Górzański Jerzy - Wszystkim steruje błyskawica

Szczegóły
Tytuł Górzański Jerzy - Wszystkim steruje błyskawica
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Górzański Jerzy - Wszystkim steruje błyskawica PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Górzański Jerzy - Wszystkim steruje błyskawica PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Górzański Jerzy - Wszystkim steruje błyskawica - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Górzański Wszystkim steruje błyskawica Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Grażynie Błyskawica kieruje sterem wszystkiego (z Heraklita) Przejście nie strzeżone Radamantes usnął za stołem – Niech mu wieczność lekką będzie. W kubku szkarłat wina Zaprawiony łza niebieską. Przechodził niedawno tędy „Anioł Śmierci” – doktor Mengele – Oświęcimski kolorysta, który Wstrzykiwał w gałki oczne farbę, Aby uzyskać kolor oczu Właściwy rasie nordyckiej. Tu się odbyło zaoczne flagellum demonium, Lecz kat nigdy nie pozbywa się swej ofiary – Rozsiane krople w przedsionku, w winie, Na suknie przykrywającym stół. Męczeństwo drobin utrwala Nadzwyczajny pośpiech inferalnych wyroków. Trzygłowy Cerber to Pamiątka z porcelany. Wyłupione oko – świadectwo wandalizmu. Przeszła przez bramę wycieczka neurotyków. Obrót ostrza ze zgrzytem odsłonił nicość. Kalectwo strażnika – wyrób seryjny. Przepłynąć rzekę z uczuciem zemsty Na martwym symbolu. Lśniący chłód oczodołu – To pozostanie po wielkich pochodach. I wreszcie Acheront – Brzeg opada łagodnie. Drobny żwir, sucha trawa, Trochę „galanterii” (Tak nazywano zwłoki Małych dzieci w Treblince, Dzieci sekty religijnej z Gujany i Dzieci banglijskich z Asamu.) „Gdzie jest łódź?” - Pyta piękna terrorystka Z Komanda Rewolucji. Chce się przeprawić na drugą stronę Zachowując makijaż jak ranę – Na pamiątkę ślepej nienawiści. Lecz nie wie, że mądry przewoźnik, Ukryty w heraklitejskim cieniu, Nie odpowiada nigdy na pytania, Tylko wskazuje na nurt leniwy i czysty, Gdzie „wszystkim steruje błyskawica”. Z rozkazu Robespierre'a Tylko jedno zwycięstwo (A nie bezustanne antyszambrowanie W stylu – z pokojowca na ideowca Lub odbijanie się od ściany do ściany, Bo niby tylko krowa nie zmienia poglądów) – A potem umiar, Dar wstrzemięźliwości, Który dźwiga się na starość, Nienasycona potrzeba ciała, a tu Zawroty głowy i bolące dziąsła, Sztuczne zęby stworzone do miażdżenia, Wzdęty brzuch powołany do męczeństwa. l ten bohaterski niegdyś, Wystawiony na plagi, Sterczący na zawołanie Olbrzym, Przebijający się przez turniury – „Ukłon damy” – to była pozycja Do zdobycia, od tyłu, Bezwstydny zwiastun Dyskretnej choroby, Dziś wzbudzający chichot u karła, Który robi lewatywę Nucąc „Carmagnolę” „Tylko jedno zwycięstwo” – Mawiał, bo przecież obżarstwo, Wyuzdanie, cynizm, wszechwładna intryga, To zawsze jakaś całość Nazwana wytwornie: erą polityczną, a teraz Robactwo w peruce, Częste wymioty, biegunka. A także obstrukcja, o której Flaubert powiadał, że „Wywiera wpływ na poglądy polityczne”. W nikłym blasku świec Zacieki na lustrze. Nie odbija zwierciadło pogromów ducha, Kłamstw uroczystych i zdrad efektownych, Tylko nędzę fizjologii – Wystające kolana z porcelanowego kubła. I łoskot otwieranych drzwi, I rontu głos wiecznie młody: „Z rozkazu Robespierre'a!” Mowa, to więcej niż krew zdanie Frama Roscnwciga, którym opatrzył mój notatnik filologa „LTI” (o języku Trzeciej Rzeszy) Victor KIcmpcrcr Powiedzmy (Słynne: nie bójmy się powiedzieć): Dźwięki dochodzą zza wysokiego ogrodzenia. Słyszymy, jeszcze słyszymy nagonkę – Grzechotki, kołatki, klaskanie (Język klaszcze pod borem! Filon w wojskowym mundurze I pełno patroli na drodze) I dzwonki u szyi krów, gdy Powracają ze słynnych polskich pastwisk, W słynnym polskim zmierzchu, Gdy krew podchodzi do gardła I język stwardniały od mowy–trawy Gada śpiewnym akcentem Internatów i chłopskich obór. Słowa nie znają przeszkód, Dlatego jesteśmy nieszczęśliwi, Zamknięci w czterech ścianach elementarza – „Tata Ali służy w ZOMO. A to jest pies Ali (Wiadomo: pies skrzyżowany z WRON-ą)” Słowa jednak wyrażają, definiują, Kaleczą, a nawet – bywa – Zapadają głębiej – Szczęśliwi nie liczą grobów. * Tu także, właśnie tu. Na tym skrawku niewielkich zasług I wielkiego krzyku. W gęstym powietrzu pór roku, Gdzie łagodne zimy odbierają radość dzieciom, Które chciałyby się ślizgać Po zamarzniętym stawie. Zabawy uśpione, karnawały omdlenia. Wiatr zwiewa cienki śnieg z wież kościelnych. Słychać kwilenie niemowląt i śpiew pijaków. Każde zachłanne mięso ma w sobie opór, Głuche na religijną przemoc czasu. (1982–1990) Słowa także twierdzą na przekór Bezlitosnym nakazom total – hierarchii, Że istnieje „Fałszywy Parnas” Albo „Mentalność Subkulturalna”. Z tego dałoby się wyprowadzić Trudną do podważenia konstatację — „Intelektualiści elitami O mentalności subkulturalnej Tworzą fałszywy Parnas”1 1 Bodajże z Gustawa Herlinga-Grudzińskicgo. Prawdziwa makabra Ta ich przesadna uprzejmość Doprowadza do szału. Ta ich wymuskana zgroza galanterii. Umizgi i szczebioty noży Pracujących bez wytchnienia. Plecy całe w ranach Od nieustających przejawów miłości. Żywe mięso obracane na ostrzach Dla naszego dobra. Płatni mordercy kulturalnych zdarzeń Na każdym rogu. Atmosfera pikniku w rzeźni – Będą nam w zgodzie Z obowiązującym obyczajem Wycinać łopatki, wypruwać żyły. Patroszyć. Patroszyć. Patroszyć. Do końca, do samego końca, bez złudzeń, Odtwarzać w nas, W naszych niepojętych zakamarkach, W naszej chronicznej biedzie, Narastającej na kościach W niezliczonych odmianach. Będą odtwarzać z uśmiechem, z wdziękiem, Historię naszych narodzin, Kiedyśmy się wynurzali z brzuchów ogarnięci paniką, Oślepieni światłem, wleczeni