Gordon Lucy - Czarownica
Szczegóły |
Tytuł |
Gordon Lucy - Czarownica |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gordon Lucy - Czarownica PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Lucy - Czarownica PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gordon Lucy - Czarownica - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
LUCY GORDON
Czarownica
Tłumaczył Paweł Piasecki
PROLOG
Tłumek odzianych na czarno żałobników skupił się wokół otwartego
grobu. Do zmarzniętej ziemi wkładano trumnę, w której leżał młody mężczyzna.
Mosiężna tabliczka podawała jedynie suche fakty: nazywał się Peter Mullery, w
chwili śmierci miał osiemnaście lat. Tylko szlochająca matka i zesztywniałe
twarze braci przypominały o tym, że był ukochanym, przystojnym, pełnym
życia chłopakiem. I że zmarł za sprawą kobiety pozbawionej serca.
Ksiądz intonował właśnie ostatnie śpiewy, gdy uświadomił sobie, że wokół
nastąpiła jakaś zmiana. Podniósł oczy na żałobników i spostrzegł, że nie
zwracają na niego uwagi. Ich spojrzenia przyciągała młoda kobieta, która
pojawiła się niespodziewanie u wejścia na cmentarz. Od ponurych, białych
wrzosowisk wiał zimny wiatr, podnosząc jej długie, czarne włosy. Stała
Strona 2
nieruchomo, wpatrując się w grupę ludzi, którzy z kolei nie odrywali wzroku od
niej. Mięśnie jej twarzy były napięte, co świadczyć mogło o tym, że boi się, a
mimo to próbuje być odważna.
W końcu zaczęła zbliżać się do grobu. Głowę trzymała wysoko, a jej twarz,
choć naznaczona cierpieniem i strachem, była uderzająco piękna. Milczenie
żałobników miało w sobie coś niepokojąco groźnego, ale ona szła pewnie
naprzód. Może tylko uniesiona nieco wyżej broda wskazywała, ile wysiłku
kosztuje składanie hołdu zmarłemu w atmosferze otaczającej ją nienawiści.
Wokół dał się słyszeć cichy, gniewny pomruk. Kto by pomyślał, że Kirsty
Trennon odważy się tu pokazać? Po chwili zamarł nawet i ten dźwięk. Ksiądz i
żałobnicy stali jak sparaliżowani w kompletnej ciszy, zupełnie jakby poraził ich
jakiś straszny sen.
Zatrzymała się przy otwartym grobie i skierowała na trumnę czarne, błyszczące
oczy. Jej usta poruszały się bezgłośnie, wymawiając słowo „przepraszam".
Powoli rozwarła ramiona i obsypała trumnę liśćmi.
To rozwiało urok, który paraliżował dotąd ruchy żałobników. Podniosła się
wrzawa. Matka zmarłego chłopca krzyknęła w jej stronę:
- Morderczyni! Wiedźma! Czarownica!
Jeden z braci chwycił bryłkę ziemi i cisnął nią w kobietę.
- Za późno na przepraszanie - krzyknął. - Nie dostaniesz tak tanio
przebaczenia - ani teraz, ani kiedykolwiek. Wynoś się i niech cię więcej nie
widzą przyzwoici ludzie.
Zachowywali się jak zwierzęta, gotowe rozszarpać swą ofiarę. Uciekała na
oślep, zalewając się łzami. Gdy biegła, rzucano za nią kamieniami, a krzyki
„Morderczyni, wiedźma, czarownica!" niosły się z cmentarza daleko na
wrzosowiska.
1
Strona 3
Gdy Kirsty dotarła do domu na farmie, podnosił się wiatr. Odwróciła się
w drzwiach, by po raz ostatni spojrzeć na wrzosowisko, przykryte już
pierwszym śniegiem. Stojący przy niej wielki, kudłaty pies zadygotał i wśliznął
się do wewnątrz. W kuchni było rozkosznie ciepło, ale w domu panowała
nieprzyjemna cisza.
Ta cisza towarzyszyła jej dokładnie od roku. Myśli Kirsty podążyły
utartym szlakiem: dokładnie rok temu jej mąż został aresztowany w sprawie
morderstwa Petera Mullery'ego. Rok minął od czasu, gdy została wyrzucona z
pogrzebu Petera przez wrogą jej rodzinę. Jedenaście miesięcy temu jej mąż
zmarł w więzieniu, bezskutecznie próbując przekonać świat o swej niewinności.
Tarn - takie imię nosił pies - zmiótł kolację i wyciągnął się na postrzępionym
dywaniku przed piecem. Kirsty podgrzała puszkę fasolki i zjadła ją z chlebem.
Żywiła się ostatnio wyłącznie gotowym jedzeniem, ponieważ spadł na nią ciężar
wykonywania wszystkich prac na farmie Everdene i nie było czasu na kulinarne
popisy.
Była to mała farma, ale i tak zbyt duża jak na jedną osobę. Za czasów jej
dzieciństwa przy stole zasiadały cztery osoby: jej gruba, pogodna babka, suchy,
czerstwy dziadek, ich syn Will i ona, mała Kirsty, jego córka. Will był
wdowcem, ale przystojnym mężczyzną. Mógł sobie wziąć za drugą żonę niemal
każdą kobietę z Dartmoor. On jednak bez reszty oddał serce swej pierwszej
poślubionej i potem był w stanie kochać jedynie córeczkę, którą mu pozo-
stawiła.
Kirsty towarzyszyła swemu tacie od chwili, gdy skończyła trzy lata.
Pewnego ranka wyskoczyła za nim z domu, wrzeszcząc: „Ja też idę, ja też, ja
też." Ojciec roześmiał się, wziął ją na barana i od tej pory zawsze chodziła
razem z nim. Przy jego boku poznawała świat i surowe piękno Dartmoor.
