Goraj Piotr - Negatyw

Szczegóły
Tytuł Goraj Piotr - Negatyw
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Goraj Piotr - Negatyw PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Goraj Piotr - Negatyw pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Goraj Piotr - Negatyw Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Goraj Piotr - Negatyw Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

PIOTR GORAJ Negatyw He who was living is now dead We who are living are now dying With a little patience T. S. ELIOT, "THE WASTE LAND" Każdy dzień był jak szare mydło. Gapiąc się o poranku w lustrzane odbicie, odczuwała pokrewieństwo z wyciśniętą tubką pasty do zębów. Wyobrażała sobie swój organizm jako wielokomórkowy zakład produkcyjny z dziewiętnastego wieku. Co rano ściągały doń rzesze ofiar kapitalizmu i z nienawiścią brały się do roboty. Wszystko rozkręcało się opornie jak w ciągliwym budyniu. Parę lat temu wyglądało to zupełnie inaczej. Budziła się z wytrzeszczem niczym u sowy w południe i ruszała do boju w białej gorączce, z turbodoładowaniem; wszystko działało znakomicie. Wystarczyła iskra, żeby wzniecić pożar entuzjazmu. Po prawdzie starczyło splunąć, żeby ten pożar ugasić. Była jak pies uwiązany na gumie do budy. Im dłuższy wyskok naprzód, tym mocniej trach o budę. Miotała się między biegunami jak głupie jojo; z wyżyn euforii spadała z hukiem na dno ciężkiej depresji. Taka intensywna eksploatacja nadwyrężyła jej pancerz ochronny: nabyta nadwrażliwość nie pozwalała normalnie funkcjonować. Zaczęła sobie ubliżać: cholera, mimoza. Wychowanie w cieplarnianych warunkach. Mamusia, tatuś, córusia, cienka skóra. Ziarnko grochu. Podjęła decyzję. Trzeba oduczyć się histerycznego reagowania na rzeczywistość, a wyrobić umiejętność oglądania jej jak w kinie. Nie widziała wielu możliwości, zaledwie trzy: chlać, ćpać albo się zahartować. Do pierwszych dwóch nie miała zdrowia. Wybrała studia medyczne, bo mdliło ją na widok rozjechanego gołębia. Przez pierwszy rok uczyła się roli zimnego obserwatora. Opłaciła to serią spoconych nocy. Śniła rowy pełne pomarańczowych noworodków, poukładanych rzędem jak sardynki. Przemawiały ochrypłym barytonem i wyśmiewały się z niej, gulgocząc flegmą. Tak więc zanurzając się w oniryczną bawełnę, nie doznawała ulgi ani odprężenia; myślała z lękiem, czy i tym razem pojawi się w jej śnie ponury goryl z prosektorium. Była przekonana, że facet ma czarne zęby i plecy obrośnięte gęstwą czarnych kudłów. Kiedy się pojawiał, metodycznie i bez emocji sortując i myjąc pozieleniałe ciała, wbrew sobie wpijała wzrok w jego zaciśnięte usta, oczekując z lękiem, że je otworzy. Wtedy z jego gardzieli wypełznie drapieżna wątroba i żarłocznie rzuci się na nią. W chwilach największej niemocy obiecywała sobie trzymać się jak najdalej od medycyny. Bez mrugnięcia złożyła przysięgę Hipokratesa, składając jednocześnie prywatne przyrzeczenie, że jeśli kiedykolwiek usłyszy wołanie o lekarza, to zmyje się z miejsca w podskokach i pójdzie zmierzyć sobie ciśnienie. Po kilku latach jej system nerwowy dotknęło coś w rodzaju zrogowacenia. Ale podczas nocnych dyżurów, przechadzając się po zimnojasnych korytarzach szpitala jak znudzony nosorożec, często myślała o tamtych nadwrażliwych czasach. To był wyjątkowo monotonny dyżur. Nic się nie działo. Nic nie dowieźli. Stara znajoma nuda zlazła z sufitu i rozwalała się bezczelnie na