Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa
Szczegóły |
Tytuł |
Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WACŁAW GOŁEMBOWICZ
PRZYGODY CHEMICZNE SHERLOCKA HOLMESA
WSTĘP
Podobno za granicą istnieją kluby wielbicieli Sherlocka Holmesa. Szkoda, że u
nas nie
ma takiego, bo chętnie bym się do niego zapisał. Trudno nie podziwiać wielkiego
talentu
Conan Doyle'a, który stworzył postać genialnego detektywa, tak żywą i
powszechnie znaną.
Zresztą mam ku temu jeszcze inne, osobiste powody. Przecież Holmes byt moim
kolegą po fachu, chemikiem. Doktor Watson zapoznał się z nim w laboratorium
chemicznym,
gdzie Sherlock przeprowadzał rozmaite doświadczenia. Jak twierdzi Conan Doyle,
młody
jeszcze wówczas detektyw wynalazł nawet własną metodą wykrywania hemoglobiny.
A później, gdy już zamieszkali razem z Watsonem, czy Holmes nie miał na
Bakerstreet swego kącika chemicznego? Czy Watson nie biadał nad stołami
pogryzionymi
przez kwasy i poplamionymi przez barwniki? A wreszcie - gdzie przebywał Holmes w
owych
ciężkich czasach, kiedy musiał ukrywać się przed groźnym Moriartym? Czyż nie w
laboratoriach uniwersytetu w Montpelier!
Tak, nie ulega wątpliwości, że Sherlock Holmes był chemikiem. A jednak, mimo że
znam wszystkie jego przygody, mało wśród nich znalazłem przypadków, kiedy
korzystał ze
swej wiedzy chemicznej. To po prostu dziwne i niezrozumiale. Dlaczego Conan
Doyle na
każdym kroku podkreśla u swego bohatera bystrość, spostrzegawczość, umiejętność
dedukcji,
natomiast nie dba o to, aby została wykorzystana jego wiedza chemiczna? Może nie
znalazł
dla niego godnego partnera wśród chemików?
Martwiła mnie ta luka w przygodach Holmesa. Korciło mnie, aby je uzupełnić, i
długo
sią wahałem, czy podjąć to zadanie. Skromność doradzała, abym sią nie porywał z
motyką na
słońce, a znów z drugiej strony pokusa była zbyt wielka. W końcu odważyłem sią i
oto
„Chemiczne przygody Sherlocka Holmesa” leżą przed wami. Ich akcja odbywa sią w
początkach wieku bieżącego.
Conan Doyle od dawna już nie żyje, nie mam możności prosić go o przebaczenie za
mą śmiałość. Mam jednak nadzieją, że gdyby żył nie potąpiłby mnie zbytnio -
przecież
starałem sią tylko iść w jego ślady. Nie umiem ocenić, czy mi sią to udało; mam
nadzieją, że
czytelnik lepiej to potrafi.
BRYLANTY LORDA SANDWICH
Unieszkodliwienie pułkownika Morana było jednym z ostatnich wyczynów mego
genialnego przyjaciela. Zebrawszy niewielki fundusz, który mu zabezpieczył
spokojne życie,
Sherlock Holmes całkowicie poświęcił się swemu dawnemu zamiłowaniu do badań
chemicznych. Dość często ukazywały się w pismach fachowych notatki i artykuły o
jego
pracach, które podpisywał pseudonimem Hollock. Sherlock uważał bowiem, że jego
głośne w
świecie przestępców nazwisko nie licuje z powagą laboratoriów i bibliotek. Przez
długi czas
nic nie mąciło jego naukowej pracy i Holmes zapewne nigdy by nie powrócił do
kariery
detektywa, gdyby na naszej drodze nie stanął jeden z najgroźniejszych
przestępców, jakich
wydały ostatnie czasy - Karol Braunheld. Był on profesorem jak słynny Moriarty*,
ale
przewyższał tego złoczyńcę zarówno szatańskim sprytem, jak i umiejętnością
stosowania
swej wielkiej wiedzy naukowej do zbrodniczych celów. Słusznie bowiem powiedział
kiedyś
Sherlock Holmes, że gdy człowiek oddaje swą inteligencję na usługi zbrodni,
można się po
nim spodziewać największej podłości.
