja też będę miał przykrości. Napięcie u chłopaka zelżało. Teraz już pozwalał się prowadzić. Szedł krokiem ciężkim, niemal się zataczał. Był zmęczony tym, co przeżył przed chwilą, a i nie całkiem trzeźwy. Milicjanci uparcie kroczyli za nimi. Nie spuszczali ich z oczu. Chłopak obejrzał się ukradkiem. – Idą? – zapytał mężczyzna. – Idą. Przyczepili się... – Chodź spokojnie, oni podejrzewają, że ich okłamałem. – Dokąd mnie pan prowadzi? – Chodź. Naprawdę mieszkam tu blisko, o, w tamtym domu. – Oni poczekają na dole. – Tak bardzo ich się boisz? Chłopak nie odpowiedział. Mężczyzna spojrzał na niego spod oka i zobaczył chmurną minę, spuszczone oczy, zły wyraz pokiereszowanej twarzy. Odczuł lekki niepokój, ale zarazem i żal. – Nie bój się – powiedział. – Nie zostawię cię... – Co pan – chłopak poderwał głowę. – Nie boję się. Nic nie zrobiłem. – Dobrze, dobrze, chodź. Ciągle nie zastanawiał się nad tym, co robi. Był po prostu konsekwentny. Skoro raz postanowił ochronić chłopaka i udzielić mu pomocy, nie mógł się już cofnąć. Rozumiał, że teraz miałby sam poważne kłopoty z milicjantami, którzy wciąż czujnie ich obserwowali. Przed wejściem do budynku chłopak jeszcze raz przez moment się zawahał, lekko jednak popchnięty, wszedł do wnętrza. Był to stary, odrapany dom. Na dole połowę parteru zajmowało mieszkanie, a drugą sklep spożywczy, którego szyba wystawowa, zakratowana teraz, była jasno oświetlona i ukazywała lekko zakurzone kolorowe opakowania artykułów żywnościowych. Mężczyzna mieszkał na drugim piętrze. Czuł się już mocno zmęczony całym dniem, a zwłaszcza ostatnimi przeżyciami, toteż wspinał się wolno po niezbyt czystych, stromych, drewnianych schodach. Jedną ręką trzymał się pomalowanej kiedyś na brązowo, chwiejącej się poręczy, drugą zaś ciągle trzymał chłopaka, jakby się obawiał, że jeszcze tu mu ucieknie. Chłopak szedł obok niego w milczeniu. Nie rozglądał się, nawet nie patrzył na swego wybawcę, dyszał tylko ciężko, jakby wykonał bardzo męczącą pracę albo przebiegł kilka kilometrów. Dopiero kiedy stanęli pod drzwiami mieszkania na drugim piętrze, wyprostował się, lekkim szarpnięciem wyswobodził ramię i spojrzał na mężczyznę. – No co? – Nie pójdę dalej – powiedział. – A co zrobisz? – Poczekam tu, aż odejdą. Dziękuję panu – zabrzmiało to niespodziewanie ciepło. Mężczyzna spojrzał na chłopaka uważnie, lecz ten odwrócił twarz, jakby się wstydził spojrzeć w oczy swemu wybawcy. W słabym świetle popstrzonej przez muchy, zakurzonej żarówki jego sylwetka rysowała się niewyraźnie. – Nie zawracaj głowy. Oni będą czekali. Złapią cię, gdy tylko wyjdziesz na ulicę. – Ale... – Chodź. Mieszkam sam. Niczego się nie bój. Doprowadzisz się do porządku, jesteś mocno poturbowany. Chłopak odruchowo dotknął dłonią twarzy. Skrzywił się lekko. Mężczyzna tymczasem wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Popchnął przed sobą chłopaka i sam przekroczył próg mówiąc: – Wchodź, wchodź, niczego się nie bój... Zaświecił światło w przedpokoju. Chłopak dostrzegł otwarte drzwi i szybko postąpił naprzód. Nie pytając gospodarza o nic, przeszedł ciemny pokój, dotarł do okna, otworzył je i wychylił się. Gospodarz stanął za nim i zapytał: – No co, są? – Stoją skur... – urwał wpół słowa i speszył się. Gospodarz udał, że nie słyszał. Roześmiał się trochę sztucznie. – Widzisz, puścili cię, a jesteś prawie jak w areszcie. Ale nie traktuj mojego mieszkania jak aresztu. Proszę, rozgość się, mamy chyba czas, przynajmniej ja... Zapalił światło i odwróciwszy się, popatrzył uważnie na swego niedobrowolnego gościa. Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć dokładnie. Uczynił to bez zbytniej dyskrecji, uważając widocznie, że skoro tak daleko posunął swoją troskę o niego, to ma prawo poznać swego przypadkowego podopiecznego. Chłopak na oko mógł liczyć nieco ponad dwadzieścia lat. Był niewysoki, szczupły, ale dobrze zbudowany, miał ciemne włosy i zarost dość gęsty, lecz jeszcze miękki. Szczotka niemal czarnych włosów wichrzyła mu się na głowie. Spod nich błyskały ciekawie, a zarazem nieufnie piwne oczy z rzęsami długimi jak u dziewczyny. Twarz znaczyła czerwona pręga biegną- ca przez policzek od rozciętego łuku brwiowego. W kącikach warg czerniała zakrzepła krew, pod okiem wystąpił siniak. Zakrwawione ucho dopełniało obrazu uszkodzeń. Dłonie miał szczupłe, ładne, o palcach długich, nerwowych jak u pianisty, ciemnych od zaskorupiałego brudu. Był ubrany źle, nawet biednie. Miał na sobie zniszczone farmerki, flanelową kraciastą koszulę, rozchełstaną na piersiach, i mocno sfatygowaną marynarkę o lekko poszarpanych rękawach. Stał pod oknem, odwrócony w stronę pokoju, z czujnie ściągniętą twarzą i wyglądał żałośnie. Patrzył w milczeniu na swego gospodarza, jakby czekając, co będzie dalej... Obaj mierzyli się wzrokiem, przyglądali się sobie z nie ukrywaną ciekawością. Gospodarz był człowiekiem mocno już starszym: sądząc po niemal białej czuprynie, głębokich bruzdach na twarzy i pomarszczonych rękach, obciągniętych skórą przypominającą pergamin – mógł mieć dobrze po sześćdziesiątce. Trzymał się prosto, był ubrany skromnie, lecz schludnie i starannie. Chwila wzajemnej lustracji przeciągała się. Najwyraźniej obaj nie bardzo wiedzieli, co dalej robić. Gospodarz patrzył uparcie chłopakowi w oczy. Co to znaczy? Dlaczego to zrobiłem? Chłopak wygląda jak bandzior, ale jest w nim coś sympatycznego. Oczy. Ma ładne oczy. Patrzy bystro i uważnie. Jest na pewno inteligentny. Strasznie zaniedbany. Sympatyczny... Sympatyczny, inteligentny, a może mnie tu napaść, pobić, okraść, może zrobić, co mu się podoba i sam sobie będę winien. Zwariowałem chyba... Skąd ten odruch samarytański? Na pewno coś ma na sumieniu, musi mieć, bo by się tak nie bał milicjantów. Banda łobuzów załatwiała swoje porachunki. Niepotrzebnie się wmieszałem. Ale by go poważnie poturbowali. Mogłem jednak nie brnąć dalej. Kto mi kazał taszczyć do domu? Robiłem, nie myślałem. Trzeba się go pozbyć jak najprędzej. Zamknęliby go. Może i powinien siedzieć w areszcie, a nie w moim mieszkaniu? Do licha... Podejrzany typ... Nic nie mówi... Wystraszony i speszony. Zaskoczony. On też nie rozumie, dlaczego go obroniłem. Pewnie uważa mnie za starego durnia. I słusznie. Ale nie patrzy zaczepnie ani obraźliwie. Bodaj to wszystko... Chłopak nie spuszczał wzroku, zmarszczył lekko brwi, dłonie wparł w parapet. Po jaką cholerę dałem się tu przyprowadzić? Co to za facet? Chyba lekko stuknięty. Nikt, kto ma dobrze pod sufitem, nie postąpiłby tak jak on. Przecież mnie nie zna. A może?... Nie, skądże by mógł mnie znać! Bronił mnie i sam by dostał wycisk, gdyby nie studenci i milicja. Wariat. Czemu potem ratował? Może ma też porachunki z gliniarzami i chciał ich wykołować, żeby im zrobić na złość? Eee, taki stary, co może z nimi mieć? A jednak zrobił z nich balonów. Żeby nie to – zabraliby mnie. Ciekawy facet. Może zrobił to z litości? A może mu się podobam? To byłaby heca! Ale nie, wygląda normalnie. Nienachalny, spokojny. Ciekawe, co on kombinuje? Pewnie poczeka, aż tamci odejdą i pokaże mi drzwi. No i dobrze. Pójdę, byle prędzej. I byle o nic nie pytał. Nic mu nie powiem. Raz go widzę i więcej nie zobaczę. Nie dam się wybebeszyć. O jasny gwint, jak boli! Najgorzej nad okiem. I ten policzek. Ucho mam chyba naderwane. Byłoby marnie, gdyby ten dziadek nie doskoczył. Wygląda na siedem dych, a rzucił się do nich, jakby miał osiemnastaka. Odważny. Co teraz powie, co zrobi?... – Musi cię boleć, masz mocno porozbijaną głowę – powiedział gospodarz. Chłopak odprężył się. Widocznie nie spodziewał się tych słów. Poruszył się, postąpił krok naprzód. Zachwiał się przy tym lekko i odruchowo chwycił za oparcie krzesła. – Solidnie cię poturbowali – stwierdził gospodarz. – Eee tam, przejdzie. Zresztą ja im też dosunąłem! – Wyciągnął przed siebie rękę i pokazał knykcie z pozdzieraną skórką. – Nie dałbyś rady, ich było trzech – zauważył rzeczowo gospodarz. Chłopak nie odpowiedział. Nadal trzymał się krzesła, jakby się obawiał, że kiedy stanie bez oparcia, runie na podłogę. Mężczyzna to zauważył. Zakrzątnął się, podszedł bliżej, ujął go pod łokieć. – Chodź – pociągnął