biurku. Objawiała się tak jako uboczny produkt terapii znieczulającej. Wiekuiste niezadowolenie z wykrzywioną gębą wkroczyło do jej życia niedługo po nudzie. Czyli ogólnie biorąc nic się nie zmieniło. Kiedyś męczyło ją własne przeczulenie, teraz ciążył i ograniczał mur, którym tak skutecznie się zabetonowała. Rutynowo puściła z dymem paczkę fajek, żeby przepędzić pokraki z biurka. Jak zwykle nie pomogło. Rób coś. Zadzwoń sobie. Palec wskazujący wystukał znaną kombinację cyfr. Miała wrażenie, że znudziła go już ta kombinacja. - Halo - burknął głos jak benzyna. - Wita cię twój domowy lekarz - odpowiedziała tonem o wystudiowanie nieprzyjemnym brzmieniu. Zapragnęła, by facet na drugim końcu dołożył starań, żeby przynajmniej sposób mówienia oczyścić z gnuśności. - Fajnie, że dzwonisz - przemówił grzybem porosły głos, nie maskując niezadowolenia. - Co robisz? - Nic szczególnego. - Pewnie leżysz i żresz batonika. - Pudło. Tylko leżę. - Dlaczego nie żresz batonika? - Skończyły mi się - wyjaśnił z irytacją. Naprzód. Zrób sobie dobrze. - Gapisz się w telewizor? - Znowu pudło. - Patelnia cierpi? - Co? - Patelnia po wczorajszych jajkach na bekonie - wyjaśniła. - Stawiam lewą nerkę, że jej nie umyłeś. - Nudny dyżur, co? Niewiarygodne, jak gładko zmierza się czasem do celu. Jedziemy niby po szynach, przez nieunikniony krajobraz myśli. Obie strony reagują dokładnie, jak trzeba, aż cała zabawa przestaje cieszyć. - To zależy. Znam faceta, któremu by się tu spodobało. Można leżeć, siedzieć i nikt nie zawraca głowy. - Zdaje się, że dyżury ci nie służą - zaopiniował głos, znowu zalatujący benzyną. - Przecież zwykle atakujesz po południu. Nie wystarcza ci? Jest druga w nocy. Zrób mi przyjemność i postrzelaj sobie do kogoś innego. Wytnij coś komuś... - Fakt, z ciebie już nic się nie da wyciąć. Westchnął. - Nasuwa się pytanie, dlaczego jeszcze nie odłożyłem słuchawki. - Bo jesteś mięczakiem. Idzie nieźle. Milczenie nieubłaganie pęczniało znaczeniami. Podejmował decyzję. - Posłuchaj - odezwał się wreszcie, dobitnie zmęczony. - Mogłaś to wszystko ściągnąć do jednego zdania. Ale jesteś sadystką, prawdziwym lekarzem. Rano nie będę czekał pod szpitalem. W ogóle już nigdzie nie będę na ciebie czekał. Zwycięstwo!!! Szampan, kwiaty, owacje. Pozwoli pani, że pogratuluję zręcznie przeprowadzonych negocjacji. - Twój wybór. Auf Wieder sehen. Odpowiedział jej zrezygnowany trzask. Przednia zabawa. Zwyczaj z dawnych czasów. Element terapii znieczulającej: zrobić komuś źle i nie żałować. Najlepszy efekt, kiedy pomysł przychodzi ci nagle i bez powodu i natychmiast go realizujesz. Happening: na krótki moment ożywia smętną rzeczywistość. Błysk w mrocznej czeluści latryny. Ale spowszedniało to i nie robi już wrażenia, pomyślała z rezygnacją. Prawdę mówiąc, nie daje kopa. Zresztą, nic nie daje kopa. Nic nic nie daje. Dno. Wszystko się powycierało, z drugiej strony prześwituje bezczelna dziura. Monotonia, jak te białe ściany. Te szafki, białe. Druga, środek nocy. Co on... Że nie wystarcza. Co nie wy... Druga, to jeszcze... Prysznic najpierw, a potem... Jutro cały dzień można. Mętne to, mdłe. Takie kremowe. Krem. Miękko wtoczyła się w drzemkę. Skrzyp. Drgnęła, kurtyna powiek poszła w górę. Zdrzemnęłam się, a teraz coś mnie zbudziło. Co? Przytomniejąc, omiotła wzrokiem pomieszczenie, zapuściła sondę w głąb korytarza. Pusty jak bęben. Wszędzie sterylna, szpitalna cisza. Skrzyp. Jakby