Z początku myślała, że cały świat jest tak wspaniale dziki jak te wrzosowiska,
lasy i bagna, jak niedostępne skaliste pagórki, usiane tajemniczymi,
Strona 4
prehistorycznymi głazami. Will jednak powiedział jej, że tylko Dartmoor jest
wyjątkowe i że tylko tu jest tak pięknie; że jest to prawdziwy skarb południa
Anglii i że mieszkanie tu jest niezwykłym przywilejem.
Kirsty znała okolicę jak własną kieszeń. Nie obchodziła jej jedynie ta część
wrzosowisk, gdzie we wsi Princetown mieściło się więzienie. Wystarczyło je raz
zobaczyć, by pozostawiło niezatarty ślad w pamięci. Olbrzymi, szary budynek z
pięcioma rzędami małych okienek nasuwał smutne myśli o losie ludzi
zamkniętych za granitowymi murami, odciętych od piękna natury, z którą ona
obcowała na co dzień.
Gdy miała czternaście lat, zmarli dziadkowie. Od tej pory ona i jej ojciec
mieli te sama prawa na farmie. Tak jak Will mogła prowadzić traktor albo
pomagać przy narodzinach cielaka. Will twierdził, że jest urodzoną farmerką,
może tylko jej ciekawość świata, niecierpliwość i skłonność do pośpiechu
wyróżniały ją spośród innych mieszkańców wsi.
- Jesteś w gorącej wodzie kąpana - powiedział jej raz - zupełnie jak twoja
mama. Też miała gorący temperament. Zapalała się, mówiła, co myśli, a dopiero
potem się reflektowała - śmiał się - całkiem tak jak ty.
W tym, co mówił, nawet jeśli krytykował Kirsty, była wielka miłość i
uwielbienie dla córki. Uwielbiali zresztą się nawzajem i przez następnych parę
lat nic nie mąciło ich szczęścia.
A potem Will zginął nagle w wypadku i Kirsty w wieku osiemnastu lat
została sama na tym świecie. Zdarzyło się to akurat na tydzień przed żniwami i
Kirsty oprócz rozpaczy spowodowanej śmiercią ojca musiała martwić się także
o to, jak ratować plony. Całe szczęście wtedy właśnie pojawili się Jack i Caleb
Trennonowie, dwaj Cyganie, którzy szukali pracy.
Przez większą część roku Jack i Caleb wędrowali z taborem,
przemierzając cały kraj wzdłuż i wszerz. Uważali wciąż jednak Dartmoor za
swój dom i latem zawsze wracali na żniwa. Kirsty zatrudniła ich z radością.
Caleb, młodszy i wyższy od Jacka, był czarującym, skorym do śmiechu
Strona 5
chłopakiem. Jack zaś - małomównym, silnym i barczystym mężczyzną.
Pracował za dwóch, godzinami nie zdradzał zmęczenia i nie odzywał się więcej
niż dwoma słowami.
Tamtego roku mieli rekordowe żniwa. Cała trójka od
świtu do zmierzchu zbierała plony, wyjątkowo szczodrze ofiarowywane przez
farmę Everdene. Kirsty kochała swój dom jak nigdy przedtem, a jej myśli często
biegły do Willa. Obiecywała mu, że nie zmarnuje cennego daru, który jej
zostawił.
Później, pod koniec lata, zdarzył jej się nieszczęśliwy upadek i złamała nogę w
kostce. Kiedy Jack niósł ją do domu w swych mocarnych ramionach, Kirsty
myślała z niepokojem, jak też sobie poradzi, gdy jesienią odejdzie od niej ta
para niezmordowanych rąk. Ostatecznie Caleb odszedł, a Jack pozostał,
obiecując doczekać chwili, gdy Kirsty odzyska sprawność. Parę dni potem,
wróciwszy z Ollershaw, sąsiedniej wioski, powiedział z wymuszoną
niedbałością:
- Ludzie zaczynają gadać, Kirsty. Wiesz co... że niby ty i ja tutaj, tylko we
dwoje... Coś chyba trzeba z tym zrobić.
- A co można zrobić?
- Albo sobie pójdę, albo się pobierzemy - powiedział, wzruszając
ramionami.
Podjęła błyskawiczną decyzję. Potem nieraz wyrzucała sobie okrutne
wyrachowanie, ale w jej postanowieniu było przecież ślepe pragnienie
bezpieczeństwa i to, być może, ją usprawiedliwiało.
- Nie chcę, byś odchodził, Jack - odparła. - Ale czy możemy... czy
myślisz, że nam się uda?
- A dlaczego by nie? - Znów wzruszył ramionami. -To taka miła farma.
Potrzebuje mnie, a ja jej. Już nie będę się nigdzie włóczył.
Była to najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszała z jego ust. Wtedy
jednak napełniła ją ulgą. Żeni się ze mną, bo szuka bezpieczeństwa, myślała. To
Strona 6
więc, że go nie kocham, nie ma większego znaczenia. Oto uczciwy układ, który
w takiej sytuacji zawiera wiele kobiet.
- A więc postanowione - powiedziała, a on kiwnął głową na znak zgody.
Nie martwiło ją wtedy, że skazuje się na małżeństwo bez miłości. Do tej pory
bowiem nic nie wiedziała o miłości. Przywykła do zalotników z okolicy, którzy
próbowali szczęścia, zwabieni jej długimi, czarnymi włosami, ciemnymi oczami
i ponętnymi ustami. Odpychała ich z niewzruszonym sercem i szła dalej swoją
drogą. Pocałunki Jacka były niewprawne, ale nawet przyjemne, a jej wdzię-
czność tak wielka, że w sumie mogła wyglądać nawet i na miłość. Pobrali się
więc szybko i już miesiąc później byli małżeństwem.
Gdyby miała skłonność do marzeń, mogłaby wyobrazić sobie, że gdzieś tam
Will potrząsa głową i mruczy: „Za szybko". Kirsty jednak nie umiała marzyć,
toteż nie usłyszała ostrzeżenia.