lekko. – Umyjesz się. Trzeba ci to zajodynować. – Co pan? – żachnął się chłopak. – Nic mi nie jest. Poczekam, aż tamci odejdą i pójdę sobie. Już może odeszli? – Chodź, nie zawracaj głowy. W takim stanie nigdzie nie możesz iść. – Niech mnie pan zostawi – chłopak usiłował wyszarpnąć ramię, ale uczynił to słabo. Gospodarz zmarszczył brwi, popatrzył na niego ze złością i powiedział gniewnie: – Słuchaj no, siłą cię tu nie mam zamiaru trzymać. Możesz iść od razu, proszę bardzo. Ale jak ci chcę pomóc, to nie szarp się jak małe dziecko. Ja w tym interesu nie mam... Do niczego cię nie chcę zmuszać. Wolna droga. Chłopak wyprostował się. W pierwszym odruchu zamierzał ruszyć do drzwi, lecz ból silnie mu się przypomniał, aż się skrzywił i oczy mu przygasły. Wróciła świadomość rzeczywistości – być może milicjanci jeszcze nie odeszli, a i napastnicy mogą gdzieś czaić się w pobliżu. Poddał się. Nie patrząc na gospodarza ruszył wolno w stronę łazienki. Starszy pan dał mu ręcznik i mydło, asystował przy myciu, a gdy brud zniknął z rąk i twarzy, wyciągnął jodynę i posmarował zadrapania. Chłopak syknął, ale zaraz się opanował i już cierpliwie znosił sanitarne zabiegi opiekuna. Gospodarz krytycznie popatrzył na jego ubiór, pokręcił głową. – Ściągnij to wszystko – powiedział. – Wykąp się porządnie, cały, nie żałuj mydła. – Ale co pan... – protestował słabo chłopak. – Nie gadaj – dyrygował bezceremonialnie gospodarz. Rozumiał, że skoro gość raz mu uległ, będzie i nadal posłuszny. – Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. A to włóż na siebie, jak wyjdziesz z wanny – rzucił swoją piżamę. – Twoje łachy musisz trochę wyczyścić, nie możesz chodzić taki niechlujny. Zamknął za sobą drzwi łazienki, ale stał chwilę pod nimi i nasłuchiwał. Przez długi moment. panowała tam kompletna cisza. Potem jednak gość zaczął się ruszać, w końcu zaszumiała woda lecąca do wanny. Gospodarz uśmiechnął się i odszedł do kuchni. Mieszkanie było malutkie: składało się z dwóch mikroskopijnych pokoi, które powstały z jednego dużego, przedzielonego cienką ścianą. Łazienka zajmowała parę metrów kwadratowych, a kuchnia była taka, że dwie osoby z trudem mogły się w niej poruszać. Dawniej całe piętro zajmowało jedno mieszkanie, obecnie było ono podzielone i przerobione tak, że powstały dwa odrębne. Jednakże ściany oddzielające te dwa mieszkania, a także poszczególne pokoje, były tak cienkie, że niemal wszystko się słyszało, co się dzieje na całym piętrze. Gospodarz krzątał się po kuchni. Nie umiejąc sobie odpowiedzieć, po co zajmuje się przybłędą, czuł coś w rodzaju zadowolenia. Może to sprawił fakt, że chłopak w końcu okazał się uległy, może poczucie spełnionego obowiązku wobec skrzywdzonego, a może inne jeszcze jakieś nieuświadomione uczucia, w każdym razie gospodarz był teraz pogodny, niemal wesół. Wyciągnął cały zapas kiełbasy, nieco zeschnięty żółty ser, chleb, masło, a nawet wyszperał dżem śliwkowy, bo pomyślał, że tego wszystkiego może być za mało dla chłopaka, który zapewne jest bardzo głodny. Nastawił czajnik i zaparzył świeżą herbatę. Kiedy ustawił jedzenie na stole w pokoju, uśmiechnął się sam do siebie. Przez długą chwilę stał przed szafką w pokoju i zastanawiał się. W końcu otworzył drzwiczki. Stała tam napoczęta półlitrówka wódki, otoczona niewielkimi kieliszkami. Ujął butelkę w dłoń i patrzył na nią. Wahał się. Sam poczuł ochotę na kieliszek. Nalał więc sobie, wypił szybko, ukradkiem spoglądając ku łazience, czy gość nie zaskoczy go, po czym schował butelkę i kieliszek na powrót do szafki. Chłopak wyszedł z łazienki. W przyciasnej piżamie wyglądał nieco śmiesznie, ale był czysty, zaczerwieniony od ciepłej wody. Lśniły wilgocią przylizane włosy. Był jakiś bezbronny w tym stroju i boso. – Weź moje pantofle – gospodarz podsunął mu łapcie. Chłopak bez protestu włożył je i wszedł do pokoju. Stanął zdumiony na widok zastawionego stołu. Gospodarz z uciechą patrzył na jego zaskoczoną, minę. – Coś tak zbaraniał – powiedział wesoło. – Siadaj, na pewno jesteś głodny. Chłopak chciał coś powiedzieć, może zaprotestować, może