Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (2) - Głębiej
Szczegóły |
Tytuł |
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (2) - Głębiej |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (2) - Głębiej PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (2) - Głębiej PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gordon Roderick, Williams Brian - Tunele (2) - Głębiej - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Roderick Gordon
Brian Williams
Tunele
Głębiej
(Tunnels Deeper)
Przełożył: Janusz Ochab
2008
Strona 3
Gdym posłuchał, usłyszałem;
Młoty biją bez wytchnienia
Z mocą, która pałac nowy
W proch i pył na powrót zmienia.
Inne młoty, ciche młoty
Młoty czasu i zniszczenia.
Ralph Hodgson (1871-1962),
„Młoty”
Strona 4
Część pierwsza
Wyjście z cienia
Strona 5
Rozdział pierwszy
D rzwi zamknęły się z sykiem, a kobieta została na pustym
przystanku. Nie zważając na siekący deszcz i przenikliwy wiatr,
tkwiła przez chwilę w bezruchu i odprowadzała wzrokiem autobus,
który powoli oddalał się krętą drogą w dół stoku.
Dopiero gdy całkiem znikł jej z oczu, przesłonięty wysokim
żywopłotem, odwróciła się i spojrzała na trawiaste zbocza ciągnące
się po obu stronach ulicy. Gęsta ulewa okrywała je całunem szarości i
upodabniała do pochmurnego nieba, tak że trudno było określić,
gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie.
Otuliwszy się szczelnie płaszczem, kobieta ruszyła w drogę,
starannie omijając kałuże, które wzbierały w popękanym asfalcie.
Choć okolica była wyludniona, podróżna czujnie obserwowała ulicę
przed sobą, a od czasu do czasu zerkała również przez ramię. Nie było
w tym nic dziwnego – każda młoda kobieta w tak odludnym miejscu
zachowywałaby się równie ostrożnie.
Z jej wyglądu nie dało się jednoznacznie wywnioskować, kim jest
lub czym się zajmuje. Wiatr bez ustanku wichrzył ciemne włosy
kobiety, rzucając je na twarz niczym delikatny, falujący welon.
Ubrania również wydawały się całkiem zwyczajne, wręcz nijakie.
Gdyby ktoś zobaczył ją w tej chwili, uznałby zapewne, że to
mieszkanka pobliskiej wsi, wracająca do domu, do swej rodziny. Nie
mógłby się bardziej pomylić.
Była to Sara Jerome, zbiegła Kolonistka, od lat żyjąca w ukryciu.
Strona 6
Pokonawszy jeszcze kilka metrów, Sara nagle zeszła z drogi i
pospiesznie wsunęła się w wąską szczelinę w żywopłocie rosnącym
wzdłuż pobocza. Wylądowała w niewielkim zagłębieniu po drugiej
stronie i, nisko pochylona, obróciła się w miejscu, by obserwować
drogę. Trwała tak w bezruchu przez pięć minut, nasłuchując uważnie
i rozglądając się nieprzerwanie wokoło, czujna niczym dzikie zwierzę.
Do jej uszu docierały jedynie nieustanny szum deszczu i wycie wiatru.
Była zupełnie sama.
Okryła głowę chustą i wyszła z zagłębienia. Oddalając się
pospiesznie od drogi, przemierzyła pole pod osłoną murku z luźno
ułożonych kamieni. Potem, nie zwalniając kroku, wspięła się na
strome zbocze i dotarła na grzbiet wzgórza.
Świadoma, że jej sylwetka jest w tej chwili doskonale widoczna na
tle szarego nieba, ruszyła żwawym krokiem w dół przeciwległego
stoku, ku otwierającej się poniżej dolinie.
Porywisty wiatr skręcał krople deszczu w grube warkocze,
zamieniał je w miniaturowe wiry i trąby powietrzne. Nagle za tą szarą
ścianą wody coś drgnęło.
Kątem oka Sara zarejestrowała ledwo dostrzegalny ruch.
Zatrzymała się raptownie i obróciła w miejscu, śledząc spojrzeniem
niewyraźną szarą plamę. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach…
Tajemniczy kształt z pewnością nie był kępą wysokiej trawy ani
wrzosów… Poruszał się w innym rytmie.
