Górski Piore - Wycieczka

Szczegóły
Tytuł Górski Piore - Wycieczka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Górski Piore - Wycieczka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Górski Piore - Wycieczka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Górski Piore - Wycieczka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Piotr Górski Wycieczka Jesteśmy na wycieczce. Trwa to już jakiś czas. Wiecie, jak jest. Czasami coś się przedłuża i nic nie można na to poradzić. Oni dwaj są tu ze swoimi dupami. No i dobra, nie jest lekko, co mi do tego. Skleili się w pary i w parach mkną przez życie. Mają, co chcą. Dwie pary i ja sam. Chłopak do wyrwania, jak to się mówi. I jeszcze mówi się o mnie, że jestem świr. Pieprzę to. Ja jestem zwykły szmaciarz, nie żaden pojebaniec. Samochodem rzuca na zakręcie. Mały zagląda do szoferki. - Co jest? - pyta. - Gówno - mówię. Jestem zabawny. Jak cholera zabawny. Mały patrzy. Wkłada w to dużo wysiłku. On we wszystko wkłada dużo wysiłku. - Aha - mruczy i chowa się. Przedstawię wam go. W razie, gdyby za chwilę przestał działać, bo w jego wieku niczego nie można być pewnym. Przekroczył siedemdziesiąt. Ta jego Sucha też żadna nimfa. Oboje ledwo trzeszczą. Mały ma proste siwe włosy i jest duży. Najwyższy z nas wszystkich. Ostatnio dziecinnieje i jakby się kurczy. Sucha czasem płacze, bo coś jeszcze mu się kurczy, a to drugie coraz beznadziejniej zwisa. Tną się raz na miesiąc. Namiętnie, jak żółwie. Z przeciwka nadjeżdża furgonetka. Identyczna jak nasza, tyle że żółta. Przyczepiono do niej baloniki i wstążki. Tam, w oknach, widzę mordy. Mordy pokryte warstwami ciężkich farb. Chłopaki z furgonetki to muszą być niezłe szajbusy. Wychylają się. Machają do nas. My także do nich machamy. Jest wycieczka i niesie nas ta sama droga. - Co jest, facet! - wrzeszczy jeden. - Jedziecie na zjazd? - Jedziemy, nie? - odpowiada Świniobicie, otwierając tylne drzwi samochodu, bo już się minęliśmy. Posuwamy się dokładnie w przeciwnym kierunku, ale mamy swój powód. Patrzę we wsteczne lusterko. Wciąż nam machają. Zwalniam i wjeżdżam na podrzędną drogę. Wozem telepie. Wszędzie wokół spalona ziemia. Wykwintne krajobrazy. Do szoferki gramoli się teraz Świniobicie. Oni siedzą ciągle z tyłu i raz za razem przychodzą do mnie. - Widziałeś tamtych? - pyta. Kiwam głową. Szukam sensu w tym pytaniu. - Pomalujemy nasz wóz - proponuje. - Na zajebiście żywy kolor. Ten czarny jest ponury. Wyglądamy jak kijowy karawan, czy coś. - Czarny jest dobry. - Pomarańczowy wydaje się w sam raz. Albo lepiej kilka kolorów. Żeby było weselej. Więcej życia, Wdowiec. - Życia? - mówię i chce mi się śmiać. Ja jestem zabawny, ale Świnibicie też. Kurwa, jakiego on ma ryja. Z takim ryjem to powinni go wyskrobać z łona jego starej. Ale kto mógł wiedzieć. Wjeżdżamy w dolinę. Droga gnie się. Teren wznosi się i opada. Niesamowicie mi się prowadzi. Potem widzimy ten dom. Pojedynczy kloc rzucony na pustkowie. Co za tępaki tam mieszkają. Teraz, kiedy jest tak, jak jest. Everete uśmiecha się, ale niepokój w jej oczach pozostaje. Tak daleko od miasta, mówi. Jej włosy są miękkie, kiedy się je gładzi. Daleko. Droga idzie dalej, żeby dojechać do budynku, trzeba ją opuścić. Patrzę na budynek. Okna wzmocnione są okiennicami ze stali. Po co? Kogo powstrzymają okiennice. - Uważaj, tutaj może być pole minowe - mówi Świniobicie. - Niektórzy tak robią, żeby nie można się było do nich dostać. - Odwal się, co? Świniobicie to stresowy facet. Sam trwa w stresie i chce, żeby inni też w nim trwali. Jesteśmy przed domem. Wybraliśmy to miejsce wcześniej. Zatrzymuję furgon. Musimy zabrać stąd jakieś zabawki na zjazd. Ale wita nas cisza. Jest głucho, martwo. Słyszymy tylko wiatr. - Gotowi? - pytam. W tym momencie pocisk dużego kalibru trafia w przednią oponę wozu. Jeden strzał - i znowu cisza. I ten wiatr. - Wynocha, mordercy! - krzyczy ktoś z wnętrza budynku, ukryty za okiennicą. - Wynoście się albo was pozabijam. - Trzecie okno od lewej na piętrze - informuje Świniobicie. - Dobra - odpowiada z głębi Mały. Facet z budynku to bezmóżdże. Zamiast zabrać się do nas ostro, wali w koła. Chyba, żeby nie zostawić nam wyboru, nawet gdybyśmy chcieli odjechać. A nie chcemy. Mały już kopie tylne drzwi. Oba skrzydła otwierają się gwałtownie. Na ramieniu trzyma niewielką rakietnicę. Ledwie celuje. Strzela. Nagle bolą mnie uszy, a okno staje w płomieniach. - Zapieprzamy - mówię. Ale nie zapieprzamy, tylko wypełzamy z samochodu. Nie chce nam się szybciej. Sucha i Petka plączą mi się pod nogami. Niech tamtym się plączą, czemu mnie. Mały zostawił rakietnicę, trzyma w ręku łom. Potrzebuje kilku chwil, żeby rozbić drzwi. Niby mocne. Z okna na piętrze bucha dym. Mamy peemy i wdzieramy się do wnętrza domu. Parter jest pusty. Wyżej dwie kobiety. Każda dama pełną gębą, co znaczy, że wybuch nic im nie urwał. Młodsza jeszcze panuje nad sobą. Starsza histeryzuje. Cycuś zabawki, nie ma co. Piętro pełne jest dymu, część ścian zburzona, wszędzie kładzie się gruz. W jednym pokoju się pali i tam leży ten facet od opon, co nazwał nas mordercami. Czy to aż tak bardzo widać? Z faceta pozostało niewiele. Nikogo więcej w domu nie ma. Mieszkali we trójkę. On jeden i one dwie. On pewnie myślał, że da sobie radę. Może im wmawiał, że nie ma złych ludzi, a jeśli są, to nigdy tu nie dotrą. Bo co z tego, że pustkowie. Przecież nic złego nie może ich spotkać, nie ich, on jest z nimi, a jakby co, ma swój karabin. Zaufaj mi. Jestem przy tobie. Miasta są ponure i nie sposób tam być szczęśliwym. Powinien był strzelać, żeby zabić, ten facet. Kim był. Mężem jednej? Bratem? Myślał, że nas przestraszy? - Wycieczka - rechocze Świniobicie. Mały staje obok mnie. Spogląda na trupa