Górski Piore - Melomani

Szczegóły
Tytuł Górski Piore - Melomani
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Górski Piore - Melomani PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Górski Piore - Melomani PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Górski Piore - Melomani - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Piotr Górski Melomani Kiedy wszedłem, zobaczyłem pięciu. Czekali. Mały Książę stał przy oknie i palił papierosa. Na sobie miał czarną skórzaną kurtkę z ćwiekami, naszywkami i podobną tandetą. Że niby twardy z niego facet. Jego ludzie trzymali ten sam styl, mieli tylko mniej naszywek. Wiedziałem, że to świrusy i niepewnie wchodzić z nimi w układy. No, ale oni rządzili tą częścią miasta. Oni mieli forsę. Podszedłem do miejsca, gdzie stali. Każdy krok wzniecał kurz. To był jeden z tych budynków, których nikt nigdy nie próbował odbudować. Mały Książę patrzył na mnie i widziałem jego niepokój. Ci czterej za nim wyciągnęli pistolety, takie wielkie, srebrne, prosto z muzeum. Nie ufali mi. Nie ufali od początku, a teraz w ogóle wyglądali na wkurzonych. Mieli w dupie moją reputację uczciwego człowieka. - No i jak leci, Dyrygent? - powiedział Mały Książę, a żul chodził mu w dół i w górę. - Leci - odparłem. - Do diabła - rzekł. - Chciałem po prostu z tobą porozmawiać. Zwykła rozmowa. Nic gwałtownego. A ty wpieprzasz się tutaj z tym żelastwem. Ocipiałeś? Stałem bez ruchu i czekałem, co zrobi. Nie ocipiałem. Nie chciałem tylko iść na to spotkanie całkiem bez niczego. Dlatego przy pasku miałem ten obrzynek. Spod lewego ramienia wystawała mi kolba trzydziestki szóstki. Celowo odchyliłem płaszcz, żeby zobaczył. Kazał odebrać mi broń przy wejściu, ale załatwiłem to jak trzeba i teraz chciałem go wkurwić. - Co z moim niańką? - spytał. Nie odpowiedziałem. Ten jego niańka. Do diabła z nim. Nikt go już więcej nie ujrzy i nie ma czego żałować. - No więc co? - rzekł Mały Książę. Tamci czterej za jego plecami ciągle mieli przygotowane spluwy i wiedziałem, że się denerwują. Patrzyli na mnie spode łbów, Mały Książę też patrzył i przez długą chwilę nikt nic nie mówił. Byłem gotowy, ale czułem, że dadzą spokój. Tak było lepiej i dla mnie i dla nich. Moi chłopcy mieli tę budę pod obstrzałem, a ci tutaj usadowili się właśnie pod oknem. Durnie. Słyszałem głosy, że Mały Książę się kończy. No jasne, że się kończy. To dureń. Wreszcie dał im znak, żeby schowali broń. Zbył wszystko machnięciem ręki. W tym fachu nie ma sentymentów, a wierny niańka przeszedł do historii. - Mam dla ciebie propozycję - powiedział Mały Książę. - Na pewno cię zainteresuje. Skinąłem głową. - Prowadzę interesy - rzekł. - To duża rzecz. Mam kilka burdeli i trzy bary. Naprawdę dobre bary. Najlepsze w mieście. Znasz je chyba, co Dyrygent? Nie tylko samogon i kwaski, ale oryginalny alkohol z ocalałych magazynów. Piwo z własnego browaru. Sprzed wojny. Jestem poważnym przedsiębiorcą, uczciwym. Powiedz, podobają ci się moje inwestycje? - Przestań pierdolić - powiedziałem, bo on za dużo gadał, zabierał mi czas, a życie jest jedno i co dzień umiera tyle pięknych dup. - Wczoraj wróciłem do miasta. W czym jest cała rzecz? - Spokojnie, chodzi właśnie o "Błękitną Tarczę". Ktoś mi bruździ. Taki jeden gość. Chcę, żebyś został tam babką klozetową i załatwił go. - Co to za gość? Mały Książę zawahał się. - Głupia sprawa - powiedział. - Mówi się, że to czarownik. - Kto? - Czarownik. Robi różne dziwne rzeczy. - Ty sam jesteś dziwny. Mały Książę oblizał wargi. Nie lubił mnie, ale chyba zależało mu, by zlecić mi tę robotę. - Co ten facet ci zrobił? - powiedziałem. Przez moment się zastanawiał. - Naprawdę głupia sprawa. On jest skrzypkiem. Przychodzi czasem do "Błękitnej", zaczyna grać i usypia tym graniem wszystkich wokoło. No, niech to, żyję na tym świecie już dwadzieścia siedem lat, bywałem tu i tam, poznałem różne rzeczy, ale takiego kutasa jak Mały Książę po prostu nie widziałem. - Słuchaj, Dyrygent, wiem, jak to brzmi, ale tak jest. Facet gra, ludzie śpią, nikt nic nie kupuje, tracę pieniądze i klientów. Słuchaj jeszcze. Klozetowy strzela do niego jak do tarczy i nic, tamten gra dalej, nie obchodzi go całe zamieszanie. Jakby był jakiś pancerny. A potem klozetowy zwala się z nóg jak inni. Wielki sen. I kiedy wszyscy się budzą, są już bez pieniędzy, kasa lokalu jest pusta, a po skrzypku nawet smrodu nie zostaje. - Ciebie to nieźle gniecie - rzekłem. - Chcę, żebyś się tym zajął - powiedział Mały Książę. - Zabij tego faceta. Nie wiedziałem, co myśleć. - A ty - powiedziałem. - Czemu sam go nie zabijesz? Mały Książę rozłożył ręce. - To nie moja branża, jestem tylko przedsiębiorcą. Zresztą... - zawahał się. - Nie miałem szczęścia. Kiedy czekaliśmy go na zewnątrz, przed knajpą, nigdy się nie pojawił. Gdy raz chcieliśmy dostać go w środku, chłopcy przegapili, kiedy wszedł i potem już zaczął grać i nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć broni. - Uśpił was? - Właśnie. To wyglądało idiotycznie. Ale mogłem się tym zainteresować , rozejrzeć się, pomyśleć o pieniądzach. Tak, o pieniądzach. Pieniędzy potrzebowałem zawsze. Pieniędzy na kobiety. - Ile płacisz? - powiedziałem. - A na ile się cenisz? - spytał Mały Książę. Przedsiębiorca. Też mi coś. Takich pytań się nie zadaje. - Sto milionów - odparłem. - Mam załatwić skrzypka, złodzieja i czarownika, więc biorę jak za trzech. - Zgadzam się - rzekł natychmiast. - Sto pięćdziesiąt, za szybko się zgodziłeś. - Ty skurwysynu, sto to rozsądna suma. - Ale twoja historia nie jest rozsądna. Musisz mieć duże straty. Powiedziałem sto pięćdziesiąt. Mały Książę milczał chwilę. Patrzyłem na jego twarz. - Teraz nie zgadzam się szybko - rzekł. - Sto pięćdziesiąt. I ani złotówki