Kobieta wytężyła wzrok i po chwili zrozumiała, co kryje się za
zasłoną deszczu. Po przeciwnej stronie doliny, wśród kęp trawy
biegała mała owieczka. Nagle zwierzę podskoczyło i skryło się za
wysepką skarłowaciałych roślin, jakby czymś wystraszone. Sara
zamarła w bezruchu. Co mogło spłoszyć owcę? Czyżby w pobliżu był
ktoś jeszcze – jakiś inny człowiek? Młoda kobieta uspokoiła się nieco,
kiedy jagnię wyszło ponownie zza drzew, ale już w towarzystwie swej
Strona 7
matki, która przeżuwając bezmyślnie trawę, nie zwracała uwagi na
ocierające się o nią młode.
Tym razem był to fałszywy alarm, lecz na twarzy Sary nie zagościł
choćby cień ulgi czy rozbawienia. Odwróciła wzrok od jagnięcia,
które znów zaczęło hasać wśród traw, znacząc wilgocią swe
śnieżnobiałe runo, zupełnie niepodobne do szarej, ubłoconej wełny
starszej owcy. W życiu Sary nie było miejsca na takie rozrywki ani
teraz, ani nigdy. Zamiast więc przyglądać się owieczce, uważnie
obserwowała przeciwległą stronę doliny, szukając czegokolwiek, co
mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Wreszcie ruszyła ponownie w drogę. Przemierzając stok porośnięty
bujną roślinnością, omijała kępy soczyście zielonej trawy i stawiała
stopy na wygładzonej wiatrem i deszczem powierzchni kamiennych
płyt, aż dotarła do strumienia płynącego dnem doliny. Bez wahania
weszła do płytkiej, kryształowo czystej wody i zmieniła kierunek
marszu, poruszając się teraz z nurtem potoku. Czasami skakała po
omszałych kamieniach wystających nad powierzchnię, uznawszy, że
dzięki temu będzie przemieszczać się nieco szybciej.
Gdy woda stała się na tyle głęboka, że dalsze brodzenie groziło
całkowitym przemoczeniem butów, Sara wyskoczyła na brzeg pokryty
warstwą sprężystej trawy, ogryzionej przez owce. Utrzymując wciąż
ostre tempo, poruszała się naprzód, aż wreszcie jej oczom ukazało się
ogrodzenie z zardzewiałego drutu, a po chwili ciągnąca się za nim
wiejska droga.
Potem zobaczyła to, po co przyszła. W miejscu, gdzie droga
przecinała strumień, wznosił się prosty kamienny mostek o
wyszczerbionych krawędziach i nawierzchni wymagającej pilnego
remontu.
Trasa wzdłuż potoku prowadziła prosto do tego punktu; Sara
poderwała się do biegu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się u celu.
Strona 8
Kilka minut później już tam była.
Wchodząc pod mostek, przystanęła na chwilę, by zsunąć z głowy
chustę i otrzeć nią wilgotną twarz. Potem przeszła na drugą stronę i
zamarła w bezruchu, wpatrzona w horyzont. Nadciągał wieczór, a
różowy blask latarni zapalonych przed momentem sączył się
spomiędzy liści stojących w szpalerze dębów, nad którymi widać było
sam czubek wieży kościoła w wiosce ukrytej za drzewami.
Kobieta, trzymając nisko głowę, by nie uderzyć nią o kamienie,
wróciła w miejsce znajdujące się dokładnie pośrodku pod mostem.
Odszukała wzrokiem nieregularny blok granitu, wystający nieco nad
powierzchnię. Chwyciła go obiema rękami i zaczęła wyciągać,
poruszając to w lewo, to w prawo, w górę i w dół, aż wysunął się
całkiem ze ściany. Kamień był kilkakrotnie większy i cięższy od
zwykłej cegły, dlatego Sara sapała z wysiłku, gdy schylała się, kładąc
go na ziemi.
Wyprostowawszy się, zajrzała do otworu w murze, po czym
wsunęła do niego rękę aż po ramię. Przyciskając twarz do kamieni,
szukała czegoś po omacku, aż wreszcie dłonią natrafiła na żelazny
łańcuch. Próbowała za niego pociągnąć, jednak ten ani drgnął. Choć
wytężała wszystkie siły, nie mogła go poruszyć. Zaklęła pod nosem,
wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze. Tym razem
skutecznie.