podziękować, ale przełknął tylko ślinę i bez słowa zajął miejsce przy stole. Nawet nie czekał na zaproszenie, od razu sięgnął po chleb. Nie umiał zapanować nad sobą. Był głodny i nagle wszystko przestało go obchodzić. Rzucił się na jedzenie z żarłocznością wilka w czasie surowej zimy. Cztery grube na dwa palce pajdy chleba z kiełbasą i serem połknął w oka mgnieniu. I dopiero wtedy sięgnął po herbatę. Wypił całą szklankę niemal jednym haustem i jęknął: – Och, ale mi się chciało pić. – Naleję ci jeszcze – gospodarz, który zaledwie zdążył zjeść jedną kromkę chleba, wstał, poszedł do kuchenki i po chwili wrócił z pełną szklanką, którą postawił przed gościem. Chłopak nagle odsunął talerzyk. Podniósł głowę, popatrzył na swego dobroczyńcę. Ten wytrzymał jego wzrok. Nawet uśmiechnął się zachęcająco: – Jedz jeszcze. Ale chłopak pokręcił przecząco głową i niespodziewanie powiedział: – Dziwny facet z pana. – Tak myślisz? Dlaczego? – No pewnie! Jak mnie tamci obskoczyli, to pan ratował. A mógł pan nieźle oberwać. – Mogłem. – Potem jak mnie męczyli gliniarze, to pan też ich wykołował. Czemu? – Sam nie wiem. – Naprawdę? – Nie możesz tego zrozumieć – gospodarz uśmiechnął się – że obcy jegomość cię ratuje, co? – No właśnie. – Nie martw się, ja też tego nie rozumiem. – O, to jednak mam rację, że pan jest dziwny. – Myślisz pewnie, że trochę stuknięty, co? Chłopak zaczerwienił się. Opuścił wzrok. Gospodarz nadal lekko się uśmiechał. – Zjedz jeszcze coś – podsunął mu talerzyk z dżemem. – Już się najadłem – chłopak pokręcił odmownie głową. – Chyba sobie pójdę. – Nie wstawał jednak, siedział z opuszczonymi oczyma, trochę przygaszony, niepewny, jak powinien postąpić. Gospodarz uważnie mu się przyglądał. Teraz był to już całkiem inny chłopak. Stracił sporo ze swej dzikości, był wręcz bezradny i speszony. – Mógłbyś mi chociaż powiedzieć swoje imię – odezwał się gospodarz. – A po co to panu? – chmurnie odparł chłopak. – Przecież zaraz sobie pójdę i więcej się nie zobaczymy. – Nie chcesz zostawiać po sobie śladów? – Co? – żachnął się i oczy mu zabłysły. Natychmiast zrobił się czujny. Wyprostował się, odchylił głowę do tyłu i patrzył wyczekująco na gospodarza. – Niech pan nie myśli, że... Niczego się nie boję... – Jak chcesz – gospodarz wzruszył ramionami. – Nie mam zamiaru cię badać ani pchać nosa do twoich spraw. Ale jak już jesteśmy razem, to powinniśmy się trochę poznać. Nawet nie wiem, jak mam cię nazywać. – Kostek – burknął chłopak. – W porządku. Ja się nazywam Karaś. Józef Karaś. Nie musisz się mnie bać ani przede mną spowiadać. Nie jestem ani milicjantem, ani prokuratorem, ani sędzią. Jestem zwyczajnym emerytem. Pewnie trochę zwariowanym, jak to pomyślałeś. – Ja nie... Przepraszam... – bąknął chłopak. – Nie czuję się obrażony. Zapadło trochę niezręczne milczenie. Gospodarz zamyślił się. Nie jadł prawie nic, po przeżytych emocjach stracił apetyt. Miał znów ochotę na kieliszek wódki, ale nie chciał wyciągać butelki, bo musiałby poczęstować gościa, a uważał, że nie powinien tego czynić. Chłopak zaś spod oka obserwował starszego mężczyznę i nie wiedział, jak postąpić. Wreszcie poruszył się. Nie patrząc gospodarzowi w oczy powiedział: – To ja już sobie pójdę. – A masz dokąd iść? – Nieważne – zrobił ruch, jakby się chciał podnieść. Karaś machnął dłonią. – Siedź, chyba ci się nie spieszy? – Pewnie że nie – skwapliwie zgodził się Kostek. Dopił herbaty. Z kieszeni spodni wygrzebał zmiętą paczkę sportów. – Można? – zapytał. Karaś skinął głową i chłopak zapalił. Zaciągnął się głęboko, z przyjemnością. Nagle zreflektował się: – Może pan? – Dziękuję, palę fajkę, i to tylko czasem, ale ty się nie krępuj, dym mi nie przeszkadza, nawet lubię... Było już późno. Przez otwarte okno płynęło chłodne, przyjemne powietrze, z pustej ulicy nie dobiegały żadne odgłosy. Tylko skądś od sąsiadów rozlegały się dźwięki muzyki ze zbyt głośno nastawionego radia. Karaś dostrzegł, że chłopak jest zmęczony. Powstrzymywał ziewnięcia, oczy mu przygasły, powieki opadały. Poczuł się także zmęczony i senny. Ale jeszcze się wahał. Nie