Gorzynski Slawomir - Babol
Szczegóły |
Tytuł |
Gorzynski Slawomir - Babol |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gorzynski Slawomir - Babol PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gorzynski Slawomir - Babol PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gorzynski Slawomir - Babol - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Sławomir Górzyński
Babol
Mojej ukochanej Grażynce.
Część pierwsza:
Stradivarius:
Rozdział liszki.
Federico!
Dlaczego siedzisz, zamiast grać?
Nawet nie myśl o drzemce.
Ani teraz, anipoobiedzie.
Tak, tak.
Czasna obiad.
Jak nieprzyjdziesz od razu, to będziesz jadł wszystko zimne.
Francesca nie będzie specjalnie dla ciebie odgrzewać.
Co się tak krzywisz?
Żeparmezanobeschnięty?
Został od wczoraj, a przecież nie będę wyrzucaładobrego sera.
Musimyoszczędzać.
Załatwiłam ci koncerty.
Zdziwiszsię gdzie!
Nie, nie u nas.
O tonie tak łatwo.
Jak to kiedy?
W kwietniu.
Wiem, że chciałeś jechać do Giovanniego, do Nicei.
Ale to możnazałatwić później, podczas tournee po Francji.
Masz koncert w Marsyliii potem dzień przerwy.
Wtedy go odwiedzisz.
Twój synto dorosły facet,nie musicierazem spędzać dwóch tygodni.
Jeden wieczór starczy.
I nieoskubie cię tak dokumentnie.
Akoncerty będą wPolsce.
Cztery.
Jedenw stolicy, w Warszawie.
Zobaczysz, jakie to piękne miasto.
Będzieszmusiał powtórzyć oba koncerty Wieniawskiego.
To będzie przebój.
Polska muzyka w Polsce.
Jak jeszcze nauczysz sięmówić po polsku "dzieńdobry", to rzucisz ich na kolana.
Niemartw się, ja cięnauczę.
No,powtórz: dzień dobry.
Strona 2
Nie.
Jeszcze raz.
Znowu źle.
Co prawda mojawymowa też jestdaleka od ideału, bo byłam tam tylko kilka lat, i tojako
dziecko, w sumie niewiele pamiętam, kilka słów zaledwie, jednakty przechodzisz wszelkie
granice.
A przecież znasz sześć języków.
Alenie martw się, mamysporo czasu.
Masz rację, sześćobcych, tyle żeanijednego słowiańskiego.
Tak,oni strasznie szemrzą i szeleszczą.
A wiesz,że Deborahniedawnobyła w Polsce?
Przez dwatygodnie.
No
9.
Strona 3
bo Gasparo pracuje dla Fiata, a Polakom marzy się, że będą robićsamochody.
Był tam jako doradca.
Żebyś widział, jakie bursztynystamtąd przywiozła.
Za półdarmo.
Cotak patrzysz?
Chodzi ci o wino?
Teraz już zawsze będziesz pił rozcieńczone, bo inaczej zamiast ćwiczyć po obiedzie, to śpisz.
Nie ma na to czasu.
A wprzyszłymrokutakie tournee zorganizuję ci na Węgrzech.
Deborah kupiła tam przepiękneszynszyle, widziałeś przecież.
Nie pamiętasz?
Ty nigdy nicważnego nie potrafisz zapamiętać.
Jak ta Claudia wytrzymała z tobątyle lat!
No,niekrzyw się, żabciu.
Tylko żartowałam.
Przecież ciękocham.
Jak dzisiaj ładnie poćwiczysz, możesz przyjść do mnie, tylkoprzed kolacją, bo
inaczejbędziesz za bardzo ociężały.
Parvenzajużzapół roku ma sprzedawać tę willę.
Nie udawaj, przecież teżchcesztam mieszkać.
No bo co toza życie w pięciu pokojach!
Bez ogrodu,basenu, kortu.
Nauczę cię grać w tenisa.
Bekhend, forhend - zobaczysz.
Może kiedyś Panattę zaprosimy do siebie.
AlboFibaka.
Niewiesz kto to?
Toż to najlepszy polski tenisista!
Światowa czołówka.
Ciebie widać w ogóle nieinteresują moje polskie korzenie.
Moja babkamieszkaław Polsce.
Jej mąż był konsulem, czy też.
niepamiętamkim dokładnie.
Ale to u nich spędziłam te kilka polskich lat.
Wcaleniemówię, że dla mnieto aż takie ważne.
Absolutnie!
Zostając twojążoną, odcięłamsięod całej swojej przeszłości.
Ja żyję tylko dla ciebie,dla twojej kariery.
I dlatego teraz musimy oszczędzać, na czym siętylko da.
Tak, nawet na parmezanie.
Na jutro umówiłam pianistę.
Nie, Sofia była zajęta.
PrzyjdzieDino Reggiano.
Też dobrze gra.
Alemusisz do jutra powtórzyć oba koncerty Wieniawskiego.
Nuty jużznalazłam.
Widzisz, wszystko ci organizuję.
Ty masz tylko ćwiczyć.
Miałeś tak przy Claudii?
Strona 4
Ona nic anic nie dbała o twoją karierę.
Tylko dzieci,pieluchy -kretyńskie obowiązki!
Zupełnie jakbyś nie byłwirtuozem, jakbyś nie potrzebował chwili wypoczynkui uwielbienia.
Masz szczęście, że Bóg ci zesłał mnie.
Zginąłbyś.
Przestał grać.
A ludzkość czeka na twoje koncerty.
Ludzie chcą skandować: Camparo,Camparo, Camparo.
I chcąstojących owacji.
Chcą bić brawo.
Tobie,
10
jedynemu,najlepszemu, genialnemu!
Sprzedałam wreszcie te dwafotele.
Jakiś naiwniak zapłacił za nie jak za antyki.