Doskonale sobie przypominam chwilę, kiedy ten niepospolity zbrodniarz po raz
pierwszy wszedł w nasze życie. Było to pewnego pochmurnego poranka jesiennego
roku
1901, kiedy obaj z Holmesem wygrzewaliśmy się przy kominku w naszym mieszkaniu
przy
Bakerstreet. Rozparłszy się wygodnie w fotelu, z nieodłączną fajka w ustach, mój
przyjaciel
czytał jakąś książkę naukową, ja zaś dopijałem herbatę i przerzucałem gazety
poranne.
W owym czasie opinia publiczna podniecona była tajemniczym zniknięciem
brylantów lorda Sandwicha, a w pismach pełno było szczegółów i komentarzy na ten
temat.
Muszę przyznać, że sprawa ta istotnie była niezwykła i niezrozumiała. Mogła ona
w najwyższym stopniu zaciekawić nie tylko zawodowego detektywa, lecz również
zwykłego
człowieka, z dala stojącego od kryminalistyki.
Oto pokrótce jak wyglądały fakty.
Lord Sandwich, ostatni potomek starej i arystokratycznej rodziny, utracjusz i
hulaka o
jak najgorszej sławie, posiadał kolekcję brylantów wartości miliona funtów
szterlingów. Miał
się w niej znajdować ów słynny kamień niebieski, który swego czasu zdobił koronę
królów
francuskich, a później zaginął podczas Wielkiej Rewolucji. Nie brakło tam
również wielu
innych słynnych i olbrzymich brylantów; liczne z nich dawniej należały do
nababów i książąt
hinduskich. Przodkowie lorda Sandwicha zdobyli je podczas wypraw orężnych lub
też
nabywali za olbrzymie sumy. Widziałem kiedyś fotografie tej kolekcji, było to
naprawdę coś
wspaniałego.
Sandwich ukrywał ten skarb w podziemiach swego pałacu przy Grosyenor Square,
gdzie jedno z pomieszczeń zamieniono w warownię, opancerzoną betonem i stalą.
Strzegł
swych brylantów zazdrośnie i rzadko komu je pokazywał, jednak nadszedł dzień,
kiedy
musiał się z nimi rozstać na pewien czas. Potrzebne mu były pieniądze, a bank
Braci
Carterów, którego był klientem, zgodził się udzielić pożyczki w wysokości stu
tysięcy funtów
jedynie pod odpowiednią gwarancją. Nie mając innego wyjścia Sandwich z ciężkim
sercem
musiał dać w zastaw swe brylanty.
Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności i pod silną strażą przeniesiono
szkatułę z brylantami do skarbca bankowego i złożono ją tam w niedostępnej
pancernej
skrytce. Lord Sandwich umieścił swe pieczęcie na drzwiach i otrzymał klucz od
jednego z jej
zamków. Klucz od drugiego zamku, po uprzednim nałożeniu swoich pieczęci,
otrzymał
dyrektor banku Archibald Carter. To postępowanie miało na celu zapewnienie
bezpieczeństwa obu stronom. Bank zyskał pewność swego zastawu, lord Sandwich zaś
mógł
być pewny, że w jego nieobecności nikt nie tknie brylantów.
Pożyczka miała być spłacona po upływie pół roku, ale już w dwa miesiące po
zdeponowaniu brylantów Sandwich doszedł do wniosku, że nie znajdzie na to
środków i że
musi sprzedać część swego skarbu. W dość szybkim czasie znalazł kupca, którego
sprowadził
do banku, by mu pokazać swą kolekcję.
Carterowie nie mieli nic przeciwko temu. Wraz z lordem oraz sprowadzonym przez
niego kupcem udali się do skarbca, gdzie przy zachowaniu odpowiednich
formalności
przystąpiono do otwarcia skrytki. Przede wszystkim obejrzano pieczęcie, a po
stwierdzeniu,
że są one oryginalne i nienaruszone, Sandwich otworzył jeden z zamków swoim
kluczem,
drugi zaś zamek otworzył Archibald Carter. Szkatułka z brylantami leżała
nietknięta
dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją złożono. James Carter wyjął ją ze
skrytki, podniósł
wieko i wtedy z ust lorda Sandwicha wyrwał się okrzyk przerażenia wraz z
potwornym
przekleństwem - zamiast bezcennych niebieskawobiałych brylantów w szkatułce
leżały żółte
świecidełka szlifowane na kształt diamentów.
Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia Archibald Carter przyjrzał się im
dokładniej.