i jest ponury. Nie wiem, skąd ten brak radości. - Kolejny przegrany człowiek - mówi. Twarz ma skupioną. Trochę mruży oczy. - Dlaczego? - A słyszałeś, żeby coś wygrał? Mruży oczy jeszcze bardziej i widzę, że stary wcale nie jest ponury. Śmieje się bezgłośnie. Odwracam się. Starsza z tamtych dwóch kobiet podnosi dłonie do ust i przygryza końce palców. Jest starsza, ale nie ma więcej jak dwadzieścia osiem. Sucha wykręca jej ręce i popycha w stronę schodów. Młoda robi krok, jakby chciała iść za nimi, ale Petka pojawia się przy niej. Bije ją w twarz. Raz i drugi. - Ty suko - wrzeszczy. Wzruszam ramionami, bo tak na zdrowy rozum, to Petka jest suką, a tamta raczej nie. Petka wciąż ją bije, aż młoda przewraca się. Leży na podłodze. Ma robitą wargę. Trochę krwawi. - Dlaczego? - pytał przez łzy. Otaczamy ją, bezduszni i przeraźliwi. - Wycieczka, nie? - mówi Świniobicie, ale pomaga jej wstać. Zawsze mówiłem, że dla kobiet najbardziej okrutne są kobiety. Jedziemy pustą drogą. Na zjazd. Nad Sekapol. Nasze nowe zabawki są z nami. Siedzą z tyłu, lekko unieruchomione. Jeśli się cieszą, to tego po nich nie widać. Wydają się nawet zmartwione. Cały ten incydent dał nam kupę radochy. Jesteśmy w dobrych nastrojach. Zapadał zmierzch, kiedy tankowaliśmy na jednej z tych dzikich stacji benzynowych, powstałych tylko dla obsługi wycieczek. Niebezpieczny, za to niewiarygodnie dochodowy interes. Bez takich stacji bylibyśmy niczym i szanowaliśmy je. Potem nadciąga noc. Mały grzeje dupę na fotelu obok i patrzy przed siebie. - Chcę wykurwić pod Jasne Miasto - mówi wolno. Takie ma marzenia. - Jeszcze długo nie - odpowiadam. - Wiem. Ale chcę. Kiedyś tam mieszkałem. - I dlatego chcesz tam skończyć? - A co? Niedobry powód? Czasem myślę różne rzeczy, ale mam szacunek dla Małego, bo żył wtedy, kiedy ja nie żyłem i wiedział to, czego nie wiedziałem. A chciałbym zobaczyć. Mały żył przed katastrofą. Opowiadał mi, jak to było. - Mnie tam wszystko jedno - oświadczam. - Jasne Miasto czy coś innego. Wszędzie jest tak samo, tylko czołgów jest mniej lub więcej. Mały uśmiecha się krzywo. - Wcale nie chcę tam skończyć ani nigdzie. Bo wrócimy, co? - Zawsze wracamy. - To jak zwykle będą najlepsze dni w roku. Wzruszam ramionami. Chodź z nami. Nic innego się nie liczy. Ona leży nieruchomo, jak kukła. Tyle krwi. Niemożliwe. Skąd tyle krwi? Z wami? - Opowiedz, jak było przedtem, przed zagładą - mówię. Często go o to proszę. - Przedtem było inaczej. To cała jego opowieść. Nie wymyśliłem loterii. Już ją znali, kiedy dołączyłem do nich. Mały prowadził grę, tak jak prowadził nas wszystkich. No to zmieniłem go, żeby już nie prowadził. Teraz loteria to ja. Jedyny i niepowtarzalny. Wylosuj swoją śmierć, bo mamy z tego ubaw. Zatrzymujemy się nad ranem, bo one muszą losować. Słońce wschodzi. Jestem zachwycony. Zawsze jestem, gdy to oglądam. Zbieramy się przy samochodzie. Zabawki wyglądają na wyczerpane. Stoją obok siebie i nie wiedzą, czego od nich chcemy. Wyciągam karty. Dwie talie. Purpurową i niebieską. Karty nie mają znaczenia, ale zawiera się w nich tajemnica. - Zaraz poznacie swój los - mówię, starając się, żeby wypadło to tak, jakby mówiła wyrocznia. - Bo kiedy przestaniecie być nam potrzebne, trzeba będzie coś z wami zrobić. - Po co nas trzymacie? Czego chcecie? - odzywa się młodsza. - Właściwie niczego. Bądźcie. - Puśćcie nas. Młoda chce dalej wygłaszać swoje "puśćcie" czy "po co trzymacie", ale Petka skutecznie ją ucisza. Nie ma na co czekać. - Losuj pierwsza - rozkazuję starszej. Waha się. - Szybko. Kobieta blednie gwałtownie. To jest tak, jakby krew traciła barwę i bez barwy krążyła w żyłach. Biorę pierwszą talię, chociaż to ja jestem ważny, nie talia. Mały z Suchą i druga para czekają. Są podnieceni. Rozkładam karty jak wachlarz. - Która? - mówię. Kobieta jakby nie słyszy. Nie rusza się. Karty hipnotyzują ją. Wysuwa drżącą rękę. Wskazuje. - Ta? - pytam. Potrząsa głową. Nie, nie ta. Tamta. Wysuwa kartę spomiędzy innych i trzyma, nie śmiejąc odwrócić. Ja odwracam. Spód karty jest czarny. - Śmierć. W talii purpurowej wszystkie karty są czarne. Uczestnicy wycieczki wiedzą o tym, ale cieszą się jak dzieci. Bo zwyciężyli. Cieszą się więc. Kobieta rozgląda się, przerażona. Chce coś powiedzieć do drugiej, która stoi nieruchoma i poszarzała. Wkładam kartę do talii. Tasuję. Podsuwam talię młodszej. Jej twarz pozostaje spokojna, tylko spływają po niej łzy. - Losuj. Ona wzrok utkwiony ma w starszej. Patrzę na nią. Poprzez jej łzy. Łzy są wielkie, ciężkie, brużdżą twarz niczym kwas. Czemu ich nie czuję? Cofam rękę. Biorę niebieską talię. W niebieskiej spody są białe. Uczestnicy wycieczki wiedzą. Ale to jest tak, jak gdyby nie wiedzieli. Ja też nie wiem. Bezmyślnie, niczym automat, młodsza bierze kartę. - Życie. Uczestnicy wycieczki są zawiedzeni. Krzywią się z niesmakiem. Młodsza zabawka nie porusza się. - Siostrzyczko - mówi. Jaka z niej siostrzyczka. Byłyście razem, a teraz jesteście oddzielnie. Wyrósł między wami mur, rozumiesz? Wasze drogi rozdzielają się jak na gównianych rozstajach. Zostaw ją. Niech się nauczy sama żyć, a przynajmniej sama umierać. I nie gadaj do trupa, bo to idiotycznie wygląda. Zbieramy się. Siostry. Wiem, że to straszne, ale o to właśnie mi chodzi. Najlepsze rozwiązania wcale nie są oczywiste. Tak, jak teraz jest zdecydowanie lepiej. Świniobicie, Mały i te ich dupy jeszcze nie rozumieją, że tak jest lepiej. Ciekawiej. Ale już zaakceptowali. Petka tylko mruczy pod nosem. Petka to zwykła łajza. Ja mam dwadzieścia dwa lata i jestem tu szefem. Kierownikiem wycieczki. Dyrektorem biura podróży. Kierowcą. Jestem inteligent, to znaczy, wiecie już, szmaciarz. Ale nie nazywajcie mnie świrem. Zjeżdżamy nad jezioro Sekapol. Droga