Wszystko pójdzie nanaszą willę.
Jeśli będzie trzeba, sprzedam nawet moją kolię.
Mam też kilkapierścionków i jest jeszcze twoja kolekcja spinek do krawatów. No, nie krzyw
się tak, musimy kupić tę willę.
Dosyć już mam hałasu (;;
od szóstejrano.
Chcę, aby w mojej sypialniśpiewał każdego ranka;
słowik.
Co się tak rozglądasz?
Nie madeseru.
Jakładnie poćwiczysz, jabędę na deser.
Czuję, żejestem dzisiaj w nastroju.
Ale teraz zabierzręce, zaraz wejdzie Francesca.
Federico!
Co ty sobie myślisz!
Ostatni raz dzwonię z domu.
Musimywzmóc środkiostrożności, bowszystko zaczyna się dobrze układać!
Z moim staruszkiem poszło łatwiej, niż myślałam.
Powiedz im, że mogą zacząć organizowaćsprawę.
To będzie kwiecień.
Szesnastego dwie próby, siedemnastego próba i koncert.
Niech się rozejrzą, zaplanują, ruszą głowami.
Ty też.
Tobie nawetłatwiej,przecież jesteś tam codziennie.
Tylko, do cholery, dyskretnie.
Janie mogę być w to w żaden sposóbzamieszana.
Nie może powstaćnawetnajmniejsze podejrzenie.
Dobrze, wiem.
Przypuszczam, że tobieteż zależy.
Pamiętaj: szesnasty, siedemnasty.
No, muszękończyć.
Niedługo znowu zadzwonię.
Przede mną byłaprzepaść.
Na samą myśl o następnym dniu czułem w żołądku mdły skurcz.
Zabrnąłem tam,skąd powrót przekraczałmoje siły.
Strona 5
I granicewyobraźni.
Wpatrywałem się w szarą ścianę, śledziłemmapę pęknięć, powstałą z poodpryskiwanej farby
przez wielelat zaniedbania,obojętności ludzi wobec wyglądu miejsca, w którympoddałem się
wreszcie czarnej rozpaczy.
i wspomnieniom,bogdzieśw pokrzywionych liniach zacząłem dostrzegać ład, zaczęły mi
przypominać twarz.
Ito nie twarz matki, ojca lub kogoś z rodzeństwa,tylko jego twarz.
Dziecięcą, a już naznaczoną sarkazmem, butą, pogar-
dą. Taką, jaką pamiętałem z tego dnia wfabryce, gdy bawiliśmy się w chowanego.
11.
Strona 6
Zapach ziemi, zawsze mokrej w tym miejscu, które było najlepsząkryjówką Cerkwina i moją.
Gerard jej nie znał.
Nikt nie znał całejfabryki, a właściwie ruin, bo większość zabudowań znajdowałasię.
w pożałowania godnym stanie.
Znaleźliśmy tomiejscerazem z Cerkwinem ponad miesiąc wcześniej.
Byliśmy wtedy Indianami z plemieniaCzejenów,którzy wkroczyli na wojenną ścieżkę przeciw
Apaczom.
Miejsce wydawało się wprost wymarzone na nasze wojenne działania.
Przysięgliśmy nagłowy naszych matek nie wydać go nigdyi przed nikim.
Zapewniało nam, poza kryjówkąprzed Apaczami, szansę na wygranąz Gerardem.
Mnie, zwanemu Babolem - nienawidziłem tego przezwiskaz całych sił i z całych sił starałem
się nie pokazać tego nikomu, a juższczególnie Gerardowi - i małemu Wiesiowi Kaniszkisowi,
któregorodzice wyznawali prawosławie, i stąd wzięło się jego przezwisko.
Pewnieteż go nienawidził.
Kto lubiprzezwiska?
Może tylko Gerard,który kazał zawsze do siebie mówić "Dżery".
Niktz maluchów, alei prawie żadne zestarszych dziecinie odważyło się kiedykolwiek
inaczejdo niegozwrócić.
Opowieści o tym, co Gerard robi znieposłusznymi muistotami, szeptanoostrożnie, lękliwie,
nieustannie rozglądając się wokół,czy przypadkiem Dżery nie nadchodzi, czy nie przydybie
niedyskretnegoplotkarza.
Pewnie sam te rewelacje naswój temat wymyślał.
Już wtedychorobliwie lubił wzbudzać strach.
A my baliśmy się go i podziwialiśmyzarazem, jakowady jasny płomień.
Także wtedy,wtuleniz Cerkwinemw oślizgły mur, z bijącym sercem nasłuchiwaliśmylekkich
krokówGerarda,jak zatrzymał się o metr od nas, pokręcił w miejscu i ruszyłszukać dalej.
Co chwila odwracał się, aby kontrolować wzrokiem miejsce "zamawiania".
Później puścił siębiegiem wzdłuż tego samego muru,w który staraliśmy się niemal wtopić,
stojąc po drugiej stronie.
Słyszałem oddalające się kroki Gerardai w jednej chwili podjąłemdecyzję.
Teraz, gdy on biegnie wprzeciwnym kierunku, mamszansę"zaklepać się" i wygrać.
Pierwszy raz z nim wygrać.
- Lecę - wydyszałemw kierunku Cerkwina, który jednak nie zareagował,nawet nie
drgnął.
12
Po stercie desek wydostałem się z kryjówki, dobiegłem donajbliższego okna, jednym
susem przesadziłem parapet i bez chwiliwahaniaruszyłem w kierunku odwrotnym niż Gerard.
Starałem siębyćcichy jak kot, jak Winnetou; biegłem skulony, wydawało mi się,że dziękitemu
jestem mniej widoczny.
Zerknąłem w jedną z przecznic- ontam był.