Choć Sara nie przestawała ciągnąć łańcucha jedną ręką, przez
chwilę nic się nie działo. Nagle gdzieś w obrębie mostu dał się słyszeć
dźwięk przypominający odległy grzmot.
Niewidoczne do tej pory przęsła rozdzieliły się, wyrzucając przed
siebie fontanny kurzu, spękanej zaprawy i suchego mchu, a część
kamiennej ściany przesunęła się w tył i do góry, ukazując oczom
kobiety nierówny otwór wielkości drzwi. Na koniec rozległ się
potężny huk, który zatrząsł całym mostem. Po nim zaś znów zapadła
Strona 9
cisza, mącona jedynie szmerem strumyka i jednostajnym szumem
deszczu.
Wchodząc do mrocznego wnętrza, Sara sięgnęła do kieszeni i
wyjęła z niej małą latarkę, będącą jednocześnie brelokiem do kluczy.
Światło lampki wydobyło z ciemności kamienną komnatę o
powierzchni około piętnastu metrów kwadratowych, na tyle wysoką,
że Sara mogła się wyprostować. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegła
mimochodem drobiny kurzu unoszące się w powietrzu i gęste
pajęczyny okrywające ściany tuż pod sufitem.
Komnata została zbudowana przez prapradziadka Sary na rok
przed tym, jak zabrał swą rodzinę pod ziemię, by zacząć nowe życie
w Kolonii. Kamieniarz z zawodu i zamiłowania wykorzystał wszystkie
umiejętności, by jak najlepiej ukryć to niewielkie pomieszczenie we
wnętrzu starego, rozsypującego się mostu; celowo wybrał odludne
miejsce przy rzadko używanej wiejskiej drodze. Rodzice Sary nie
potrafili znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie to zrobił,
jednak bez względu na to, co nim kierowało, pozostawiona przezeń
komnata była jednym z niewielu miejsc, gdzie Sara czuła się
naprawdę bezpieczna. Słusznie czy nie, wierzyła, że nikt jej tu nigdy
nie znajdzie. Zdjęła z głowy chustę i rozpuściła włosy, pozwalając
sobie na chwilę odprężenia.
Gdy zbliżała się do wąskiej kamiennej półki umieszczonej na
ścianie naprzeciwko wejścia, szuranie stóp po podłodze pokrytej
kurzem przerwało na moment grobową ciszę panującą w
pomieszczeniu. Z obu stron półka zakończona była zardzewiałymi,
skierowanymi pionowo ku górze żelaznymi prętami, które osłaniała
gruba skóra.
– Niech stanie się światłość – powiedziała cicho Sara. Sięgnęła do
pokrowców i ściągnęła je równocześnie, odsłaniając parę świetlistych
kul zamkniętych w przeżartych rdzą, żelaznych szponach
Strona 10
wieńczących oba kinkiety.
Szklane kule, choć nie większe od nektarynek, natychmiast
rozbłysły dziwnym zielonym blaskiem z takim natężeniem, że Sara
musiała na chwilę przysłonić oczy.
Wydawało się, iż energia zamknięta w przedmiotach kumulowała
się przez długi czas, by teraz wybuchnąć z ogromną siłą i cieszyć się
odzyskaną wolnością. Kobieta musnęła czubkami palców
powierzchnię jednej z kul i zadrżała lekko, jakby ten dotyk połączył ją
na moment z ukrytym miastem, gdzie tego rodzaju oświetlenie było w
powszechnym użyciu.
Ileż bólu i cierpień doznała w takim właśnie świetłe.
Położyła rękę na półce i zanurzyła palce w grubej warstwie kurzu.
Po chwili zamknęła dłoń na małej plastikowej torebce. Kobieta
uśmiechnęła się do siebie, podnosząc i otrzepując znalezisko z pyłu.
Torebka zawiązana była na ciasny węzeł, Sara jednak szybko się z
nim uporała. Wyjęła ze środka starannie złożony kawałek papieru,
podsunęła pod nos i powąchała. Pachniał wilgocią i stęchlizną, co
oznaczało, że czekał tu na nią już od kilku miesięcy.