więcej. Odwróciłem się, uważając spotkanie za zakończone. Nie brałem wynagrodzenia z góry. Nawet zaliczki. Gdyby potem nie zapłacił, straciłby reputację. Nikt nie chciałby się zadawać z człowiekiem bez reputacji. No, swoją drogą, reputacja rzecz ulotna. Miałem też swoje sposoby. Jakby co. Zamierzałem teraz wynieść się stąd, ale ten Mały Książę ciągle nie miał dosyć. - Zaraz, jeszcze jedno, zawsze cię chciałem o to zapytać - powiedział. - O co? - Dlaczego nazywają cię Dyrygent? No i masz. Jemu się najwyraźniej nudziło. Wyszedłem stamtąd i znalazłem się na ulicy. Co za chujowe miejsce wybrali sobie na spotkanie. Jak oni mnie wkurwili. Po chwili dołączył do mnie Kontrabas, Fujara i Puzon. Osłaniali mnie przez cały czas. Siedzieliśmy, normalnie, w tej budzie na rogu Zachodniej. Buda, jak buda, ale akustykę miała dorzeczną. Graliśmy "Rewolucyjną" Szopena, aż tynk się sypał. Jeżeli myślicie, że nie można grać "Rewolucyjnej" na kontrabasie, puzonie i flecie, to jesteście żałosne typy. Szło nam nieźle, naprawdę nieźle. Gdybyśmy mieli słuchaczy, byliby zachwyceni. Szczególnie Kontrabas miał wtedy swój dzień. Po prostu armaty wśród kwiatów. I to było rzeczywiście dobre, więc nie wiadomo dlaczego Fujara przestał grać. - Czegoś tu, kurwa, brak - powiedział. - To jest za mało subtelne. - Za mało co? - spytał Puzon, który był ciężki i ciągle się pocił. - Subtelne, za mało subtelne - warknął Fujara. - Za bardzo mnie zagłuszasz. Zachowuje się linia, ale gubi się niuans. - Gubi co? - spytał Puzon. - Zamknij się i graj ciszej. - Dobra - powiedziałem. - Idziemy od nowa. Zagraliśmy i wszystko było tak samo. Ja dyrygowałem, oni wydawali dźwięki i tylko Puzon grał ciszej. - To na nic - stwierdził Fujara. - O co chodzi? - powiedziałem. - Jest świetnie, tylko Puzon gra za cicho. - Przecież ciągle nie wychodzi - mamrotał Fujara. - Jest linia, ale gubi się niuans. Taki on był, ten Fujara. Jak już coś powiedział, to tak mu się podobało, że lubił to powtarzać. - Stul pysk - rzekłem, bo miałem go dosyć. - Wszystko jest dobrze i lecimy od nowa. Graliśmy dalej. Graliśmy do dziesiątej, bo o tej porze planowałem iść do "Błękitnej Tarczy". Chciałem iść sam, ale Kontrabas zaproponował, że pójdzie ze mną. Odłożyliśmy wszystko, a tamci dwaj ciągle grali. Fujara dogrywał się z Puzonem. Zaczynała się noc, a my szliśmy ulicą, której asfalt spękany był jak dupsko osiemdziesięciolatka. Od blisko roku ulice w tym mieście były względnie bezpieczne. Względnie, to znaczy, że nikt nie walił do ciebie dla sportu. Żaden pieprzony świr z okna. Strzelano, gdy nie podpasowała komuś twoja twarz, gdy pojawiłeś się w złym miejscu o złej porze. Ale bez powodu - nigdy. Wojna skończyła się pięć lat temu i ludzie trochę się uspokoili. Ja, który lubię ładne słowa, mówię zawsze, że to barbarzyństwo ustąpiło miejsca cywilizacji. Tak mówię, ale nie upieram się, że mam rację. Kontrabas szedł obok mnie i palił papierosy, jednego za drugim. Rzadko się odzywał. Był młodszy ode mnie o blisko trzy lata i lubiłem go. Wrażliwy chłopak. Nigdy nie zabijał nożem. Był dobry na pięści i niejednemu przyłożył, ale nożem nie działał nigdy. Powiedział mi kiedyś, że to zbyt brutalne. Jeśli chodzi o mnie, było mi wszystko jedno. Mimo to rozumiałem go. Każdy ma swoje zasady. Mieliśmy do przejścia kilka przecznic, a potem długą aleję, zanim wyszliśmy na Plac Zabaw. Minęliśmy chwiejący się most i musieliśmy kluczyć wśród takich nieprzyjemnych uliczek, gdzie zawsze gnieździ się hołota. Pomimo ciemności we wrakach samochodów bawiły się jeszcze dzieci. Minęła nas samotna kobieta i wytrzeszczyliśmy oczy. Nie wiedziałem, czy ona taka odważna, czy głupia, czy może tylko napalona. Kontrabas miał widać ochotę, ale kazałem mu dać spokój. Po prostu przeszliśmy obok niej, jak gdyby pozbawiono nas kutasów. Okazaliśmy się dżentelmenami. Czy czymś tam innym. Pod ścianami budynków, wśród gruzów, siedzieli nędzarze. Całe noce tak siedzieli. To było gówno. Poniektórzy palili ogniska i łapali trochę grzania. Ależ tam cuchnęło. Odetchnęliśmy trochę, gdy weszliśmy do Niebieskiej Dzielnicy. Potem była już jedynie Świetlista Promenada. I oczywiście "Błękitna Tarcza". Ten lokal w samej rzeczy udał się Małemu Księciu. On sam mógł być durniem, ale knajpa wydawała się przyzwoita. Nad wyrysowaną pędzlem nazwą palił się jeden neon, a to rzadkość nawet w stolicy. Niedawno byłem w stolicy i mogłem porównać. Przed wejściem kręciło się sporo ludzi, a z wnętrza dochodziła muzyka. Babka klozetowa miał ponad dwa metry wzrostu i wzbudzał szacunek. Stał w drzwiach i pobierał dużą opłatę za wstęp, a mniejszą - za sranie. Powiedziałem mu, kim jesteśmy. Był uprzedzony. Skinął głową. - Wy macie mnie zastąpić, tak? - powiedział. - To bardzo dobrze. Znudziło mi się tu stać. Zbliżył się jakiś człowiek. Włożył babce w łapę dwie dwudziestki, oddał pistolet, babka mimo to dokładnie go zrewidował, dla pewności, na koniec ten człowiek dostał bilet i wszedł do środka. - Czterdzieści tysięcy za wstęp? - powiedział Kontrabas. - To musi dać niezły dochód. - Pewnie - zgodził się babka. - Za darmochę nikt by tego nie trzymał. - Słuchaj - rzekłem. - Będziesz tu stał dalej, bo my nie wejdziemy na twoje miejsce. Przyszliśmy załatwić tego skrzypka i zrobimy to po swojemu. Szczęka mu lekko opadła. - Nie zmienicie mnie? - Nie ma mowy. Był naprawdę przybity. - Umówiłem się z taką jedną. Absolutnie piękna cipa. Tanio liczy. I zmarnuje się dzisiaj. Miał dwa metry wzrostu, był babką klozetową, skrzypek chyba nie interesował go tak strasznie i umówił się z jakąś cipą. Było mi go szkoda. Ale trudno. - Zaliczysz ją innym razem - powiedziałem. - Ty, jak to jest - odezwał się Kontrabas. - Nie potrafisz powstrzymać tego skrzypka? - E, szkoda