zza winkla. Odczekała moment. Dały się słyszeć dwa skrzypy, potem trzeci, wszystkie w równych odstępach. Równo z czwartym zza zakrętu wyłoniła się krępa postać we wzorzystych szatach, które nie były szpitalnym fartuchem. Oblicze postaci było czarne czernią piekielnych czeluści. Czarna dziura w bieli korytarza, ozdobiona białawym czepcem. Indywiduum podchodziło powoli, lecz rytmicznie, skrzypiąc lewym trzewikiem. Zbliżywszy się, ukazało w pełnej krasie swą negatywność. Siwy Murzyn, ślepy. Czarna gęba, puste oczodoły, na tym siwy czepiec: ewidentny negatyw. - Co pan tu robi? Pytała, zastanawiając się, czy stary Murzyn ma czarne zęby. Jeśli tak, byłby idealnym negatywem. Czy negatyw oznacza coś niedobrego? Czy należy się go wystraszyć? Innymi słowy, czy negatyw jest negatywny? Problem wydał jej się akademicki, ale warty zastanowienia. Chociaż ja jestem pozytywem, pomyślała, dla tego negatywa jestem negatywem, a on pozytywem. Punkt widzenia. - Ochocho - negatyw rozsunął grube wargi w nieskazitelnie czarny uśmiech. - Massa lekarz nie denerwować sie. Mba być tutaj na pomoc. Mba z ta sama parafia. Patrzył tak, jakby widział. - Co za parafia, do cholery? - zapytała, żeby o coś zapytać. Najogólniej mówiąc czuła się totalnie zdezorientowana. - Och, to być idiom - wyjaśnił Mba. - Mba chcieć powiedzieć, dawno, dawno temu Mba być taka sama. Mba wiedzieć, lekarz mieć problem. Mba znać taka sprawa mnóstwo za bardzo. Mba wiedzieć, jak rozwiązać. Wyjątkowo nudny dyżur. Narzekałaś na nudę, no i teraz masz, babo. Użeraj się z czarnym świrem, który pojawia się znikąd. - Pojawia sie pomóc - wyjaśnił natychmiast Mba, przyprawiając deklarację szerokoczarnym uśmiechem. - Lekarz myśleć, Mba wiedzieć - kontynuował widząc, jakie zrobił wrażenie. - Mba kapłan voo doo. Mieć wielka magia. Rozmawiać z natura i wszystko rozumieć. Mba słyszeć, co dziać się w żywa istota. Nie taka znów żywa, pomyślała. - Mba wiedzieć mnóstwo za bardzo - pokiwał ze zrozumieniem głową. - Moja wielkie współczucie. Ty zabić koza, jeść świeża wątroba, wszystko być OK. Rosło w niej zdziwienie, że mało ją to dziwi. Powinnam kogoś wezwać, pomyślała. Ale zamiast trzeźwych decyzji przepychały jej się pod czaszką teoretyczne rozważania... Zapraszasz jakiś mózg na kawę. Spotykają się cztery mózgi, leniwa, miła pogwarka. Pozbądź się ciała. Najpierw był telefon. Ogólna tendencja: eliminować dla osiągnięcia celu. Zapłodnienie in vitro. Kotlety w tabletkach. Co z tego masz? Im mniej problemów, tym więcej nudy. Nuda jest nieunikniona. Och, jak słodko byłoby... - Twoja mieć słaba krew - zawyrokował Mba. - Twoja musieć napoić słaby duch. Siła życia siedzieć w wątroba. Jeść wątroba, pić świeża krew. Krew jak rzeka nieść życie po cała ziemia. A gdyby tak być grzybem - pomyślała. Czymś małym: komórką drożdży. Prowadzić niezauważalną egzystencję, bez świadomości istnienia, i od czasu coś sobie sfermentować. Dla rozrywki. - Ochocho, taka sprawa mnóstwo niedobra - oburzył się. - Ty być teraz odwrotna strona prawdziwe istnienie. Chory lekarz. Ty zabić koza, duch kosmosu widzieć. Ty zjeść i wypić życie, martwy duch zbudzić się. Ty wyciągnąć twoja duch, i na druga strona zmienić. Szarpać mocno, wypchać na wierzch druga strona, żyć. Mba wypełniać misja, leczyć chora natura. Dużo świata być wielka, mnóstwo smutna skamielina. Mba chodzić, wycinać wrzody, czyścić wszędzie. O, prawdziwa sztylet, składać mnóstwo