W miarę upływu lat miała jednak coraz więcej powodów, by tego
żałować. Pożycie z Jackiem było niby zadowalające, ale z czasem jego spokój
przerodził się w ponurą gburowatość i kiedy się odzywał, to tylko po to, by ją
łajać. Kirsty uświadomiła sobie, że wbrew zapewnieniom domagał się od niej
nie tylko poczucia bezpieczeństwa i dachu nad głową. Był o nią zazdrosny, choć
właściwie nie miał do zazdrości powodów. Czuł coś, czego nie rozumiała, sama
nigdy tego nie zaznawszy. Chciał czegoś, czego dać mu nie mogła. Wiedziała
jednak, że aby go zadowolić, nie wystarczy jedynie jej oddanie i przywiązanie.
Powoli wyrastał między nimi mur.
Kirsty obiecywała sobie, że wynagrodzi mu wszystko potomstwem, ale upłynęło
pięć lat i nadal nie mieli dziecka. Ku jej przerażeniu, Everdene przestało też
przynosić dochody. Jack chciał mieć coś do powiedzenia w zarządzaniu farmą,
cóż jednak z tego, skoro natura dała mu siłę, nie zaś umiejętność podejmowania
decyzji. Zawierał niefortunne kontrakty, odrzucał prośby żony i kupował nędzne
zwierzęta, które wkrótce zdychały. Kirsty sprzeciwiała się ostro, a to prowadziło
do coraz częstszych kłótni.
Strona 7
Wtedy właśnie Peter Mullery przyjechał z uniwersytetu na Święta Bożego
Narodzenia. Miał osiemnaście lat, był przystojny, szczupły, bystry. W Everdene
spodziewał się znaleźć pracę. Normalnie o tej porze roku nie było nic do roboty,
ale Jack właśnie wydał ich ostatnie grosze na świnie, które miały być
dostarczone w następnym tygodniu. Nadawał się dla nich jedynie stary chlewik ,
ale i ten wymagał naprawy. Kirsty chętnie więc przyjęła Petera do pracy.
- Wkrótce pojawi się Caleb. Nie potrzebujemy nikogo więcej - burknął
Jack, wyraźnie niezadowolony z jej decyzji.
- Pojawi się, albo i nie. Wiesz, jaki bywa nieodpowiedzialny. A w
przyszłym tygodniu przywożą nam świnie.
- Dobrze, ja się tym zajmę - krzyknął Jack. - To dobre świnie, zobaczysz.
- Pewnie tak, ale przecież gdzieś trzeba je upchnąć. Sam mówiłeś, że
potrzebujemy pomocy.
- Miałem na myśli kogoś nawykłego do ciężkiej pracy, a nie chłopca
marnującego życie na książki.
- A co jest złego w książkach? Czasami żałuję, że nie mam więcej czasu
na czytanie.
Rzucił jej gniewne spojrzenie i wybiegł z pokoju, jak zawsze wtedy, gdy nie
wiedział, co odpowiedzieć.
Caleb rzeczywiście wkrótce się pojawił, ale dopiero po tygodniu, gdy Peter
zdążył się już wprowadzić. Dużo pracował, nawet przychodził prosić Kirsty o
dodatkowe zajęcia, mimo to zawsze udawało mu się znaleźć sporo wolnego
czasu. Przychodził wtedy do niej, by pogawędzić. Lubiła to. Peter był poetą, a ją
zawsze pociągały nieznane światy. Pewnego dnia powiedział jej, że jest piękna.
Zaśmiała się lekceważąco.
- Ja? Skądże znowu! Jestem wysoka, chuda i mam kościstą twarz.
- Jesteś smukła jak wierzba i masz twarz Madonny z obrazu El Greca -
powiedział po prostu.
Musiał zauważyć jej zakłopotanie, bo następnego dnia przyniósł album z
Strona 8
reprodukcjami El Greca. Patrząc na Hiszpanki o głęboko osadzonych oczach z
długimi rzęsami, uświadomiła sobie, że rzeczywiście wygląda podobnie.
Przeoczyła jednak istotniejsze podobieństwo, które kryło się w kontraście
między ascetycznymi twarzami kobiet, a ich zmysłowymi ustami.
- Czy wy dwoje nie macie nic innego do roboty? -zgromił ich wtedy
groźny głos Jacka.
Unieśli głowy i spotkali jego złowrogie spojrzenie.
- Jest pora lunchu - łagodziła sytuację Kirsty - Peter pokazuje mi książkę.
- Jest już po lunchu, a my nie mamy czasu na bzdurne książki.
Rozzłoszczonej Kirsty nie przyszło do głowy, że Jack, który nie mógł się
pochwalić właściwie żadnym wykształceniem, poczuł się zapewne odrzucony i
zagrożony. Wieczorem wytknęła mu złe zachowanie i doszło do kłótni.
- Nie pozwolę, by się do ciebie umizgiwał! - krzyczał Jack.
- On tego nie robi - powiedziała z oburzeniem.
- Robi - włączył się Caleb. - Widziałem, jak przyglądał się tobie, gdy
patrzyłaś w inną stronę. Wiem, o czym myśli... - Słowa zamarły mu na ustach,
gdy Jack odwrócił się ku niemu z dziką wściekłością w oczach.
- Zamknij swą śmierdzącą gębę, albo sam to zrobię! Nazajutrz Peter w
ogóle nie przyszedł. Jack wyjaśnił:
- Wyrzuciłem go i powiedziałem, co zrobię, jeśli będzie się kręcił koło
spódnicy mojej żony.
- Peter nic dla mnie nie znaczy - odparła twardo Kirsty. - Dobrze o tym
wiesz.
- Czyżby? W twojej głowie jest takie miejsce, do którego ja nie mam
dostępu. Skąd mam wiedzieć, co się tam dzieje?