jest wąska i błotnista. Przespałem pół dnia. Świniobicie prowadził, ale teraz znowu go zmieniłem. Muszę prowadzić. Zapalam skręta z trawki. Przed nami i za nami przetacza się kolumna samochodów. Powietrze drży od kolorów. To wszystko sunie na zjazd. Tuż przed maską mamy kabriolet, a w nim dwóch małolatów i cztery dojrzałe dupy. Chleją jakieś wino, kij wie, skąd je mają, a puste butelki rozbijają o przód naszej furgonetki. - Wara, szczyluchy i stare pudła - krzyczę, wychylając się przez boczne okienko. Nie jestem zły. Krzyczę, żeby sobie ulżyć. żeby się podjarać i wprowadzić w trans. Małolaty nie reagują. Jedna z tych dojrzałych dup rozpina kurtkę i wystawia cyca. Małolaty wrzeszczą, a jeden dopada cyca i ssie. A potem droga nagle kończy się i widać jezioro. Albo raczej to, co niegdyś było jeziorem, zanim utopiono tam tony ciężkiego sprzętu. Na brzegu, nad wodą, setki samochodów. I pełno ludzi. Nie mogę objąć wzrokiem wszystkiego. To wygląda jak kolorowe mrowisko. Są balony, wstążki, rozsypane konfetti. Gra muzyka. Jedziemy wolno. Musimy gdzieś zaparkować. Małolaty już znalazły sobie miejsce. Dostrzegam wolną przestrzeń, między autobusem a bagażową taksówką. Wciskam się tam. Wychodzimy. - To jak z powrotem w domu - odzywa się Mały. - Tak samo - Sucha beznamiętnie kiwa głową. Wydaje się niezainteresowana. Nigdy nie próbowałem rozgryźć, co czuje Sucha. Ale często myślę, czy ona w ogóle coś czuje. - To może być nasz ostatni zjazd - mówi Mały. - Zawsze tak mówisz. Za każdym razem. - Stare zgredy pieprzą o śmierci - mruczy Petka. Świniobicie rozgląda się. Ten to się cieszy. Paru facetów z autobusu podchodzi do nas. I jeszcze kilku z pobliskich samochodów. Jeden przyjechał czarną limuzyną. Ma na sobie garnitur obszyty frędzlami. Witamy się. Oni coś mówią, ale nie słucham ich. Idę przed siebie. Wszędzie samochody i ludzie, niektórzy wymalowani od stóp do głów. Inni w maskach. W ten sposób demonstrują swoją osobowość. Wycieczka jest radosna. Ci ludzie wokół to moi bracia. Czyjś ostry chichot wdziera się do uszu. Jakaś para pieprzy się na piasku. Kobieta chichocze. No więc nie tylko bracia. Także siostry, przyjaciółki, kochanki. Gdzie jesteś? Wszystko dopiero się zaczyna. Karnawał czeka nas jutro. Dziś zabawy. Atrakcje, korowody tańczących, niespodzianki i wielkie picie. Pojutrze zacznie się coś innego. Dzień zagłady. Czasem nie mogę zasnąć. Nienawidzę bezsennych nocy. Na brzegu jeziora dogasają ogniska. Jest ciepło. Ludzie śpią na ziemi. Ja nie śpię. Wracają stare sprawy. Potrzebuję czegoś. Więc idę i biorę sobie. Potrzebuję miłości. Moja banda też śpi pod gołym niebem. Tylko Petka jest wewnątrz samochodu. Pilnuje zabawek. Tylne drzwi wozu są otwarte, ale i tak tam śmierdzi. Jasne. Ta menda Petka nie pozwalała im wyjść za potrzebą. Leżą trzy. One dwie wtulone w siebie i Petka oddzielnie. Zabawki otwierają oczy natychmiast. Może nie spały. Szarpię młodszą. Najważniejsze to mieć odpowiednie podejście do kobiet. Żadna mi się nie oprze. Ale nie idzie łatwo. Jest skuta. Nawet o tym nie wiedziałem. Trącam Petkę. Leniwie otwiera oczy. - Po kij je skułaś? - pytam. Nie odpowiada. Mruczy coś. - Klucz. Daje mi kluczyk. Otwieram kajdanki. Zabawka patrzy na mnie, przestraszona. Tak patrzą tylko bardzo zakochane oczy. - Co cię tak pili? - pyta Petka, ledwie rozbudzona. - Chyba nie chcesz jej rżnąć. - Bo co? - pytam, wypychając zabawkę z wozu. Petka uśmiecha się. Znam ten uśmiech jadowitej żmii. Potem mówi, cicho, ale wyraźnie. - Ona jest zasrana. Chichocze. Młoda zabawka drży. Przez moment widzę w jej oczach nienawiść. Krótki, przeraźliwy, lodowy błysk. Nie do mnie i nie za to, co chcę jej zrobić. Nienawidzi Petki za to nieważne, zupełnie pozbawione znaczenia upokorzenie. Gdy inne rzeczy nagle przestają się liczyć. Młoda ma bardzo ładnie wykrojone usta i ciemną cerę. Jest prawie w moim typie. Nada się. - Spieprzaj, głupia cipo - mówię do Petki. Petka zanosi się śmiechem. Prowadzę młodą dalej. Próbuje się wyrwać. Nie przepada za spacerami. Rzucam ją na ziemię porośniętą rzadką trawą. Kurwa, ona rzeczywiście jest nieświeża. Ale nie będę jej teraz mył. Nie ma czasu. Leży na plecach, a ja kładę się na niej. Wije się jak piskorz. Radzę sobie. Mężczyzna musi dominować. Całuję jej szyję. Zaczyna krzyczeć. - Zamknij się, kochanie, bo pobudzisz innych i będą się przyglądać, jak to robimy. Chcesz? Cichnie natychmiast. Woli intymny nastrój. Broni się w milczeniu. Gryzie mnie w ucho. Uderzam ją w twarz. Nie za mocno. Zawsze zaczynam od delikatnych pieszczot. Głowa jej odskakuje. Pieszczotliwie drę na niej bluzkę. Ma duży biust. Schodzę niżej po łagodnym brzuchu i ściągam spodnie. Najpierw jej, potem swoje. I majtki. Próbuje mnie jeszcze odepchnąć, rzuca nogami. Obejmuję ją, najczulej, jak potrafię. Uwielbiam, kiedy jesteś. Podnieca mnie twój dotyk i twoje słowa. Chcę zawsze być z tobą. Wsadzam jej. Palcami orze mi plecy. Ma krótkie paznokcie, to dobrze. Tnę ją metodycznie i wreszcie daje za wygraną. Jęczy. Lubię, gdy kobieta jęczy w taki sposób. Jestem rytmiczny jak rozpędzający się pociąg. Chcę zawsze być z tobą. Całuję ją i rozpędzam się coraz bardziej. Nie bój się, najdroższa, nie skończę zbyt wcześnie. Przecież zależy mi na tobie. Oboje musimy mieć coś z życia. Życie jest krótkie, rozstaw mocniej nogi. Albo złącz je, ile możesz. Wszystko jedno. Potem po prostu spuszczam się. Bo o to w tym wszystkim chodzi. - Jesteś świetna w łóżku, kochanie - mówię. Ona płacze. Cicho, jakby szeptem. Łzy szczęścia, jak myślę. - Nie płacz już - uspokajam ją. - Jeśli będziesz w ciąży, ożenię się z tobą. Jestem wzruszony. Jakie to wszystko romantyczne. O szóstej rano przechodzili w pobliżu jacyś wszarze. Kompletnie zalani. Co tacy