gadać - powiedział zdruzgotany babka klozetowa. - On jest jakiś pojebany. Najczęściej nie mogę zauważyć, jak się zbliża. Nagle po prostu się pojawia, odsuwa mnie tą swoją wielką łapą - jest potężniejszy niż ja - i włazi do środka. Cholernie siły gość. Musiałbym go zastrzelić, a jak z tym jest, sami wiecie. No taka piękna cipa. Ja tego nie przeżyję. Minęliśmy go i weszliśmy na schody. Lokal znajdował się w piwnicach, pod powierzchnią ziemi i tymi schodami schodziło się w dół. Wewnątrz panował ożywiony ruch, ale nie było tłoczno. Ta knajpa znała lepsze czasy. Dziwny skrzypek istotnie stanowił problem. Stały tutaj jakieś dwie dziesiątki stolików, było trochę miejsca do tańczenia, stół bilardowy, dobrze zaopatrzony bar, a głośniki eksponowały drżący wokal. Było dużo panienek. Same kurwy. Jedna, taka starsza, czarna, która stała blisko nas pod ścianą, złapała Kontrabasa za ramię. - Trochę jesteś sterana, kiciu - powiedział Kontrabas. Uśmiechnęła się, wcale nie urażona. - A, bo ja jestem retro. Dosyć miła była, ta kurwa. Poszliśmy dalej, a ona została tam, przy ścianie, z tym swoim całkiem nie kurewskim uśmiechem na twarzy. Kilka stolików było wolnych, ale my usiedliśmy przy barze. - Skrzypek przyjdzie dzisiaj, czy nie? - spytał Kontrabas. - Wszystko jedno - odparłem. - Tym razem i tak nic nie będziemy robić. Rozejrzymy się tylko. Byliśmy tu jedynymi, którzy mieli przy sobie broń. Bezpieczeństwo lokalu wymagało, by upijający się goście nie mieli pod ręką pistoletów. Barman przyglądał się nam z ukosa. - To wy przyszliście załatwić skrzypka? - spytał. Kontrabas skinął głową. - E tam - rzekł barman. - Nic na niego nie działa. Zamówiliśmy po piwie i wypiliśmy. Potem wzięliśmy dużą wódkę, a potem znowu piwo. Używaliśmy na koszt firmy i Kontrabas wpadł w dobry nastrój. Podśpiewywał sobie pod nosem i uśmiechał się do dziwek. - Co to może być z tym skrzypkiem? - powiedział Kontrabas. - Zawracanie głowy. Wzruszyłem ramionami. Wzięliśmy kolejną wódkę. Siedzieliśmy jeszcze godzinę, przyszło trochę nowych gości, dostrzegłem nawet znajomego, starego Wiosennego Rozmaryna, ale nasz klient się nie pojawił. Jakiś bardzo pijany facet zaczął z barmanem kłótnię o wazon z kwiatami, który zawsze stał przy kontuarze, a ostatnio został zdjęty. Kurwa, która zaczepiła nas przy wejściu, od czasu do czasu rzucała Kontrabasowi długie spojrzenia. - Ona na pewno cię kocha - powiedziałem. - To nie miłość do mojego rozporka - odparł. - Złotówki. Zwinięte w rulonik. To jest właśnie to, co one wsadzają sobie dla przyjemności. Reszta to interes. - Nie wiem. Ona jest jakaś inna. Gość obok mnie ciągle się awanturował, aż wściekły barman postawił wreszcie przed nim ten wazon z kwiatami. Facet wziął wazon w ręce i wyciągnął w moją stronę, jakby chciał pokazać. - Co za gówno - powiedziałem. - Sztuczne kwiaty. Gówno i syf. Chciałem go obrazić, ale gość był tak szczęśliwy, jak pijany. Popatrzył na mnie pogodnie. - Może i sztuczne gówno, ale przecież kwiaty - rzekł. - Pamiętam przed wojną. Ile wtedy było kwiatów. Prawdziwych. A teraz tylko pokrzywy i oset na gruzach. Odwróciłem się, bo gość musiał być stuknięty. Kogo obchodzi, co było przed wojną. Zamówiłem kolejny kufel, czy wódkę. Nam też już niewiele brakowało. Złapaliśmy fazę. - I bez tego skrzypka spać mi się chce - rzekł Kontrabas. Głowę miałem trochę ciężką. Próbowałem policzyć, ile wypiliśmy. Dużo. Cholernie dużo. Więcej piwa niż wódki. A może odwrotnie. Nie mogłem się doliczyć. A potem przestałem o tym myśleć, bo zobaczyłem skrzypka. Siedział przy stoliku umiejscowiony trochę z brzegu, za wszystkimi i spokojnie wyciągał instrument z futerału. Był to ogromny, gruby mężczyzna w eleganckim garniturze, zupełnie łysy, o pękatej twarzy. Nie zauważyłem, w którym momencie się pojawił, ale goście "Błękitnej Tarczy" zauważyli, przy wielu stolikach ucichły rozmowy, a kilka osób dyskretnie wymykało się z sali. On nie zwracał na to uwagi. Położył skrzypce na stole, starannie zamknął futerał i odłożył go na sąsiednie krzesło. Nie śpieszył się. Trochę nie chciało mi się wierzyć, że taki kolos, przy którym Puzon wydawał się figlarzem, może być wirtuozem skrzypiec. W głowie mi szumiało. Wiedziałem, że Kontrabas czuje się nie lepiej. Skrzypek był już gotowy. Rozejrzał się wokół, pokiwał głową i zamierzał wziąć instrument, kiedy podeszło do niego trzech mężczyzn, siedzących do tej pory spokojnie na swoich miejscach. Miny mieli ponure. - Ty złodzieju - powiedział jeden. - Pierdolony złodzieju. Skrzypek wstał. Uważnie im się przyglądał. - Dawaj moją forsę, złodzieju - mówił ten sam mężczyzna. - Moje trzy bańki. Opierdoliłeś mnie na trzy bańki. Dawaj wszystko. Każdą pierdoloną złotówkę. Oczy zebranych skierowane były na nich. - Niestety, nie - beznamiętnie odparł skrzypek. Błysnęło ostrze i mężczyzna trzymał w ręku nóż. Zamachnął się, ale skrzypek z szybkością, o jaką bym go nie podejrzewał, przechwycił jego rękę, pociągnął i złamał w przegubie. Delikatnie, niemal pieszczotliwie odepchnął napastnika, który zatoczył się, ale nie upadł przytrzymany przez dwóch pozostałych. Tamci w pierwszej chwili chcieli mu iść z pomocą, lecz napotkawszy stalowe spojrzenie skrzypka, cofnęli się. - Proszę mi nie przeszkadzać - powiedział skrzypek w ich stronę. - Chciałbym zagrać. Może się to komuś wydać dziwne, zważywszy czasy, w jakich żyjemy, ale ja żyję z muzyki. Wziął skrzypce do rąk, podniósł w górę smyczek. Wszystko wokół zamarło w oczekiwaniu. I zaczął grać. Grał niesamowicie. Wraz z jego muzyką spłynęły na mnie spokój i odprężenie. Nie zamierzałem się temu przeciwstawiać. Było mi przyjemnie. Smyczek w ręku skrzypka płynął łagodnie po paśmie strun. Zapragnąłem być lekki. Chciałem być rusałką. Kątem