Choć nie podczas każdej wizyty znajdowała nową wiadomość, Sara
była na siebie zła, że nie przyszła wcześniej. Z drugiej jednak strony
raczej nie pozwalała sobie na odwiedziny tej skrzynki kontaktowej
częściej niż raz na pół roku, gdyż każda taka wizyta narażała na
poważne niebezpieczeństwo wszystkie osoby w jakikolwiek sposób z
nią związane. Były to jedyne okazje, kiedy wchodziła w bezpośredni
kontakt z kimś, kto należał do jej poprzedniego życia. Zawsze istniało
ryzyko, choć niewielkie, że podczas wędrówki z Kolonii na
powierzchnię, do Highfield, kurier jest śledzony. Sara nie mogła
również lekceważyć możliwości, że i ona sama zostałaby zauważona
podczas podróży z Londynu. Niczego nie mogła być pewna.
Wiedziała, że nieprzyjaciel jest cierpliwy, niezwykle cierpliwy i
Strona 11
wyrachowany i nigdy nie ustanie w wysiłkach, by ją schwytać, a
potem zabić. Musiała być sprytniejsza i pokonać go w jego własnej
grze.
Spojrzała na zegarek. Zawsze starała się przebywać w skrytce jak
najkrócej. Za każdym razem usiłowała też zmieniać trasę wędrówki
do mostu i z powrotem do pobliskiej wioski, gdzie mogła złapać
autobus do domu.
Powinna była już ruszać w drogę, lecz głód wieści o rodzinie był
silniejszy. Ten kawałek papieru stanowił jedyny środek łączności z
matką, bratem i dwoma synami – był dla niej niczym arteria życiowa.
Musiała się dowiedzieć, co jest w środku. Ponownie powąchała
wiadomość.
Prócz ogromnej ciekawości było coś jeszcze, co skłaniało ją do
odejścia od starannie zaplanowanych procedur, których przestrzegała
do tej pory podczas każdej wizyty w komnacie pod mostem.
Wydawało się jej, że prócz zwykłego zapaszku stęchlizny papier
wydziela jakąś inną wyraźną woń. Był to ostry i nieprzyjemny smród
złych wiadomości. Intuicja dotychczas nie zawodziła Sary, kobieta nie
zamierzała więc i teraz lekceważyć jej podszeptów.
Ogarnięta narastającym strachem, wbiła wzrok w jedną ze
świetlistych kul i przesuwała kartkę między palcami, walcząc z
pokusą. Wreszcie, zdegustowana własną słabością, skrzywiła się i
otworzyła list. Stojąc przed kamienną ścianą, spojrzała na arkusik
papieru oblany zielonym blaskiem.
Zmarszczyła brwi. Zaskakujący był już sam fakt, że autorem listu
nie był jej brat. Nie znała dziecinnego charakteru pisma, którym
zanotowano wiadomość. Zawsze pisał do niej Tam. Przeczucie nie
zawiodło Sary – od razu zrozumiała, że stało się coś niedobrego.
Obróciła kartkę i spojrzała na zakończenie listu, by sprawdzić, czy jest
tam jakiś podpis.
Strona 12
– Joe Waites – odczytała głośno, coraz mocniej zaniepokojona. Coś
tutaj nie pasowało; od czasu do czasu Joe pełnił funkcję kuriera,
jednak autorem wiadomości zawsze był Tam.
Kobieta przygryzła wargi, zatrwożona, i zaczęła czytać. Przebiegła
wzrokiem kilka pierwszych linijek.
– O mój Boże… – wykrztusiła, potrząsając gwałtownie głową.
Jeszcze raz przeczytała pierwszą stronę listu, nie mogąc pogodzić
się z tym, co zawierał. Wmawiała sobie, że musiała źle zrozumieć jego
treść albo że nastąpiła jakaś pomyłka. Sprawa była jednak bezsporna;
proste sformułowania nie pozostawiały miejsca na jakiekolwiek
wątpliwości. Sara nie miała też powodu, by kwestionować ich
autentyczność te listy były jedyną rzeczą, na której mogła polegać,
jedyną stałą w zmiennym, niespokojnym życiu. To one nadawały cel i
sens jej działaniom.
– Nie, tylko nie Tam… nie Tam!– zawyła.
Zachwiała się i oparła o kamienną ścianę, jakby ktoś wymierzył jej
potężny cios.