Stał kołokupy zardzewiałego żelastwa, patrzył w mojąstronę.
Krzyknął triumfalnie i ruszył równoległą ścieżką.
Wytężyłemwszystkie siły, aby biec jak najszybciej.
Nie byłem już cichym nocnymłowcą,sprytnym, niewidzialnym Apaczem.
Stałem się wielkim bizonem, spod którego kopyt pryskają grudy ziemi, a tętent rozchodzi
sięna milę dokoła.
Z nozdrzy bucha para, w piersiach pracuje szalonytłok serca.
Gdy wybiegliśmy na wyszarzałą łachę trawy przed głównąbramą,Gerard był wciąż
kilka kroków za mną.
Strona 7
Bawił się, jakzwykle, w kotkai myszkę.
Biegał najszybciej z nas wszystkich i lubił tęprzewagę wykorzystywać dopiero w
ostatniejchwili.
Ale jatego dnia byłem kimświęcej niż zwykłym chłopcem.
Z mojej głowy wyrastały rogi, ciałopokrywałagęsta sierść, w nogach zgromadziłem siłę setek
pokoleńżyjących na prerii przodków.
Irwałemdo przodu w niepohamowanympędzie.
Gerard przyspieszył, słyszałem jego oddech za plecami, doganiał mnie.
Ale brama była tuż, tuż.
Nie zdąży,będę pierwszy!
Ja,król wszystkich zwierząt, rączy byk; cichy jak cień,szybki jak myśl.
Już wyciągałem rękę, żeby się zaklepaćjuż otwierałem usta i możenawet
wypowiedziałem pierwsze słowo formułki, gdy moja prawa nogazaczepiłao coś i runąłem
jakdługi na ziemię.
Upadłem jako mały,zbolały nagle chłopiec, i tylko dlatego skończyło się jedynie na
rozdartych spodniach i pokrwawionym kolanie.
Gdybym upadłjako bizon,zabiłby mnie ciężar bezwładności wielkiego, rozpędzonegocielska.
Rogami zaryłbym wziemię i leżałze złamanym karkiem.
A taktylkochlipałem i patrzyłem na triumfalnie uśmiechniętego Gerarda, któryw korę starego
dębu rosnącegotuż obok bramy mówił:
13.
Strona 8
- Zamawiam Babola, co zarył nosem w gówno.
Babol, zjedz
je równo!
'
- Babol zje gówno,Babol zjegówno - podjął stojący przy drzewieStasio Przypiorek,
którego Gerard znalazł w jego ulubionej kryjówce kołoszopy.
Stasioprawie zawsze się tam chował i prawie zawsze znajdowanogo pierwszego.
Ale to w niczym niezmieniało jego postępowania.
Stasiochował się koło szopy - i tam go zawsze wszyscy najpierw szukali.
Otrzepywałem spodnie, martwiłamnie dziura w nogawce, najbardziej jednak
żałowałem straconej szansy zwycięstwa nad Gerardem.
Ile mi zabrakło?
Pięciu sekund zimnejkrwi!
Nigdy nie zostanę prawdziwym Indianinem,jeżeli będęulegał emocjom.
Gdybym dokońcapanował nad sobą, jak Winnetou, zamiast wyobrażać sobie
radośćzwycięstwa, zauważyłbym tę zdradziecką przeszkodę i teraz miałbymswoją chwilę
triumfu.
A zamiast tego:
- Babol, prędzej majtki zjesz, zanimze mną wygrasz.
- Minę mazwycięską, stoi nademną podpartypod boki, napawa się moją klęską
- Babolmajtki zje, Babol majtki zje, Babol.
Aja widzę skradającą sięplamę niebieskiej sukienki w pobliskich
krzakach.
- Prawie wygrałem, Dżery.
Jakbym się nie potknął.
- mówię
cokolwiek, byletylko odciągnąć jego uwagęod Marusi, która właśnierusza pędem do
dębu.
- Już niejesteś taki szybki!
- Ty chyba swój językchcesz zeżreć,Babol.
Odszczekasz to!
- Babol będzie szczekał, Babol będzie szczekał!
Może przeczucie, a może coś w moim wzroku ostrzegłogo i odwrócił się wkierunku Marusi,
gdy ta prawiejużgo mijała.
Ruszył natychmiast, ale nie dokończył jeszcze obrotui stracił równowagę.
Marusiazdążyła dobiec ijuż krzyczała:
- Raz, dwa, trzy.
Sama za siebie!
Samaza siebie!
I śmiała się radośnie,a ja też czułem zadowolenie, bo moje starania, by jej pomóc, nieposzły
na marne.
Ktoś nareszcie wygrał z Gerardem.
14
- To przez ciebie, Babol.
- Gerard był czerwony ze złości.
-Zagadałeś mnie, zapłacisz mi za to!
Zabawa trwała nadal.
Oprócz mnie,Stasia i Marusi pozostawałowciąż w ukryciu kilkoro dzieci.
Gerard ruszył między pobliskie baraki, a ja zacząłem krzyczeć:
Strona 9
- Nie wychodźsieczkaz woreczka.
Nie wychodź sieczka.
.i,/
Po chwili przyłączyła się do mnie Marusia, później Stasio i krzyczeliśmy razem.
Niewiele to pomogło.
Gerard łatwo znalazłmałego Kacperka i Czapę,swojego rówieśnika, chłopaka równie złego,
co głupiego.
Zaklepał ichbeztrudu i rozpoczął poszukiwania pozostałej trójki dzieciaków.
Tuż za rogiem wielkiej, zniszczonej hali prawie wpadł naKamilkę i również z niąpodręczył
się na finiszu,by wyprzedzić ofiarę dosłownie o wyciągnięcieręki.
ZostałjeszczeCerkwin i Kura.
Obaj byli bardzo szybcy.