Przez trzy dni Peter nie postawił u nich nogi. Wreszcie pewnego popołudnia
pojawił się w chlewie.
- Czekałem na wiadomość od ciebie - powiedział z wyrzutem.
Ta wymówka za bardzo przypominała jej Jacka. Czy zawsze będą prześladować
Strona 9
mnie mężczyźni, którzy chcą ode mnie czegoś, czego nie mogę im dać? -
pomyślała z żalem.
- Powinnam była odesłać ci książkę. Przepraszam - celowo udawała, że
nie rozumie, o co chodzi Peterowi.
- Do licha z książką! Ja pragnę ciebie, Kirsty, nie widzisz tego? Kocham
cię. Powiedz, że też mnie kochasz. Muszę to od ciebie usłyszeć.
- Peter, proszę cię, odejdź. Nie kocham cię. Nie potrafię. - Nagle ogarnęła
ją rozpacz. - Ja chyba nikogo nie potrafię kochać.
- Nie wierzę. Jesteś stworzona do miłości. Myśli o tobie nie dają mi spać.
Kirsty... Kirsty, kochanie....
Z trudem wycisnął pocałunek na jej niechętnych ustach. Objął ją, lecz ciało
Kirsty było zimne i nieustępliwe. Przycisnął mocniej do siebie, a wtedy ona
zaczęła wyrywać mu się ze złością, protestując głośno. Nagle poczuła, że została
oswobodzona.
Oparła się o ścianę i zobaczyła, jak Jack, z twarzą poszarzałą z wściekłości,
wywleka Petera z chlewu i rzuca go na ziemię.
- Nie przychodź tu nigdy więcej, gnojku! - krzyczał. - Jeśli jeszcze raz
zobaczę cię obok mej żony, zabiję cię. Słyszysz? Za-bi-ję...
Caleb chwycił Jacka, jakby chciał go powstrzymać, aby ten nie zrealizował już
teraz swojej groźby. Jack natomiast potrząsnął ostatni raz Peterem, po czym
nienawistnym spojrzeniem zmierzył Kirsty.
Tak, to właśnie w tym miejscu próbowała zawsze zatrzymać falę wspomnień i
nie pamiętać, co było dalej. Myśli jednak powracały natrętnie, zmuszając ją, by
na nowo przeżywała te straszne chwile. Widziała siebie, jak siedzi sama tego
wieczora i czeka na powrót Jacka z pubu. Jak tymczasem wraca Caleb i
zaniepokojony pyta o niego. Jak mówi:
- Miałem nadzieję, że już jest w domu... był tam Peter... zaczęła się bójka.
Peter wyszedł, ale Jack nie odstępował go na krok. Próbowałem iść za nimi,
tylko że trochę za dużo wypiłem i zgubiłem ich...
Strona 10
Jack nie wrócił na noc, a nad ranem znaleziono ciało Petera. Leżał w strumieniu,
w małym jarze, twarzą do dołu.
O morderstwo oskarżono Jacka. Zawzięcie dowodził swej niewinności,
twierdząc, że szedł za Peterem tylko kawałek, a potem zboczył na wrzosowiska,
po których włóczył się całą noc. Oprócz Kirsty i Caleba nikt mu jednak nie
wierzył, Jack nie zyskał tu sobie szacunku i sympatii. Poza tym w pubie było
tamtego wieczora wielu mieszkańców wioski, którzy słyszeli gwałtowne
oskarżenia, jakie rzucał w stronę chłopca. Widzieli jego wściekłą nienawiść.
Peter był natomiast ulubieńcem wszystkich. Sąsiedzi potępili człowieka, którego
uznali za jego mordercę, i obrócili gniew na kobietę, której tajemnicze piękno
spowodowało tragedię. Nazwali ją czarownicą, która doprowadziła do zguby
niewinnego młodzieńca. Nagle Kirsty utraciła wszystkich przyjaciół.
Otuchy dodawała jej nadzieja, że w sądzie dowiedziona zostanie niewinność
Jacka. Do procesu jednak nigdy nie doszło. Po trzech miesiącach spędzonych w
więzieniu Jack zmarł na zawał serca. W ostatnich chwilach przed śmiercią
trzymał Kirsty za rękę i mówił zduszonym głosem:
- Nie zrobiłem tego... jestem nie... niewinny... Powiedz, że mi... że
wierzysz...
- Tak, wierzę ci - szepnęła żarliwie. Przepełniona litością dla
umierającego, dorzuciła jeszcze nawet: - Wierzę ci, kochanie.
Na pogrzebie stał przy niej tylko Caleb. Pozostał z nią jeszcze do wiosny, ale
potem odszedł i Kirsty została z całą farmą na swojej głowie. Latem zaś w ogóle
się nie pojawił i Kirsty musiała od tej pory wynajmować przygodnych
robotników - z reguły ludzi, których inni nie chcieli zatrudnić. Z taką pomocą
ledwo sobie radziła ze słabymi r plonami.
Bała się wybrać do Ollershaw. Sąsiadki naprawdę traktowały ją jak czarownicę i
na jej widok pośpiesznie odwracały oczy. Zła sława Kirsty przyciągała za to
mężczyzn. Niektórzy z nich rozbierali ją wzrokiem i szukali tylko pretekstu, by
porozmawiać z nią na osobności. Nienawidziła tych spojrzeli. Czaiły się w nich
Strona 11
sugestie, że kobieta taka jak ona, niezamężna i od dłuższego czasu samotna,
musi teraz do bólu pragnąć mężczyzny. Paru z nich nie omieszkało zresztą
wybrać się do Everdene po zmroku. Odstraszały ich dopiero wystrzały z
dubeltówki.