za włosy I pozbawieni głosu. Historię pierwszych porodów, Nigdy do końca nie sprawdzonych, Bolesnych i długich wędrówek Przez napierające zewsząd dzikie materie. Ostre, najeżone i bezwzględne zasieki Wymuszonych, kolejnych wcieleń I porządków rzeczy. A przecież żądają od nas, Abyśmy się jedynie Jakoś zachowywali. Jakoś kontrolowali. Jakoś trzymali fason. Podnosili się z klęczek Jak się podnosi umęczone ciało, Ostatni oddech i stłuczone okulary. Nienawidząc dla przyzwoitości. Każdy najmniejszy ruch w imię postępu I postępującego nieuchronnie skarlenia. Żaden zmarły nie przechowa mądrości Poza wymiarem uprzedzeń – Nie tylko rasa, światopogląd, numer buta. Nie tylko to, co oddala i niweczy, A więc poza dotykalną różnicą, Która dzieli, antagonizuje i zagraża – Tylko umysł genialny tworzy wzory technologiczne Doskonalszych pojednań. Wiemy aż nadto – Wszechobecna zagłada Jest utajonym życiem natury. Atom jest cząstką elementarną I zmierza od rozproszeń do połączeń W procesie długich i daremnych wyrzeczeń – Jedynie błysk kulisty obiecuje wiarę i zniszczenie. Mózg Oppenheimera właśnie Byłby tą Pascalowską nie kończącą się kulą, Której środek jest wszędzie, Obwód zaś nigdzie To co raz odkryte nigdy już nie zazna grobu. Żaden zmarły nie przechowa mądrości. Przybywa nam świata W 25 rocznicę pierwszego wydania „Rzeczy wyobraźni” Kazimierza Wyki Przybywa nam świata I wierszy nam przybywa. Nie może być inaczej. Wyobraźnia i wiara To są nasze podróże Po najbliższych i najdalszych pejzażach, One nam zsyłają nieskończoność słów. Z wysoka sprowadzają W orszaku zamętu, krzyku, pospolitej wrzawy, Parę podobną do siebie, Lecz cichszą i trudniejszą do naśladowania – Fantazję i przebaczenie. „Przybywa nam świata” I wiersze nasze respektują to prawo. Ale wyobraźnia z wiarą Już się czule żegnają. Wyobraźnia wybiera się na Apokalipsę. Wiara w domu pozostaje, Jak u Pope'a zabawka starców – Z szylkretu różaniec. (1984) Wyspy greckie Darkowi Skarupińskiemu Są takie szczęśliwe wyspy – Jeżeli ktoś im pogrozi palcem, Obracają to w żart. Gdzie wody czyste Wypływają z jaskiń I nikt nie tonie. Są takie szczęśliwe wyspy – Ziemia spalona i rdzawa Wydaje z siebie Nasłoneczniony owoc. A ludzie chodzą Wkoło, na palcach. Nikt nie wie, na czym to polega, Że jeszcze wdzięczą się do siebie. Och, dla nich jest za mało Tych wszystkich czułości i pokłonów Nad winoroślą. Są takie szczęśliwe wyspy – Gdzie ludzie mają krótki sen, Bo po co spać, Gdy nic się nie śni – Wulkan niosą w procesji, wysoko, Jak obraz, który pokornie Grozę swą skłania Ku zawodzącym pieśniom. Ale dopada ich nagle na jawie Najważniejsza z klęsk rzeczywistych – Mała dziewczynka z zaprószonym okiem Uosabia Chandrę i Marsyliankę. Ogień pod powieką to niewinność Obwożona na osiołku – Zdejmują czapki, świecą twarde czaszki. Chcą rewolucji, lecz najpierw Niech dziecko pojedzie do lekarza, Do Aten. Mandelsztam W mistycyzm łatwiej wejść Niż w pożar. Nie parzy płomień, Gdy on „słyszy śpiew ptaszęcy tkliwy, Wieść każdą życiem przepojoną”. Od Boga daną i przez Boga W ciszy pustelni woroneskiej Wypowiedzianą – ale czy szczęśliwą? Wiecznie w połowie żywota swojego... To się tylko podziwia, Tego nie ma w nas. Tego koniecznego wejścia w konfidencję Z naturą ciemnych podpowiedzeń. Z istotą próżną i bałwochwalczą. A przecież obłok powieki Zabierający światło głębokiego wejrzenia – To klasyczny mit podniosłych ograniczeń. Jakże często zmarli udają śpiących, A śpiący symulują śmierć. Jeden Gogol wiedział, Że tworzenie, jako surowy nakaz Boga, Tylko powtarza urywane zdania Upadłych aniołów. Dlatego spał na siedząco w fotelu, Z otwartymi oczami. Bał się położyć do łóżka, Gdyż było to dla niego Równoznaczne ze śmiercią. Nie pomogło dwukrotne spalenie „Martwych dusz”, Ani pielgrzymka do Jerozolimy, Ani „Spowiedź autora”, Ani wyniszczający post, Ani narastający obłęd – „Czyż to nie błyskawica rzucona z nieba?” Pozostała wielkość skazana na torturę Powtarzających się sferycznych transmisji: Wiecznie senny... Wiecznie obudzony... Wiecznie w połowie żywota swojego... Dzień odwiedzin Poczekalnie oddziałów psychiatrycznych Dla nieletnich. Właściwie przedsionki, bezosobowe, Gdzie na tablicach pory roku Zmieniają się szybciej niż te za oknem – Zima wycięta z kartonu ma złote oczy, W których odbija się błękit pogodnego lata. Długie czekanie na widzenie z dzieckiem Jest jak walka bokserska Na ringu w Las Vegas: Ray „Sugar” Leonard kontra Marvin Hagler „Marvelous” – Zabójca Hagler ma czerwone rękawice, Ale w końcu przegrywa Z instynktem przetrwania Leonarda. Inteligencja zwycięża siłę. Albo – Niech zabrzmi bardziej swojsko – Cierpliwość zwycięża nudę. Rodzice jedzą czereśnie i czekają. Drzwi oddziałowe otwierają się cicho I widać w głębi pusty korytarz. Pośrodku leży but dziecięcy. To znak, że dzieci poszły na sanki. Chińskie latawce Grażynie Koptas Chińskie latawce, Gdy z wolna się unoszą Pośród dymów przedmieścia, Aby wzlecieć ku górnym granicom. Nigdy nie wiadomo, Które to piętro zdobywcy I jaki demon ściga Pragnienie dziecka: wyżej i wyżej. Choć jest ono tylko Ziemską połową papierowej konstrukcji. I ciągnie do siebie, przyciąga Szybujące widmo, żeby je pokonać! W grach i zabawach dzieciństwa, W jego sposobach i kształtach. W zaciśniętych zębach, w bólu. W odległościach, co zawsze mylą, Bo nie są na miarę. (Kto widział Chłopów w siedmiomilowych butach Przeskakujących wzgórza i pagórki Na trasie Praga–Mokotów?) Wszystko jest większe – Podwórze to plac defilad, A śpiew piekarza w otwartym oknie Wyzwala rzęsistą ulewę Złoconych kurtyn La Scali. W piramidach dzieciństwa Wznoszonych przez małych niewolników, Którym śnią się epolety nadzorców. W drapaczach chmur dzieciństwa Ledwo