Wzięła głęboki, drżący oddech, odwróciła kartkę i przeczytała
drugą część, potrząsając nieustannie głową i mamrocząc: – Nie, nie,
nie, nie… to niemożliwe…
Wieści z pierwszej strony listu były szokujące, jednak to, co
znalazła na drugiej, zupełnie ją dobiło. Jęknąwszy cicho, odepchnęła
się od ściany i stanęła na środku komnaty. Chwiejąc się i obejmując
rękami, podniosła głowę, by skierować niewidzące spojrzenie w sufit.
Nagle poczuła, że musi jak najszybciej wydostać się na zewnątrz.
Wypadła z pomieszczenia w szalonym popłochu i nie zatrzymując się
ani na moment, popędziła wzdłuż strumienia. Biegła na oślep w
gęstniejących z każdą chwilą ciemnościach i deszczu siąpiącym bez
ustanku. Ślizgała się i upadała na wilgotnej trawie, nie myśląc wcale o
tym, dokąd biegnie. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Strona 13
Nie odbiegła daleko, gdy zsunęła się z brzegu i runęła z pluskiem
wprost do strumienia. Opadła na kolana, zanurzając się aż po pas w
zimnej wodzie. Ogarnięta bezbrzeżną rozpaczą, nie czuła jednak
lodowatego zimna. Kręciła jednostajnie głową, jakby straszliwy ból na
moment pozbawił ją zmysłów.
Zrobiła coś, czego nie robiła od czasu ucieczki do Górnoziemia, od
dnia, kiedy porzuciła dwójkę małych dzieci i męża. Zaczęła płakać,
początkowo pozwalając sobie tylko na cichy szloch, później jednak
straciła nad sobą panowanie, a łzy pociekły po jej policzkach
szerokimi strumieniami, jakby pękła w niej jakaś tama.
Szlochała i szlochała, aż wreszcie rozpacz ustąpiła miejsca innemu
uczuciu. Twarz kobiety zastygła w grymasie zimnej wściekłości, gdy
Sara podniosła się, zmagając się z rwącym nurtem strumienia.
Zacisnęła wilgotne dłonie w pięści, wzniosła je ku niebu i wydała z
siebie przeraźliwy okrzyk.
Przenikliwy, rozdzierający dźwięk przetoczył się po pustej,
wilgotnej dolinie.
Strona 14
Rozdział drugi
P rzynajmniej nie musimy iść jutro do szkoły! – zawołał Will do
Chestera, przekrzykując łoskot Pociągu Górników, który zabierał
ich coraz dalej od Kolonii, jeszcze głębiej do wnętrza Ziemi.
Obaj chłopcy wybuchli histerycznym śmiechem, wkrótce jednak
umilkli, szczęśliwi, że znów są razem. Przez chwilę siedzieli
nieruchomo na podłodze potężnego otwartego wagonu, w którym
Will znalazł Chestera ukrywającego się pod brezentem.
Po paru minutach Will podciągnął nogi i pomasował kolano. Wciąż
bolało go po tym, jak kilka kilometrów wcześniej po dość
ryzykownym skoku wylądował na pędzącym pociągu. Zauważywszy
to, Chester spojrzał pytająco na przyjaciela, jednak Will pokazał mu
podniesione kciuki i skinął uspokajająco głową.
– Jak się tu dostałeś?! – spytał Chester, przekrzykując łoskot
pociągu.
– Jestem z Calem! – odkrzyknął Will, wskazując głową na przednią
część składu, gdzie zostawił brata. Potem spojrzał na sklepienie
tunelu, przesuwające się w zawrotnym tempie nad ich głowami. – …
Wskoczyliśmy tu… Imago nam pomógł.
– Co?
– Imago nam pomógł – powtórzył Will.
– Imago? A co to?! – krzyknął Chester jeszcze głośniej,
przykładając do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę.
– Nieważne – odparł bezgłośnie Will i potrząsnął powoli głową,
Strona 15
żałując, że żaden z nich nie potrafi czytać z ruchu warg. Uśmiechnął
się szeroko do przyjaciela i zawołał: -Super, że nic ci nie jest!