Zastanowiło go, że z wyjątkiem koloru zewnętrznie niczym się nie różniły od
oryginalnych
brylantów Sandwicha. Były zupełnie tej samej wielkości i kształtu, leżały
zupełnie na tych
samych miejscach co brylanty oryginalne. Wyjął jedno z tych świecidełek i
zauważył, że jest
ono zimne w dotyku. To go zastanowiło, wiedział bowiem, że szkło jako zły
przewodnik
ciepła daje zupełnie odmienne wrażenie. Podejrzewając, że świecidełko wykonane
jest z
innego materiału niż szkło pociągnał nim po swym lusterku kieszonkowym –
utworzyła się
wyraźna rysa. Sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Czyżby imitację
kolekcji
Sandwicha sporządzono z diamentow? Przypuszczenie to początkowo wydawało się
niewiarygodne, lecz dalsze badania całkowicie je potwierdziły. Ze skarbca
bankowego
zostały skradzione brylanty Sandwicha i zamiast nich pozostawiono brylanty
podobne do
oryginalnych, lecz żółte i tanie.
Policja zabrała się energicznie do badań. Przede wszystkim dokonano dokładnych
oględzin skrytki. Jednakże ani na drzwiczkach, ani też na jej pancerzu nie
znaleziono żadnego
śladu cięcia czy innego uszkodzenia. Również badanie odcisków palców nie dało
żadnego
wyniku. Na szkatułce z brylantami i na drzwiczkach skrytki znajdowały się
jedynie ślady
palców Sandwicha raz braci Carterów. Widocznie złoczyńca musiał działać w
rękawiczkach.
Lecz jeśli włamanie było wykluczone, to w jaki sposób dostał się do skrytki, jak
podrobił
pieczęcie i klucze? Przesłuchano strażników skarbca i wszystkich urzędników
bankowych,
lecz żaden z nich nie potrafił wnieść do sprawy nic nowego. Nikt nie zauważył,
aby do
skarbca wchodził ktoś obcy lub niepowołany. Wysłano zapytania do policji całego
świata, czy
nie wpadła na trop sprzedaży niezwykle cennych brylantów. Okazało się, że nie
stwierdzono
takiego wypadku.
Policja stanęła wobec tajemnicy nie do rozwiązania. Dla mnie osobiście była to
również jedna z najbardziej nie wyjaśnionych zagadek, chociaż współpracując z
Holmesem
zetknąłem się z niejedną.
Lord Sandwich zaskarżył Carterów do sądu o odszkodowanie. Żądał miliona funtów
szterlingów, czyli sumę, na którą oszacowano jego zastaw. W wywiadach z
dziennikarzami ze
zwykłą sobie brutalnością rzucał najgorsze oszczerstwa na Carterów. Twierdził,
że albo sami
dokonali kradzieży, albo też w jakiś sposób są w to zamieszani. Czyż trudno im
było, mówił,
podrobić pieczęcie tak dokładnie, że nikt tego nie poznał? Nie sprawiało im
również wielkiej
trudności zdobycie drugiego klucza do zamku, od którego klucz posiadał Sandwich.
A
wreszcie któż, jeśli nie Carterowie, miał w każdej chwili łatwy dostęp do
skarbca?
W odpowiedzi na te wywody Carterowie zaskarżyli lorda o zniesławienie. W
wywiadach dla prasy zwracali uwagę, że Sandwich równie dobrze mógł podrobić ich
pieczęcie, dopasować klucz dorugiego zamku i, nie zauważony przez nikogo, wyjąć
z niej
swoje brylanty. Nie oskarżali go jednak o to. Ich zdaniem w ogóle nie było
włamania ani
kradzieży. Po prostu brylanty w niepojęty sposób same przez się zżółkły w czasie
przechowywania. To, co znaleziono w skrytce po jej otwarciu, wcale nie było
imitacją. Był to
zżółkły depozyt złożony przed dwoma miesiącami.
Te bajeczki opowiadane przez Carterów wydawały mi się po prostu śmieszne i
oburzające: nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł je wygłaszać zupełnie
serio. Jubilerzy
i szlifierze, których o to pytano, wyśmiewali się z przypuszczenia, że brylanty
mogłyby
samoistnie zżółknąć. Oświadczyli, że jest to wykluczone, nie zanotowano jeszcze
takiego
wypadku jak świat światem.
A jednak było sporo osób powodowanych niechęcią do Sandwicha, które dawały
posłuch Carterom. Gazeta „Sunday Dispatch”, którą właśnie miałem w ręku,
posunęła się
nawet tak daleko, że w tajemniczej przemianie brylantów dopatrywała się cudu.