oka dostrzegłem, że babka klozetowa wali do muzyka z automatu. Chciałem mu powiedzieć, żeby się odpierdolił. Ale nie mogłem. Byłem rusałką. Powoli zsunąłem się ze stołka. A w chwilę potem już spałem. Obudziłem się bez broni i bez pieniędzy. Głowa mnie bolała i wódka z piwem wracały mi do gardła. Kontrabas też zbierał gnaty do kupy i pomagała mu w tym ta sterana kurwa. Przyczepiła się i już. Spojrzałem na zegarek. Spaliśmy jakąś godzinę. Skrzypka oczywiście nie było, a wszędzie wokół ludzie podnosili się z podłogi. Nie byłem zły. Bardziej byłem zdziwiony. Tylko, żeby nie ta głowa. - Kici kici zostaw mojego kumpla - stęknąłem wstając. Ta kurwa wyglądała tak, jakby miała obrobić Kontrabasa na miejscu. On nie miał nic przeciw. Morda mu się śmiała. - Na imię mam Amanda - powiedziała. - No to, Amanda, zostaw go, bo on w ogóle nie jest romantyczny. Zachichotała. - Nie jesteś romantyczny? - spytała Kontrabasa. - On nie jest romantyczny, bo nie ma na to pieniędzy - rzekłem. - Przepił wszystko i jeszcze jest mi winien. Kapujesz? - Odwal się, Dyrygent - warknął Kontrabas. - Odpływaj. Pokręciłem głową. - Nie, Kontrabas. To ty się zbieraj. Wynosimy się z tej budy. Babka klozetowa, potwornie zły, pojawił się przed nami. - Dupy jesteście, nie zawodowcy - wrzasnął. - Mieliście załatwić skurwysyna. Wyglądał żałośnie. Biedny zaspany babka klozetowa. Miał utrzymywać porządek w tej knajpie, ale zadanie przerastało jego możliwości. - Spierdalaj - powiedziałem, bo nie miałem ochoty na dyskusje. Babka klozetowa poszedł sobie. Amanda szeptała czule do ucha Kontrabasowi. Słuchał uważnie. - Przyjdziesz? - spytała. Skinął głową. No cóż. Może nie miałem racji. Może Kontrabas był romantyczny, a ja tego nie dostrzegłem. ale po prostu chciał się przejechać, a ona obiecała mu zniżkę. Mniejsza z tym. Ja już mu nic nie pożyczę. Wziąłem Kontrabasa za chabety i wyciągnąłem na zewnątrz. Wracaliśmy tą samą drogą. Nie mogłem zrozumieć, jak to jest z tym skrzypkiem. Jak on to robi. I skoro nie można go zastrzelić, to jak do diabła zarobię te sto pięćdziesiąt kawałków. Może trzeba nożem. Albo drągiem w łeb. Zapytałem o to Kontrabasa. Mruknął coś bez sensu. Daję głowę, że myślał o tej dupie. W milczeniu wróciliśmy do Fujary i Puzona. Fujara spał w rogu, na podłodze, owinięty kocem. Puzon drzemał na krześle, z głową zwieszoną na piersiach. Zrobiliśmy im pobudkę. Zwlekli się jakoś i posłuchali, co mamy im do opowiedzenia. Usiedliśmy wszyscy, a Fujara wyciągnął skądś flaszkę. Ja i Kontrabas nie chcieliśmy już pić, więc i oni zrezygnowali. Gapiliśmy się wspólnie na siebie i myśleliśmy, że przydałaby się nam ta forsa Małego Księcia. Jednak nikt nie miał pojęcia, co trzeba zrobić. - A może warto zapytać się wróżki? - zaproponował Puzon. Ten Puzon to tuman. W końcu nic nie wymyśliliśmy i rozeszliśmy się, każdy do siebie. U wróżki pojawiłem się z samego rana. Stara jędza nieźle się urządziła. Jej gabinet tonął w czerni, meble miała jakieś takie antyczne, a ona sama ubierała się jak wdowa. Siedziała pośrodku pokoju, przy stole, na którym leżała talia istotnie pięknych kart. Zająłem miejsce w fotelu naprzeciw niej. Nie powiedziała słowa, tylko paliła papierosa i patrzyła poważnie i w skupieniu w dowolnie wybrany punkt przestrzeni znajdujący się poza mną. Położyłem na stole banknot pięciotysięczny. Ledwie raczyła spojrzeć. Nie ruszyła się i dalej paliła tego cholernego peta. Dołożyłem jeszcze piątkę. A potem jeszcze jedną. Zdecydowanym ruchem zgasiła papierosa. Zgarnęła banknoty. Uroczyście sięgnęła po karty. - Karta prawdę ci powie - rzekła. Ech, znaliśmy się tyle lat, a ona zawsze to samo. Patrzyłem, jak rozkłada karty, zakrywa, odkrywa, przekłada, zmienia układy, oblicza warianty, tasuje, kombinuje. Przez grzeczność nie przeszkadzałem jej. - Duże zmiany w twoim życiu - rzekła wiedźma. - Karty są jak lustro, w którym odbija się przyszłość. Poznasz brunetkę o zielonych oczach. Położyłem na stole kolejny banknot. Wiedziałem, że teraz pora przerzucić się na dziesiątki tysięcy. Zgarnęła pieniądze sępim ruchem. - Dwie brunetki? - rzekła trochę niepewnie. Położyłem następny banknot. - Jak to jest? - spytałem. - Co powiesz mi o muzyku, który swoją grą usypia ludzi. - Powiedziałabym, że to nudziarz. Zebrała karty i odłożyła je na bok. Rozluźniła się. Nie była już poważna, tylko nieszczęśliwa i znudzona. Zapaliła papierosa. - Tak, słyszałam - rzekła. - To ten skrzypek z "Błękitnej Tarczy", prawda? Interesujący przypadek. Dałem jej jeszcze jedne dziesięć tysięcy. - To już ostatnie - powiedziałem. - Wiele o tym myślałam - odezwała się. - Rozumiesz, pokrewna branża, ludzie mówią o nim: czarownik. I wiesz co, jeżeli ten facet ma rzeczywiście takie możliwości i jest kuloodporny, to dlaczego przychodzi tylko do "Błękitnej Tarczy"? Jest w końcu wiele lokali, nie mówiąc już o innych sposobach wykorzystania takiego talentu. A on właśnie tam, nigdzie indziej, tylko tam. Przynajmniej nie słyszałam, by pojawił się gdzie indziej. A ja zawsze wszystko wiem pierwsza. - To lokal Małego Księcia - rzekłem. - Książę ma jeszcze inne speluny. Nie tak dobre, ale ma. Nie sądzę, żeby to było coś osobistego, jakaś zemsta czy uraz. W innych dzielnicach natomiast są przynajmniej trzy lepsze knajpy, a skrzypek tam nie zachodzi. To dziwne, nie sądzisz? Sądziłem. - Coś szczególnego musi być w "Błękitnej Tarczy". Zainteresuj się, co. Bo chyba nie wierzysz w czary, Dyrygent. Rozparła się w fotelu jak królowa i pokiwała głową. - Nie wierz w czary, Dyrygent. W czary - ani we wróżby, sny i inne takie bzdury. Tylko fiuty w to wierzą, Dyrygent. Tylko fiuty. Odetchnąłem. Czary nie istniały. Przypomniałem sobie, że tego uczyła mnie już mama, kiedy byłem dzieckiem. Ale co tam. Bezpieczniej poradzić się fachowca. W tej budzie przy Zachodniej czekali już na mnie Puzon i Fujara. Próbowali grać, ale im nie szło i Fujara dostawał białej gorączki. - Gdzie jest Kontrabas? - spytałem. - Poszedł do jakiejś dziwki - odparł Puzon. - Brał od was pieniądze? - Żadnych - rzekł Puzon. To było tak, jakbym dostał kopa w dupę. Właśnie takie uczucie. Ta dziwka chyba chciała mu dać za darmo. Zakochała się w Kontrabasie? Niemożliwe. A dlaczego nie we mnie? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Zabraliśmy się we trzech do roboty. Sprawa zdawała się komplikować, a tego nie lubiliśmy. Zmuszano nas do myślenia. Puzon i Fujara nigdy nie byli w "Błękitnej Tarczy", więc w sumie nie na wiele mi się zdali. Zawsze chodzili do "Kwazaru", bo tam było blisko, tanio i wszystkich tam znali. A "Błękitna Tarcza"? Czy była szczególna? Leżała pod ziemią, ale w dzielnicy Czerwonych Pał każda knajpa znajdowała się pod ziemią, bo tam nigdy nie było spokojnie i zbyt często wybijano szyby w oknach. W "Błękitnej" był jeszcze jedyny w całym mieście stół bilardowy, przedwojenny. Tylko, że skrzypek nie grał w bilard. Więc co? Nic nie przychodziło mi do głowy. Nie było wyjścia. Musiałem jeszcze raz przespacerować się do lokalu. Teraz albo wieczorem. Wolałem wieczorem. Ewentualne spotkanie ze skrzypkiem mogło zbliżyć do celu. Cały dzień ćwiczyliśmy naszego Szopena, jednak brakowało nam Kontrabasa. Przyszedł dopiero późnym popołudniem. Wyglądał na zadowolonego z siebie. - Gdzieś ty, kurwa, łaził tyle godzin? - wydarłem się na niego. - Byłem z Amandą - odparł. Cholera mnie brała. - A skąd miałeś forsę? - spytałem. Micha rozjarzyła mu się. - Pierdoliłem ją za darmo. Z miłości. Zatkało nas. W życiu różnie bywa, wiadomo. Czasy były, jakie były, nie ma co narzekać. Owszem, nie powiem, kobieta rzadki okaz, ginęły na tej wojnie jak muchy. To normalne, że te, które przeżyły stały się własnością wszystkich i kazały sobie płacić. Płaciliśmy więc. Jak był mus, płaciliśmy i koniec. Od czasu do czasu pojechało się gratis. Rzadko, ale się zdarzało. Lecz żeby z miłości? - Kurwa mać - sapnął Puzon. - Dobra - powiedziałem. - To twoje prywatne sprawy. Miałeś prawo. Jedna rzecz tylko mnie niepokoi. Że zaniedbujesz muzykę. Graliśmy Szopena bez ciebie. A Szopen, Kontrabas, był geniuszem. Kontrabas wziął instrument i zagrał parę wstawek. Pokiwałem głową. Zacząłem się zbierać do wyjścia. - Dyrygent, a ciebie gdzie nosi? - zawołał Fujara. - Wreszcie jesteśmy w komplecie i możemy ostro zagrać. Gdzie ty, do diabła, idziesz? - Odwiedzę jeszcze raz tę podziemną spelunę - odparłem. - Idę z tobą - rzekł Kontrabas. - Ani się waż - odezwał się Fujara. - Zostajesz - powiedziałem. Próbował coś mówić, ale Fujara zamknął mu dziób. Zostawiłem na miejscu wszystkie pieniądze. Ciągle nic nie wiedziałem o skrzypku. Pistolet jednak musiałem wziąć, ryzykując, że go stracę, jak poprzedni. Bezpieczniej było zapomnieć głowy niż pistoletu. Przez większą część drogi do "Błękitnej Tarczy" starałem się wymyślić coś sensownego. Kombinowałem z marnym skutkiem. Wynajmowałem się do strzelania, nie do męczenia szarzyzny. Kiedy dobrnąłem wreszcie do lokalu, musiałem mieć nie najszczęśliwszą minę. I jeszcze ten babka klozetowa. Jak on na mnie spojrzał. Zdaje się nie bardzo wierzył, że załatwię skrzypka. No, ale chuj z nim. Ja musiałem wierzyć. Usiadłem w tym samym miejscu, co zeszłym razem. Ludzi przyszło nie mniej. Na pewno byli tu i tacy, których skrzypek nie odstraszał, lecz przyciągał. Taka atrakcja. Zapytałem o to barmana. - Uhm - mruknął. - Niektórzy nawet to lubią. Ale ludzie prawie nie przynoszą pieniędzy i alkohol nie sprzedaje się. Jesteśmy na minusie. Barman położył ręce na kontuarze. - Niedługo przyjdzie zamknąć budę, bo łajza sprząta kasę do czysta. Wziąłem drinka, żeby poprawić obroty i zacząłem się rozglądać. Czy to miejsce miało w sobie coś innego, osobliwego, korzystnego dla skrzypka? Ot, knajpa, panienki jak wszędzie uśmiechały się zapraszająco. Przez chwilę miałem ochotę odłożyć robotę na bok. Mogłem pożyczyć od barmana kilka złotych i pozwolić sobie na mały numerek. No, ale sto pięćdziesiąt milionów. Westchnąłem. Ludzie siedzieli przy stolikach, trochę pili, trochę krzyczeli. Jak wszędzie. Co, u cholery, mogło mi pomóc w rozwiązaniu problemu? Po jakiejś półgodzinie, która nic mi nie dała, zauważyłem Amandę. Pomachała mi ręką, a ja, chociaż nie zwykłem kłaniać się kurwom, skinąłem jej głową. Ona też się rozglądała. Jakby kogoś szukała. Jeśli chodziło jej o Kontrabasa, to się zawiedzie. Byłem zadowolony z tego powodu. Czas wlókł się jak kulawy pod górę. Nie chciałem więcej pić. Gdyby skrzypek się pojawił, miałem zamiar strzelić mu w łeb. Kuloodporny, czy nie, rzetelność zawodowa nakazywała sprawdzić samemu. Babka klozetowa walił wczoraj z automatu, a tamten ani drgnął. Powinien wyglądać jak sito. Może miał wokół siebie jakieś pole siłowe? Oglądałem takie filmy. - Jeszcze drinka? - zaproponował barman. To czekanie było okropnie nudne. Wziąłem tego drinka. Teraz nudziłem się pijąc. Przypałętał się ten gość, co wczoraj. Na jego widok barman przyniósł z zaplecza wazon pełen sztucznych kwiatów i z westchnieniem postawił go na blacie. Gość uśmiechnął się radośnie. Kwiaty były koszmarne. - Przed wojną, to były kwiaty - powiedział. Odwróciłem głowę. Co za typ. Amanda siedziała samotnie przy odległym stoliku. A Kontrabas nie przyjdzie, pomyślałem i od razu humor mi się poprawił. Wypiłem swojego drinka do dna. W głowie mi zaszumiało i zrobiłem się trochę ciężki. Brakowało mi treningu w piciu. Dlatego też nie od razu do mnie dotarło, że Amanda w tej chwili wstaje i ściska się z kimś, kto wszedł. Tym kimś był Kontrabas. Kontrabas powiedział