Wiesiekpotrafił dotrzymać Gerardowikrokuna pięćdziesiąt metrów,ale nadłuższych
dystansach przegrywał.
A Kura był z nas wszystkich najstarszy,najsprytniejszy i najbardziej niezależny.
Dlatego też Gerard bardzo go nielubił.
Bardziej niż mnie,nad którymdość łatwo zdobywał przewagę.
Marusia opowiadała Kamilce o swoim zwycięstwie.
- Zaczaiłam się koło jeżyn, poczekałam, aż Dżeryzacznie znęcaćsię nadBabolem, i
dalej, szybko.
Nikt nic nie zobaczył.
- Ja cię zauważyłem, specjalnie.
-Cicho, Babol.
Ty przegrałeś.
Widziałam, jak grzmotnąłeś o ziemię.
A ja już wczoraj ani razu nie kryłam.
Marusia nie była wcale ładna.
Swoje przezwisko, którym bardzosię szczyciła, zawdzięczała rudawym włosom.
Kiedyserial szedłw telewizji, wszyscy na podwórku utożsamiali się z jego bohaterami.
NawetDżery chciał być wtedy Jankiem iwściekał się, gdy wyśmiewanotenpomysł, a starsi
chłopcy przezywali goBrunerem.
Ja prawie zawszebyłemTomkiem Czereśniakiem.
A to dlatego, że miałem przerwęmiędzy jedynkami.
Do nikogo jednakte przezwiska nie przylgnęłytak jak doKrzysi, której od ponadroku nikt
inaczej nie nazywał niż
15.
Strona 10
Marusią.
Raz słyszałem nawet, jak jej mama wołała ją tym imieniem.
Krzysia była rok starsza ode mnie,miała wtedy ponad dziewięć lati traktowała mnie jak
szczeniaka, kmiotka.
Mnie fascynowała jej żywiołowość, zawsze rumiane policzki ibłyszczące, roześmiane oczy.
I dołek w brodzie, który znikał tylko wtedy, gdy płakała.
Gerard wytropił Cerkwina; nie pozwolił sobiez nim na ekstrawagancje, tobył
prawdziwy wyścig.
Zwycięzcą okazał się jednak Gerard.
Został jeszcze Kura.
Wszyscy dopingowaliśmy go głośno, chociaż niktzanimnie przepadał, bo był samochwałąi
egoistą.
Trochę trwało,zanim obaj wypadli z gęstych krzaków rosnących kołobudynku,
którynazywaliśmy biurem.
Nasz doping na nic się Kurze nieprzydał.
Przegrał, nie wytrzymał tempa; pokazał sięGerardowi za wcześnie.
Nikt nie miał już później ochoty na dalszą zabawę w chowanego.
Grzebaliśmy trochę w ziemi, ktośprzygotowywał gręw "państwa, miasta".
Zapadał zmierzch.
Nagle powstaje zamieszanie.
Dziewczyny uciekają z piskiem, Gerard goni je ze złowieszczym śmiechem.
Trzyma cośna otwartejdłoni.
Czapa podkłada biegnącej Marusinogę.
Gdy ta przewraca się, natychmiast pojawia sięnadnią Gerard.
Na ręku sznurek,którym związujezdezorientowanej Marusi ręce ztyłu.
Przewracają na plecy.
- Dawaj to, Cerkwin.
Uważaj, nie podepcz.
Tam gdzieś leży.
Wiesiek udaje tylko, żeszuka, ale Czapa wykrzykuje z zachwytem:
- Mam, tutaj jest.
Mam ją.
Teraz widzę.
Podaje Gerardowi dużą, kilkucentymetrową zielonąliszkę, która zwija się iprostuje na
chłopięcej dłoni.
Marusia na ten widok zaczyna krzyczeć.
Kamilkapo prostu ucieka.
A Gerard, wciąż przytrzymując kolanem wijącą się ofiarę,zaczynamówić:
-Patrz, to tylko liszka.
No zobacz, jakamięciutka.
O - i rozrywastworzenie na dwie części tuż nad jej twarzą.
Marusia wciąż krzyczy:
- Zostaw, Dżery, weź to, zabierz.
Powiem tacie.
Zabierz to, tyświnio.
Zostaw mnie, Dżery!
16
- Coś ty, Marusia.
Boisz się?
Strona 11
To nic nie boli.
Takie mięciutkiestworzonko,
Rzuca obydwa podrygujące jeszcze kawałki na policzki swojej ofiary.
Marusia już nie krzyczy.
Wyje.
- Przecież to nie boli - zarykuje się ześmiechu Gerard, a wrazz nim Kurai Czapa.
Patrzę nato jak zahipnotyzowany.
Na brodzie Marusi nie ma dołeczka.
Na policzkach, zamiast rumieńców, jest rozmazana breja, ni to czerwona, ni zielona.
KolanoGerarda przyduszajej pierś do ziemi.
A dołeczka nie ma!
Tonie była odwaga.
Raczej niepohamowana eksplozja, jakieś pęknięciebarierystrachu przed zemstą Gerarda,pod
wpływembezmiarubólu widocznego w oczach Marusi, mimo że spojrzała na mnie
tylkoprzelotnie.
Rzuciłem się na oprawcę, strąciłem go zniej, przewróciłem nawypłowiałą trawę.
I natychmiast,bez zastanowienia, zacząłem uciekać.
Kątem oka dostrzegłem, że Marusia błyskawicznie stanęła nanogi i ruszyła w przeciwną niż
ja stronę.
Gerard poderwał się, popatrzył zanią, potem za mną.
Nie mógł złapaćnas obojga.
Marusia jużdostałaza swoje, tak pewnie pomyślał, i ruszył za mną.
- Babol,ty skurwysynu, zabiję cię!
Ale mnie jakby urosły skrzydła.