wiedział, jak rozwiązać sytuację, którą sam stworzył. Rozumiał, że teraz właśnie powinien kazać się Kostkowi ubrać i pożegnać go. Zrobił dla niego wszystko, co mógł, nikt inny tyle by nie zrobił. Ale coś go powstrzymywało. Nie umiał, nie mógł tak zwyczajnie, po prostu powiedzieć chłopakowi, że już pora się pożegnać. Pochylił się i usiłując zajrzeć mu w oczy powtórzył pytanie: – Masz dokąd iść? – Co? – Kostek ocknął się. – No, pytam, czy masz gdzie się podziać? – Nieważne. Zaraz sobie pójdę – chłopak zdusił niedopałek na brzegu talerzyka. – Jak chcesz, możesz zostać – powiedziało mu się jakby samo. – Miejsca jest dosyć. Prześpisz się, a rano, jeśli zechcesz, to sobie pójdziesz. – Poważnie? – Przecież mówię. – I nie boi się pan? – A sądzisz, że powinienem się ciebie bać? – Przecież pan mnie wcale nie zna. Nie wie pan, co jestem za jeden. – No i co możesz mi zrobić? – Mogę w nocy dać w czapę, obrobić mieszkanie i sobie iść. Mogę... – Możesz, wszystko możesz... – zgodził się Karaś. – Masz rację, że jestem dziwny facet, może nawet trochę stuknięty. Ni stąd, ni zowąd zachciało mi się twojego towarzystwa. Jak będziesz mi chciał dać w czapę, to nic na to nie poradzę. A jak zechcesz mnie okraść, to patrz, tu jest wszystko, co mam. – Podszedł do małego stolika, kluczykiem tkwiącym w zamku otworzył szufladę i wyjął kopertę. Pokazał kilka czerwonych banknotów. – Żeby to zdobyć, nie musisz zabijać. – Co pan?! – chłopak zerwał się z krzesła. Oczy błyszczały mu gniewem. – Już sobie idę, niech pan nie myśli, że za to wszystko chcę pana jeszcze obrobić... – Wcale tak nie myślę, ale sam mówiłeś, że możesz to zrobić, więc ci odpowiedziałem. No już nie szarp się. Jak chcesz, możesz zostać. Jest tu gdzie się przespać. Jak widzisz, mieszkanie trochę dla mnie za duże. Nie zawsze tu byłem sam... – dorzucił bezwiednie. Kostek stał na środku pokoju i nie odpowiadał. Patrzył teraz na gospodarza wzrokiem mniej obcym, jakby w końcu obudziło się w nim uczucie wdzięczności. Nie wiedział, co powiedzieć. Miał ochotę zostać, a równocześnie krępowało go to wszystko, bo nie rozumiał postępowania Karasia. Gospodarz tymczasem poszedł do sąsiedniego pokoju, posłał kozetkę, potem wszedł do łazienki. Kostek wypalił jeszcze jednego papierosa, wciąż stojąc na środku pokoju. Kiedy Karaś wyszedł umyty i rozebrany, zastał go tak, ciągle niepewnego, czy ma zostać, czy mimo wszystko odejść. – No, czego stoisz? – zirytował się. – Masz zamiar się certować? Może mam cię błagać, żebyś został? Kładź się, jak chcesz, a jak nie, to idź sobie i daj mi spokój. Jestem zmęczony – odwrócił się i zaczął przygotowywać sobie posłanie. Chłopak zrobił zwrot na pięcie i bez słowa wszedł do drugiego pokoju. Położył się, naciągnął koc aż po brodę i leżał cicho, z oczami szeroko otwartymi, skierowanymi ku górze. Karaś zajrzał do niego. Stojąc w drzwiach chwilę patrzył, potem zapytał: – Nie boli cię? – Nie. – No to śpij. – Zgasił światło i stał jeszcze moment na progu. Chłopak nie odpowiedział. Gospodarz cicho wycofał się do siebie. Nie zamknął drzwi, czuł obecność Kostka, słyszał radio grające zbyt głośno, kroki pojedynczego przechodnia stukające o płyty chodnika na ulicy. Z sąsiedniego mieszkania dochodziły głosy i jakieś inne dźwięki. Pogrążył się w myślach. I do Kostka, mimo zmęczenia, nie przychodził sen. – Śpi pan już? – Chciałeś czegoś? – Nie. Chwila ciszy. Za ścianą rozległo się głośniejsze stuknięcie. Głosy były całkiem wyraźne. Jakiś mężczyzna mówił coś gderliwie, kobieta odpowiadała spokojnie. – To nie byli moi kumple – niespodziewanie powiedział Kostek. – Prawie ich nie znam. – Przecież cię nie pytam – cicho odpowiedział Karaś. – Poznaliśmy się przypadkowo. Potem byliśmy w Sopocie. – Tak z nieznajomymi poszedłeś? – A cóż to... Mieli trochę forsy. Ja też miałem parę złotych. Wypiliśmy pół litra. Nie było co robić. Wczasowiczów już prawie nie ma... Potem wzięliśmy dwie butelki wina i przyjechaliśmy tu, w górki. – Zakąski nie mieliście? Nic nie jadłeś? – Pewnie. Wypiliśmy to wino i graliśmy w oczko. Obrobili mnie. Miałem półtorej