wyniosą ze zjazdu. Na kij on im potrzebny. - Przygotowałem furgon - mówi do mnie Świniobicie. Ładne określenie na to, że zamienił go w burdel. - No - odpowiadam. Kręci głową. Chce czegoś, ale nie odzywa się. - Czego? - pytam. - Ale żeś narobił z tą małą zabawką - mówi cicho. - Leży bez ruchu i nie ma w niej życia. Tak nie wypada. Ona miała być dla gości i w ogóle. - Jest dla gości, nie? A jak trafi na gorącego kochanka, to on ją rozrusza. Świniobicie odchodzi. Kij go tam wie, co sobie myśli. Ktoś by się nabrał, że taki subtelny. Świniobicie to cała historia. Nie będę jej wywlekał, bo by nie chciał. Mnie wtedy nie było, ale oni jeździli już od jakiegoś czasu. Skończył im się prowiant i musieli coś z tym zrobić. I najechali posiadłość, dom był piękny, zatrzymali się tam i zostali na noc. Nie chcieli zabijać ani kobiety, ani dziecka. Nie chcieli, bo Mały urządził loterię i karty były łaskawe. Zresztą wy wiecie już, jak bywa z kartami. Za domem stał chlew, a w chlewie stała świnia. Świniobicie zarżnął świnię - wtedy jeszcze nazywał się inaczej i jeśli wydaje się wam, że już wiecie, skąd ksywa, to gówno się wam wydaje, bo o tym dopiero będzie. Kiedy więc on ją zarżnął, to chcieli się bawić. Matkę z dzieckiem zostawili w chlewie, zamiast tej świni. Wypili wódkę, którą znaleźli w domu. No i Świniobicie przegiął. Spił się tak, że posuwał bełt za bełtem. Potem zasnął, potem zasnęli oni, i później on się obudził, a oni wciąż spali. I on oprawił resztę tej świni, co ją zjedli i załadował na furgon. Ale był jeszcze mocno naprany i poniosło go do chlewa. I miał zwidy. Zobaczył dwie świnie, które przeoczył i zarąbał. Zasnął w chlewie. Rano Petka go tam znalazła. Kobieta jeszcze żyła. Trzeba było ją dobić. Świniobicie poprawia coś przy samochodzie. Dosyć go lubię. Czasem patrzę na niego i zastanawiam się. Zastanawiam się, ale jest wycieczka. To jest to. Nareszcie się zaczyna. Strzelamy z peemów w niebo na wiwat. Pękają balony. Sypie się konfetti, wybuchają petardy. Zapalamy świece dymne. Krzyczymy. Wszędzie krzyczą. Tańczymy. Wszędzie tańczą. Wycieczka. Potem pierwszy szał mija. Całe jezioro otoczone jest przez naszych i woda niesie głosy. Otwieramy butelki i pijemy. Na razie trochę. Będzie jeszcze czas na picie. Mały i Świniobicie odchodzą. Z nimi Sucha i Petka. Ja zostaję przy samochodzie. Potem się zmienimy. Zaglądam do środka. Zabawki leżą płasko na połodze. Nagie. Nie sprawiają kłopotów. W porządku. Wszyscy przygotowali atrakcje. Taksiarz obok nas wystawia ruszt. Oferuje gorące kiełbaski. Ci z autobusu to akrobaci. Tworzą piramidę. Wchodzą sobie na ramiona i tak stoją. W pobliżu wygolony karzeł rzuca nożami w kierunku pięknej nagiej kobiety, przywiązanej do drewnianej sztalugi. Noże wbijają się w drewno, wyrysowując kontur ciała. Zjazd ma w sobie dużo z wesołego miasteczka. I trochę z cyrku. Dalej, w kolejnym autobusie, zrobiono kino. Nie wiem, co za filmy tam puszczają. Nie znoszę filmów. Siadam, opieram się o koło furgonu i zapalam trawkę. Ludzie wylegli z samochodów. Chodzą i zwiedzają. Szum, nawoływania, śmiech. Od cholery ich. - Co masz? - jakiś palant zasłania mi słońce. - Tam - pokazuję, że w furgonetce. Palant zachodzi na tył. Wkłada głowę do środka. Coś mruczy, ale mam to w dupie. Sztacham się. Znów staje obok. Nie korzysta. - Nieźle - mówi. - Lesby? - Odpieprza ci? To siostry. - I tną się nawzajem? - Mówię ci, kurwa, że to nie lesby. Wzrusza ramionami. - To słabo. My mamy pedałów. Po południu wystawiamy ich w klatce, będzie można oglądać, jak się kotłują. - Przyjdę - mówię, chociaż nie przyjdę. Bo nie przyjdę, chyba że trafię przypadkiem. Robi mi się niedobrze. - To dwieście metrów stąd, w prawo - mówi. Odchodzi. Ale nadchodzą inni. Dwóch brodatych, w pstrokatych mundurkach. Ci nic nie mówią. Wiedzą, że jeśli furgonetka jest otwarta i one tam leżą, chętne i gotowe, to one są dla nich, żeby wycieczka stała się piękniejsza. Ofiarujemy im je, jak bracia braciom. Przymykam oczy. Trawka zaczyna działać. Baw się. Chcesz tworzyć i kochać? Jeszcze nie rozwiały się dymy. Baw się. Siedzę i jest mi dobrze. Spokojnie. Obojętnie. Ha, to lubię najbardziej, taki stan, kiedy wszystko odpływa i napływa i w ogóle nie ma problemu. Znów patrzę. Widzę wszystko bardzo wyraźnie. A może to nie ja widzę, tylko ktoś inny patrzy moimi oczami. Ktoś kopie mnie w nogę. Podnoszę głowę. To brody z tymi dwoma facetami. - Dzięki, bracie - mówią. - Niezłe szprychy. Pośpieszyli się, kutasy. Ale furgonetką znowu trzęsie. Ktoś kolejny korzysta z naszych zabawek. Korzystajcie. Tylko już nie przeszkadzajcie mi, sukinsyny. Odpływam na dłużej. To jest coś z pogranicza. Wiecie, jawa i sen. To mocna trawka. Po zwykłej nic mi nie jest. Kiedy wstaję, przy furgonetce tłok. Wielu braci odwiedziło już nasze damy. Wyrzucam następnych i zamykam tyle drzwi. Widać, że zabawki są solidnie zużyte. Bo i jakie mają być. Połóżcie się w naszym wozie podczas zjazdu. Zobaczycie, jak będziecie wyglądać. - Przerwa - mówię. - Panie muszą poprawić makijaż. Odpowiada mi pomruk niezadowolenia tych, co nie zamoczyli. Ale już odchodzą. Na wycieczkę jadą ludzie dobrze wychowani, pałni szacunku dla drugich. Bo tam, gdzie kończy się szacunek, zaczyna się mordobicie. Taksiarz wciąż rozdaje swoje kiełbaski. Ile on ich ma. Karzeł rzuca nożami, dalej trwa piramida z ludzkich ciał. Moi wracają. Rozbawieni. Makabryczni. Ekstatyczni. Porypani i w dupę kopani. Mogli przyjść wcześniej, ale wracają później. Co tam. - To największy zjazd w historii - mówi Świniobicie. - Tylu młodych mężczyzn - mamrocze Sucha. Stara picza. Sama najchętniej rozłożyłaby się jako zabawka. Mały jest markotny. Ale to nie przez Suchą. Myśli. - Zjazd to jak dom. - Już to mówiłeś - stwierdza