odrosłych od ziemi, Gdzie słychać szmer Wysokopiennych wind. Tam właśnie rodzi się postać Lękliwa i słaba wieku dorosłego. Jeszcze dziecko za nią biega I zwycięża za nią Lub choćby znieważa. Ale już smok z chińskiego latawca Prószy ogień na zdeptana ziemię. Przed obrazem Velázqueza chodzi o „Panny dworskie”/”Las Meninas”/ Obraz jest przed nami; my parzymy na obraz i – jak to zauważył eseista i filozof Ortega y Gasset w swojej rozprawie poświęconej Velázquezowi – w ten sposób powstaje zjawisko podwójnej dynamiki: obraz zaprasza nas do środka, a my równocześnie zapraszamy go na zewnątrz, do siebie. (Carlos Fuentes) Mają zmienione i posępne twarze. Choć patrzą na coś, co być może poza obrazem jest tylko komedią klęsk urojonych i rzeczywistych, zwycięskich dramatów. Czyli patrzą na nas rozproszonych, nieokreślonych i względnych (wszystko dziś bywa względne, dlatego rodzi taką bezwzględność). Zajęci wiecznością i upozowani. Nic przekraczają jednak formy, która odbija ich pragnienia i nastroje. Raczej zapraszają nas do siebie. Ten pies nostalgiczny nic gryzie. Okno można zamknąć, gdyż przeciągi bywają groźne dla przybyszów z innej epoki. Owoce rozsypane na stole mają tę świeżość, co zachęca do udziału. Nic licząc jakichś drobiazgów, które da się ułożyć lub odsunąć na plan dalszy. Zrobią trochę miejsca, abyśmy się pomieścili w ich nieskończoności. Infantkę i karlicę trzeba przesunąć bliżej światła, a troskliwą duennę ku drzwiom wiodącym na ogród. Dziecko zaś – biedne dziecko – żeby nie tęskniło za piastunką, oświetlić nagłym błyskiem burzy, co gdzieś przetacza się za horyzontem. Velázquez – w głębi, maluje ten obraz, który nas zaprasza – pośrednik życzliwy, choć złoszczą go zakusy dekompozycji. „Nie ruszać moich figur” – zdaje się mówić. Lecz jakże wejść w obraz na palcach, przemknąć zatuliwszy uszy, nie słysząc westchnień infantki, chichotu karlicy, płaczliwego głosu dziecka i modlitwy duenny o deszcz, gdy patrzy na ogród. Na śmierć Henri Michaux No cóż, rocznik 1899. podobnie jak Borgcs. Wtedy wychodziło się z brzucha chłopca, Aby wejść do brzucha dziewczynki. Najkrótsza droga od Pudełka Żołnierzyków Do Domu Lalek. „Urodziłem się z dwojga dzieci” – Troje dzieci, Bawiąc się w dorosłe życie, Któregoś poranka Znalazło się w XX wieku. Nikt tego nie odnotował, Ale pierwszy poranek naszego stulecia Był mroźny i cienka warstwa śniegu Przykrywała trawnik przed domem. Ukryty pod tą zimną skórą, Najmłodszy w rodzinie, Henri, Nieprzejednany Belg z Namur, M u s i spełnić swoją powinność Wobec wyobraźni. To znaczy – wyrzec się Idei, pokrewieństwa, zaszczytów. Ale chłopiec okrętowy na statku „Boskoop” Musi zniszczyć w sobie realność podróży. Wyprawa do Ameryki Południowej Nie jest jeszcze urojeniem. To wyprawa przeciwko sobie. Matka–dziewczynka boi się o jego zdrowie. Ojciec–chłopiec, z dziecinną łatwością, Bierze go w nawias: (Myszka już musi Sama dać sobie radę). Musi przeżyć 57 lat W sierocińcu poezji, Zęby stwierdzić w „Nędznym cudzie”, Że meskalina to oszustwo. Tylko trzeźwość umysłu daje wyniki. To znaczy – Pisanie musi zawierać w sobie Utajoną, fantastyczną potrzebę Nieustannego zwiedzania „Przestrzeni wnętrza”. A na zewnątrz Podobno gubił wszystko: Notes z adresami, wstążki, pióro. Mawiał: „Szczury opuszczają okręt”. I tajemniczo dodawał: „Przedmiotom odpowiada tylko jedna idea”. A nawet radził: „Zwiewać i to co sił w nogach”. Ale dopiero w 85 roku życia Udało mu się zwiać z sierocińca poezji. No cóż, śmierci nie da się wymyślić, Nie jest podróżą do krajów Magii, Wielkiej Garabanii czy Poddemy. Nie w opisie rzecz, Nie w tym, co przekracza granice. Tysiąc potworów odwraca naszą uwagę – Zapamiętajcie – Nigdy nie można przewidzieć, Z której strony pojawi się płetwa. I jak głęboko uderzy w nas Westchnienie Wielkiej Ryby – Ulga zabójcy przeciwko naszemu zdziwieniu: „Coś zmusza kogoś?” Bóg dał mu ciemność po równi z księgami (z J.L.B.) Panu Rajmundowi Kalickiemu, za jego „Świat według Borgesa” („Sen we Śnie”) Poeta, w którym zmierzcha – Powolny proces zamierania barw i kształtów, Gdzie krzyków tyle, co westchnień, I nadziei, że jest się wciąż po tej stronie Czynu i zwątpienia – To jest właśnie Mistycyzm. Poeta niczym średniowieczne miasto nocą – Ciemność tak doskonała, Że światełko, które zabłyśnie w nim: To jest właśnie Objawienie. Poeta, który traci wzrok – (Tego nie da się przełożyć na żaden obraz; Cielesny wątek najpewniej uczestniczy w grze pojęć) – Nosi w sobie pedanterię, okrucieństwo I karę: Pedanterię, bo stan taktyczny dla niego To prawdziwa rozkosz prawdomówności I groza nieodwracalnych wyroków. Okrucieństwo, bo trzeba tak kłamać, Żeby czuć się naprawdę oszukanym. Karę, bo w końcu mógł powiedzieć matce: ,,Tak, widzę trochę lepiej. I pomyślałem: popełniłem najgorszy z grzechów, Nie byłem szczęśliwy.” To jest właśnie Borges. Urodził się w Buenos Aires (1899 – cen sam rocznik, co Michaux) – Zmarł w Genewie. Bliżej Europy, a może stosowniej będzie: W upadku Europy próbował odnaleźć „«Dźwięczną samotność»”, Soledad Sonora hiszpańskich mistyków, Zbliżającą do tajemnicy...” Lub też, kto wie, układał anagramy – Zajęcie w sam raz przed zaśnięciem – Szczególnie angielska przestawnia Ma tę lekkość ostatniej pociechy: Funeral (pogrzeb) real fun (prawdziwa zabawa). A potem już tylko imaginacja, Co dwóm odległym krańcom mitu Przydaje powagi Urzeczywistnienia. Ocean powoli wlewa się do muszli. Czułość słonej wody, jeszcze słyszalna czułość pojednania Przed decydującym uderzeniem rzek Tracących nazwy, imiona, dorzecza, Impet przewodnictwa W mętnym i grzmiącym bezmiarze oceanu. I zimny, zbyt gwałtowny podmuch pampero (Niosący spóźnioną woń ogrodów Santa Rosa) Otwiera okno – Atlantyk za