Jestem zającem, który ucieka przedjastrzębiem w walce o życie.
Moje wielkie i silne skoki niosą mniedwa razyszybciejniż zwykle.
Ale wiem, żei tak nie mam szans uciec,Muszę się schować.
Zając zamienia się w myszkę, która wpada dociemnej już o tej porze hali i szuka norki.
Skręcam raz, drugi.
Znajduję schronienie.
Przyczajam się.
Jestem kameleonem, który potrafistać bezruchu, wtopić się w tło.
Zastygnąć.
Nie oddychać.
Gerard przebiega obok mnie.
Oddala się.
Nawet nie ruszyłem powieką.
Stoję pod schodami, w miejscu zupełnie nieprzydatnym na kryjówkę za dnia.
Ale zdążył już zapaśćzmrok, atu, w środku, jest jeszczeciemniej.
17.
Strona 12
Mój prześladowca wraca, jest zadyszany.
Prawie czuję jego wściekłość.
Zagląda w znane nam z zabaw kryjówki.
Nie przychodzi mu dogłowy, żeby zajrzeć pod schody.
Nikt o zdrowych zmysłach nie schowałby się w tak odkrytym miejscu.
Wychodzi z hali.
Słyszę odgłosoddalających się kroków.
Kameleon zamienia się w kota.
Skradamsię, stawiając miękkiełapki bezszelestnie, ostrożnie.
Docieram dodrugiego wyjścia z hali,Długo to trwa.
Ale kotyto cierpliwe stworzenia.
Od ściany do ściany,z cienia w cień, docieram do dziury w murze.
Nie mogę wrócić dodomu.
Wiem, czuję, żeczeka tam na mnie Gerard.
Jeżeli złapie mniedzisiaj.
Ruszam na przystanek tramwajowy.
Jestem teraz sową, świetniewidzęw ciemnościach iw swej mądrości nie potrafię zrozumieć
ośmioletniego chłopca, która porywa się na o ponad rok starszego zabijakę w obronie kogoś,
kto nigdy nie obdarzył go dobrym słowem.
Czekałem na tramwajdługo, przytulony do witrynyjubilera.
Byłem"już tylko przestraszonym szczeniakiem, chłopaczkiem drżącym na myślo zemście
podwórkowego tyrana.
Brat, który miał zaraz wrócić z lekcjipływania, mógł mnieochronićdziś wieczór.
Jutro, pojutrze mogłemniewychodzić na dwór.
Ale codalej?
Drżałem z emocji i strachu.
Pierwszyraz stanąłem przed problemem,który przerastał moją wyobraźnię.
Przyjechała "piątka".
Mateusz wysiadł jako pierwszy.
Nie było międzynami zbyt dużej miłości, a już szczególnie Mateusz nie lubił okazywać uczuć
przyobcych.
Miał czternaście lat i wstydził się "słabości".
Tymczasem ja rzuciłemmusię na szyję niemal z płaczem.
- Tomek, cośty!
Uspokójsię.
Wszyscy widzą!
Odepchnął mnie, odsunął odsiebie.
A ja byłem takszczęśliwy, żeomal nie pocałowałem go w rękę:
- Matuszek,już nie będę.
Ale pójdziemyrazem do domu.
Bowiesz, Dżery.
- Znowu bawiłeś sięz tym powsinogą?
Przecież mama ci zabroniła.
Tomek, doigrasz się!
18
- Matuszek, już nie będę.
Ale dzisiaj.
- No, chodź już.
Co tak marudzisz?
Strona 13
Z trudem dotrzymywałem mu kroku.
Wyrósł przez ostatni rok.
Wydawałmi sięprawie mężczyzną.
Chłonąłem poczuciebezpieczeństwa, jakie roztaczał wokół siebie.
Byłem teraz małym psiakiem.
Szedłem obok wielkiego bernardyna, który machnięciem łapy mógłby złamać każdemu kark.
O potężną pierś mego obrońcy rozbijały sięwszelkie przeszkody.
Gdybym mógł, merdałbym ogonem.
Miałem nosa.
Gdy dochodziliśmy do furtki, zobaczyłem Gerardaz Czapą, jak robią w tyłzwrot i znikają w
krzakach.
Mateusz był pozaich zasięgiem.
W domu mama od razu zauważyła dziurę w spodniach.
Zaczęłakrzyczeć i pomstować,jak to ona.
Gdyby którekolwiek z nas brało jejpogróżki na poważnie,potrzebowalibyśmy
psychoterapeutyjuż w wieku pięciu lat.
Mama uwielbiała robić dużo hałasu o nic.
Grozić.
Wymyślać straszne kary.
Bywało też, że wprowadzałaje w życie.
Zazwyczaj jednak tylko obrywaliśmy kuksańca lub dostawaliśmymocnego klapsa w tyłek.
Wystarczyło wtedy się rozpłakać, aby jużw następnej chwili utonąć wmatczynych objęciach,
zostać obcałowanym i wyściskanym.
Tego wieczoru słuchałem jej utyskiwań niemalz przyjemnością.
Zamieniłem się w grzeczną dziewczynkę, która stłukła kolano, wracając z niedzielnej szkółki,
bozachciało jej się poskakaćze skarpy nad rzeką.
Teraz zbierałem burę i gotów byłem jużnigdynad rzekęnie chodzić.
Na stole czekałakolacja.
Paulina, moja dwunastoletniasiostra,zaganiała do niej najmłodszego brata, czteroletniego
Michała.
Samabałasię jedzenia jak ognia, a zajmując się Michałem, często unikałanadzoru mamy nad
własnym posiłkiem.
Ale karmienie malucha nienależałodo przyjemności:
- Zjedz kanapeczkę.
Patrz,żółty serek, taki jak lubisz.
- Nie zje.
-Michałek, ugryź raz, porządnie.