Chciał pokazać Chesterowi, że nie mają powodu do zmartwień,
choć sam był pełen obaw o przyszłość. Zastanawiał się, czy przyjaciel
zdaje sobie sprawę, że zmierzają do Głębi, miejsca, o którym
mieszkańcy Kolonii mówili z przerażeniem.
Will odwrócił głowę i spojrzał na znajdującą się za nim burtę
wagonu. Zdążył się już przekonać, że pociąg i tworzące go wagony są
kilkakrotnie większe od tych spotykanych na powierzchni. Zupełnie
nie miał ochoty ruszać w drogę powrotną tam, gdzie czekał na niego
brat. Samo dotarcie do miejsca, w którym stał teraz, było nie lada
wyczynem; Will wiedział, że nawet najmniejsza pomyłka mogła
zakończyć się upadkiem na tory, gdzie zapewne zostałby zgnieciony
na miazgę przez potężne koła, toczące się ze zgrzytem po grubych
szynach. Wolał nawet o tym nie myśleć. Wziął głęboki wdech.
– Gotów do drogi?! – krzyknął do Chestera.
Przyjaciel skinął głową na znak porozumienia i podniósł się
niepewnie. Trzymając się kurczowo tylnej ściany wagonu, balansował
ciałem tak, by zrównoważyć nieustanne kołysanie pociągu, który
pokonywał właśnie serię zakrętów.
Chester ubrany był w krótki płaszcz i grube spodnie, jakie
zazwyczaj nosili mieszkańcy Kolonii. Gdy poły płaszcza rozchyliły się
na moment, Will przeraził się tym, co zobaczył.
W szkole, ze względu na imponującą posturę, do Chestera
przylgnęło przezwisko Komoda. Jednak teraz wyglądał na
wymizerowanego. Być może była to tylko wina słabego światła, lecz
twarz chłopca zdawała się wychudzona, podobnie jak całe ciało.
Willowi trudno było uwierzyć w to, że przyjaciel może wydawać
się niemal kruchy.
Dobrze wiedział, jak okropne warunki panują w areszcie. Wkrótce
Strona 16
po wtargnięciu do podziemnego świata zostali schwytani przez
policjanta z Kolonii i wrzuceni do dusznej, ciemnej celi. Will jednak
przebywał tam tylko przez dwa tygodnie, Chester zaś musiał znosić tę
mękę znacznie dłużej. Przez kilka miesięcy.
Will zdał sobie nagle sprawę, że gapi się nachalnie na przyjaciela, i
szybko odwrócił wzrok. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Wiedział
bowiem dobrze, że to on jest winien wszystkiemu, co wycierpiał
Chester. To właśnie Will, wiedziony ciekawością i pragnieniem
odszukania zaginionego ojca, wciągnął kolegę w całą tę historię; on i
tylko on był odpowiedzialny za wszystko, co spotkało ich od tamtej
pory, kiedy wyruszyli w podróż.
Chester coś powiedział, lecz Will nie zrozumiał ani słowa.
Przyglądając się mu w zielonym blasku kuli trzymanej w dłoni,
próbował odgadnąć myśli przyjaciela. Twarz chłopca pokryta była
grubą warstwą sadzy z kłębów dymu, nieustannie przepływającego
nad ich głowami. Właściwie cala była jedną czarną plamą, w której
lśniły tylko białka oczu.
Choć światło rzucane przez kulę nie było zbyt mocne, Will mógł
dostrzec, że Chester nie wygląda teraz jak okaz zdrowia. Spod
warstwy brudu tu i ówdzie prześwitywały fioletowe plamy i
wybroczyny; gdzieniegdzie czerwone ślady znaczyły miejsca, w
których skóra chłopca była popękana lub przecięta. Jego włosy, tak
długie, że zaczynały się już kręcić na końcach, zlepiał brud i
przylegały po obu stronach głowy. Widząc, jakim wzrokiem Chester
patrzy na niego, Will domyślił się, że i jego wygląd musi być
szokujący.
Odruchowo przygładził dłonią białe, poprzetykane brudem włosy,
których nie strzygł już od miesięcy.
Teraz jednak mieli ważniejsze sprawy. Will zbliżył się do tylnej
ścianki wagonu i już miał się na nią wspiąć. Zatrzymał się jednak i
Strona 17
spojrzał na przyjaciela. Chester z trudem utrzymywał się na nogach,
choć mogło to być skutkiem nieustannego kołysania wagonu.