piękna ofiara. Negatyw rozsunął obfite fałdy wzorzystej szaty i odpasał ogromny nóż o szerokiej klindze, po czym zademonstrował go dumnie pobladłym z przerażenia ścianom. Zimne światło świetlówek lekko liznęło lśniące ostrze lodowatym jęzorem, kiedy Mba z czcią złożył sztylet ofiarny na biurku. Pamiątka z czarnej Afryki. - Nie, nie - znów się żachnął. - Uszanowanie i respekt. Złożyć ofiara, oddać hołd dla ducha w sztylet ofiarny. Puste oczodoły spojrzały intensywnie. Nie było wątpliwości, że widzą. Jej prawa ręka poruszyła się wbrew zdrowemu rozsądkowi. To nie rozsądek panował nad sytuacją. Osłabiony serią mocnych ciosów w szczękę i przeponę, wydał z siebie słaby jęk i skapitulował bez oporu. Ciało puszczone samopas stało się suwerennym bytem. Byt wykonał kilka próbnych ruchów prawą ręką, po czym, zadowolony z samodzielności, mocnym chwytem zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu. - Ty zabić dorodna koza o poranku. Czerwony świt przebłagać duchy kosmosu. Widać już było przezeń stojącą przy ścianie szafkę z instrumentami. Przed chwilą ledwie prześwitywała; teraz okazywała się bardziej biała niż Murzyn czarny. Powoli blednąca postać negatywa sprzęgła się z tym, co za oknem: gęsta smoła bezksiężycowej nocy zaczęła rzednąć, tracić intensywność. Wraz z rozmywającym się Murzynem także noc poddawała się szarości. Nadchodził chmurny, mydlany świt. Posępny poranek, rozpoczęty wściekłym atakiem budzika. Archie Miller siedział na łóżku, skrobiąc się paluchami po podbrzuszu. Czynność, pozornie jałowa, pobudzała do działania istotne struktury pod jego czerepem. Łagodnie pofałdowane równiny szarych komórek Archiego pokryte były miękkim całunem zapomnienia i ta uśpiona panorama potrzebowała subtelnej stymulacji, by wzeszło nad nią słońce świadomości. - Kutasy - oznajmił Archie. Wyrzut skierowany do wszystkich i do nikogo, był pierwszą jaskółką budzącej się przytomności. Archie przypominał sam sobie, że nie cierpi czterech i pół miliarda ludzi i że nazywa się Archie Miller. Archie - prawdziwy raper. W kolejności docierało do niego, po co wstał i w jakim celu rozbudza swoją świadomość wkurzoną na wszechświat. Zagapił się jak osioł na aptekę na pierwszą stronę wczorajszej gazety. Wizerunki dobrze odżywionych figur ze szczytów odwzajemniały spojrzenie z sarkazmem. Archie nie spostrzegł tego wczoraj, bo kupował prasę tylko dla ostatnich sportowych stron. Teraz znienawidził także gazetę; rzeczą, której absolutnie nie cierpiał, był dobrze odżywiony sarkazm. Szczególnie w wykonaniu urzędnika państwowego. Z rozkoszą by ich wszystkich... Reagował przepisowo, jak ortodoksyjny raper. Brzydził się kolesiami na stołkach, ponieważ stali na drodze jego samorealizacji, oczywiście nie zawahałby się posadzić tyłek na wysokościach, gdyby była taka możliwość. Spośród wszystkich subkultur styl życia rapera uważał za najbardziej okejowy. Gdyby znał słowo "humanistyczny", dokładnie tak określiłby filozofię rapera. Najbardziej naiwne myślenie prezentowali hipisi: zamierzali zbawić świat! Punki okazały się ciut mądrzejsze. Dla punków tylko punkowa społeczność była w porządku. Ale raperzy osiągnęli najwyższe stadium rozwoju: każdego rapera interesował tylko on sam. Archie nienawidził poranków, bo oznaczały konieczność pójścia do roboty. Nienawidził też wieczorów, bo perspektywa roboty następnego dnia nie pozwalała mu pić do bólu. Często też musiał rezygnować