setki i przegrałem. Potem chcieli jeszcze forsy. Jak powiedziałem, że nie mam, to się wściekli. – Wtedy cię zaczęli bić? – Nie. Powiedzieli, że zrobimy skok na kiosk. Jak go zrobimy, to będą papierosy i różne inne rzeczy, a może nawet trochę grosza na wino. Nie chciałem się zgodzić. Zaczęli podskakiwać. Powiedzieli, że muszę. Bali się, że jak z nimi nie pójdę, to ich sypnę. Uparłem się. Byłem trochę pod gazem i nie bałem się ich. Oni też byli pijani. Więcej niż ja wypili, bo mnie kiwali. Zaczęła się draka. – O ten skok na kiosk? – O to i o wszystko. Już potem im się moja gęba nie podobała. Proponowali, że jak nie chcę kiosku, to obrobimy jakąś babę. Torebkę się jej weźmie, zawsze będzie parę złotych. Też nie chciałem. Wtedy mnie obskoczyli i zaczęło się. – Zjawiłem się w porę? – Pan mógł też dostać. – Mogłem, ale udało się. – Powiedzieli, że mi nie darują. – Boisz się ich? – Iii, sam nie wiem. W dzień mi nic nie zrobią. Zresztą co tam... Chwila ciszy ciągnęła się dość długo. Wreszcie Karaś odezwał się: – Milicja by ci pomogła. Jakbyś pokazał tamtych, to miałbyś spokój. – Naiwny pan. Nigdy by mi nie darowali. Takie rzeczy się nie ukryją. Zapłaciliby mi. Jak nie oni, to inni. Znów milczenie. Karaś miał ochotę jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał. Rozumiał, że chłopak powie mu tylko tyle, ile sam zechce, i uznał, że tak jest lepiej. Nie pomylił się. – Gliny by mnie też zapudłowały... – powiedział Kostek. – Co? – nie zrozumiał gospodarz. – No, zamknęliby mnie. Widział pan, że mieli ochotę. – Jak nic nie masz na sumieniu, to nie musisz się ich bać. Kostek nie odpowiedział. Karaś nieco podniecony czekał na jego dalsze słowa, ale chłopak milczał. Niespodziewanie głośny rumor rozległ się w mieszkaniu. Zabrzmiało to tak, jakby ktoś grubym kijem z całych sil uderzał w podłogę. Karaś usłyszał, że chłopak zerwał się z posłania. – Co to? Co się dzieje? – zapytał przestraszony. – Nie bój się – uspokoił go Karaś. – To sąsiad... – Aaa – w głosie chłopaka zabrzmiała ulga. – Co drzewo teraz rąbie czy co? – Nie. To kaleka. Nie ma obydwóch nóg, jednej ręki i oka. Z wielkim trudem się porusza. Ma protezy i jeszcze kule. Jak próbuje chodzić, to wtedy tak stuka... Znów zabrzmiały te głośne stuki. Obaj słuchali, jak sąsiad wlokąc za sobą protezy i podpierając się kulami przesuwa się przez mieszkanie. – Pewnie idzie spać – wyjaśnił Karaś. – Zaraz będzie cicho. Rzeczywiście hałasy wkrótce umilkły. Jeszcze tylko stuknęły kule odkładane na podłogę, sąsiad coś powiedział, kobieta mu odpowiedziała i zapadła cisza. Radio także już nie grało. Północ była blisko i cały dom ogarnął spokój i cisza. – Spij – powiedział Karaś. Nic się nie martw, wszystko będzie w porządku. Kostek nie odpowiedział. Karaś jeszcze przez długą chwilę słyszał, jak sapie i przewraca się z boku na bok. W końcu jednak oddech stał się równy i spokojny. Wówczas gospodarz zasnął także. Rozdział drugi Ten dzień miał już dokładnie przewidziany. Wyliczył go kreskami na ścianie, miskami codziennej zupy, krokami spaceru odmierzanymi na niewielkim, wybrukowanym placyku, gdzie chodziło się wkoło, jeden za drugim, stale za plecami poprzednika. Okno było małe, zakratowane i jeszcze do trzech czwartych przesłonięte deskami. Widział przez nie tylko skrawek nieba. Kiedy się stanęło głębiej, w pobliżu drzwi, tego nieba nie było wcale. Ale bliżej, pod samym oknem, było widoczne. Wystarczyło unieść głowę ku górze, by dojrzeć jasny błękit, białe lub ciemne, brzuchate chmury, lekkie obłoki. A nocą gwiazdy dalekie, chłodne, obojętne, jak okruchy złota rozrzucone na czarnej patelni nieba. Czasem na krawędzi deski za brudną szybą siadał wesoły wróbel, ciekawie rozglądał się dokoła czy robił toaletę, dziobem wygładzając piórka. Potem znikał błyskawicznie w pogoni za samiczką albo zwabiony widokiem pożywienia. Z początku nie mógł się pogodzić ze współlokatorami. Było ich dwóch, także młodych, choć obaj liczyli po więcej lat od niego. Najstarszy, milczący, mrukliwy, gburowaty, odzywał się, gdy czegoś chciał, a i to przeważnie tylko bluzgał