rogiem genewskiej ulicy Wstrzymuje na chwilę oddech. Sprawiedliwy w nieszczęściu, Jak śpiew tanga. Dom nad Narwią Na poddaszu żywiczny zapach. Nigdy nie wywietrzeje. Przenika skórę i budzi pożądanie. Całe stulecia wiatrów Uderzających nocami o kalenice dachu. Epoki deszczów dudniących o eternit. Nie zmyją go, nie rozpuszczą w wilgotnych I natarczywych objawieniach. Bo dom drewniany jest objawieniem, Wolnością i smutkiem. A nade wszystko widokiem objawionym. Stąd widać zakole rzeki Z połyskliwą drogą, po której Nadejdzie czerwcowa noc Niosąc wianki puszczane z ciemnym nurtem. Ktoś musi zwrócić przyrzeczenia. Nie niknie, nie ginie na zawsze Pogański patos obrzędu nadziei. W progach płytko rozlanej rzeki Lin przemyka pośród zatopionych gałęzi. Ciągnie za sobą nitkę śluzu, Jak gdyby wyznaczał rytm powolnego wzrastania. Kiedy woda spłynie do głównego koryta rzeki, Na tym miejscu zakwitnie pole kaczeńców. Ptaki śpiewają w nagich jeszcze krzewach. Nawołują się do zmartwychwstania Dawno umarli kochankowie. I w ciszy kwietniowej nocy Pisk kuny wspinającej się Po zewnętrznej ścianie domu Jest jak obietnica czułości. Obłaskawiony łowca, obłaskawiona zdobycz. Ciężarna krew zasypia w geście pojednania. Wiersz okolicznościowy z okazji pięćdziesięciolecia narodzin Napisałem sporo lichych wierszy. No cóż, wara też musi żyć. Poeta jest jak kobieta – Musi się zawsze podobać (Znam kilku poetyckich transwestytów – Zmieniają podpaski jak rękawiczki). Ogólnie rzecz biorąc Fatalna kanalizacja Na najniższym piętrze. Zlew kusi. Ale to tylko zlew. Przecież w młodości Przysięgałem na konstrukcję, Która była dla mnie wszystkim, Czyli zbliżeniem do świata, Bo wtedy konstruować znaczyło: W c a ł o ś c i szukać ocalenia. W teraz te kubły Jak wiara pochłaniająca biologię. Jakieś fragmenty poszarpanych tkanek. Drgające jeszcze oko Za zasłoną gazy. Skrzepy, kolonie węzłów chłonnych. To co miało niegdyś Obiecane królestwo Formy Trwałej – Paruje pod pokrywą. Chemiczna wegetacja resztek, cząstek, Odrzutów, którym przepowiadano Piękną przyszłość monolitu. To wszystko przetrwa w naturze Przyzwyczajeń jak moje Niekończące się postanowienia czystości. Regaty Byłem dzieckiem. Choć to duże słowo – dziecko. Brzmi prawie tak Jak: wierzę, że byłem dzieckiem. Chociaż: „myśl przeciwstawia się wierzeniom”. Tak przynajmniej twierdzi Philippe Sollers. Dlatego myślę, że byłem dzieckiem. Bo „myśl to jedynie Bezpośredni skutek doznawania”. Lepiej zatem powiedzieć – Byłem przerażony. Któregoś lipcowego dnia Ujrzałem topielicę, Gdy zaplątana w wiklinę U brzegu Wisły Błyszczała w słońcu – Wypukły przedmiot Odbijający światło. A środkiem rzeki W pochylonym rytmie Silnych ramion Osada szóstki ze sternikiem Wzbudzał falę, Która leniwie Podmywała wiklinę I kołysała ciałem topielicy. Połyskliwy przedmiot ożywał. Uroda twarzy zanurzonej w wodzie Przeświecała ku powierzchni. Oczy otwarte patrzyły na mnie Jak gdyby mówiąc: „Pomóż mi, dziecko.” By raptem się zapaść Jak gumowa lalka, Z której wypuszczono powietrze To spod wikliny, Z głośnym trzepotem, Rzuciło się w pogoń Za wioślarzami Stado węgorzy. Syte i pełne wigoru Płynęło na tarło. Pochód We śnie płaskim i bezkresnym Widziałem oddział żołnierzy Na czele którego szedł mój ojciec. Niósł na rękach matkę Ubraną w ślubną suknię – Welon wlókł się po ziemi. Wujek gdzieś na końcu ze sztandarem Łopotał w zgodnym rytmie. Głód wyniósł z obozu. Żołnierze śpiewali: „O mój rozmarynie...” Spieszyli na bój pod Kutnem. Siostra jechała na czeskiej „damce” – Jej czerwona kokarda jak rana Sztywno wyrastała z włosów. Pies obszczekiwał rower, Ale to nie był mój ulubiony pies. Szedłem za wujkiem i niosłem harmonię I ona jeszcze kiedyś mi się w rękach rozśpiewa. Żołnierze zawodzili: „A sapery grób budują...” Matka spała w ramionach ojca, Któremu szorstka trawa raniła bose stopy. „Za pijaństwo do Canossy” – To miał zapisane w księgach parafialnych I w kartotekach urzędów wojewódzkich. Wujek gryzł drzewce sztandaru Niczym smakowitą kość. Siostra puchła od wiatru Wiejącego ze wschodu. Psa porwał wilk, Co się zakradł w niedzielę. Rosło ziele na mijanych grobach. Padał deszcz zmarłych i pomordowanych. Zimny deszcz, po którym ,,Rozkwitały pąki białych róż...” – Śpiewali żołnierze to samo, Lecz czulej. Śnił mi się wiersz o rzezi Tuż przed spotkaniem autorskim Jakiś poeta, łysawy, napuchnięty, Który został starcem W wieku 25 lat, Gorączkowo, będąc Nieprzytomnym na umyśle, Kończył wiersz o rzezi. Organizatorzy ponaglali go, Gdyż wypełniona po brzegi sala Dyszała mordem – Pół godziny opóźnienia. Dokoła tyle rzezi – Pisał poeta. l nie mógł skończyć. Przyjdź do mnie, rzezi – pisał. I tracił wątek. „Rzeź niewiniątek” Giotta Zderzyła mu się Z „Rzezią niewiniątek” Tintoretta – Ucięta dłoń chłopięca Wypadła z ram (których?); Na najmniejszym palcu Błyszczał szmaragdowym oczkiem Złoty pierścionek. Pijany Szela na czele Rzezi galicyjskiej, Z siwą głową ziemianina Przytroczoną do siodła, Pędził na spotkanie Z Maksymem Żeleźniakiem Pod Humań – Choć ta rzeź przecież nie po drodze. Szybciej, szybciej (Schnell bodajże Czy schnella chyba) – Niecierpliwili się organizatorzy. Sala jak ul ogromny Huczała pomrukiem armat. Sami mężczyźni w garniturach I pod krawatami. Dawajcie tego psa – Odzywały się głosy I rechot uderzał o wysoki sufit. Co spokojniejsi Słuchali płyt z patefonów, Grali w karty albo Odchyleni w krzesłach – spali Z otwartymi ustami. I wreszcie poeta wstąpił na podest W spranej koszuli w kratę, Jeszcze bardziej łysawy i spuchnięty Niż było zaplanowane i Coraz młodszy i Bardziej przerażony i głodny (Na szczęście w ostatniej chwili Pozbył się damskiej torebki – To pamiątka po matce, która Mu guziki przyszywała do