z soczystego, gorącego towaru. Podczas porannych ablucji wspominał wydarzenia ostatniego wieczoru. Wypili z Nathanielem trzy wina proste i wyrwali dwie sztuki. - Dziwka - mruknął z ręcznikiem w jednej ręce, drugą otwierając lodówkę. Żarłoczna graba dobyła z chłodnej głębi Big Maca, który wzbudzał żądzę mordu. Chaps! Okaleczył dorodny okaz. Ciężkie szczęki poczęły żuć. Wyzwisko nie dotyczyło lodówki. Archie miał podzielną uwagę: potrafił równocześnie jeść i wspominać. Tym razem nie było to przyjemne. Kiedy Natty oddalił się ze swoim kawałem ciała, dziewczyna Archiego nagle zaczęła stroić fochy. Że niby nie ma ochoty. Dostała w bezczelną mordę, raz i drugi, ale nie pomogło. Gorzej, rozdarła się jak stare kalesony i Archie musiał znów jej przywalić. Szczęśliwie nie było w pobliżu nikogo, z wyjątkiem kiwającego się pod murem czarnucha w głupio kolorowych łachach, który musiał być nie tylko pomylony, ale głuchy i ślepy. Lecz przecież w każdej chwili mógł się zjawić pieprzony patrol, a Archie nie chciał mordować policjantów. I vice versa. Świadomość nie ukończonego dzieła odebrała mu apetyt. Pakując nie dojedzonego hamburgera i dwie następne do papierowej torby, czuł, jak kiełkuje w nim brutalna złość. Kiedy przed klatką schodową przygiął się pod ciężarem szaroponurego nieboskłonu, znienacka zaatakował go mały rozjazgotany brązowy kołtun. - Chooodź tutaj! - zawezwał psa przerażony trzęsący się staruszek. Kołtunowi jednak nic nie groziło: wyszczekując zjadliwie kręcił zwinne ósemki między nogami Archiego. - Zabiję skurwysyna! - wystękał raper. Jednak po serii nie trafionych kopniaków jego nogi zgubiły wątek. Pokonany, ustawił je przodem do kierunku jazdy i ostro ruszył przed siebie, dławiąc się przekleństwami. Z tyłu przygrywał mu triumfalny psi jazgot. Wściekłość. Typotanie buciorów obijało się po czaszce Archiego niszczycielskim echem. Rytmicznie, marszowo zaciskał pięści. Bach! Sękata łapa przydzwoniła w znak drogowy. Uff. Ze łba uszło trochę pary, poczuł się odrobinę lepiej. Niewiele, trochę. Parł naprzód, rozjuszony usiłując wypocić swą złość. Na rogu obszczanego muru energicznym zakrętasem zboczył w wąską alejkę parkową: znany skrót, potem przez wertepy za szpitalem i już prawie przystanek autobusowy. Nagle stanął, wbiło go w ziemię. Wyostrzył wzrok. Skręćże tutaj - wykrzyknął w myślach żarliwą prośbę. Od szpitala, stukając obcasami, nadchodziła smukła postać bezczelnej dziwki. Archie nie miał wątpliwości, że to dziwka, bo jaka porządna kobieta włóczy się po mieście o świcie? Taka szmata wręcz prosi się o brutalny gwałt. Obserwował ją w napięciu. Kiedy skręciła w wąską alejkę, omal nie zapłakał z rozczulenia. Lekarstwo na toksyczny poranek nieprzerwanie zbliżało się do Archiego, jakby go nie zauważała, z pochyloną głową, wzrokiem śledzącym jednostajnie śmigające noski butów. Była już tak blisko, że mógł ocenić jej bezczelną urodę, subtelne rysy, które aż się prosiły, żeby je trochę potarmosić. Bez słowa zagrodził kobiecie drogę. Miała ograniczone możliwości ucieczki: gęste krzaki na flankach wąskiej alejki sprzyjały zamiarom rapera. Natchniony duchem brutalnych mięśni, zaprezentował jej rozległą panoramę masywnej, obleśnej mordy. Martwe oczy. Kiedy wzrok Archiego zderzył się z jej nieruchomym spojrzeniem, stracił rezon: nie bała się. Żadnej histerii, przerażenia. Nie wrzeszczy, nie ucieka. Jej oczy nieruchome, lecz nie tak jak