Miała to być
kara niebios za rozwiązłe życie lorda.
Podsunąłem ten artykuł Holmesowi.
- Przeczytaj tylko, jakie brednie wypisują na temat brylantów Sandwicha -
rzekłem. -
To naprawdę niepojęte, co ludzie potrafią wymyślić.
Sherlock pobieżnie rzucił okiem na wskazany artykuł, pyknął kilka razy z fajki i
z
krótkim - hm - powrócił do przerwanej lektury.
- Swoją drogą, nie rozumiem tego wszystkiego - podjąłem nie zrażony milczeniem
mego przyjaciela. - Jeśli sprawcami nie byli Carterowie, to po co złodziej zadał
sobie trud
sporządzenia dokładnej imitacji brylantów Sandwicha, i to właśnie z diamentu? Po
co
podrzucił ją i dlaczego starał się wszystko tak urządzić, aby poza rzekomym
zżółknięciem nie
było żadnego śladu zamiany?
Jeśli założyć, że zamiany dokonali Carterowie, to sprawa staje się jasna. Tylko
im
mogło zależeć na pozostawieniu w skrytce możliwie dokładnej imitacji, bo to
dawało im
podstawę do bajeczki o samoistnym zżółknięciu brylantów. Przypuśćmy, że sąd w
nią
uwierzy. Nie będą wtedy musieli płacić odszkodowania Sandwichowi, a brylanty
zostaną im
prawie za darmo. Jeśli natomiast trzeba będzie zapłacić odszkodowanie, to cóż -
zapłacą
jedynie ich wartość. Czysty interes bez ryzyka.
- Zupełnie słuszne - mruknął Holmes
Spojrzałem na niego nie wiedząc, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie, ale nie
potrafiłem nic odczytać z jego spokojnej i nieruchomej, jak zwykle, twarzy.
- Dałbym bardzo dużo, gdybym się mógł dowiedzieć, jak oni to zrobili -
westchnąłem.
- Przecież musieli mieć jakichś wspólników, jakiś grawer musiał podrobić
pieczęcie
Sandwicha, ślusarz drugi klucz, a zdolny szlifierz brylantów wykonać imitację.
Niemożliwe
również, aby absolutnie nikt ich nie dostrzegł, gdy manipulowali koło skrytki z
brylantami.
A jednak mimo usilnych badań, mimo przesłuchania przez policję setek świadków
nie
zdobyto żadnej nici przewodniej, żadnego śladu osób zamieszanych w to
przestępstwo. Nic,
absolutnie nic.
- Ano, cóż, mój drogi - odpowiedział Holmes z ironicznym uśmiechem - nie
pozostaje
nic innego, jak zgodzić się z „Sunday Dispatch".
- I uwierzyć w cudy? - wykrzyknąłem.
- A może komuś zależy, aby w nie uwierzono? - zauważył Sherlock zagadkowo.
Chciałem go zapytać, jak mam rozumieć te słowa, ale mi przeszkodził gwałtowny
dzwonek u drzwi. Usłyszeliśmy w korytarzu kroki naszego lokajczyka Billa, który
pobiegł,
aby je otworzyć, a tuż potem czyjś donośny głos zapytał o Sherlocka Holmesa. Nie
wiem, co
się dalej działo w korytarzu. Jedyne, co zdołałem uchwycić, to gwałtowny protest
Billa, który
wpadł do naszego pokoju odwrócony tyłem i z wyciągniętymi przed siebie rękoma.
Tuż za
nim w otwartych drzwiach zjawił się jakiś wysoki, barczysty mężczyzna z laską
wysoko
wzniesioną do uderzenia.
- Mister Holmes - wołał nasz Bill przeraźliwym głosem - ten pan...
- Wynoś się, drabie - grzmiał na niego nieznajomy - bo ci gnaty połamię.
Niezwykły ten widok nie wywarł na moim przyjacielu żadnego wrażenia.
- Dziękuję ci, Bill, możesz odejść - rzekł spokojnie do lokaja, po czym
zwracając się
do intruza, wskazał mu ręką krzesło:
- Witam pana, lordzie Sandwich, proszę spocząć.
Teraz i ja go poznałem. Był zupełnie taki sam, jak na licznych ilustracjach,
które
ostatnio ukazywały się w pismach. Potężnie zbudowany, z czerwoną, nalaną twarzą
i
wyłupiastymi jasnoniebieskimi oczyma, w których czaiła się wściekłość, sprawiał
wrażenie
byka, w każdej chwili gotowego do stratowania wszystkiego, co mu stanie na
drodze. Worki
pod oczami i grube, wywinięte wargi jeszcze bardziej czyniły odrażającą tę
twarz, na której
można było odczytać hulaszcze życie, z jakiego słynął.