Świniobicie. - Nie mamy domu. Mamy tylko wtedy, gdy trwa zjazd. Śmiejemy się. Ten Mały. Chrzani jak struty. - Wracaj szybko. Znajdź sobie jakąś - mówi do mnie Sucha, nie wiadomo po co. Tylko Petka nic nie mówi. Krzywi się, patrząc na Suchą. Otwiera drzwi furgonetki. Chcę odejść, ale patrzę, co robi Petka. Przecież nie muszę szukać żadnej. Już znalazłem. Lubię być sam, jednak czasem wolę być z kimś. Dzisiejsza noc była taka piękna. Wskakuję do furgonetki. Petka patrzy na mnie zaskoczona. - Co ty tu? - mówi. Widzę, że ma zamiar znów otworzyć klub dla publiki. Dobra. Czas jest najwyższy. Ale jedna siostra zupełnie wystarczy. Tę drugą rezerwuję dla siebie. Jest przytomna, beznamiętna. Patrzy na mnie jak na kloc drewna. Więcej uczucia, dziewczynko, dla swojego mężczyzny. Ty i ja. W gwiazdach sobie zapisani. Ubieram ją. Druga siostra usiłuje się podnieść. Petka daje jej po łbie. Petka jest bardzo ładna. I bardzo zła. Ma piękne zęby, takie małe i ostre. Nosi kolec za paskiem. Oczy jej błyszczą jak u kocicy. - Po co ją ubierasz? - pyta. - Idzie ze mną. - To własność zjazdu. Patrzę na nią. - Właśnie się zakochałem, rozumiesz? Petka chichocze. Jest ubawiona. Pomaga mi nawet ubrać to bezwładne ciało. Stara się zadawać przy tym jak najwięcej bólu. - Co z nią zrobisz? - pyta. - Wypuszczę ją wieczorem. Ma obiecane życie, nie? - Pożegnaj się z siostrą - Petka pochyla się nad panią mego serca. - Już jej nie zobaczysz. Świniobicie pomaga mi zwlec zabawkę z samochodu. Mruży oczy przed światłem. Nie może ustać na nogach. Nie może chodzić. Biorę ją na plecy. - Trzymaj się mocno, ślicznotko. Jest lekka. Niosę ją bez wysiłku. Cicho jęczy. A wokół nas zjazd. Prezentacje. Idziemy wolno, pośród tłumu. Ludzie są podekscytowani. Na garbatym volkswagenie przymocowany głośnik. Słychać muzykę. Trwają tańce. Chcesz tańczyć, mała? Najpierw naucz się chodzić. Czasem jest tak, że trzeba uczyć się wszystkiego od nowa. Dwóch małolatów, których widzieliśmy wczoraj, zrobiło teatr kukiełkowy. Czy może teatr głów. Odcięte ludzkie głowy, sardoniczne uśmiechy. Tak trzymać, chłopaki. Obetniemy głowy naszym kobietom, krzyczą. Do diabła z nimi, kiedy jest zjazd. Dużo jest furgonetek, jak nasza. Z taką samą ofertą. Mijamy z daleka wielką klatkę ze spółkującymi facetami. Znowu teatr. Zatrzymuję się. Patrz, kochanie, to prawdziwy dramat. Grają Mickiewicza. - Ja już nie mogę - mówi dziewczyna. - Połóż mnie na ziemi, proszę. Jestem spragniony tańca, śpiewu, sztuki. Ale partnerkę mam drętwą. Nie słucham jej, chociaż zaczyna mi ciążyć. Najważniejsze, że jesteśmy razem. Jęczy najpierw cicho, teraz coraz głośniej. Zamknij się, dziwko. Jest zjazd, jest radość, zabawa. Zbliża się korowód masek. Dołączamy się. Czuję, że w mojej twarzy mogę być jedną z nich. Osaczają nas maszkary, śmiertelne widziadła pozbawione tożsamości. Nie wytrzymuję tempa. Maski odchodzą. - Proszę - powtarza dziewczyna. Szeptała, prosiła, lecz my nie mieliśmy litości. Chcieliśmy mieć, lecz nie wyszło, Ach, zaraz zobaczysz, jak pali się twój dom. Roztrącając tłum, przejeżdża majestatycznie policyjny radiowóz. Ten, co prowadzi, śmieje się szeroko. Na tylnych siedzeniach dwaj inni, nieruchomi, zapatrzeni, bezwładni. Jakiś przychlast wyciąga palucha i wskazuje samochód. - Widziałeś tego jajcarza? Pasażerowie to nieboszczycy w policyjnych mundurach. Gniją niczym zepsute jabłka. Nawet do mnie dociera ich smród. Kierowcy to nie przeszkadza. Policja i praworządność. Nigdy nie wiadomo, kto zechce zejść z drogi cnoty w ciemności, gdzie tylko płacz i zgrzytanie zębów. - Błagam - szepcze dziewczyna. Dochodzimy w rejony, gdzie piją na plandekach. - Tutaj - woła jeden. - Czysta wódka. Dla ciebie, bracie, i dla twojej siostry. Gwizdy i brzęk szkła. Tak tu jest. Siadamy. Ona jest blada, kredowa. Ręce z pełnymi szklankami wyciągają się do nas. Biorę i piję. Ona nie rusza się i milczy. - Dajcie jej - mówię. Dwóch podchodzi i wlewają jej wódkę w gardło. Broni się słabo. Nie ma sił. Mówię, że dosyć. Odstępują, a ona wypluwa wódkę. Potem patrzy na mnie. Ten wzrok. Wkłada dłoń w usta i wymiotuje wszystkim, co połknęła, na moje nogi. Pijący śmieją się, ale wiem, że są urażeni. Bo wzgardziła. Gdybym wspomniał, że ona nie należy do nas, zabiliby ją. Piję. Teraz już warto pić. Trzeba. Wódka daje mi w mózg. Kończy się popołudnie. Wstaję i ciągnę dziewczynę za sobą. Nie obchodzi mnie, czy może iść. Do furgonetki zbyt długa droga. Szukam ustronia. Odchodzimy od jeziora. Dziewczyna dotrzymuje mi kroku, choć się potyka. Czuję się tak, jakby to był mój pies. Jesteśmy między drzewami, w gąszczu krzaków. Ludzi tu nie ma. Odgłosy zjazdu jakby przytłumione. Zwalam się z nóg. Dziewczyna jest przy mnie. - Spieprzaj - mówię. - Już cię nie kocham i między nami nic nie ma. Potem zasypiam. W głowie mi się kręci. Chodź z nami. Będziesz szczęśliwy. Jestem szczęśliwy. Szczęśliwy. Jestem szczęśliwy. Tylko jest mi zimno i łeb mi pęka. Zmierzch już zapadł. W pobliżu jeziora płoną pochodnie i reflektory. Zabawa toczy się dalej. Tutaj, gdzie leżę, jest ciemniej. Ona została. Jestem z nią sam. I nikt nas nie widzi. Ale nie chcę jej pieprzyć. Jeśli na to czeka, nic z tego. Ocieram twarz. Czuję się zmęczony. Tak strasznie zmęczony. - Czemu, kurwa, nie poszłaś? - pytam. Nie odpowiada. Słyszy, ale nie chce. - Czemu? - pochylam się nad nią. Wciąż jestem pijany. Albo mam kaca. Jakoś nie mogę odróżnić. Ona podnosi się z ziemi. Jest opanowana. - Chcę wrócić do siostry. Co jej się marzy, do diabła. Że tamtą wskrzeszę, czy co. O tej porze na pewno ma już z głowy krótkie nieszczęśliwe życie. Albo zaraz będzie miała. - Zapomnij - odpowiadam. - Nie zabijecie jej - głos młodej się łamie. - Ależ tak. Kto nam zabroni. Chce rzucić się