zamarłe oczy królika naprzeciw paszczy kobry. Nieruchome, obojętne. Takie to... nieludzkie. Może ona jest nienormalna? Tym lepiej. Zatrzymał siłą wycofującą się pewność siebie. Chora suka! Na nic się nikomu nie przyda. Tylko zawadza. Gwałtownym ruchem zatrzasnął szczękę kobiety w imadle kciuka i palca wskazującego prawej ręki. - No i co, sssuko? - wysyczał, przywarłszy buldożerem swoich bioder do jej kruchego ciała. Koza. Archie lekko zwolnił uchwyt, jeszcze bardziej nieswój. W jej szklistych oczach pojawił się ślad zainteresowania. Suka patrzyła nań coraz intensywniej. Nie była już nieobecna. Zauważyła go. Zabij dorodną kozę o poranku. Wyczuła, jak w ciasnym umyśle małpoluda zbiera się w sobie gwałtowna natura, żeby brutalnym czynem zdusić kiełkujący strach. Panowała nad sytuacją. Widziała uderzenie, zanim zostało wyprowadzone; zanurkowała pod wielkim łapskiem i z całej siły wbiła ofiarne ostrze w rozległe bebechy. Chwiejąc się na boki, wlepił w nią wielkie, zgrozą zaprawione ślepia, zarzęził, zagulgotał. Fachowym ruchem pociągnęła ostrze w górę, żeby otworzyć wnętrzności, wydobywając z bydlaka ryk startującego odrzutowca. Wyszarpnęła sztylet; raper zakręcił się w miejscu, przyciskając do brzucha zdziwione łapy, stęknął po lwiemu i padł na bok jak trafiony bizon. Kucnęła przy nim, zdecydowanym pchnięciem odwróciła jęczącą zdobycz na plecy i zagłębiła łapczywą rękę w jamie brzusznej, w poszukiwaniu wątroby. - Tu gdzieś powinna być - sapała chrapliwie, grzebiąc w drgającym raperze. - O, jest! Dawać ją tu! Szarpnęła, uniosła do ust krwawy ochłap. Trzęsąc się niczym w delirium ściskała raperską wątrobę i czuła, jak za gardło chwytają ją wściekłe kleszcze szaleństwa. Życie siedzieć w wątroba! Płonęła gorączką chorego umysłu, spomiędzy palców spadały grube, szkarłatne krople. Pac, pac. Wątroba przed jej oczami potworniała, pęczniała, podrygując jak rozpruty raper, jak wielka, krwawa larwa. Robiła wrażenie samodzielnej istoty, szarpała się i wyrywała z uścisku. Zawarczała. Kobieta odskoczyła w panice, upuszczając rozwścieczoną wątrobę. Organ ruszył w jej kierunku. Pełznął po alejce, krwawy pas znaczył jego drogę. Skrzyp. Boże, skrzypi. Skrzypi do mnie wątroba rapera. Skrzyp. Ręce. Czuję ręce. Moje. Jestem tu. Rusz czymś. Głową. Skrzyp. Idzie. Krwisto. Wyjdź z tego... Staraj się... Skrzyp. Delikatnie skręciła szyję. Już jestem tutaj. Jestem po drugiej stronie. Boże, co za sen. Drapieżna wątroba. Uniosła powieki, powoli. Białe ściany, szafki, ściany. Telefon. Rozluźniła naprężone postronki mięśni przedramion, palce zwolniły kurczowy uścisk na oparciach fotela. Cholernie chory koszmar, odwykłam od tego, pomyślała. Jak mocno zasnęłam. Na szczęście, coś mnie zbudziło. Skrzyp. Spojrzała tam, skąd dobiegał odgłos. Drzwi. Okno otwarte, przeciąg poruszał uchylonymi drzwiami. Jeszcze roztrzęsiona, mokra od potu wzięła głęboki oddech. Wstała, podeszła do okna i zamknęła je starannie, usiłując rozpuścić w szarości chmurnego poranka migawki z wariackiego koszmaru. Znudzone topole za oknem stały cierpliwie w nieporuszonej kolejce do autostrady. Dzień budził się jak zwykle zmęczony zwyczajnością. Wszystko w normie. Przespałam większość dyżuru, pomyślała. Dom, prysznic, łóżko. Przeciągnęła się, ziewnęła. Przez dłuższą chwilę patrzyła w okno, chłonąc statyczność bezcelowego krajobrazu. Rutynowo, powoli, startowała muzyka poranka. Ptasie świergolenie