– Dasz radę to zrobić?! – krzyknął Will. Chester pokiwał głową bez
przekonania.
– Na pewno?! – zawołał Will ponownie.
– Tak! – odkrzyknął Chester, tym razem kiwając głową nieco
energiczniej.
Jednak przeprawianie się z wagonu do wagonu było, mówiąc
oględnie, dość trudne i po każdym przejściu Chester musiał coraz
dłużej dochodzić do siebie. Sytuację komplikował fakt, że pociąg
zaczął nabierać prędkości. Chłopcy czuli, jakby zmagali się z wiatrem
o sile 10 stopni w skali Beauforta; pęd powietrza smagał im skórę
twarzy; przy każdym oddechu wciągali w płuca gryzący dym. Jakby
tego było mało, w każdej chwili mogli zostać poparzeni drobinami
płonącego popiołu, które przelatywały nad ich głowami niczym
superszybkie świetliki. Wraz ze wzrostem prędkości pociągu w
ciągnącym się nad nim strumieniu powietrza było coraz więcej
rozżarzonych okruchów. Wydzielany przez nie pomarańczowy blask
rozpraszał ciemności otaczające chłopców, dzięki czemu Will nie
musiał używać świetlnej kuli.
Wędrówka w stronę wagonu, w którym czekał na nich Cal, stawała
się wolniejsza i bardziej mozolna. Zmęczony i wymizerowany Chester
z coraz większym trudem utrzymywał się na nogach, choć dzielnie
parł naprzód, przytrzymując się ścian.
Wkrótce było oczywiste, że chłopiec już nie daje sobie rady. Opadł
na podłogę i szedł na czworakach za Willem, z nisko opuszczoną
głową. Will nie zamierzał stać z boku i przyglądać się bezczynnie
cierpieniom przyjaciela. Nie zważając na protesty, objął go wpół i
pomógł mu podnieść się z kolan.
Chłopak musiał pomagać Chesterowi na każdym kroku, dlatego
Strona 18
pokonanie pozostałych wagonów wymagało od niego olbrzymiego
wysiłku. Zadania nie ułatwiała też świadomość, że najdrobniejszy
błąd mógłby kosztować ich życie.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że do przejścia został im już
tylko jeden wagon.
Wątpił, czy miałby jeszcze dość sił, by przenieść przyjaciela choćby
kilka metrów dalej. Obejmując Chestera w pasie, podszedł do
szczytowej ściany wagonu i chwycił jej górną krawędź.
Will odetchnął kilka razy głęboko, przygotowując się do działania.
Kończyny Chestera poruszały się słabo, jakby stracił nad nimi
kontrolę. Tak więc teraz Will musiał utrzymywać już niemal cały
ciężar ciała kolegi, co sprawiało mu ogromną trudność. Skok z
wagonu do wagonu był dużym wyzwaniem dla jednego człowieka, a
wykonanie tego manewru z czymś, co przypominało olbrzymi worek
ziemniaków pod pachą, wydawało się niemal niemożliwe. Will zebrał
wszystkie siły i pociągnął przyjaciela za sobą. Po krótkich, lecz
skrajnie wyczerpujących zmaganiach zdołali w końcu wylądować na
podłodze następnego wagonu.
Natychmiast otoczył ich intensywny zielony blask. Po podłodze
turlały się setki świetlnych kul wielkości piłeczek pingpongowych.
Wysypały się z drewnianej skrzyni, która się rozpadła, amortyzując
upadek Willa. Choć wiele kul leżało już schowanych w kieszeniach
chłopca, musiał coś zrobić z pozostałymi – jeden z Kolonistów mógł
przecież zauważyć podejrzane światło i przejść do ich wagonu.
Jednak w tej chwili Will musiał zająć się przede wszystkim
wycieńczonym przyjacielem. Pomógł mu wstać z podłogi, objął wpół i
odsuwając kopnięciami kulki, na które mógł przypadkiem nastąpić i
stracić równowagę, ruszył powoli naprzód.
Wprawione w ruch okrągłe przedmioty toczyły się na bok,
zostawiając za sobą smugi zielonego światła. Zderzały się z innymi,
Strona 19
które też zaczynały się poruszać, jakby jedno dotknięcie stopy
uruchomiło reakcję łańcuchową.