na mnie, ale jest bezsilna. Płacze. No to co. W końcu przestanie. Nie mam łez. Nie mam łez, którymi mógłbym płakać nad nimi i nad sobą. - Dlaczego nam to zrobiliście? Czuję się naprawdę znużony. Nie mam ochoty jej słuchać. Bo i co, kurwa, mam jej odpowiedzieć. Mogę jej opowiedzieć wiele rzeczy. Ale czy warto? Nie warto. A może nawet nie trzeba. Kręcę głową. Myśli mi się plączą. Czoło mnie pali. W cholerę z tym wszystkim. Niszcz każdego, kto nie podąża drogą. Zapomnisz. Czy to ważne, kto zniszczył ciebie? Wstaję. - Możesz iść - mówię. - Dokąd? Krzywię się. - No ja pieprzę. Dokądkolwiek. - Dokądkolwiek? - powtarza. - A gdzie to jest? Słodka istota. Powinienem już odejść, pożegnania są nie dla mnie. Ale czekam. Kobiety. Zastanawiam się, czy znowu się w niej nie zakochać. Ale nie zakochuję się, tylko wynoszę. Po co się wiązać. Te zobowiązania, sceny zazdrości, inne takie. Nie ma to jak wolność. Właśnie. Dobre słowo. Ona zostaje sama. Wokół noc, przerażenie i ta świadomość, że wycieczka i radość. Paskudne uczucie. Porzucona przez kochanka, także wolna, ale jest to wolność bez przyszłości. Śmiertelna. Idę powoli, moje wnętrzności chcą więcej snu. Dziewczyna patrzy na mnie, zdumiona, że zostaje, bezradna, jeszcze uwikłana w to, co czuje, a już odmieniona i gotowa. Czasem najtrudniejsze decyzje podejmuje się najszybciej. Wierzcie albo nie, ale człowiek to podłe zwierzę. Wszystko zniesie. Bo zginęłaby. Miasta nie chcą obcych. Kto raz je opuszcza, nie może wrócić. W promieniu dziesiątek kilometrów pustkowie. I wszędzie wycieczka. O czym ona myśli, kiedy tak stoi, przerażona własnym lękiem. Już wiem, co zrobi i szczam na nią. Bo to rozpacz nią pokieruje. A przecież niczego nie da się zapomnieć. Próbuje się. Ale i tak się nie da. Wiem o tym dobrze. Zostaw. Nie trzeba płakać i nie wolno nienawidzić. Bo inaczej nie dałoby się żyć. Tu, na tym najbardziej popieprzonym ze światów. Jest wycieczka. To wszystko. Zatrzymuję się i odwracam. Ona wykonuje gest, jakby usiłowała wyciągnąć rękę. - Jak masz na imię? - pytam. - Kamila. - Będziemy mówić na ciebie Everete. Everete. - Zaniosę cię. Mów, jeśli będzie bolało. Mały stoi z łopatą i uklepuje świeżo poruszoną ziemię. Że też mu się chciało tyle kopać. Everete patrzy w tamtą stronę tylko przez chwilę. Zamyka oczy, ale nic nie mówi. Uśmiecha się nawet. To dobrze rokuje na przyszłość. Petka łagodnieje. Wygląda to tak, jakby lód tajał. Prowadzi Everete do furgonetki i rozbiera. Kładzie ją nagą na podłodze. Everete drży, ale próbuje panować nad sobą. Petka rozwiera jej nogi. Troskliwie zmywa zakrzepłą krew z wewnętrznej ściany ud. - Mam tu coś, co sprawi ci ulgę - mówi i smaruje ją resztką maści, którą chowała dla siebie. - Znasz się na broni? - pyta Mały. - Jeśli nie, musisz się jak najszybciej nauczyć. - Tak - odpowiada Everete. Świniobicie patrzy na nią z czułością. - Biedactwo. Jedna Sucha pozostaje obojętna. Taksiarz zbiera ruszt. Zostały mu ostatnie kiełbaski. Podchodzę do niego. - Dwie - mówię. Kładzie gorące kiełbaski na papierowe talerzyki i podaje z uśmiechem. - Świeże ludzkie mięso - mówi. Dziękuję mu. Przechodzę obok karła, który chudy i pijany, wyciąga ze skrzyni nóż dłuższy i cięższy od pozostałych. - Ona nigdy mnie nie pokocha. Jest z wyższej sfery - pokazuje, że chodzi o wzrost. - Rozumiesz, co mam na myśli? Nóż płynie w powietrzu i wbija się w serce kobiety przy sztaludze. Karzeł uśmiecha się melancholijnie i zwija narzędzia. Piramidy akrobatów dawno nie ma. Podaję kiełbaskę Everete. Siedzi już obok Petki i rozmawiają. Wydaje mi się, że są do siebie podobne. Będą dobrymi przyjaciółkami. Everete je powoli i ja też jem. - To dobre - mówi. Przytakuję. Dzień zabawy się skończył. Jutro wstaje nowy dzień. Pochodnie i reflektory wciąż płoną. Noc to zła pora. Dobra dla rozpaczy. Ale nie dla radości. - Musisz nauczyć się radości - tłumaczę jej. - Musisz nauczyć się radości nocą. Wymiotowała. Dwa razy. Staram się jej pomóc, bo znowu ją kocham. - Nie potrafię - mówi. Wiem, że potrafi. To nie jest trudne. - Musisz tylko odpowiednio ułożyć usta. Nie zmuszaj do uśmiechu twarzy ani oczu. Jedynie usta. One są ważne. - Usta - powtarza. Stara się. Ale jej wargi ledwie drgnęły. Dotykam tych warg. Rozszerzam ich linię, zawijam do góry. - O tak. Właśnie w ten sposób. Ona pozostaje z uśmiechem, który jej ułożyłem. - Dobrze - mówię. Próbuje sama. Na woskową twarz wypływa grymas. Nie wiem, jak go nazwać. Plastelinowy grymas. - Co czujesz? - pytam. - Radość. Przenika mnie chłód. Idzie od niej. Albo z moich wnętrzności. - Może być. Właściwie już umiesz. Jej uśmiech jest szeroki, sztuczny, a oczy martwe. Przez moment ta twarz przypomina mi maskę klowna. Kiwam głową. - Najważniejsze, to nauczyć się radości. Podstawowa rzecz. To radość nocna, ale przyda się i w dzień. - Tak - mówi. Oddycha ciężko. Uśmiecha się coraz mocniej. Nie zostawiam jej samej w radości. Nie, do cholery. Takiej kolumny to jeszcze nie było. Nigdy, jak świat światem, a wycieczka wycieczką. Ruszamy na miasto. Zjeżdżamy znad jeziora, jesteśmy gotowi. Odwiedzimy Jasne Miasto. Myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie, bo jest tak potężne, że nie dotrzemy nawet do pierwszych zabudowań. Ale właśnie dziś sny stają się prawdą. Ktoś krzyknął, żeby tam i ten krzyk jak jęk poniósł się wzdłuż brzegów powtarzany przez wszystkich. Wielu z nas zginie. Większość zginie, jak zwykle. Jesteśmy jak lemingi. Gdy nadchodzi czas, wstępujemy w morze i morze nas pochłania. Prowadzę, a Everete jest obok mnie. Wyjechaliśmy późno, pozostajemy gdzieś bliżej końca kolumny. Teraz kolor wozu jest jak najbardziej odpowiedni. Mały ze Świniobiciem od rana przygotowywali wyposażenie. Na innych wozach montowano działka