19.
Strona 14
- Nie uglyzie.
-No, usiądź wreszcie.
- Nie siądzie.
My z Mateuszem dorwaliśmy się do zastawionego stołu jak wariaci.
Onpopływaniu zgłodniał jak wilk,a ja nic nie miałemw ustach odobiadu, na który była
znienawidzona czernina i "leniwe".
Michał w końcu pozwolił sobie naładować do buzi chleba.
- Michał, no, gryź!
- denerwowała się Paulina.
- Pseciez glyzie -odpowiadał malec z poważną miną, wpatrzonyw kredens.
Mama skakała wokół nas, dokrawała chleba, sera, kiełbasy.
Zawszeopowiadała nam wtedy jakąśhistorięo czasach, gdy była młoda i niemiała żadnych
obowiązków.
- A teraz widzicie, co mi zostało?
Tylko sprzątanie, zmywanie, pranie i żadnej od waspomocy.
Żadnej wdzięczności.
Spodnie do załatania- i nawet przepraszam się nie mówi.
W skarpetach same dziury.
Rajtuzy poprzecierane.
Paulina, ty nic nie zjadłaś!
Chodź notutaj.
- Mamo, zjadłam dwiekanapki z kiełbasą.
-Podejdź do mnie.
Chuchnij!
Paulina, ociągając się, podeszła do mamy.
Była drobna i szczupła,co nie znaczy, że się nie odchudzała.
Jadała, owszem, na przykładsłodycze.
Ale żeby napychać się chlebem?
Otworzyła usta.
- Kłamiesz, pannico - mówiła mama, wąchając.
- Kiełbasajestz czosnkiem.
Nic nie jadłaś.
- Jadłamz pomidorem.
Sama jadłaś z czosnkiem, mamo, tonieczujesz.
- Tylko bez wymądrzania!
Siadajtu ijedz.
- Położyła przed niągrubą pajdę chleba z żółtym serem.
-Mogę ci też ugotować jajko.
- To ja już zjem z serem.
-Aniodrobiny wdzięczności, pokory.
Jesteście tacy krnąbrni.
Nawet jedzenianie chcecie.
Myślicie, że to tak łatwo przygotować wszystko dla takiej czeredy?
20
- Ja mogę zjeść za Paulinę- wyrwałem się głupioi niepotrzebnie.
-Ty się dzisiajlepiej nie odzywaj.
Następnym razem zostawięcitaką dziurę ipoprawiępasem.
To rola ojca, wiem, ale w tym domuwszystko jest na mojej głowie.
Coja z wami mam!
Strona 15
I znikąd pomocy.
Michał, zostaw to!
Próbowała złapać malca zeskakującego właśnie ze stołka, po którym dostał się do
schowanych w kredensie cukierków.
- Nie zostawi, nie zostawi.
Był już w korytarzu i skręcał na schody, gdypoślizgnął sięnaczymśi przewrócił.
Odrazuwybuchnął płaczem, alemama już byłaprzy nim i go pocieszała.
- Nie płacz, kochanie.
Nic się niestało.
Chcesz cukierka?
Patrz,potoczył się aż pod schody.
No, grzybek mamusiniebędzie już rozpaczał, tak?
- Będzie gzybek!
Paulina w tym czasie schowała swoją kanapkędo jednejz szafek.
Nakarminią później psa.
Była na tyle porządna, że nigdy swojego jedzenia niewyrzucała, zawsze próbowała je jakoś
wykorzystać.
Michał, z cukierkiem w buzi, przestawał już pochlipywać.
Po chwiliwszyscy ruszyliśmyna górę szykować się do spania.
Dzieliłem pokójzMichałem.
Nasze zasypianie często się przeciągało, boprowadziliśmy dyskusje nadprawami własności do
różnych zabawek.
Kiedyśnależały do mnie,toteż ciężko mi było patrzeć, jakmalec je niszczy,łamie, rozbija.
Ale on miał silnąbroń w gardle i dlatego nierzadkoustępowałempodgroźbą tych decybeli,
szczególnieże już na niewielkie ich natężenie od razu przybiegała mama.
Wprawdzie niechętnie,oddawałemmujednak, a to bębenek, a to drewnianegopajaca,
pozbawioną prawie strun rakietkę do badmintona czy plastikowysamochód bezjednego koła.
Tylko swoich żołnierzyków pilnowałem jakoka w głowie:stałyukryte na najwyższej półce.
Ale jeszcze kilka miesięcy wcześniejbywało i tak, że Michał przychodził do mnie do łóżkai
prosił:
21.
Strona 16
- Pooglądaj mi ksiązeckę.
Wtedy mogłem wymóc na nim różne obietnice, których on nigdynie dotrzymywał, a i
ja o nich następnego dnia zapominałem.
Zdarzało musię też zasnąć w moim łóżku przy "pooglądywaniu ksiązecki".
Za pierwszym razem zawołałemna pomoc mamę, ale ona tylko mniezbeształa:
- Nie wyciągaj go z łóżka.
Każdy ma spaću siebie, bo inaczej tojest.
niehigieniczne.
Co wy myślicie, że ja będę was popięć razypakowaćdo łóżek?
Takwięc następnym razem, postękując i sapiąc, bo Michał byłsłusznej postury, sam
zaniosłem go z powrotem na miejsce.
Po pewnym czasie, aby się tak nie męczyć, rozkręciłem boczną ściankę łóżeczka brata i
tamtędy pakowałemgo pod kołdrę.
Wszystko szło dobrze aż do czasu,gdy mama, ścierając kurz w naszym pokoju, oparłasię nogą
o brzeg łóżeczka.
Ścianka usunęła się,a mamawylądowałana podłodze, ze stłuczonym łokciem i wzrokiem
mordercy.