jej kilka słów i wyszli z sali. Nie chciał, żebym go zobaczył. Ale zobaczyłem. Byłem wkurwiony jak nigdy. Zlazłem ze stołka i poszedłem za nimi. - Ej, a robota? - zawołał za mną barman. - Nie twój zasrany interes - warknąłem. Babka klozetowa nie bardzo chciał mnie wypuścić. - A co ze skrzypkiem? - powiedział. - Załatwicie w końcu skurwiela, czy nie? - Won! - wrzasnąłem, bo byłem naprawdę wkurwiony. Wiele rzeczy mogłem znieść. Ale żeby z miłości? Wyszedłem na zewnątrz. Nie czułem się dobrze. Było tam trochę ludzi, a Kontrabas z Amandą właśnie skręcali w boczną uliczkę. Pobiegłem za nimi. Nogi miałem ociężałe i powolne. Skręciłem za róg. - Kontrabas - zawołałem. Udał, że nie słyszy. Wyjąłem spluwę i strzeliłem w powietrze. - Kontrabas, skurwysynu! Zatrzymał się i odwrócił. Niechętnie podszedł tam, gdzie stałem. Przyszli oboje, bo Amanda czepiała się jego ramienia. - Wracaj do lokalu, kiciu - powiedziałem, wlepiając gały w Kontrabasa. - Tak, lepiej idź - rzekł. Czekałem chwilę, aż ona zniknie za rogiem. Było mi dziwnie. Coraz dziwniej. Powieki same mi się zamykały. To nie do wiary, ale ja zasypiałem. - Kontrabas - rzekłem i powoli osunąłem się na ziemię. Byłem jaskółką. Szybowałem po błękitnym niebie. Nie, to nie niebo, ktoś ciągnął mnie za nogi. Czy jaskółki mają nogi? Widziałem nad sobą twarz Kontrabasa, ale ciągle byłem jaskółką. Chyba zasnąłem i poczułem, że się budzę. - Cholera, Dyrygent, chrapałeś jak Puzon po przechlaniu - powiedział Kontrabas. Leżałem przy jakiejś bramie, a ten pierdolony Romeo klęczał przy mnie i na twarzy miał wypisane: radość i ulgę. - Ale numer - powiedziałem z wysiłkiem. - Od piętnastu minut próbuję cię dobudzić. Usiadłem, a w głowie miałem chaos. - Słuchaj, Kontrabas - rzekłem. - Zasnąłem. rozumiesz, co to znaczy? Patrzył na mnie jakoś głupio i bez sensu. - Ktoś tu tnie w chuja, Kontrabas. Podniosłem się z chodnika. Byłem brudny i znowu wkurwiony. Tylko powód był inny. Robiono mnie w balona. Miałem nastrój do zabijania. Zamiast jednak zabijać, stałem na ulicy jak dupek. Rozmyślałem, a szło mi już trochę łatwiej. Wiosenny Rozmaryn, ten wapniejący pierdziel, bawił się ze swymi psami przed ruiną czegoś, co nazywał domem. Te kundle były leniwe i głupsze od wszystkiego, co się rusza, ale stary miał do nich słabość i właśnie z nimi lubił tracić resztę swojego czasu. - Ot, widzisz, Dyrygent, tyle człowiek harował, a teraz proszę, nie mam nic - powiedział. - Kiedyś, owszem, to się żyło. No ale ty wiesz. Wojna dała, wojna zabrała, nie? Swego czasu robił w narkotykach. Szanowano go, dopóki się nie wygłupił. Kupił raz w ciemno nie to, co trzeba, stracił reputację i konkurencja wypchnęła go z rynku. Miał pecha. I teraz bawił się z psami. Weszliśmy do jego mieszkania i tam, pośród starych koców, materacy, porozrzucanych puszek po konserwach, ubrań, butów, jakichś gratów znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy usiąść. - Chodzą słuchy, że pracujesz teraz dla Małego Księcia - powiedział. Psy weszły za nami i położyły się przy swoim panu. - Nie jest z tobą źle - odparłem. - Masz ciągle swoje wejścia. - A mam, mam. Mam wejścia, informacje i czasami mogę się przydać. Komuś takiemu, jak ty. Jeżeli masz czym zapłacić. - Mam - powiedziałem. Na tym pierdolonym świecie za wszystko trzeba było płacić. Nic darmo. Och, Kontrabas, ty cholerny szczęściarzu. - Co cię łączy ze skrzypkiem? - spytałem. Przez twarz Wiosennego Rozmaryna przebiegł cień. - Wiem, widziałeś mnie tam - odparł. - Ale ty wiesz, że ja się wycofałem. Ze wszystkiego. Nie wchodzę w żaden interes. Wszędzie się rozglądam, ale w nic nie wchodzę. I sprzedaję tylko, co wiem. Wiem dużo i to jest lepsze. Skinąłem głową. Chociaż dwa dni wcześniej zobaczyłem go w "Błękitnej Tarczy", nie sądziłem, by był zamieszany. Kiedyś każde miejsce, w którym wystawił łeb, zaczynało śmierdzieć. Teraz to się zmieniło. On sam już niczego nie organizował. Wystarczało mu, że mógł obserwować. Pojawiał się tam, gdzie coś się działo, zaglądał w różne miejsca i co najlepsze, potrafił na tym zarobić. Miał dobre oko. - Ten facet bluffuje - rzekłem. - Udaje czary, ale to chemia. Żadna magia, po prostu chemia. Wiosenny Rozmaryn uśmiechnął się. - Tak sądzisz? - To musi być jakiś środek, nie wiem. Może narkotyk? Coś usypiającego. Miałem wczoraj coś w drinku. Tylko, że to nie może być to. Tam nie wszyscy piją, a przynajmniej nie to samo i nie w tym samym czasie. A kiedy skrzypek zaczyna grać - szlag trafia wszystkich jednocześnie. Nie wiem, nawet jeśli barman jest w to zamieszany, to i tak nie umiem wytłumaczyć tego, co się dzieje. Stary pokiwał głową. Zmarszczył brwi. - Dwadzieścia milionów - powiedział. - Dwadzieścia milionów i całą sprawę wykładam ci na tacy. Przesadził. - Chcę tylko wiedzieć, co to za środek. - To jest skomplikowane. Niewiele, tylko trochę, ale wystarczy na dwadzieścia milionów. Nie byłem pewien, czy to, co Rozmaryn mógł mi powiedzieć, było warte takich pieniędzy. - To naprawdę wszystko zakończy, Dyrygent - rzekł. - Ja też nie wierzę w czary. Już raz pozwoliłem się oszukać i to się nie powtórzy. Ja umiem patrzeć. Dobrze umiem. Jak ci wyjawię, co wiem, a wtedy w lokalu dostrzegłem wiele interesujących rzeczy, po prostu wrócisz tam i wykończysz kogo trzeba. - Nawet, jeśli ten gość jest kuloodporny? - Och, nie bądź naiwny, Dyrygent. Byłem zrezygnowany. Takie to już czasy. Książę za zabójstwo płacił mi sto pięćdziesiąt, ja za informacje musiałem oddać dwadzieścia. Życie ludzkie nie miało wartości. Zły zawód wybrałem. Powinienem zostać szpiclem. - Słuchaj, dostaniesz pieniądze, jak Książę mi zapłaci. Popatrzył na mnie. Zgodził się. On też miał sposoby egzekwowania należności. Nie miałem ochoty obudzić się z odpiłowanymi