przeciwpancerne. Everete czuje się dobrze. Tak mówi. Petka bardzo się nią opiekuje. Mały wsuwa łeb do szoferki. - Kurwa, Wdowiec - mówi - teraz to już usiąść obok ciebie nie ma gdzie. Everete odwraca się do niego. - Spadaj. Mały wycofuje się. Bez słowa. Śmieję się. Everete też się śmieje tym uśmiechem, którego ją nauczyłem. Wyjeżdżamy na autostradę. Do Jasnego Miasta jest jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt. To dziwne, ale wokół autostrady ziemie są piękne i miejscami zielone. - Dobre miejsce na dom - słyszę, jak Mały mówi do Suchej. - Jeśli już o to chodzi - odzywa się Świniobicie, regulując celownik bazooki - to gdybym się kiedyś budował, wezmę cegły. Nie mam zaufania do drewna. Everete dotyka dłonią czoła. Wiem, jakich uczuć doznaje. Musi się jeszcze wiele nauczyć. I ja i oni wszyscy chcemy skończyć kiedyś z tą włóczęgą i osiąść na stałe. O tym rozmawiamy. Dużo o tym rozmawiamy. Wyobrażam sobie mój dom, murowany, z ogrodem, moją kobietę i syna biegnącego aleją. Myślę o tym, kim będzie kiedyś mój syn. Wyobrażam sobie, że jest spokój, za oknami pada deszcz, a my siedzimy razem przy stole, świeca płonie, jemy kolację. A potem mój syn śpi, a ona i ja kochamy się przy zapalonych światłach. Wyobrażam sobie to wszystko, a potem coś łamie się w moim umyśle, widzę Everete, jak leży przed moim murowanym domem, brzuch ma otworzony, ubranie podarte i wszędzie jest pełno krwi. Słyszę coś o wycieczce. Szukam wzrokiem syna. Patrzę przez szybę na drogę i na kolumnę samochodów. Jedziemy coraz szybciej. Tę dziewczynę obok też nazwałem Everete. Tak, jak nazywała się tamta. - Wdowiec - mówi Świniobicie. Patrzę na niego. Zupełnie bez powodu, kiedy wkłada ten swój parszywy łeb do szoferki, mam ochotę go zabić. Bo ja wiem i oni wszyscy wiedzą, że dopóki trwać będzie wycieczka, nigdy nie odważymy się zatrzymać i nikt z nas nie zbuduje murowanego domu. - Wdowiec - woła Świniobicie. - Jest zajebiście! Kiwam głową. Mówiłem już, że lubię Świniobicie. Lubię i tamtych. Niezła z nas ekipa. A potem autostrada kończy się. To znaczy, nie tyle się kończy, ile kończy dla nas. Zjeżdżamy z niej na boczną drogę. A z drogi na surową ziemię. Kolumna przepoczwarza się w ławę. Jedziemy teraz w kilku rzędach, rozpostarci szeroko. Samochody na skrzydłach przyśpieszają. Tworzymy półksiężyc i półksiężycem nadjedziemy. Za jakiś czas ukaże się miasto. Mają nas jak na tacy. Miasto jest ogromne, potężne, wspaniałe. Wypełnia cały horyzont. Rude kształty stalowych wieżowców przesłaniają słońce i miasto leży w ich cieniu. Wycieczka dobiegła końca i czas na finał. Jesteśmy oczekiwani. Silniki wyją, pędzimy jak sfora wściekłych psów. Lecz przecież jesteśmy lemingami. Sfora wściekłych lemingów. Przed nami zasieki. Żeby było weselej. Za nimi czołgi i wozy bojowe. Miasto jest otoczone kordonem. Heroiczne mieszczuchy w swoich wspaniałych maszynach. W ten jeden dzień w roku wszystkie miasta są gotowe na nasze przybycie. A wybraliśmy to. Pierwsza salwa dziesiątkuje nas. Rozpędzone samochody pękają jak bańki ognia. Wraki toczą się jeszcze kilkadziesiąt metrów, nieruchomieją i tylko ogień płonie. Krzyczę. Nie słyszę swego głosu. Krzyczymy wszyscy, bo oto się zaczęło i jesteśmy potępieni. Wycieczka odpowiada ogniem z rakietnic i bazook. Armatki na platformach półciężarówek pracowicie wykurwiają jeden pocisk za drugim. Dwa czołgi płoną. Ale inne walą w nas bez przerwy. To jest jak zapora płomieni. Lawirujemy między wybuchami. Pierwsze samochody dojeżdżają do zasieków. Olbrzymi tir z pancernymi zderzakami rozsuwa zasieki na boki. Zwalnia. Wjeżdża, za nim inni. W kolejnych miejscach zasieki przerwano. Jakieś marne są, symboliczne. Trwa systematyczny ostrzał, powietrze drży od wybuchów, jest gorąco. My, naszą furą, nie przeszturmujemy żadnych zapór. Pierwsze zatrzymują nas. Wielkich samochodów nie ma w pobliżu. Mały wyskakuje z rakietnicą, biegnie kilka kroków i zajmuje pozycję, Świniobicie podnosi bazookę. Sucha i Petka wychodzą i stają trochę z boku. Chcą się przyglądać, mają dobry widok. Petka jest zdenerwowana, spięta w sobie. Sucha spokojna, jakby to wszystko działo się na niby, nie naprawdę. A tam, gdzie można przejechać, niesie się ryk motorów. Patrzę zza szyby. Nie bawią mnie żadne fajerwerki. Niech chłopaki strzelają, jak lubią. Wszędzie unosi się pył. Pieprzę. Everete zostaje ze mną. Tir, najbardziej wysunięty, wjeżdża na minę. Eksplozja, przesilenie i płonie jasnym płomieniem. Inni mijają go. Odliczam sekundy. Dziesiątki sekund. Wybuchy powstają jak wulkany. Czekam, kiedy coś w nas trafi. Znowu któryś przejechał po minie. Czołgi stoją niczym burdelmamy, ciemne i ciężkie. Gdy wypluwają pociski, wstrząsa nimi dreszcz. Bojowe woza piechoty, te grube miejskie suki, lekko wysuwają się do przodu. Bez potrzeby. Zasieki zatrzymują coraz więcej nadjeżdżających. W kilku miejscach rozpędzone samochody wpadają na siebie i natychmiast zastygają. Ogień opiekuje się nimi jak dobra ciotka. Obok nas płonie różowy trabant. Ciężki samochód rozbija się o pancerną bryłę czołgu. Jedyny, który dojechał tak daleko. Mały wrzeszczy i wskazuje, że coś trafił. Wierzę dziadowi. Wycieczka istnieje już tylko w drobnej części swego składu. Po tamtej stronie płonie kilka pancernych wozów. Świniobicie nic nie mówi. Miał niewiele pocisków i skończyły mu się. Najazd trwa kilka minut, jeszcze nie zdążył na dobre się rozpocząć, a pojedyncze wozy już zawracają. - Spieprzamy chyba, co? - mówię. Moje słowa zagłusza gwałtowny łoskot. Zalewa mnie fala ciepłego powietrza. Widzę, jak szyby pękają, okruchy sypią się do wnętrza, a wóz drga, jakby dyszał. Everete leci w przód na twarz, zasłaniając głowę rękami. Strach rzuca mi się chmurą na wzrok, ale już po chwili spływa