stopniowo gęstniało, tworząc swoiste harmonie z hałasem pierwszych samochodów. Tu i ówdzie pojawiały się, i zaraz niknęły, niespodziane przeszkadzajki pośpiesznych kroków, trzaskały drzwi, odpalały silniki. I nagle w tę harmonijną etiudę rozkręcającego się dnia począł się wgryzać dźwięk fałszywy: wypychał się przed inne nieprzyjemny, modulowany, z sekundy na sekundę rosnący w siłę, agresywny, natarczywy. Sygnał karetki pogotowia. Dyżur się jeszcze nie skończył, pomyślała. Zawsze, kiedy człowiek się wycisza, ktoś zaczyna walić w drzwi. Akurat teraz, kiedy zaczęłam myśleć o prysznicu, przywiozą ochlanego śmierdziela, który po pijaku coś sobie złamał. Schodząc na dół zerknęła przez okno na dziedziniec. Zajechali przed chwilą, właśnie wypakowywali ładunek. Dużo z tym było zamieszania. Pielęgniarze biegali w kółko, doskakiwali, odskakiwali. Przyśpieszyła, schody skwapliwie śmignęły w tył, nie chcąc mieć z tym nic wspólnego. Już tutaj rozdrapał jej uszy wrzask transportowanego. Ryczał potężnie niskim bulgotem, wypluwając niezrozumiałe inwektywy. Zimny dreszcz powędrował po drabinie jej kręgosłupa, na odcinku szyjnym rozdzielił się i doszedłszy do końców palców, zrealizował się w nieprzyjemnym dygotaniu. Biegnąc kiszką korytarza, z daleka dojrzała wjeżdżające do szpitala nosze udekorowane monstrualnym embrionem, który wyjąc za stu skręcał się jak robal nabity na szpilę. Wyhamowała tuż przy noszach, jej unurzane w zgrozie spojrzenie przywarło do gęby rapera wykrzywionej nieludzkim cierpieniem. Krwistym stękiem Archie poświadczył ciąg dalszy koszmaru. Ta suka, rzeźnik, teraz potwór w białym kitlu, wyciągała po niego szczupłe palce rozdygotane sadystycznym pożądaniem. Dłonie suki zatrzymały się, pokazały swoje wnętrze. Bezsilnym gestem odgrodziła się od nocnej mary, zwracając ku niej otwarte trzęsawisko swoich rąk. Podniosła wzrok na białokitlowców, szukając wyjaśnienia. Spojrzała na nią galeria tętniących obcym życiem czarnych dziur: puste oczodoły rozochoconych pielęgniarzy-Murzynów. Ich smoliste łapska unosiły skowyczącego rapera, siwe włosy okalały ekstatyczne głowy. Nieprzytomnie popatrzyła na swoje białe dłonie, potem na siwych ślepoczarnuchów w białych kitlach, i odrzuciwszy głowę do tyłu przebodła mętny świt krzykiem naturalnego wariata. Wszystko było na miejscu. Telewizor z magnetowidem patrzyły na kanapę, kanapa na sufit, książki i patelnia po jajkach na bekonie leżały tam, gdzie je przedwczoraj zostawił, śmieci potulnie czekały w kącie pokoju. Wygłodniała złota rybka zataczała w bani niepotrzebne kręgi - krótko mówiąc pokój wyglądał najnormalniej w świecie, jeśli nie liczyć dziwnego faceta pośrodku. Chwila zastanowienia. Podjął rozsądną decyzję: przetestować inne zmysły. Najpierw trącił stopą pustą butelkę po courvoisierze, rozwaloną brzuchato i nieprzyzwoicie na podłodze tuż obok kanapy. Tyrpnięta flaszka pijana jak świnia, potoczyła się zupełnie bezwładnie i dobiła do barku na kółkach. Brzdęk! - zadzwoniła o kółko. Brzdęknięcie dotarło lekko stłumione, jakby siedział w słoiku, ale generalnie słuch okazał się w porządku. Zbierając do kupy rozpływającą się magmę umysłu, postanowił podjąć bardziej drastyczne kroki. Umieścił kciuk i palec wskazujący w okolicach pachwiny i uszczypnął mocarnie. - Uuchsss - jęk syknął gęsto, boleściwie. Dosyć eksperymentów. Z rozmachem przerzucił wzrok na lewo, uspokoił amplitudę wahań, dostroił