Na szczęście jej złość skrupiła się natacie, który akurat nie był na wyjeździei musiał
wysłuchać długiej tyrady na temat skali zaniedbania domowych mebli.
Ścianka łóżeczkazostała mocno dokręcona, a nasze seanse wspólnegooglądania książeczek
skończyły się bezpowrotnie.
Corazmniej się ze sobą bawiliśmy.
Michał wkraczał wwiek przekory, ja zaśbyłem jeszcze zbyt mały, aby malca umiejętnie
"obejść", więc naszekontakty coraz częściej sprowadzały się do kłótni o stare zabawkii tak
rosła między nami raczej niechęć niż braterska miłość.
Następnego dnia po zabawie w chowanego dowiedziałem się odCerkwina ciekawych
rzeczy.
Kiedy wrócił do domu - a mieszkał piętroniżej od Marusi - przez sufit słyszał krzyki i odgłosy
trwającej tamawantury.
Późnym wieczorem tata Marusi, pan Krzepacki, urzędnikadministracji
spółdzielnimieszkaniowej, ruszył do rodziców Gerarda,mieszkających w starej kamienicy,
która, podobnie jak nasz dom, niezostała jeszcze wyburzonapod teren na nowe bloki.
Wiesiek wymknąłsię z domu i razem z Kurą poszli za nim.
22
Edmund Przybora dużo pił.
Jedynie na to nie żałowałpieniędzy.
Dodziś niewiem, zczego oni żyli, za co wyprawiali te wszystkie biesiady.
Żadne zrodziców Gerardanie pracowałonigdy dłużej niż kilka tygodni.
Jego matka, pani Gertruda,piła razem z mężem i niczym na stałe się nie zajmowała.
Teraz sobie myślę, że kiedy wychodziła czasemwystrojona!
"do miasta", to może właśnie wtedy "zarabiała" na życie?
Była postawnai dorodna, pewnym typom mogła siępodobać.
Ale nie wiem, jaka byłaprawda.
Przypuszczam raczej, że pan Edmund po prostu kradł, alew sprytny sposób, bo nigdy nie
kręciła się koło nich milicja.
Tego wieczoruw mieszkaniu Przyborówrównież trwała popijawa.
Pan Krzepacki źle trafił.
W odpowiedzina swoje pretensje o zachowanie Gerarda usłyszał tylko wiązankęnajgorszych
wyzwisk, agdy dalejnie ustępował, został wreszcie zrzucony ze schodów.
Strona 17
Złamał sobieżebro i Cerkwin z Kurą pomagalimu dojśćdo mieszkania.
Przyjechałopogotowie i zabrało pana Krzepackiego do szpitala, bo lekarz podejrzewał też
wstrząsmózgu.
To nie koniec.
Gerard, niczego nieświadom, wrócił do domu i trafił na strasznyhumor ojca, bo za
wcześnie skończyła się wódka.
Dostałpotężnelanie.
Przez kilka najbliższych dni przemykał się chyłkiem, nikomunie chciał pokazać rozmiarów
swych obrażeń.
W tensposóbzapomniał o moim zuchwalstwie irzecz całarozmyła się pod
wpływemlitościwego upływuczasu.
Gorzej było z Marusią.
Straciła pewność siebie i nie zachowywała sięjuż agresywniei wyzywająco.
Rzadziejwychodziła na dwór, bawiła się ostrożnie,spokojnie.
Unikała wszystkich, którzy byli świadkami tamtych zdarzeń.
Nigdy więc nie doczekałem się od niej podziękowania.
Zresztą czy ono mi się należało?
Coraz rzadziej nazywano ją Marusią.
Ta mała zielona liszka zabiłajej indywidualność, stłamsiła charakter.
Taka mała liszka.
23.
Strona 18
Odwracam się na drugi bok.
Rama łóżka jest pomalowana białąfarbą.
Nie jestempierwszym, któryspędza tutaj noc, nie mogąc zasnąć.
Jednego z moich poprzedników poniosły artystyczne ambicje i wyskrobał w lakierze całkiem
zgrabnego falłusa.
Nie jestto jedyne dzieło.
Sąteż jakieś inicjały, numer telefonu i nawet niedokończony wierszyk:
Leżysz wale a ja staletwoją.
Wpatruję się w falłusa.
Przypomniałmi dawną, odległąscenę.
Stoję obok Gerarda i Cerkwina.
Sikamy namur.
Za murem jestfabryka.
A Gerardkaże nam sikać tak mocno i daleko, jak tylko potrafimy.
Ja mam prawie sześć lat, tak samo Cerkwin.
Gerardchodzijuż do szkoły.
Jest dla nas wielkim autorytetem.
Podziwiamy go prawieza wszystko.
Trochę sięgo też boimy, bo potrafi być dziki inieobliczalny.
Teraz też sika znas wszystkich najdalej.
Ma najmocniejszy strumień.
Może stać krok dalej od muru niż my, a i takmoczy starecegły.
Później robi coś dziwnego zeswoim siusiakiem.
Naciągagoi pozwala wyskoczyć na wierzch śmiesznej, różowej pesteczce.
Widzącnasze zdumienie, mówi:
- Co, maluchy?
Nie umiecie tak?
Spróbujcie,to nie boli.
No,Babol, dawaj.
Nieśmiało,ostrożnie naciągam skórkę i spomiędzy palców wyskakuje taki goły blady
orzeszek.
Na czubku ma szczelinę.
Czerwoną.
Wąską.
Troszkę mniezabolało.
- Widzisz, Babol?
Nic nie boli.
On zawsze tam był?
Taki nagi, bezbronny.
Ale śmieszny.
Zastanawiam się, czy można go dotknąć palcem, czy niepęknie przy tymjakmydlana bańka.
- O, ja też.