Kirsty zastanawiała się z goryczą, dlaczego tak łatwo przychodziło im myśleć o
niej same najgorsze rzeczy. Nie umiała spojrzeć na siebie ich oczyma. Obca jej
była ta aura zmysłowego magnetyzmu, która przylgnęła do niej jak duszny
zapach perfum. Gdy patrzyła na siebie w lustrze, wcale nie myślała, jak oni, że
jej ciało jest niczym wygasły wulkan, który w każdej chwili może ponownie
wybuchnąć. Nie miała też pojęcia o tym, że każdy mężczyzna, który ją
zobaczył, czul, że gotów byłby zabić, byle tylko ją posiąść, ani o tym, że kobiety
wy czytywały te myśli z oczu swych mężów i bały się. O siebie i o nich.
Czuła się coraz bardziej odrzucona i wyobcowana. Zaczęła kupować rzeczy w
wielkich ilościach, tak by nie musieć zbyt często robić zakupów w miasteczku.
Czasami przez cały miesiąc nie otwierała do nikogo ust i nawet jej to teraz
odpowiadało. Jeżeli rzeczywiście spoczywała na niej jakaś klątwa, przez którą
straciło życie dwóch pragnących jej mężczyzn, to mogła przynajmniej ukryć ją z
dala od świata i nie wyrządzać już nikomu krzywdy. Była samotna, lecz
pogodzona z losem.
W miarę jak topniały jej fundusze, ociągała się z płaceniem rachunków za
telefon, aż wreszcie linia została odcięta. Wprawdzie po jakimś czasie Kirsty
zapłaciła, ale połączenia nigdy nie przywrócono. Mówiła sobie, że nie stać
byłoby ją na opłatę za ponowne podłączenie, ale tak naprawdę po prostu nie
zależało jej na tym. Krok po kroku wycofywała się w głąb siebie.
Za dnia pracowała w polu, ubrana w workowate męskie stroje, obuta w gumiaki,
z włosami zaczesanymi do tyłu pod starym wełnianym kapeluszem, tak jakby
przez ukrywanie swej kobiecości mogła zaprzeczyć jej powabowi i sile. W nocy
nie spała, dręczona wyrzutami sumienia. Nie zdradziła nigdy męża, ale poślubiła
go bez miłości i doprowadziła do jego zguby.
Strona 12
Nadal trzymała wszystkie rzeczy Jacka. Jego ubrania, wyprane i odprasowane,
wisiały w szafie w pokoju jej dziadków. Wyrzucając je, czułaby się tak, jakby
wyrzucała z domu Jacka, a na to nie pozwalało jej poczucie winy.
Otrząsnęła się z zadumy, uświadamiając sobie, że cały wieczór zszedł jej na
rozpamiętywaniu przeszłości. Czas na odpoczynek, pomyślała i przez okno
sypialni ostatni raz spojrzała na śnieg. Wiedziała, że od więzienia Princetown
dzieli ją piętnaście mil i że choćby chciała, nie byłaby
w stanie go dojrzeć, a jednak oczy miała utkwione w tamtym kierunku.
Zadrżała na myśl o ohydnych ścianach z granitu. Parę dni temu zbiegł jeden z
więźniów i pojawiła się u niej policja. Wypytywali, czy nie widziała nikogo
obcego. Na pewno już go złapali albo sam się poddał, nie mogąc znaleźć
schronienia przed zimnem. Choć może wędruje jeszcze mimo braku sił. A może
położył się gdzieś, śnieg przykrył go śmiertelną powłoką i ciało zostanie
odnalezione dopiero wtedy, gdy wszystko odtaje... Wzdrygnęła się i zasunęła
zasłony.
Zbudziło ją warczenie psa. Przez chwilę leżała bez ruchu, nasłuchując uważnie,
ale niczego podejrzanego nie usłyszała. Nagle Tarn wyskoczył z łóżka i wybiegł
z pokoju. Kirsty narzuciła szlafrok i zbiegła na dół, gdzie pies już skrobał do
frontowych drzwi. Zdjęła z wieszaka przy drzwiach dubeltówkę, sięgnęła po
latarkę i wyszła na dwór.
Padało przez całą noc i teraz w ciemności widziała tylko przykrywającą
wszystko grubą warstwę śniegu. Nocna cisza wydawała się niezmącona, a
jednak Tam skierował się podejrzanie szybko wprost do chlewu. Kirsty poszła
za nim. Otworzyła drzwi i cicho wsunęła się do wewnątrz. Powoli omiotła
chlewik światłem latarki.
Nagle tuż obok usłyszała czyjś chrapliwy oddech. Był w nim dziwny ton, ale nie
miała czasu tego analizować.
- Wychodź, tylko powoli! - zawołała. - Mam broń.
Słoma zaszeleściła cicho i po chwili z ciemności wynurzyła się męska postać.
Strona 13
Był bardzo wysoki, miał ostre rysy i krótko przycięte włosy. Latarka oświetlała
go od dołu,
tworząc niesamowite cienie, które nadawały jego twarzy diaboliczny wygląd.
Nawet w tym słabym świetle Kirsty dostrzegła więzienny uniform. Nie bała się
jednak. Czuła raczej złość, że ktoś zakłócił jej samotność. Mężczyzna zrobił
ruch w jej stronę.
- Na miejsce! - twardo nakazała, podnosząc strzelbę. Ale on jakby jej nie
widział. Zachwiał się raz jeszcze,
wyciągnął rękę, po czym runął na ziemię u jej stóp.
Kirsty przyklękła i przewróciła go na plecy. Ubranie miał przemoczone i zimne,
ale jego skóra wprost parzyła jej palce. Oczy mężczyzny były nadal otwarte,
lecz nie reagowały na jej widok. Jego wzrok przenosił się z miejsca na miejsce,
jakby czegoś na próżno szukał.
Na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas, pomyślała. Teraz trzeba zaprowadzić go
do domu.
- Spróbuj usiąść - powiedziała, biorąc go pod pachy. Był bezwładny i
ciężki. - No, obejmij mnie ramionami za szyję - sapnęła, z trudem łapiąc oddech
- tak bym mogła cię podnieść.