ostrość. Pomyłka. W drugą stronę: miotnął rozhuśtanym spojrzeniem na prawo, powtórzył całą procedurę. Z chaosu wyłonił się nieodgadniony smoluch obleczony w psychodeliczne wdzianko. A jednak prawdziwy, pomyślał nietrzeźwo. - So jes? - bulknął głosem jak benzyna z alkoholem. - Woosstock? Szy jak? - Massa pisarz nie denerwować się - uspokoił Mba. - Mba karmić, massa pisarz nie obsychać. Massa pisarz prawie trup, trzeba wyciągnąć duch, na druga strona zmienić. - Żanne szarnuchy u mje nie pracują - zaoponował etylinowym głosem. - Mnóstwo wielka siła trzeba. Nienawiść - kontynuował niewzruszenie Mba. - Wnętrze na wierzch. Twoja druga strona. Wywrócić duch. Widzieć dobre jak złe. Złe jak dobre. Czarne jak białe. Białe... - Stary, o so si chozi? - przerwał życzliwie benzynowiec. Nie osiągnąwszy sukcesów gadaniem, Murzyn przeszedł do frontalnego ataku: z głębi szat wydobył kartę atutową. - Mnóstwo piękna fetysz - stwierdził i podsunął pod pijany nos precyzyjnie wykonaną figurkę. Jeśli było ciepło, to teraz zrobiło się duszno i gorąco. Z myśleniem nie było najlepiej: różne struktury nie chciały współpracować. Pozostało zbieranie bodźców z wielu źródeł, przyjmowanie ich do rozrzedzonej świadomości. A więc ciepło, trochę bierze na rzygi, duszno (pot, owszem), nic do picia, no i wielki bambus czarownik, który wyrzezał ją w kawałku gliny i przyszedł się pochwalić, jaki ma talent. - E, faset, skon znasz Melisse? - Massa pisarz za dużo patrzeć - zawyrokował negatyw. - Czuć mnóstwo ważne, nie patrzeć. Massa pisarz patrzeć w siebie, kiedy wbijać igła w fetysz. Duch jak wulkan tryskać. Mnóstwo piękna fontanna. Massa pisarz wbijać igła, zanim alkohol odchodzić w kac; upojenie, mnóstwo dobra stan dla ekstaza. Wetknął figurkę w nieostro widzianą dłoń. Z brzucha fetysza sterczały dwie wielkie szpile. Mba znów sięgnął w głąb swoich szat, szybko znalazł, co chciał, i rzucił to na podołek rozwalonego na kanapie faceta. Garść grubych igieł. Zalany facet dźwignął ciężką głowę z cieniem zdziwienia. Gdzieś we mgle zamajaczyła ostrzegawcza latarnia rozsądku, ale w mig zasnuły ją opary alkoholu. Nie trapiąc się zbytnio, facet z kanapy ujął w niezdarne palce jedną ze szpilek i wbił ją, krzywo, lecz głęboko, w gliniane krocze figurki. - Ueche - zarechotał krótko. Przyjemne łaskotanie w okolicach jąder podeszło w górę, przez podbrzusze, rozpełzło się po plecach. Sadystka. Zobaczymy, kto komu teraz wbije szpilę. - Ty polubieć - mruknął Mba, obserwując go w zadumie. - Na początku. Murzyn płynnym ruchem pokazał kanapie swoje zamyślone plecy i powoli skierował się do drzwi wyjściowych. Na progu obejrzał się przez ramię, po czym zatrzasnął drzwi z drugiej strony i wciąż pełen filozoficznej zadumy, począł grzebać w zawiłej czeluści swoich szat. Po chwili jego zmarszczone czoło wygładziło się. Wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę, odpalił jednego, zaciągnął się zgłodniale i ruszył swobodnym krokiem w dół schodów. To była kiedyś przednia zabawa, pomyślał z rezygnacją. Kiedyś. Ale spowszedniało to już i nie robi wrażenia. Prawdę mówiąc, wcale nie daje kopa. Smętne jak stojąca woda w studni. Powycierało się, wyświechtało, z drugiej strony prześwituje wielka, bezczelna dziura. Wyszedł z klatki schodowej prosto w przygnębiającą szarą mydlaność dnia. Monotonia, pomyślał, jak to niebo. Wszystko takie mętne, mdłe.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!