Will dyszał ciężko, pokonując ostatni odcinek długiej i mozolnej
wędrówki; kosztowała go ona mnóstwo sił i chłopiec musiał wykazać
się ogromną determinacją.
Choć Chester bardzo schudł w ostatnich tygodniach, wciąż sporo
ważył.
Przygarbiony, słaniający się na nogach Will w zielonym blasku kul
wyglądał jak żołnierz, który pomaga rannemu towarzyszowi wrócić
do okopów i ciągnie go przez pas ziemi niczyjej, skąpany w świetle
wrogich rac.
Chester zdawał się nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Pot
spływał mu strumieniami z czoła i żłobił jasne linie w warstwie brudu
pokrywającej jego twarz.
Will czuł, jak ciało przyjaciela drży przy każdym krótkim, płytkim
oddechu.
– Już niedaleko! – krzyknął Chesterowi do ucha, kiedy dotarli do
miejsca, gdzie stały sterty drewnianych skrzyń. -Cal jest kilka kroków
stąd.
Chłopiec siedział zwrócony do nich plecami wśród rozbitych
skrzyń. Dokładnie tam, gdzie Will go zostawił. Cal, młodszy brat
Willa, był do niego zadziwiająco podobny.
Obaj albinosi, obaj mieli białe włosy i szerokie kości policzkowe
odziedziczone po matce, której żaden z nich nie pamiętał. Teraz
jednak głowa Cala zwisała nisko, a twarz była niewidoczna, gdy
chłopiec pocierał delikatnie obolały kark. Nie miał tak miękkiego i
szczęśliwego lądowania na przejeżdżającym pociągu jak jego brat.
Will zaprowadził Chestera do najbliższej skrzynki i pomógł mu
usiąść. Potem podszedł do brata i postukał go lekko w ramię. Miał
nadzieję, że chłopiec za bardzo się nie przestraszy. Imago
Strona 20
przykazywał im wcześniej, by przez cały czas mieli się na baczności.
W każdej chwili mogli bowiem natknąć się na Kolonistów
podróżujących pociągiem. Jednak w tym wypadku Will nie miał się
czego obawiać; brat tak był pochłonięty użalaniem się nad sobą, że w
ogóle nie zareagował na dotyk. Dopiero po kilku sekundach i kilku
niesłyszalnych burknięciach odwrócił się, wciąż masując obolały kark.
– Cal, znalazłem go! Znalazłem Chestera! – wołał Will, z trudem
przekrzykując łoskot pociągu.
Cal i Chester spojrzeli na siebie, jednak żaden się nie odezwał.
Dzieliła ich zbyt duża odległość, by mogli prowadzić rozmowę. Choć
spotkali się już wcześniej, nie mieli wtedy czasu na wymianę
uprzejmości. Odbyło się to bowiem w bardzo niesprzyjających
okolicznościach, gdy Styksowie dosłownie deptali im po piętach.
Chłopcy odwrócili wzrok, a Chester zsunął się ze skrzynki na
podłogę wagonu i objął głowę obiema dłońmi. Wędrówka, którą przed
chwilą odbyli z Willem, najwyraźniej pozbawiła go resztek sił. Cal
tymczasem ponownie zajął się masowaniem karku. Nie wydawał się
ani trochę zaskoczony faktem, że Chester podróżował tym samym
pociągiem co oni, a być może po prostu wcale go to nie obchodziło.
Will wzruszył ramionami.
– Boże, co za ofiary losu! – stwierdził normalnym głosem, by żaden
z chłopców nie usłyszał go poprzez łoskot pociągu. Kiedy jednak znów
zaczął rozmyślać o przyszłości, natychmiast zagościł w nim dojmujący
niepokój, jakby coś zżerało go od środka.
Wszystko wskazywało na to, że przyjaciele zmierzają do miejsca, o
którym nawet Koloniści mówią z lękiem.
Wygnanie tam, na okrutne pustkowie, było dla nich jedną z
najokrutniejszych i najsroższych kar, jakie mogli sobie wyobrazić.
A przecież Koloniści byli niezwykle wytrzymałą rasą, która od
wieków żyła w trudnych warunkach podziemnego świata. Skoro więc