nogami. - W twoim drinku nic nie było - rzekł. - Tu chodzi o gaz. Rzadki gaz, w handlu nieosiągalny, podczas wojny posługiwał się nim wywiad. Nie zorientowałbym się, gdybym kiedyś, przy robocie, nie zetknął się z czymś takim. Łagodny, halucynogenny, uchodzi zmysłom. Gdybym go miał, lepiej bym go wykorzystał. Wiosenny Rozmaryn wstał i odlał się gdzieś w kącie. Potem mówił dalej. Uświadomił mi jedno. Że, kurwa, nie miałem mózgu. Oczy Puzona zrobiły się duże, potem większe, w końcu ogromne. Fujara aż otworzył usta. Tylko Kontrabas pozostał niewzruszony, choć to właśnie on powiedział: - Cwane. Cholerny Romeo i ta jego podstarzała Julia. - Tak to właśnie wygląda - rzekłem. - Dziś w nocy tam pójdziemy. Wszystko jasne, nie powinno być kłopotów. - Załatwimy tylko skrzypka? - spytał Puzon. - Załatwimy całą czwórkę. To zamknie sprawę. Nikt nie będzie mnie robił w chuja. - Przecież pieniądze są tylko za skrzypka. - Do diabła z tym. - Nie ma problemu - Fujara podniósł obie ręce. Jego interesowała tylko muzyka. Zabijał w przerwach. - To ja już sobie pójdę, żeby wrócić na wieczór - rzekł Kontrabas. - Pójdziesz sobie? - głos Fujary nie zapowiadał niczego dobrego. - Żeby wrócić na wieczór. - Czy ty, Kontrabas, wiesz, że od pierdolenia jest noc, a dzień jest po to, żeby tworzyć muzykę? - A tobie kto broni iść na dziwki? - spytał Kontrabas i wyszedł. - Skurwysyn - podsumował Fujara. - Bez niego możemy wsadzić sobie instrumenty w dupę. Bez kontrabasu nie wyjdzie. Miał rację. Nie minęło jeszcze południe, a trzeba było jakoś spędzić ten dzień. - Cóż, chyba rzeczywiście pójdziemy na te dziwki - powiedziałem. Fujara patrzył na mnie zrezygnowany. - To będzie niepowetowana strata dla muzyki - rzekł. - Puzon, zabierasz się z nami? - zapytałem. Pokręcił głową. Nigdy z nami nie chodził. Potrafił wyrwać facetowi serce i sprasować mózg. Ale kobiet się bał. Poszliśmy bez niego. Ustaliłem z Fujarą, żeby pójść do takich dwóch, które co wieczór bywały w "Kwazarze". To były niezłe panienki, żadne tam "retro", po prostu "business women". Wiedziały, czego chcą i wiedziały, czego od nich chcą. Mieszkały w takiej urządzonej piwnicy. Już nie raz tam byliśmy. - Czy wy, chłopaki, nie wiecie, że od tych spraw jest noc? Dni są po to, żeby nie pamiętać o nocach - powiedziała ta, która nam otworzyła. Ale gdy zobaczyła forsę, zrobiła się zawodowo miękka i miła. Jej koleżanka bardziej lubiła swój fach, bo od razu zaczęła się rozbierać. Wszystko było w porządku. Spędziliśmy u nich dobrych kilka godzin. To nie był stracony czas. Wróciliśmy na krótko przed zmierzchem. Kontrabas już na nas czekał. Puzon polerował instrument i próbował pogwizdywać. - Niemożliwe, ty o tej porze z powrotem? - powiedział Fujara patrząc na Kontrabasa. - Już wiem, ona nie lubi robić tego po ciemku. - Odwal się - mruknął Kontrabas. - Po prostu musiała gdzieś iść. - Musiała iść? No pewnie, że musiała. Miłość miłością, ale przecież musi z czegoś żyć. Ma swój zawód. Założę się, że jest wzorową pracownicą. Kontrabas nie odpowiedział. Był blady. Zaciskał pięści. Fujara nie cofnął się nawet o krok. Czekał. Westchnąłem. Wyjąłem pistolet. Strzeliłem między nich, w podłogę. Szczęśliwie nie trafiłem w nikogo. Po dobrym rżnięciu zawsze trzęsła mi się ręka. Wiedzieli o tym. Odskoczyli od siebie. - No dobra - rzekłem siadając. - Trzeba by się zastanowić, jak to dzisiaj zrobimy. Dali spokój. Kontrabas wzruszył ramionami. - To nic trudnego - powiedział i zamilkł. Miał strasznie głupią minę. Patrzył gdzieś przed siebie, a ja wybuchnąłem śmiechem. Jeszcze go takim nie widziałem. Ten śmiech zszedł mi za chwilę z twarzy jak makijaż z gęby klowna. Też miałem głupią minę. Cały świat ją miał. W drzwiach naszej budy, w której ożywała muzyka Szopena, stał skrzypek. To był on. Ogromny mężczyzna z łysą czaszką. Nie mogłem w to uwierzyć. Szukałem pistoletu, a przecież wciąż miałem go w ręku. - Ej, ty - rzekł Fujara, który nigdy nie widział naszego klienta. - Chyba wlazłeś tam, gdzie nie trzeba. Skrzypek zignorował go. Był w tym samym ciemnym garniturze, w którym widziałem go w "Błękitnej Tarczy". Miał krawat i rękawiczki. Ale instrumentu nie przyniósł. I żadnej widocznej broni. - Elegancka bestia - powiedział Puzon na moment przestając gwizdać. Ale tylko na momemt. Skrzypek zbliżył się i popatrzył po naszych twarzach. - Chcę porozmawiać - rzekł. O ja cię pierdolę. Za kilka godzin miałem zamiar uziemić tego faceta, a on przychodzi tutaj jak do siebie i mówi, że chce rozmawiać. Kontrabas już otrząsnął się z wrażenia. Zdjął ze ściany automat i załadował. Ostudziłem go gestem. - Sprawa jest ważna - rzekł skrzypek. - Chcę dojść do porozumienia. Byłem niespokojny. - Co cię tu przyniosło, skrzypek? - powiedziałem. - Skrzypek? - Fujara i Puzon powiedzieli to równocześnie, a przecież byli to ludzie o krańcowo odmiennym stosunku do życia. - Wynajęto was, by mnie zabić, ale nie uważam was za wrogów - rzekł. - Chcę przedstawić pewną propozycję. Patrzyliśmy na niego wszyscy. Sto pięćdziesiąt milionów złotych przyszło do nas w jednym kawałku mięsa, żeby przedstawić propozycję. - No więc? - powiedziałem. - W mojej grze nie ma nic nadprzyrodzonego - rzekł. - Wiemy, głupku - odparłem. Spojrzał na mnie, ale tak spokojnie, bez wkurwienia. - Nie działam sam, lecz w grupie. - To też wiemy. Wciągnął powietrze. - Można mnie zabić. Pokiwałem głową. - Każdego można zabić. Powiesz nam w końcu coś nowego, czy możemy już cię rozwalić? Kontrabas nerwowo potrząsnął automatem. Skrzypek popatrzył na niego, potem znów na mnie. - Dużo wiecie. Widzę, że dobrze, że przyszedłem. - No, nie wiem - odparłem. - Rozumiem, moja śmierć będzie opłacona. Stawka na pewno jest duża, ale interes, który proponuję, da nam wszystkich