rozporka, Na klęczkach, odgryzając nitkę; Dreszcz rozkoszy i bólu – właściwie Puste miejsce, co daje Złudzenie rozkoszy i bólu) I wszyscy wiedzieli, że jest głodny; Ktoś rzucił mu bułkę z szynką, Którą poeta zjadł i Przestał już być taki śmieszny, A potem ukłonił się i zaczął czytać: Przyjdź do mnie, rzezi. Schnell, schnella – Z ostatniego rzędu Podniosła się dziewczynka Z czerwoną kokardą we włosach, Jakby wrośniętą w skórę. Poczęła iść w kierunku poety. Wszyscy wstali; rozległy się oklaski; Szpaler zwężał się, zacieśniał, aż W końcu połączyły się szeregi I pisk stratowanej dziewczynki Utonął w dudnieniu kroków – Szli w miejscu, ale przeciwko sobie, I poeta też maszerował w miejscu, Ale przeciwko sobie, w zgodnym rytmie; A organizatorzy maszerowali w miejscu krzyczeli przeciwko sobie: Proszę państwa, poeta jest z nami! Proszę państwa, triumf wizji nad faktami; chociaż fakt faktem w szatni woźna skubała martwego koguta i mówiła do szatniarki pani gabrysiu to jescze nic kiedyś na wieczorze pani szymborskiej pojawił się pewien goethe żywy? jak najbardziej i z wąsikiem (śniłem na Batuty, pisałem na Prostej we wrześniu 1991 roku) Krwawe gody To jakaś drwiąca i ponura niełaskawość Wypędzony z tego świata Kiedyś powrócę. By spłonąć w płomieniu, Co go zapalił Odys pośród nocy. Ku wybrzeżom idąc i myląc kierunki, Śpiew ptaka słysząc I głuchy dźwięk topora. (1991) Ze spóźnionej szuflady Lekcja polskiego Kiedyś napisałem książkę. 130 rozdziałów, a każdy rozdział Mieścił, co najmniej, Dwa razy tyle podrozdziałów. A każdy podrozdział składał się Z 300 ustępów, a każdy Ustęp zawierał 1000 akapitów. Och, te akapity – rozwijające się W tyralierę Jedynej Prawdy, Dzięki której nasze poczucie wyższości Nigdy się nie starzeje. To była Historia Polski. Napisana białym wierszem. Oprawna w czerwone okładki. A na okładce szkolna naklejka Informowała ze sztubackim uporem: „Język polski”. Patos, Realne Myślenie i Coś, Od czego umiera się najchętniej – „Słuchajcie, Przymiotniki, już czas, Aby wykopać groby Czasownikom”. Kiedyś napisałem książkę. Etapami szła po dziesięciu szufladach. Wstążka na grzbiecie blakła amarantowa Pękały wysuszone upałami okładki. Od migotania lamp nocnych Oślepła dziecięca naklejka: ,,Język polski”. (1982) Epitafium dla zabitych górników Że już ta łza nad oceanem krzywd Świeci od setek lat i nie przemija. Tak jak zawodzenie kobiet Ponad zmierzchem pól bitewnych – Jezus Maryja, Jezus Maryja. Za głupotę, odwagę, prawdę i nadzieję. Za desperację i pragnienie zniesienia przemocy. Za poryw serca i straszliwe zwątpienie. Teraz ta łza nad oceanem krzywd Porusza się żywa i pragnie się stoczyć, Upaść i rozpłynąć w żałobnym milczeniu. Ale tam, na wysokościach, coś ją krótko trzyma, Jakieś przeświadczenie, Że tu w dole to nie łzy jedynie, Ale i kamienie. Przeciw twardym zastępom przypisanych braci, Skrytych za tarczami z pleksiglasu. I ta łza nad oceanem krzywd Będzie świecić wiecznie. Aż wszyscy, odliczając młodość i gniew po kolei, Wejdą w swe groby bezpiecznie. (1982) Faux–pas azjatyckiego myśliciela Pewien azjatycki myśliciel (Nie tam żaden opozycjonista) – Myśliciel, Przemyśliwał nocami Na tematy dotyczące najogólniej Trzech zasad powinności: Kształcenia umysłu, Kształcenie woli, Kształcenie charakteru. Słowem: okropna nuda, Choć jeszcze nudniejsi wydają się Prorocy, którzy wieszczą bezustannie Nadejście barbarzyńców. „Barbarzyńcy bowiem są zawsze. Na murach miasta Płoną ich ogniska. Pieśni barbarzyńców słychać W najdalszych zakątkach domów. Dzieci barbarzyńców Przebiegają z krzykiem uśpionymi ulicami. Skłonni jesteśmy przypisywać to Zabawom pijaków. Bo niezbyt czułe są Nasze instrumenty I gubimy się w domysłach – Krew opływa wystudzone mózgi, Zmywając z nich widma przyszłości, I tracą moc wszelkie przyrzeczenia.” Gdy kończył pisać te słowa Azjatycki myśliciel, Kilka tysięcy jego współplemieńców Wyciągnięto z łóżek i internowano. (Mógłby być jednym z nich, Gdyby nie łaskawość nowej władzy) I odtąd azjatycki myśliciel Nie mógł się pokazać w żadnym towarzystwie. Jakoś tak głupio pić herbatę, Gdy inni marzną w namiotach. Bo wolnym bywa się w świecie myśli, Ale w świecie ludzi liczą się cierpienia. A on przecież w nudzie długiej nocy Tworzył powinności, Gdzie cierpieć, oznacza rozumować, Gdzie cierpieć za innych, Znaczy przewidywać. (1982) Polowanie z sokołem Chciałem się ze Słowackim zmierzyć (Miara to stateczna, choć proporcje mylą). Głowę do fotografii wystawiam z uchem lewym Jakby do paszportu Wielkiej Emigracji. Ale nie wychynę poza opłotki gęsto ustawione – Lęk i melancholia zwalczają się krwawo. Duch mój jak embrion waleczny, Co idzie do tajnych wodopojów, Mąci chroniczny grymas Narcyza. Taka moja z Ojczyzną zmienna intercyza – Dla pamięci supeł wiążę, a wychodzi blizna. I nie biegnę przez Paryż płaszczem zamiatając, I nie kraczą nade mną żałobne gawrony Elizjum. Tylko Polak mężny na papierze Może przeżyć powiew demokracji, Co ledwie dwa grudnie miną, a już utracona, Jak lalki tracą dziewczynki – Chwila to potomna, oczko trzeba zmrużyć, By się raz ośmielić i odejść na zawsze W świat pudru, szminki, rozkosznych nadużyć. Lecz myśleć wolno, nawet z wiarą owdowiałą, Że ojczyzna żadna nie jest wędrowaniem, A tylko czuwaniem bezsennym W miejscu ściśle znaczonym – Dzwonki prowadzące, To idą po ostatnie westchnienie mądrości. Zgubione obrączki, To na kolanach szukają zaślubin z honorem. Piachy i mgławice. Jazda po ukosie. Krzywo po rozumie. Pod górę najstromiej. Sosen słupy graniczne Za każdym zaułkiem tak mi oddalają Pomruki Big Benów, Manhattanów seraje, Wersalów spuszczone do polowy przyłbice, Że zawracam do nyży, tej mojej kostnicy, Skąd mi wystają skrzydła aniele, Tuszem farbowane. Chciałem się ze Słowackim zmierzyć (Miara to zuchwała – ze dwie piąstki żalu), Choć pora żyć z powtórzeń I je przeistaczać w dysonansów chóry, W arytmie — wierne konkubiny, Co mnie wieść będą do pierwszych znieczuleń. Tak na mej ręce sokół w kapturku skonanym, Gdy nie widzi celu łagodnieje w sobie. Lecz kiedy go popuszczę na najdłuższej wodzy, Pofrunie na rozkaz po kolejną zdobycz. Moje nocne łowy na niczyim polu. (1982) List nie wysłany Napisałem do Stunts Unlimited. To amerykański związek zawodowy kaskaderów. Potrzebuję kogoś, kto by za mnie Wykonał skok z czwartego piętra. Moim bohaterem jest Artur J. Bakunas, 27–letni były student fizyki, który Skoczył z 22–piętrowego wieżowca w Lexington. 