- Po co? - zapytał, zdoławszy na chwilę uwolnić się od gorączkowych
majaczeń.
- Muszę zaprowadzić cię do domu.
- Nie... nie mów... nikomu. Proszę... - wystękał, na próżno usiłując jej się
wyrwać.
- Nikogo tu nie ma oprócz mnie - powiedziała. - No, dalej, łap mnie za
szyję.
Stanowczy ton Kirsty wywarł na nim wrażenie i posłuchał. Był wielkim i
ciężkim mężczyzną, ale i jej nie brakowało siły. Zdołała postawić go na nogi i
przewlec jakoś z chlewu do mieszkania.
W kuchni posadziła go na krześle, rozpaliła w piecu, po czym pobiegła na górę
Strona 14
po koce i gruby szlafrok, który kiedyś należał do Jacka. Rozebrawszy
nieznajomego do naga, spostrzegła, że więzienny uniform wisiał na nim tak,
jakby w więzieniu znacznie schudł. Nie patrzyła na niego jak na mężczyznę. Był
problemem do rozwiązania, chorą istotą, którą trzeba podtrzymać przy życiu,
zanim podejmie się dalsze decyzje.
Ubrała go w szlafrok, po czym przeciągnęła z sąsiedniego pokoju do kuchni, na
wielką sofę. Posłuży mu za łóżko, a kuchnia jest najcieplejszym
pomieszczeniem w domu. Rozłożyła koce i postawiła na piecu garnek z
mlekiem. Gdy już się zagrzało, dolała doń porządną porcję whisky, posłodziła i
przytknęła napój do jego warg.
- Wypij to - powiedziała zdecydowanie.
Podporządkował się poleceniu. Kiedy skończył pić, głowa zwisła mu
bezwładnie na jej ramieniu. Zdołała dociągnąć go do sofy i otulić kocami.
Poczuła, że gwałtownie zadygotał, choć skórę miał nadal suchą i gorącą.
Zaczynała się niepokoić. Gdyby działał telefon, mogłaby wezwać pogotowie, a
tak dopiero rano będzie mogła liczyć na jakąś pomoc. Dołożyła do ognia
grubych pniaków, doprowadzając temperaturę do poziomu, przy którym mogła
włączyć prościutki, domowy system centralnego ogrzewania.
Przez następne parę godzin czuwała przy nim, co jakiś czas podsycając płomień.
Patrząc na zbiega, starała się sobie przypomnieć, co o nim mówiono w radiu.
Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to zapamiętany fakt, że gwałtownie bronił
się przed aresztowaniem. Barczyste plecy
i wielkie, potężne dłonie budziły respekt nawet teraz, gdy tak bardzo wychudł.
Miał trzydniowy zarost, ale łatwo przyszło jej odgadnąć, że dobiega
czterdziestki, ma pociągłą twarz, wystające kości policzkowe i mocną szczękę.
Niebieskawo czarny zarost na tle bladej skóry wyglądał jak siniaki, a brwi
tworzyły nad oczami wyraźną, niemal prostą linię. Kirsty zaskoczyły jego usta.
Były pełne i szerokie, co tworzyło dziwny kontrast z ogólnym mizernym wyglą-
dem. Usta te cały czas poruszały się, mamrocząc w gorączce słowa, których nie
Strona 15
rozumiała. Co jakiś czas na chwilę otwierał oczy i patrzył na Kirsty
niewidzącym spojrzeniem, po czym znów je na długo zamykał.
Był w piekle. Przebywał tam od trzech miesięcy i zauważył, że piekło ma wiele
postaci: zdrada, urażona duma, wściekłość i rozpacz. Zdecydowanie najgorsza
była zdrada. Kręcił się na karuzeli niewiary, oszałamiającego powodzenia,
nadziei, niespełnienia i lęku.
Teraz piekło przybrało kolejną postać, bardziej przypominającą dziecięce
wyobrażenia. Oto wpada do paleniska. Ktoś podsyca płomień i wlewa mu do
gardła ognistą ciecz, aż ciepło przeszywa go na wylot. Zamiast bólu czuje
pragnienie, by poddać się tej sile, która ma nad nim władzę. Było mu tak
strasznie zimno i tak się bał. Teraz jest już ciepło i bezpiecznie.
Uchylając powieki, dostrzega anioła-kobietę. Ma ona piękną, zagadkową twarz,
jaką mężczyźni widują jedynie w snach, i dotyka go lekko, jak podmuch wiatru.
Ale najbardziej uderza go to, że w jej oczach palą się straszne płomienie, tak
jakby również ona była w piekle, miejscu
wygnania upadłych aniołów. Kto to jest? Anioł, diabeł, księżniczka czy
czarownica?
Kirsty wymknęła się do małej szopy, gdzie trzymała zapas opału, i powróciła z
naręczem drewna. Potrzeba było jeszcze trzech wypraw do szopy, by napełnić
piec i zostawić trochę polan na później. Mężczyzna znów zrobił się niespokojny.
Usiadła na skraju sofy i delikatnie dotknęła jego twarzy, by przynieść mu ulgę.
Natychmiast odwrócił głowę, tak że jego usta otarły się o jej dłoń .
Z przerażeniem cofnęła rękę. Dłoń paliła ją w miejscu, gdzie jej dotknął, a
każdy nerw drżał, jakby porażony prądem. Co najdziwniejsze, zdawało się jej,
że słyszała wypowiedziane szeptem słowa „upadły anioł".
Miesza mi się w głowie, pomyślała. Od tak dawna jestem sama, że mam
przywidzenia.
Uważnie przyjrzała się śpiącemu mężczyźnie. Był zupełnie nieruchomy, nie
wyglądało na to, żeby mógł coś przed chwilą mówić czy poruszać się.
Strona 16
Ale nagle krzyknął.