przekleństwami. Miał za sobą jakieś nożowe porachunki w czasie sezonu letniego na Wybrzeżu. Został przy tym zraniony Bogu ducha winien przechodzień, który próbował rozdzielić pijanych. Prokurator domagał się wysokiego wymiaru kary, ale sędzia uwzględnił młody wiek, przychylił się do zdania obrony, że było to nieumyślne zranienie, w ferworze walki. Ponieważ poszkodowany wracał do zdrowia, skończyło się na dwóch latach, które Benek przyjął z ulgą i teraz odsiadywał w ponurym milczeniu. Ten drugi uważał, że został skrzywdzony. Nie zrobił nic tak strasznego. Był kierowcą. Wypili trochę po robocie. Potem okazało się, że niedaleko, w sąsiedniej wiosce jest zabawa. Postanowili tam jechać. Bo jakże to, iść pieszo? Dosiadł ciężarówki, pozwolił całej gromadzie załadować się pod plandekę, ruszył sprawnie, z fantazją. Dwa kilometry dalej tył wozu zarzuciło na błotnistym odcinku drogi. Chciał wyprowadzić, dodał gazu, ale zbyt gwałtownie i za mocno szarpnął kierownicą. Ciężarówka zatoczyła się, nagle pijana jak on, potem stuknęła o drzewo, przeleciała na drugą stronę i wykopyrtnęła się do rowu bokiem. Pod plandeką już w pierwszej chwili wybuchła panika. Niektórzy zdążyli wyskoczyć, bo szybkość nie była zbyt wielka, ale inni poturlali się po deskach jak bezwładne worki. Dwóch odniosło dość ciężkie rany. Wóz był solidnie uszkodzony. Sąd oszacował to na dwa i pół roku. Kostek miał największy wyrok. Trzy lata. Z początku próbował to lekceważyć. Ale szybko zrozumiał, czym są beznadziejnie wlokące się dni, jakby ranek odległy był o wieczność od wieczora, czym noce puste, wypełnione tęsknotą, myślami o tym, co zostało za murami, a co teraz wydawało się dobre, bliskie, potrzebne. W celi na ogół panował spokój. Nie kochali się wzajemne, ale też nie gryźli, bo nie było o co. Razem w lecie i jesienią jeździli na roboty do pobliskich pegeerów i te dni jakoś przechodziły szybciej. Tylko Benek nie wytrzymał smaku wolności. Próbował zalecać się do jednej z dziewczyn. Zachęcony jej początkowym brakiem oporu, któregoś dnia przydybał ją samotną za wozem. Dziewczyna schylała się po coś, zobaczył brązowe uda wyłaniające się spod spódnicy, poczuł zawrót głowy. Rzucił się na nią cicho, znienacka, jak głodny wilk. Padła na ziemię. Nie zdążył zatkać jej ust, a kiedy usiłował to zrobić, ugryzła go wściekle, ile sił w szczękach. I wtedy zaczęła krzyczeć. Rozpaczliwie, głośno, na całą okolicę. Zbiegli się ludzie, niektórzy z widłami. Odciągnęli go od dziewczyny, zaczęli tarmosić, byliby porządnie pobili. Zanim nadbiegł strażnik, Kostek rzucił się na pomoc. Odruchowo, bez namysłu. Nie lubił Benka, ale to był jego kolega z celi. Nim wywiązała się większa bitka, już strażnik ściągnął automat z ramienia wszystkich rozpędził. – Co tu się stało? – zapytał groźnie. – To on – dziewczyna pokazała Benka palcem. – Co ci zrobił? Nagle z koła ludzi otaczającego więźniów, dziewczynę i strażnika wystąpił starszy mężczyzna z rudymi wąsami jak dwa wiechcie, sterczącymi po obu stronach policzków. Złapał dziewczynę za rękę, pociągnął i powiedział: – Chodź do domu, nie mieszaj się... – Kiedy on, tato – próbowała protestować, ale ojciec mocno szarpnął. – Mówiłem, nie wtrącaj się i nie leź gdzie nie trzeba. Strażnik nie dopytał się, co zaszło. Zgłosił więc, że była bójka między więźniami. Ale i Kostek, i Benek lekceważąco wzruszyli ramionami i mówili, że szkoda gadać, zwykła sprzeczka. Benkowi uszło na sucho, tylko przez trzy miesiące zabroniono im wychodzenia do pracy poza więzieniem. Kostek odczuł to boleśnie, ale nic nie mówił, a Benek po swojemu bluzgał najgorszymi słowami i odgrażał się, że jeszcze jej pokaże, bo najpierw chciała, zachęcała go, a potem narobiła wrzasku. Był to epizod, który szybko oddalił się, zbladł, choć w monotonii więziennego życia stanowił niemałe urozmaicenie. Potem znów były dni szare, coraz gorsze, bo chłodne, późnojesienne, w końcu zimowe, bez wyjść do pracy, urozmaicane krótkimi spacerami, czasem oglądaniem telewizji albo umoralniającym filmem. Mierzone kreskami robionymi paznokciem na ścianie. Czuł, że tamci