po krzyżu. Myślałem, że dostaliśmy, ale nie. Uderzenie poszło w pobliże, obok. Tam, gdzie stały Sucha i Petka. Krwawię. Drobiny szkła z rozsypanej szyby jakby wrosły mi w skórę. Sucha leży nieruchomo. Mały zostawia rakietnicę i dopada do niej. Petka klęczy, wznosi ręce. Jej twarz jest czarna, całkiem wypalona. - Spieprzamy - krzyczę. Mały i Świniobicie ładują kobiety do wozu. Patrzę na Everete. Nic jej nie jest. Oczy ma przymrużone, nie rusza się, ma trochę krwi na rękach. Wycofuję wóz, tak jak inni ocaleli z pogromu. Morderczy ostrzał z miasta nie ustaje. Mijamy płonące wraki. Samochodem rzuca. Odjeżdżamy. Dymy biją pod niebo podobne do grubych czarnych słupów. W nozdrzach mam swąd benzyny. Wkrótce eksplozje stają się rzadsze. Zostawiamy za sobą Jasne Miasto, teraz naprawdę jasne, oświetlone setkami samochodowych zniczy. W furgonie Petka jęczy, a Świniobicie knebluje jej usta, bo nie można wytrzymać. Dostała paskudnie, ma kilka odłamków w boku - i ta twarz. - Jak Sucha? - pytam. Sucha zdycha albo już zdechła. Trochę mi żal. Everete coś do mnie mówi. - Źle wyglądasz. Miasto znika z pola widzenia. Zatrzymujemy się przy wjeździe na autostradę. Tu nic nam nie grozi. Inne wozy też się zatrzymują. Naliczam czterdzieści. Nie pytajcie mnie, dlaczego tak jest i powtarza się co roku. Tak być musi. Gdyby było inaczej, może świat rozpadłby się pod kołami naszych wozów. Mały kopie grób. Kopie i płacze. Ten Mały to powinien zostać grabarzem, jak tak lubi kopać. Świniobicie opuszcza powieki Petki. Patrzy na mnie, na Everete. Wzięło go. Widzę to i nie rozumiem. Czego się martwi. Czy będzie mu źle? Zapalam skręta. Bez trawki rozpadłbym się. Everete wyciąga rękę. - Daj. Zaciąga się. Świniobicie odchodzi. Znużony, siada przy furgonetce. Everete i ja palimy. Mój łeb trzyma się jakoś pod świeżym opatrunkiem. Dwa trupy leżą na ziemi, rzucone bezwładnie, bez wdzięku i majestatu. Mały wciąż kopie, tyłem do nas. Ta wycieczka się skończyła, przeżywam chwile refleksji. Za kilka godzin rozpocznie się nowa. Everete unosi głowę. Coś takiego jest w jej spojrzeniu, co przykuwa uwagę. Ona patrzy przed siebie, tam, gdzie leży Petka. Zaciska usta. Jeszcze jej takiej nie widziałem. Może raz, przez moment. Podchodzi, klęka przy Petce. Nie mam pojęcia, co jej odbiło. Everete delikatnie bierze głowę Petki w swoje ręce. Nachyla się. Petka lekko porusza palcami. Ja pieprzę, nie zdechła. Świniobicie czeka w kolejce na kopanie dołu, a ona żyje. Analizuję to, stwierdzam, że zabawne i uśmiecham się. Świniobicie nie zauważa niczego, siedzi z opuszczoną głową, podkurczając kolana. Everete nachyla się mocniej nad Petką. Obejmuje ją. Nie wiem, skąd w niej tyle miłości i współczucia. Nagle Everete odwraca się, patrzy mi w oczy. Tamci dwaj nadal nie zauważyli zmartwychwstania. Milczę, widzę Everete i widzę jeszcze, jak wysuwa kolec zza paska Petki. A potem Everete już nie patrzy. Nie na mnie. Chłonę jej smutek, jej nienawiść i jest to mój smutek, moja nienawiść, chociaż ona tego nie wie, a ja tylko przeczuwam. Kolec obraca się w ranach od wybuchu, żeby nie pozostały ślady, wchodzi głębiej, a dłoń Everete zaciska się na czarnych ustach Petki. Everete morduje Petkę. Cofam się pamięcią, widzę, jak Petka zabija Everete. Nie, nie widzę tego. Jeszcze nie wróciłem do domu. Jest tylko Everete z moim dzieckiem. Chłopiec już nie żyje. Skonał w chlewie. Świniobicie go zaszlachtował, chociaż nie miał prawa. Ale Everete spieprzył. Rano Sucha wywlokła ją na dwór, a Petka rozcięła od góry do dołu. Wróciłem, gdy było po wszystkim. Naprawdę nie pamiętam, jak mogłem zostawić Everete samą z małym. Ale gdy pojawiłem się z powrotem, było po. Nadjechałem drogą i oszczędzili mnie. Droga jest świątynią. Jedź z nami. Trzeba jechać. Przyzwyczaisz się. Droga cię uspokoi. Chodź z nami. Nic innego się nie liczy. Chcesz tworzyć i kochać? Jeszcze nie rozwiały się dymy. Jedź z nami. Z nami. Płakałem. Łzy były ciężkie, palące jak kwas. Pojadę, powiedziałem. Patrzę na Everete i leżącą Petkę. Ona jest zasrana. Jest wycieczka. Jedź z nami. Jadę. Przygryzam wargi. Wszystko pamiętam. Wycieczka. Droga, radość, zapomnienie i szaleństwo. Krew spływa mi po brodzie. Zapomnienie. Czy może otępienie. Everete podnosi się i podchodzi do mnie. - Masz jeszcze trawę? - pyta. Mam. Świniobicie podnosi głowę, patrzy na trupa Petki i opuszcza głowę. Mały kopie bez przerwy. - Mnie też kiedyś zabijesz? - pytam Everete półgłosem. - Nie wiem - odpowiada. - Może. Dlaczego ja nie zabiłem? Ani ich, ani siebie, dlaczego nie zabiję Everete. Nie wiem. Jest wycieczka. To tylko wiem. Jest wycieczka. Świat, w którym żyję. Zaciągam się. Mówiłem już, że bez trawki rozleciałbym się. Rozleciałbym się na pewno. Jesteśmy na wycieczce. Trwa to już jakiś czas. Wiecie, jak to jest. Czasami coś się przedłuża i nic nie można na to poradzić. Oni dwaj są sami. No i dobra, gówno mnie to obchodzi. Jak nie umieją znaleźć sobie kobiet, to ich problem. Ja jestem z Everete. Zawsze w życiu znałem jakąś Everete. Samochód pędzi po szosie i widzimy tylko asfalt. Jest droga i jesteśmy my. Nocami nie sypiam. Boję się. Czegoś oczekuję, czegoś pragnę i nic nie potrafię zrobić. Everete jest zawsze w pobliżu. Nie odstępuje mnie. Jej oczy są bez wyrazu, nawet, kiedy się śmieje i tylko, gdy się kochamy, ożywają. Mały wariuje po śmierci Suchej. Chce odejść i zamieszkać w jakimś opuszczonym domu. Mówi tylko o tym. Jeśli odejdzie, wkrótce go odwiedzimy. Świniobicie patrzy na Everete wzrokiem łakomego psa. Dużo pije, dawno zapomniał o Petce. Nie pozwolę, by Everete odeszła drugi raz. By odeszła druga Everete. Tak naprawdę, to nie wiem, jaki jestem. Dlaczego właśnie taki. Szmaciarz. Jednak mimo wszystko. Nie nazywajcie mnie świrem.