- Nie! - usłyszała i po chwili gwałtownie usiadł, a jego ciało naprężyło się
i zesztywniało. Przytrzymała go, by nie zrzucił z siebie okrycia. - Nie! - Opierał
się z całych sił. - Nie, do licha, nie!
Wstąpiła w niego gorączkowa energia. Miał dzikie, błędne spojrzenie, które
mówiło Kirsty, że nie widzi teraz jej, tylko kogoś innego, kto budzi w nim
nienawiść i grozę. Z najwyższym wysiłkiem utrzymała go na miejscu.
- Zostaw mnie! - krzyczał. - Nie dotykaj mnie... Kirsty za późno zwróciła
uwagę na jego drugą, wolną rękę i potężny cios w szczękę powalił ją na
podłogę. Atak furii przeminął jednak równie niespodziewanie, jak się zaczął.
Gdy tylko stanęła na nogi, mężczyzna leżał już nieruchomo na sofie, gapiąc się
bezmyślnie w przestrzeń nad sobą. Pośpiesznie okryła go kocami, a on
posłusznie poddał się jej zabiegom.
Teraz zaczęła poważnie się bać. Jeśli wkrótce nie sprowadzi pomocy, on może
umrzeć tu, w jej kuchni. Na myśl o tym Kirsty zaczęła modlić się w duchu. Nie,
nigdy więcej śmierci! Boże, proszę, nigdy więcej...
- Musisz przeżyć - mamrotała, ledwo rozumiejąc, że mówi to na głos - po
prostu musisz.
Po raz pierwszy spojrzał na nią przytomnie.
- Po co? - zapytał chrapliwym szeptem. - Żebyś mnie tam odesłała?
- Zrozum - odparła stanowczo -ja nie mogę ci pomóc. Trzeba posłać po
lekarza, inaczej umrzesz.
Chwyciły go gwałtowne dreszcze. Przylgnął do Kirsty, palce kurczowo wczepił
w jej ramiona. Gdy atak przeminął, był wyczerpany, ale spojrzenie miał wciąż
utkwione w jej oczach.
- Daj mi więc umrzeć... - dyszał - wolę umrzeć niż... znów dać się
zamknąć. Ty tego... nie zrozumiesz....
Pomyślała o sercu Jacka, które nie wytrzymało zamknięcia za kratami, i nagle
poczuła, że ma ściśnięte gardło.
Strona 17
- Rozumiem - skinęła głową - nawet nie wiesz, jak dobrze.
- Więc nie mów... nikomu. Daj mi szansę. Jeśli zdołam się wydostać -
oddychał teraz z większym wysiłkiem -
udowodnię... co naprawdę... Niewinny... udowodnię.... niewinny...
Wpatrywała się w niego, czując, jak włosy jeżą się na jej głowie.
- Mówisz... że jesteś nie winny? Uśmiechnął się ironicznie.
- O tak, wiem... To właśnie.... wszyscy tak mówią, prawda? - Jego
uśmiech zgasł. Powtórzył z wielkim naciskiem: - Ale ja naprawdę tego nie
zrobiłem. Przysięgam. Pomóż mi.
Oczy mu się zaszkliły. Kirsty zrozumiała, że znów popada w śpiączkę. Za
każdym razem, gdy jak w modlitewnym transie powtarzał słowo „niewinny",
rosła jej udręka. Jeśli jest choć cień szansy, że mówi prawdę, jak może go tam
odesłać?
W końcu uspokoił się i zapadł w sen. Usiadła przy piecu, gdyż nagle zaczęła się
cała trząść. Po chwili zrozumiała, że ciepło jej teraz nic nie pomoże. Przez rok
głuszyła w sobie wszelkie wspomnienia, a teraz nieoczekiwane pojawienie się
tego zbiega obudziło je na nowo. Przez chwilę zapałała nienawiścią do niego.
Gdyby choć działał telefon, wezwałaby kogoś i zabrano by intruza, a ona znów
wróciłaby do swego bezpiecznego odrętwienia. Potem uświadomiła sobie, że na
to jest już za późno. On jest tutaj i trzeba doprowadzić sprawę do końca - bo
inaczej nigdy nie odzyska spokoju.
- Dobra - mruknęła, podnosząc się z miejsca. - Jeśli trzeba to zrobić,
zabierzmy się porządnie do dzieła.
Miała jeszcze masę whisky. Jack kupił butelkę tuż przed aresztowaniem, a ona
nie wypiła nawet kropelki. Podgrzała porcję mleka, wsypała dużo cukru, nie
żałowała też trunku. Trzeba było wytrwałości i sprytu, by obudzić go i wlać mu
płyn do gardła, ale w końcu się udało. Zapadł ponownie w niespokojny sen, a
Kirsty odczekała godzinę, zanim powtórzyła cały zabieg. Był równie chory, co
wygłodzony i musiała jakoś pobudzić w nim energię, by zdołał zjeść normalny
Strona 18
posiłek.
Noc ciągnęła się w nieskończoność. Czuwała przy nim, pojąc go, jak tylko
często mogła. Czasami leżał spokojnie, to znów powracały majaki i wtedy
miotał się strasznie, próbując zrzucić okrycie i wykrzykując, że jest niewinny.
- Cicho - Kirsty reagowała od razu na dźwięk owego słowa. - Nie mów
tego.
Znów otworzył oczy, ale Kirsty nie wiedziała, czy ją widzi.
- Muszę to mówić... nie rozumiesz? Ktoś musi mi uwierzyć. Ja tego nie
zrobiłem. Powiedz ty, powiedz, że wierzysz...
Nagle poczuła się tak, jakby znów była w więziennym szpitalu. Wiedziała już z
doświadczenia, jak przynieść ulgę udręczonemu człowiekowi. Powoli wzięła
jego dłoń między swoje dłonie i powiedziała:
- Tak, wierzę ci. Wierzę ci, kochanie...