znacznie więcej. - Twoja śmierć to pewny zysk. - Moje życie - powiedział skrzypek - to jakiś miliard do podziału. Ryzyko minimalne. Puzon aż sapnął. Tak był przejęty. - Ładna suma - powiedziałem nerwowo. Jak by nie patrzeć, miliard to więcej niż sto pięćdziesiąt. Myślałem gorączkowo. - Porozmawiajmy - rzekłem. Usiadł. Był zdenerwowany. Starał się tego nie okazywać, jednak na pewno bał się, że wykończymy go nie słuchając, co chce powiedzieć. - Mam kłopoty - rzekł. Miał. To mogłem mu dać na piśmie. - Od początku nie podobał mi się ten interes - powiedział. - Jestem człowiekiem wykształconym, przed wojną grywałem w filharmonii. Ale teraz sztuka nikogo nie obchodzi. - Filharmonia - powiedział Fujara i oczy mu zapłonęły. - Muszę z czegoś żyć. Wszedłem w spółkę z takimi dwoma. Właśnie w tę spółkę, która tak zirytowała Małego Księcia. W spółkę z barmanem i babką klozetową w "Błękitnej Tarczy". - I z tym czwartym - dodałem. - Ach - powiedział skrzypek i zmarszczył brwi. - Z tym czwartym też. Ale to już później. - Ten gaz i te kwiaty - rzekłem. - To więcej nie przejdzie. Skończyliście się. Ty skończyłeś się w szczególności. Skrzypek przygryzał wargi. - Nie, to nie ze strachu przed wami tu przyszedłem - rzekł jak ktoś bardzo zmęczony. - Nie wiedziałem. Nie wiem, jak wam się udało tak szybko. Nie tylko wy chcecie mnie usunąć. Moi wspólnicy także. Pomyślałem, że jak się z wami dogadam, pomożecie mi - bo umiecie liczyć. - Gadaj - mruknął Kontrabas. Skrzypek opowiedział nam o tym, co działo się w "Błękitnej Tarczy". Najważniejsze rzeczy już wiedzieliśmy. Wiosenny Rozmaryn domyślił się wszystkiego. Teraz mogłem kontrolować, czy skrzypek nie kłamie. Nie kłamał. Tam, w knajpie, on odwracał tylko uwagę. Pozorował czarodziejską grę, aby nikt nie zorientował się, że do knajpy wprowadzany jest gaz. Przewodami wentylacyjnymi. Regulował to barman, który po prostu odchodził na zaplecze, wkładał ubranie ochronne, wracał, gdy wszyscy już leżeli nieprzytomni i rabował. Miał czas. Gdy skrzypek grał, babka klozetowa zamykał drzwi knajpy, żeby nikt niepowołany nie dostał się do wewnątrz. Wyglądało to na naturalny środek bezpieczeństwa. Potem strzelał do skrzypka. Nikt nie wiedział, że pociski były ślepe. Tak. Knajpa w podziemiach, a więc bez okien, nikt z zewnątrz nie mógł nic zobaczyć. Co tam było szczególnego? Nic. Po prostu pracował tam właśnie ten barman i ten babka klozetowa. - Jestem dosyć silny - mówił skrzypek. - Czułem się bezpiecznie pośród gości lokalu pozbawionych broni. Mam naprawdę bardzo mocny organizm. Zawsze trochę trwało, zanim gaz na mnie zadziałał. Zawsze kilka chwil po tym, jak padł ostatni z gości. Nikt się nie zorientował. Wszyscy myśleli, że jestem kuloodporny i w ogóle niezniszczalny. W rzeczywistości barman odciągał mnie nieprzytomnego do schowka w kiblu. Stamtąd też wychodziłem grać, słowem, pojawiałem się znikąd. Tak, na wszelki wypadek, żeby nikt nie przyuważył mnie po drodze do knajpy i nie zastrzelił. - Mały Książę parę razy czekał na ciebie przed lokalem. - Wtedy rezygnowaliśmy. Gdyby w środku zaczęło się coś dziać, jego niańki zlikwidowałyby mnie. Babka nie mógłby zamknąć lokalu strzeżonego tej nocy także i od zewnątrz. Małego Księcia zrobiliśmy przy innej okazji. Kiedy przyszedł do środka. Przyłączył się wtedy do nas taki Stonka. To tamci go dopuścili do interesu. Problem polegał na tym, że Książę to szef i nie można było odebrać mu broni w depozyt. Ani jemu, ani jego niańkom. Zastrzeliliby mnie, gdybym się tylko pokazał. Skrzypek milczał chwilę, zanim zaczął mówić dalej. - Stonka zajął się nimi wszystkimi. Zaaranżował małe przedstawienie. Chodził przy Księciu i jego ludzaich z wiązanką sztucznych kwiatów. Udawał, że jest sentymentalny i że wspomina miniony świat. Podtykał im te kwiaty pod same nosy. Ich płatki nasączone były odpowiednim roztworem. Kiedy się pojawiłem, nie mogli wykonać najmniejszego gestu. Nie potrafili wyciągnąć broni. Wydawało im się, że to sam mój widok ich sparaliżował. Znowu czary. Mały Książę się kończy. Naiwny dureń. Nic nie powiedziałem. Ze mną, gnoje, zrobili to samo, a ja myślałem, że to wódka tak na mnie podziałała. Ale to się więcej nie powtórzy. - Na początku zyski były duże - rzekł skrzypek. - Nikt się niczego nie spodziewał i mieliśmy naprawdę dobre wyniki. Potem było jeszcze lepiej. Działałem jak magnes, przyciągałem do lokalu klientów. Każdy chciał sam się przekonać i tak naprawdę nikt nie chciał wierzyć, że można usnąć przez muzykę, więc przychodzili i przynosili stosy pieniędzy. Trwało to jakiś czas, ale potem liczba tych, co stracili stała się zbyt wielka, by można było dalej nie wierzyć. Ludzie teraz też przychodzą. Przychodzą, bo wciąż są ciekawi. Ale zyski mamy mizerne. Nikt nie przynosi większej gotówki. Jeden Mały Książę, na którym ostatnio trochę zarobiliśmy. Ryzyko przestało się opłacać. Oni boją się ciebie, Dyrygent, bo podstawili ci kwiaty, a ty wyszedłeś na ulicę. Nie chcą, żebyś się czegoś domyślił. - Za późno - powiedziałem. Przypomniałem sobie, jak barman i babka klozetowa próbowali mnie wtedy zatrzymać. Swoją drogą, za pierwszym razem ukradli mi niezły grosz. Ale o tym skrzypek taktownie nie wspomniał. Skurwysyn. - Jutro mamy podzielić się zyskiem - powiedział skrzypek. - I oni mnie jutro wykończą. Barman i babka to ludzie bez skrupułów. Służyli w tej samej jednostce podczas wojny i teraz trzymają się razem. Jeżeli nawet jeden wykończy drugiego, żeby zgarnąć całość, to najpierw zabiją mnie. I tego Stonkę. - Skąd wiesz? - spytałem. - Słyszałem, jak o tym mówili między sobą. - Przy tobie? - zapytałem, bo nie wierzyłem w takie cudowne przypadki. - To dlatego tu jestem. Wczoraj, gdy myśleli, że poszedłem, rozmawiali. Rozmawiali wła