mu zazdrościli. Miał pierwszy stąd wyjść, bo wyrok zaczął odsiadywać grubo przed nimi. Z półsłówek, z pojedynczych zdań, krótkich pytań wnioskował, że każdy z nich chętnie by się z nim zamienił. A on sam nie wiedział, czy się cieszy ze zbliżającej się wolności. Myślał o tym bardzo dużo i często. Tęsknił do wolności. Wróbel siadający na desce okiennej wywoływał w nim czasem tak straszny skurcz krtani, że musiał chować twarz, by tamci nie dostrzegli, co się z nim dzieje. Jednocześnie zupełnie nie umiał sobie wyobrazić, co będzie, gdy otworzy się przed nim ciężka furta w więziennym murze. Nie potrafił nic przewidzieć ani zaplanować. To, co zostawił poza sobą, co było jego życiem, zanim znalazł się w tej celi, teraz stało się blade, nieważne, mało pociągające. Było to jakby przykry sen, który minął i którego nie chciałoby się śnić po raz drugi. Było w tym nieco zamazanym, rzadko przywoływanym śnie coś, co omijał myślami. Tkwiło jednak, wracało i zdarzało się, że nadchodziło z taką siłą, że chciało mu się gryźć palce albo rozpocząć bójkę z którymś ze współlokatorów. Łatwo wtedy wybuchał, umiał operować przekleństwami nie gorzej od Benka, odpowiadał na pytania opryskliwie i niechętnie, z lada powodu wszczynał awantury. Tamci znali jego stany i potrafili zrozumieć, że lepiej go wtedy nie ruszać. Po śniadaniu strażnik przyszedł do ich celi. Uśmiechał się, był trochę uroczysty, trochę protekcjonalny, jakby to on wyświadczał Kostkowi łaskę. – No, Kostek – powiedział życzliwie – pożegnałeś się z kumplami? Kostek mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Tamci podeszli bliżej, obaj byli dziś sympatyczniejsi. – Daj, kurwa, łapę – odezwał się Benek. – Jak wyjdę, kurwa, to się chyba spotkamy, kurwa, nie? Pożegnał się z nimi szybko, bez serdeczności i pośpiesznie poszedł za strażnikiem. Pobrał swoje rzeczy z magazynu, przebrał się i niecierpliwie czekał, kiedy go wypuszczą. Ale jeszcze musiał przejść przez gabinet naczelnika. Niechętnie tam szedł, czując z daleka zapach umoralniającego kazania. W ciemnym, niezbyt przytulnym gabinecie siedział starszy, grubawy człowiek w cywilnym ubraniu. Miał dobroduszny wygląd, pulchne dłonie położył na blacie biurka, na widok Kostka uśmiechnął się życzliwie. – Siadaj – powiedział. – Chyba się bardzo nie spieszysz, pogadamy trochę. – Kostek usiadł, ale był najeżony. Czuł się teraz niezależny od tego człowieka, złościło go, że na drogę chce mu zaaplikować pogadankę. A tamten – nauczony wieloletnim doświadczeniem i wiedziony instynktem – wyczuł nastrój byłego więźnia. Znów się uśmiechnął. – Nie bój się, nie mam zamiaru cię tu pouczać ani mordować przykazaniami na drogę. Ale mam obowiązek trochę pogadać, chyba nie masz nic przeciwko temu? – O co chodzi? – zapytał chłopak niezbyt grzecznie. – Jak wychodzi od nas taki gość jak ty – wolno posiedział naczelnik – to chcielibyśmy, żeby więcej tu nie wracał. Kostek podniósł głowę. Nachmurzony popatrzył w oczy naczelnikowi. – Ja bym też chciał tu nie wracać – powiedział niezgrabnie. – To w porządku, zgadzamy się – ucieszył się naczelnik. – Ale wiesz co? Każdy by chciał tak jak ty, ale niestety sporo wraca. Jak nie do nas, to do innego pensjonatu. Kostek nie odpowiedział. Milczał czekając, kiedy to się skończy. A naczelnik już się nie uśmiechał. Mówił patrząc w okno. – To dobrze, żeś sobie tak postanowił. Ale ja się zastanawiam, jak ci pomóc, żebyś tego postanowienia dotrzymał. – Pan? – No tak, ja... i nie tylko... – Kto jeszcze? – No, różni ludzie. Na przykład milicja. – Nie daj Boże – warknął Kostek. – Już niech oni lepiej mi nie pomagają. Dam sobie radę bez nich. – Dobrze by było – zgodził się naczelnik. – Ale niepotrzebnie się stawiasz. Oni ci krzywdy nie zrobili. – Jasne, nie ma o czym mówić – uciął Kostek. – Coś mi się wydaje, że nie bardzo sobie zdajesz sprawę, jaka jest twoja sytuacja – zauważył naczelnik, a widząc zdziwioną minę Kostka wyjaśnił: – Jak stąd wyjdziesz, masz zamiar wrócić do Gdańska? – No tak. – Zresztą wszystko jedno, dokąd pojedziesz, i tak musisz się zgłosić do najbliższej komend