2
Obudził się w nieznanym pokoju, niemal całkiem pogrążonym w ciemności.
Światło dawała tylko mała lampka na stoliku. Wygasł już ogień, który go trawił,
i teraz miał w głowie uczucie lekkości. Czuł się tak, jak gdyby swobodnie unosił
się w przestworzach, rozumiejąc wszystko. Wiedział na przykład, że kobieta
siedząca przy nim na podłodze, jest zagubiona w swym wewnętrznym świecie i
że to jest nieprzyjazny, samotny świat, gdzie w ciszy i cierpieniu rozmyśla się
nad jakąś straszną tajemnicą. Nagle poznał ją.
- Upadły anioł... - szepnął.
Gwałtownie uniosła głowę i zobaczył błyskawicę gniewu w najcudowniejszych
oczach, jakie dane mu było widzieć.
- Jakim prawem zakłóca pan mój spokój? - zapytała szorstko.
- Chciałem tylko na parę godzin ukryć się w chlewie. - Jego spojrzenie
spoczęło na telefonie i jęknął rozpaczliwie. - Jak sądzę, już pani po nich
zadzwoniła i zaraz tu będą.
- Telefon nie działa. Nikt nie przyjdzie. - Podniosła się
Strona 19
z kolan i przyjrzała mu się z napięciem. - Gorączka na szczęście opadła. -
Dotknęła jego twarzy, potem szlafroka i aż krzyknęła z wrażenia. - Jest pan cały
mokry! Przyniosę suche rzeczy.
Zniknęła, a on wreszcie odrzucił na bok koce. Nie odrywał wzroku od telefonu.
Mogła przecież kłamać. Postawił nogi na podłodze i usiłował powstać, czuł się
jednak tak, jakby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w tył. Gdy udało mu się
wreszcie stanąć, przez chwilę zmagał się z zawrotami głowy, a potem krok po
kroku, czepiając się mebli, zaczął stąpać w kierunku telefonu.
- Co pan, u licha, robi!
Obrócił się i zobaczył, że kobieta rzuca na bok ubranie i szybko zmierza w jego
stronę. Zatrzymał ją ruchem ręki.
- Niech pani się nie zbliża - wykrztusił z siebie. - Chcę tylko wiedzieć,
czy pani nie kłamie.
Pot wystąpił mu na czoło. Telefon zdawał się być oddalony o tysiące
kilometrów. Ubiegając jego zamiary, kobieta podniosła słuchawkę i wyciągnęła
ją ku niemu, by usłyszał, że telefon milczy. Poczuł taką ulgę, że aż zachwiał się
i znów musiała go podeprzeć, a następnie zaprowadzić do sofy.
- Jest pan tu od pięciu godzin. Gdybym zadzwoniła, już by tu byli.
- Od pięciu godzin? - Czuł się, jakby upłynęło zaledwie parę minut.
- Niech pan wyskakuje z tego szlafroka, bo inaczej zapalenie płuc gotowe.
Rozebrała go sprawnymi ruchami i zaczęła wycierać do sucha. Po raz pierwszy
zorientował się, że nie ma na sobie
ubrania. Krępowało go, że obca osoba widzi jego nagość, ale ta stanowcza,
młoda kobieta nie zwracała najwyraźniej na to uwagi. Pomogła mu założyć
suchą, flanelową piżamę i usadziła go na krześle, rozkładając w tym czasie
świeże koce na sofie. Skończywszy, nakazała, żeby się położył, a on, który
przysięgał, że gdy tylko wydostanie się z więzienia, już nigdy nikomu nie zaufa
i nikogo nie posłucha, posłusznie wykonał jej polecenie.
Gdy jednak przestało mu się kręcić w głowie, powróciły podejrzenia.
Strona 20
- Wprawdzie nie mogła pani nigdzie zadzwonić, ale teraz jest już dzień i...
- Tak. Mogłabym pana zamknąć i biec po pomoc -przyznała mu rację. - I
co? Myśli pan, że to zrobię?
Na próżno próbował wyczytać coś z jej twarzy.
- Nie wiem - powiedział wreszcie z rezygnacją.
- Ja też nie wiem.
Zaskoczyła go oschłość i zwięzłość jej wypowiedzi. Mówiła jak ktoś, kto z
trudem znajduje właściwe słowa, kto musi na nowo nauczyć się mówić. W tym
momencie przypomniał sobie pewien szczegół.
- Powiedziała pani, że wierzy w mą niewinność.
- Czyżby? - zapytała sucho.
- Musi pani to pamiętać. - Oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia, gdy w
pamięci pojawił się kolejny szczegół. -I powiedziała pani do mnie... tak,
powiedziała pani „kochanie".
- Zgoda, być może powiedziałam - rzuciła. - Dobrze nie pamiętam.
- Myślę, że pamięta pani, tylko teraz pani tego żałuje.
Nie jest tak? - Im bardziej ją naciskał, tym bardziej wycofywała się w głąb
siebie. - Powiedziała to pani tylko po to, by mnie uciszyć, prawda? - podniósł
głos.
- Nie, ja... - od razu urwała, jakby niebezpieczne było każde słowo.
- Więc mówiła pani szczerze?
- Nie wiem. - Był to głos kobiety znajdującej się u kresu wytrzymałości. -
Nie wiem, w co wierzyć. I nie wiem, co zrobię. Ma pan rację, nie ufając mi.
- Od roku nikomu nie ufam - oznajmił butnie.
- Ja też nie - rzuciła po chwili milczenia i odwróciła od niego spojrzenie.
Domyślił się, że dotknął jakiejś bolesnej struny, i zrobiło mu się przykro.
- Gdzie jestem? - zapytał, by przerwać ciszę.
- Wciąż w Dartmoor. Farma Everdene, niecałe trzydzieści kilometrów na
południe od Princetown. Mam na imię Kirsty. Tak może pan do mnie mówić.