- ucieszył się Wiesiek, wyłuskawszy również swojegożołędziaze skórzanej torebki.
24
Ten Gerardajestnajwiększy.
Taki czerwony.
Jakby mocniejszy.
Ale mój nie jest najmniejszy.
Wiesiek manaprawdę mikroskopijnego.
Strona 19
Taką miniaturkę.
Chwilę patrzymy, porównujemy.
- No już, chłopaki.
- Gerardzgrabnie naciąga napletek na miejscei chowa przyrodzenie w spodnie.
Nie nosił majtek.
Cerkwin też uporałsię szybko, mnie zaś w palcach coś napęczniałoi nie chciało wrócićna
miejsce.
Dopieropalcem drugiejręki muszę sobie pomóc, wepchnąć prawie na siłę.
Ta scena jest we mnie wciąż jak żywa.
Kolejnezdarzenia nibyteż, tylko.
Ganialiśmy dalej po podwórku.
Kiedy sikałem przed obiadem, poczułem, że coś mi przeszkadza, ale nie zwróciłem na to
szczególnejuwagi.
Kiedyjednak spróbowałem wysiusiać się przed kolacją, bólbył już taki,że wstrzymałem mocz.
Siedziałem przy stole istarałemsię o wszystkim zapomnieć.
Lecz parcie na pęcherz zwiększało sięz każdą minutą.
"To nic nieboli" - kołatały mi pogłowie słowaGerarda.
Gdy wreszcie ruszyłem do toalety, było za późno.
W połowie drogi,jeszczew kuchni,zsikałemsię w majtki.
Mama natychmiast to zauważyła i strasznie mnie zbeształa.
A jasię rozbeczałem, bo nadalpiekło i bolało mnie tak samo,jak wcześniej w kibelku.
Mama zaprowadziła mnie za ucho do łazienki.
Zdjęła mi spodnie,majtkii zabrała się natychmiastza pranie.
Ja, dopołowy goły, stałemprzerażony.
Chlipałem.
- Taki duży chłopiec, za rok do szkoły!
To nawet Michałek jużw majtki nie robi.
Wstydź się, Tomek.
Co ja ojcu powiem?
Doszkołycię pewnie nieprzyjmą, jeżeli to się będzieczęsto powtarzać.
Co takstoisz?
Ruszaj po nowe majtki!
Zaraz,która togodzina?
Już po dziewiątej!
Chodź tu, do mycia.
Co tak pokracznie chodzisz?
Dopierowtedy mamę coś tknęło.
Obejrzała mojegoptaszka, całegoczerwonego i spuchniętego.
I zaczęłosię.
Zaparzyła rumianek.
Musiałem wytrzymać przemywanie.
Krzyczałem z bólu-.
Przyszedł tata i też
25.
Strona 20
asystował przy zabiegu, ale nic nie mówił.
Za to mamie nie zamykałysię usta:
- To nikt cinie powiedział, że brudnymi paluchami tam nie wolno majstrować?
To grzech!
Oddzisiaj maszmyć ręce co godzinę.
Sama będę sprawdzać.
A jak brudne, dam po łapach.
Żebyśmi siętam więcej nie dotykał - mówiła, smarującmi ptaszka jakąś maściąprzy wtórze
moich wrzasków.
Krzyczałem jużnie tylko zbólu, ale i zestrachu.
Nie pozwolono mi przed spaniem nic pić, aby sikaniem w nocynie osłabić
działaniamaści.
Mateusz z Pauliną szeptali cały czas między sobą i chichotali.
Wiedziałem, że zemnie.
Poszedłem spaćbardzonieszczęśliwy, ukradkiem łykając łzy.
Nie mogłem zasnąć.
Wtedy dzieliłem już pokój z Michałkiem i serdecznie go w tym okresie nie cierpiałem.
Mama jak co dzień kładła gospać, cała w uśmiechach,nieszczędząc mu całusów i pieszczot.
Mnieprawie nie powiedziała dobranoc.
Nie dostałem nawet całusa w czoło.
A Gerard mówił, że to nic nie boli!
Ciężki strach przygniatałmi pierś.
Czy to już będzie zawsze takpiekło przysiusianiu?
Czybędę odtąd lałw majtki?
Czy Paulina opowieo wszystkim dzieciom z podwórka?
Naszdom zbudowano w latach dwudziestych.
Stał na zakręciedrogi, która dalej prowadziła do ruin starej fabryki.
Bliżej miasta, natej samej ulicy po drugiej stronie, stały dwie dziewiętnastowiecznekamienice.
Tam mieszkał Gerard.
A do tych kamienic już przybliżałosię nowe osiedle.
Najbliższy blok stał dwieście metrów od naszej bramyi dzieci stamtąd, my oraz dzieciaki z
kamienic bawiliśmy się częstorazem na terenie między blokiem a ulicą.
To było nasze podwórko.
Jego koniec wyznaczał mur fabryki.
W jej ruinach nie pozwalanonam się bawić.
Jednak magia wyszabrowanych hal, budynków straszącychmrocznymi wnętrzaminawetza
dnia, sterty gruzów, pognitych desek, rdzewiejące maszyny, spomiędzy których wyrastały
chwasty i przedziwne zielska o mięsistych liściach - ten czar działał na
26
nas nieodparcie i mimo zakazów oraz srogich kar tam właśnie bawili'śmy się
najczęścieji najlepiej.
A teraz wszyscymieli śmiać sięze mnie aż dodniasąduostatecznego.
Och, jak ja wtedy chciałem, żeby Chrystus zstąpił na ziemięnastępnegoranka!
Uchyliły siędrzwi.
Wszedł ojciec.
Najpierw skierował się do łóżeczka Michała.
Malec już spał.
Cały drżałem.
Ze strachu, że do mnieniepodejdzie; również ze strachu, że podejdzie.