107 metrów spadania Z sercem uwolnionym od nienawiści. Jego ciało przebiło „poduszkę bezpieczeństwa” (Coś w rodzaju gumowego materaca) I roztrzaskało się o bruk. 150 km na godzinę, to szybkość Przekraczająca marzenie o wolności, Mógłby być właśnie ktoś taki, komu Nieobce są wyobraźnia, obrazy, Skala neurotyczna małego narodu – Pojedyncze czyny heroiczne Zawsze czuć literaturą. Jak choćby ten: Miał zamiar się przebrać przed pójściem na przyjęcie. Wszedł do sąsiedniego pokoju. Otworzył szafę. Popatrzył na rząd wiszących ubrań. O czym w tym momencie myślał? Odwrócił się i spojrzał w okno. Która mogła być godzina? Raczej późne popołudnie. Z pokoju obok dochodziły odgłosy. Począł nasłuchiwać. Śpiewny głos kobiecy mówiący o mało istotnych sprawach do słuchawki telefonu. „Bez tych pozornych działań nie ma ciągłości” – prawdopodobnie pomyślał i zamknął szafę. Przeszedł przez pokój, otworzył okno i skoczył w dół. Polskie samobójstwa – Najczęściej z dużej wysokości. Ileś tam metrów spadania Z sercem pełnym nienawiści. Na „poduszkę bezpieczeństwa”, Która zawsze jest i będzie Gwarantem naszych granic na Odrze i Nysie. Cienka powłoka pęka. Miękkie części łączą się z twardymi. Równanie masy. W mózgu biało–czerwony goździk. Hymniczna postać zmywana Silnym strumieniem wody z węża. Płyn dalej, piano! Nieś rozmyte szczątki Reprezentacyjnym rynsztokiem! Ale nie dotrze do morza Ten sensoryczny ładunek — Jakieś strzępy, płatki, galaretowate kawałki. Za rogiem ulicy wpadnie do kanału, Wprost na ucztę szczurów. (1982) Wysiłek nie może pójść na marne „Wysiłek nie może pójść na marne.” Ilu już to powiedziało? Długie listy nazwisk zamknięto w sejfach. Zostaną opublikowane we właściwym czasie. To ci, co po śmierci ofiarowali swoje mózgi Instytutom badającym zjawisko geniuszu. (Po co mózg zmarłemu tam? Tu się robi – lub nie robi – Z niego użytek. T a m mózg pełni jedynie Funkcje reprezentacyjne). Ilu już ich było? Cały duchowy i materialny zasób Wiedzy i działania. Wyobraźni i tzw. czynności posiłkowych. Żeby dorównać czasowi, Żeby się z nim przeciw niemu wyzwolić. Sformułować myśli, czyli Zbudować konstrukcje ze słów i marzeń. „Wysiłek nie może pójść na marne”. Boże od głodu poszukiwań, Pragnień, nadziei i wiary. Od klęsk, rozczarowań i racji. Cztery piętra cmentarzy w dół. Wieżowiec grobów zakopany po dach. Światła pogaszone. Biurka jak stoliki w ciemnej restauracji Jedne na drugich. Na blatach wyryte przyrzeczenia, Że będzie lepiej, jaśniej, czulej, Że będzie ciekawiej, mądrzej, bezpieczniej. Krety już drążą głębsze korytarze, Bo następcy zmarłych muszą znać kierunek „Wysiłek nie może pójść na marne”. (1982) Ostatnia barykada Tylko raz w roku – Od czterdziestu lat – Broni się jeszcze Ostatnia barykada na Mokotowie. Chłopcy każdego sierpnia Budzą się na chwilę. Wkładają hełmy, Czyszczą mundury i buty. Barykada zaczyna żyć. Postrzelać by warto. Ale ślepakami, panowie. Wiadomo – rocznica. A jeden między nimi W kajecie zapisuje wiersz. Ten sam, co zawsze, rym i rytm, I melodia. Zanim zapadnie w sen–śmierć Ten powstańczy poeta, By zmartwychwstać za rok, Zanim pocisk ugodzi go w szyję, Chciałby Polskę przepisać Na czysto. Och, trwa to długo I nigdy się nie udaje. Bo nagłe szarpnięcie Niemego wystrzału Wytrąca mu kajet z rąk. I nigdy nie wiadomo, Czy więcej trzeba miłości W nie dokończonych wierszach, Czy więcej czynu W szybkich przerzutach serc. I jak to na ostatniej Odświętnej barykadzie – Ktoś przeklnie, A ktoś powie sennie: „Aby do wieczora, panowie”. Krótkie westchnienie pokoleń – Odpocząć, tylko odpocząć, Przed długim marszem Do kresu nocy. (1985) Szkoła wczuć Wczucie socrealistyczne To był piękny maj (1949). Apollinaire'owski, jak na zawołanie – „Maj piękny maj zielony przystroił ruiny”. Słońce sennie mrużyło powieki I zimny wiatr we włosach. Oczy – leniwe zwierciadło duszy – Zachodziło mgłą wzruszeń. Polityczna sprawa, koledzy, Z tą słabością wobec praw natury. Tu coś śpi w nas, A tam czuby sztandarów Targane podmuchem Czuwają ku chwale najprostszych prawd. I ten balon płynący nad dachami, Co deszcz ulotek zsyłał na uliczny bruk — Chłopcy podawali mężczyznom Małe kartki z nadrukiem: „Zrób coś dla kraju”. Wczucie rocznicowe l września 1939 roku Posąg Komandora Zmiażdżył dłoń Don Juana. Sześć lat później Martwe ciało zatopionego U–Boota Wyrzucone na nabrzeże Poruszało się – To załoga szykowała się do wyjścia Na ląd. A gdy otwarto luk, Wypełzły z niego Tłuste morskie węgorze. Wczucie archetypowe Taki nasz archetypowy obrządek: Za stołem się siedzi. Za stołem się śpiewa. Je się przy stole I przy stole gada. A takoż pije. A co rozumniejsi piszą. A co głupsi drapią blat. A jeszcze inni z łbem ciężkim czytają. Uczeni, nauczeni, magistry i bubki. Wszystkie stany bądź przy stole ucztują, Bądź na nim tańcują. Plany rozkładają, strategicznie kombinują, Żeby wykazać, nie skąpiwszy żółci, Że geograficzna nasza mać – Nie da się Karpat przesunąć, Przenieść Pojezierza, poruszyć Wawelem, Aby dalej od Ruskich. Aż kończy się blat, granica widmowa. A stół ma tylko cztery nogi. Na stole–bawole szatan ostrzy rogi. Stół do kart. Stół do liczenia mamony. Do dupczenia panien. Stół do spania. Do walenia pięścią. Stół do nożyc. Ą jak się odezwą, to znak, to przestroga, Że Polska zawsze była narażona Na kaprysy europejskiej real–politik. A zwalić się pod stół z upicia. A schować się ze wstydu. A trzymać się kurczowo stołu. To inna mańka. Inna nasza mowa. No i na koniec Zapłakać przy stole, Co jednoczy i dzieli. Nie, że taki wywrotny, Ale że plemienny. (1985) Wczucie gazetowe O godzinie 7 rano Wyprowadzono trzech mężczyzn, Żeby ich zabić. Ameryka Południowa – prawdopodobnie Członkowie partyzantki miejskiej, Jak to się mówi: Schwytani na gorącym uczynku. Pierwszy spojrzał w słońce i ziewnął. Drugi, szczeniakowaty, kręcił głową, Jak gdyby chciał powiedzieć: „To niemożliwe”. Trzeci, z brodą, profesor uniwersytetu, Poprosił o gazetę. – Po co ci gazeta – Zapytał dowódca plutonu egzekucyjnego. – Zawsze przed zaśnięciem Czytam gazetę – odparł profesor. Umarł ostatni, dobity strzałem z pistoletu. Jego życzenie nie zostało spełnione, Choć, jak twierdzą znawcy przedmiotu, Życie da się przedłużyć w każdej sytuacji – Trzeba tylko, o ironio sprawiedliwa, Brać z życia jak najwięcej. Wczucie przez uczucie Jest coraz mniej okazji Do napisania wiersza. Coraz rzadziej człowiek się myli. Taka specyfika terenowa. Można powiedzieć: Takie ogólne nastawienie polityczne. Słuszne w zasadzie, Aczkolwiek gniewa przy kolacji. Sąsiad ci się przygląda i bije po łapach. Dozorca kiwa głową ze zrozumieniem – „Ciekawe, ale po co to komu.” Żona z dużym brzuchem Chodzi po małym pokoju I kocha, kocha wszystkich i wszystko, Choć nie wie, bo młoda i głupia, Że zabłąkana jeszcze z lata mucha Dlatego nie bzyczy, gdyż zapomina, Szukając dla siebie przytulnego Wiejskiego cmentarza. A ja w tym ścisku, Pod napuchniętą powieką telewizora, Próbuję w sidła panegiryku zapędzić amora. Czytam w gazecie trzecim okiem prawie: „Co jest najważniejsze w życiu? Miłość naturalnie”. I nasłuchuję – płoną sztuczne raje. Łuna znad książek powstaje. Znad kieliszków bije światło pożaru. Żagle okrętów pęcznieją owiewane żarem. Palą się składy, redakcje, drukarnie, biura podróży. A potem jest rano – Pasemka spalenizny pod sufitem: Proroctwa obłoków. W bielmie kineskopu odbija się świat nieruchomy. Tuż nad podłogą krąży W locie omdlałym mucha marzycielka I wpada wprost do buta – Martwa już i sucha. To jest właśnie monotonia cudu. Europejskie „mirakle” Szybko powszednieją. Z tego się narodzi topól wysoka obroża, Co powietrze dusi nieprzytomnie. Nie bójcie się, poeci, Kiedyś wreszcie wyschnie snu kałuża. (1975) Wczucie dziecinne Minęła Godzina 24. Dawniej mówiono: już dobrze po północy. Nachodzi człowieka ochota Na epikę i identyfikację. To są dwie potrzeby Bez których poeta Bywa wieprzem Lub lirycznym ramolem. A teraz mamy koniec czerwca. Z czym ci się to kojarzy? Z malinami, Z zapachem malin, Co napływał falami Przez otwarte okna domu, W którym się urodziłem. Ten zapach szedł od maliniaka, Co rozłożył się Pod urwaną ściana lasu — Żółtawy piach osypywał się Cienkimi strumykami. Chodziłem na palcach, Żeby nie poruszyć góry Uśpionej w ciemnej gęstwinie lasu. A po nocach Słychać było suche wystrzały Pękających korzeni, Które wystawały z urwiska Jak splątane liany. Och, wszystko tam było: I złoto Klondike, I blada odbitka amazońskiej dżungli, I stąpanie tygrysa, Który nie zostawia śladów, Bo jest z celofanu, Z przezroczystych powtórzeń. I ten wyobrażalny ruch ofiary – Nie idzie ona W stronę naszego dzieciństwa, Ale się oddala. Jesteśmy po stronie tygrysa, Co szeleści w snach. Dlaczego nie stajemy Po stronie słabszego Dlaczego płoszysz ofiarę, A nie tygrysa? Dlatego byłem tygrysem, Skaczącym z wysokiego urwiska. Wczucie spacerowe Idą dwa cienie po słonecznej stronie ulicy. Mój cień jest dłuższy – To mój syn. Wczucie językowe Trzeba dokładnie opowiadać: Tu wierzba, Tam krowa, A gdzie indziej staw. Rechotu żab nie słychać. To cisza. I w ciszy język nasłuchuje, Czy mu się inny język nic rymuje. To trawa. Z trawy, pod wiatr, pionowo — Skowronek, postać bez cienia. Nieruchoma. Podskoczyć i złapać. No właśnie, w Polsce tyle zjawisk, Ile chęci. Bo to nasze, na własność. To Kopernik się kręci, A ziemia zawsze sprawiedliwa, Jak język, co nazywa, dopowiada. Jest akurat na miejscu. I płakać się chce, I z radości zmyślać kraj, ludzi, Bo choć już wszystko wymyślone, To jednak nie sprawdzone. (1984) Wczucia barowe Pijesz po knajpach. Dowiadujesz się o śmierci przyjaciela Zakatowanego pałkami W nielegalnym barze. Jeszcze jedna ofiara prohibicji. Ten upór anglosaski – Nieodpowiednie lokale (A czy są odpowiednie?). Teraz ciebie masakrują gliny. Chcesz powiedzieć, że Ameryka Wydała wielu wspaniałych alkoholików, Którzy w zasadzie Zajmowali się zupełnie czymś innym. Ale tylko powtarzasz z uporem: „Po to się tworzy, żeby zniszczyć.”2 2 Chodzi o Scotta Filzgeralda Wczucie w istotę Widuje się to malarstwo Z przezroczystym brzuchem – Tam, gdzie wszystko doskonale Jest nie na miejscu. U Bruegla na przykład: Chłopi, co w tańcu Zapędzają się pod szubienicę. Wczucie na błysk Ach, cóż to za luksus spontaniczny Leżeć pod krzywą lampa I czytać wiersze Hardy'ego. Szczególnie jego „1967” (Napisany 122 lata temu). Poeta tym samym dowodzi, Że można być Orwellem Własnych namiętności – „Jak bardzo? Tego się nie staram Przewidzieć. Tylko o to stoję, Miła, by robak twój był moim.”3 3 Tłum. Zygnuunt Kubiak Wczucie europejskie Szczęśliwe narody, Które za stołem siedzą i pieśni śpiewają. Schludne, pracowite, Rozśpiewane narody, Co w śpiewie rodzą się i sieją, Zbierają plony i odprawiają modły, Żenią się i nudzą, I umierają – a kto głośniej zaśpiewa, Tego Bóg wysłucha. Takoż ich żołnierze w śpiewie Zabijają i gwałcą. Ale są narody, Które cieniej śpiewają w demokracji, A w tyranii pełną piersią zawodzą. Dla autokratów chóry! A dla rządzącego, Ubranego w zgrzebne pluralis modesliae, Dziecięcy głosik, co słyszalny ledwo bywa O niedzielnej porze, przy wtórze pianina. Szczęśliwe narody, Które w upadku i w wolności Śpiew podnoszą i śpiew ten rozumieją. A ja z narodu niezbyt wyśpiewanego, Co najwyżej, gdy w rozpaczy, To zanuci, że krew tężeje w żyłach. Albo gdy w pijackim triumfie Zafałszuje na wieki i amen. Po różnych Paryżach różni mnie pytali: „Czy ten naród kiedyś wejdzie do La Scali?” Groteski ŕ la hate bozzetto Podbój kobiety (groteska erotyczna) Rozkręca się lekko. Peruka osobno. Rzęsy – henna z leukoplastu – Trzeba zdjąć delikatnie Niczym skórkę z brzoskwini. Usta zerwać jednym pociągnięciem – Scotch o barwie ciemnej wiśni. I gdy już sterczą sutki odjęte, Odprowadzone, wydrylowane: Dwie pestki położone obok, Jeszcze drżące rozkoszą preperatu. I wtedy ona — tors zdemontowany — Nagle wyjawia ostatni sekret: Od połowy, Od pasa (Tam gdzie plątanina gum do pończoch, Peiperowskie okrucieństwo i cukru), Tego mechanizmu Nie można rozkręcić, kochanie. Bo jest tak nastawiony, Tak wyśrubowany, Że tylko się włączyć i połączyć, Wtargnąć i zagarnąć. Odłóż więc łaskawie śrubokręt Swego sadystycznego morale. I tors zarządza retorsje – Od jutra spać będziesz na haku W hawajskim hamaku. Dla mnie to cios W męską ciekawość, Bo jak już coś rozbieram, To do końca, do ostatniego wihajstra. Nie znoszę egzotycznego bujania I cenie lekkość mechaniczną W zdemontowanych paniach. Europa in Russian's style (rok 2000)4 Już mi się marzy: Pictia z Grisz;) na Polach Elizejskich Zamiast kasztanów sprzedają bliny. A Lafayetty zamienione na Univermagi. Madryckie Prado przybudówką Tretiakowskicj. Artek – obóz pionierów im. Pawki Morozowa – Przeniesiony w Góry Szwarzwaldu. Na wiedeńskim Praterze Popisy cyrku moskiewskiego pod gołym niebem: Niedźwiedzie grają w futbol z buldogami. A w ruinach Colosseum buńczuczne stiliagi Rozpijają Cinzano, przegryzając kilkami. Na Piccadilly Street rzędem zaparkowane Wołgi – Lena i Konstanty biorą dziś ślub I z wdzięczności składają kwiaty U stóp pobliskiego pomnika Kon–Armii. W Hayde–Parku agituje czarnobrewy Kola, Temat: „Rola KPZR w życiu narodu”. Na prikusku ogólna darmocha: Ogórki kiszone i woda sodowa. W starym Amsterdamie huczą mioty pneumatyczne, To ekipa komsomolców przebija się przez centrum – Pobiegnie tędy jasna i szeroka Aleja Lenina. A w Kopenhadze architekci z Czelabińska Zmieniają wystrój porno–shopów – Na każdym kroku teraz będzie muzeum macierzyństwa. Tylko w Szwajcarii nic się nie dzieje. Emeryci, jak zwykle, donoszą policji, Ze jacyś, panie, kręcą się tu Kozacy. „Wiemy, wiemy – mówią senni policjanci – To ci od nahajki i bałałajki. Liryczne zuchy od dumki i urawniłowki. Przerabiają kantony na republiki. Dekorują sierpami banki, młotami fabryki. Nawet ładne stawiają pomniki. Podobno w Genewie – szwagier mi pisał – Odsłonięte popiersie z węgla Stieńki Razina, W darze od bohaterskich górników Donbasu”. Już mi się marzy: U nas jak zwykle wszystko po staremu. Co najwyżej małe retusze, drobne makijaże. Choćby taka niewielka plamka na honorze – 4 fałszywka futurologiczna W warszawskich Łazienkach zmiana na cokole, Zamiast siedzącego Chopina w przykucu Czajkowski. Gdy sobie pomyślę, że oni tam podbijani z wdziękiem Przez wszechzwiązkowe zespoły pieśni i tańca. „Stolicznaja”, kwarcowe kukułki, machorka W bufetach Brukseli, bez talonów, po sztuce na głowę, Ta nam jakby lżej po tej stronie przedmurza. My cierpliwie wystajemy w długiej kolejce Po wczasy fundowane w Tworkach. Czasem ten i ów wyskoczy na chwilę, Żeby popatrzeć na tradycyjny Festyn Burłaków Odbywający się na nadwiślańskim bulwarze, Pod hasłem: „Wołga śle pozdrowienia Wiśle”. W bogatym programie – Przeciąganie liny przyjaźni i wyścigi w workach. (1982) Graffiti swojsko–amerykańskie God is dead. – Time. Time is dead. – God. God is not dead. – Lutek Stefańczyk. Who is Lutek Stefańczyk. – Good alcoholic. Koledzy pokoleniowi Na specjalne życzenie Janusza Głowackiego Deszcz nowojorski Pada na Krakowskim Przedmieściu. Statua Wolności Dźwiga miecz Zygmunta, Co cięższy bywa od płomienia. Ursynów zasnuwa Mgła Manhattanu. Kantory wymian Pracują bez wytchnienia. Włosy siwieją lub wypadają. Rosną brzuchy – Polskie pierogi w brookliriskich knajpach Smakują jak hot–dogi na Starówce. Miłości powszednieją – Seks dzisiaj uprawiają jedynie Bułgarzy. Powieści, scenariusze, wiersze i eseje, Mają wdzięk felietonowych racji. Arty Buchwaldy rodzą się w niedzielę, A w poniedziałek piją za cudze pieniądze. Sława, powodzenie i kariera W długim locie zaoceanicznym, A tam, na ziemi obiecanej, Czekają dwujęzyczni agenci literaccy. Jeden mówi: „Sorry”. Drugi: „Nie ma lekko, chłopaki”. nie ma jak się z tego wytłumaczyć. (1991) W wolnym (nareszcie) przekładzie Oryginał (za komuny): Świergot plemników W telewizyjnym filmie. Przekład (dziś): Chór dziecięcy Szykuje się do bisów. (1991) Zamki w Hiszpanii Filipowi Bajonowi l. Pod koniec września 1991 roku byłem bliski szaleństwa. Stan ducha zerowy i te rzeczy. Uratować mnie mogło tylko to, co Alfred Jarry zawarł w „Królu Ubu”: „zrobię szybko majątek, wszystkich pozabijam i wyjadę”. Nie myślałem jednak o samobójstwie. Zaliczam siebie, co prawda samozwańczo, do dziwacznego grona agnostycznych sceptyków obciążonych religijnym poczuciem winy czy może wyrzutami sumienia wobec praw boskiego dekalogu. To wystarczający powód, żeby żyć w socjalnej b klasie długo i szczęśliwie. Uwikła