Sandwich nie uznał za potrzebne ani przywitać się z nami, ani też wytłumaczyć
swego
gwałtownego postępowania z Billem. Mimo zaproszenia Holmesa nie usiadł na
wskazanym
mu krześle, lecz stojąc nieruchomo bacznie wpatrywał się w mego przyjaciela.
- Nie było tu jeszcze tego starego złodzieja? - zapytał wreszcie chrapliwym
głosem.
- Ma pan zapewne na myśli dyrektora Archibalda Cartera? - odparł Holmes z
wyszukaną i niezrozumiałą dla mnie uprzejmością. - Nie, nie miałem jeszcze
przyjemności
gościć go u siebie.
- Do diabła z taką przyjemnością - warknął lord. - Skąd u licha pan mnie zna?
- Nic dziwnego - uśmiechnął się Holmes - wszak i pan mnie zna. Jesteśmy obydwaj
znakomitościami.
Nie spodziewałem się po Holmesie takiej finezji, nie wywołała ona jednak na
Sandwichu żadnego wrażenia.
- Kto jest ten tutaj? - wskazał na mnie palcem. - Niech wyjdzie!
Tego miałem już dość. Od pierwszej chwili poczułem niechęć do tego gbura, ale
teraz
jego chamstwo przepełniło miarę. Krew we mnie zakipiała, gotów byłem porwać
draba za
kołnierz, otworzyć nim drzwi i z kopniakiem na drogę zrzucić go ze wszystkich
schodów.
- Ten pan to mój przyjaciel, doktor Watson - rzekł Sherlock nie tracąc spokoju.
-
Zostanie w tym pokoju albo jeśli pan koniecznie żąda, aby wyszedł, bardzo mi
przykro -
nasza rozmowa nie dojdzie do skutku.
- Do stu tysięcy diabłów! - wrzasnął Sandwich, ale Holmes nie dał się
wyprowadzić z
równowagi tym wykrzyknikiem. Pociągając fajeczkę, bawił się leżącym na stole
nożykiem i
spokojnie przyglądał się gościowi.
- Dobrze, niech i tak będzie - poddał się w końcu Sandwich, siadając na krześle.
- Nie
lubię tracić słów, panie Holmes. Sprawę pan zna. Przyszedłem powiedzieć, że dam
panu trzy
razy więcej, niż zaproponuje Carter.
- Prawdziwie lordowski gest - lekko przymrużył oczy Holmes. - Nie wiem tylko,
czy
dyrektor Carter w ogóle wystąpi z jakąś propozycją.
- Nie strugaj pan wariata - krótko uciął Sandwich. - Ten stary szubrawiec na
pewno tu
przybiegnie. Co pan sądzi o tym wszystkim?
- Nie mam jeszcze wyrobionego zdania w tej sprawie - uchylił się Holmes od
odpowiedzi.
- Ho, ho, hę, hę, hę - zarechotał lord. - Wielki Sherlock Holmes nie ma zdania w
słynnej na cały świat sprawie. Zresztą jak pan chce - zaczął poważnie. - Mnie
tam wszystko
jedno, kto ukradł. Znajdź pan złodzieja - to grunt. Ale powiadam panu, tu mi
włosy wyrosną -
wskazał na swą dłoń - jeśli oni tego nie zrobili.
Holmes wsunął się głębiej w fotel, oparł o niego głowę, przymknął oczy i
splótłszy
dłonie zastygł w milczeniu. Była to jego zwykła poza, kiedy się nad czymś
głęboko
zastanawiał.
- Dobrze - rzekł energicznie, ocknąwszy się z zamyślenia - zajmę się pańską
sprawą.
Byłem zdumiony. Od szeregu lat nic nie mogło skłonić Holmesa, aby powrócił do
zawodu detektywa. Dlaczego teraz zainteresował się sprawą, która jeszcze pół
godziny temu
zupełnie go nie obchodziła? Mimo tylu lat i zażyłości wciąż go nie znałem.
- Muszę jednak postawić jeden warunek, lordzie Sandwich – dodał Holmes po
chwili.
- Odpowie mi pan na kilka pytań.
- Pytaj pan, byle krótko.
- Jaki pan ma wzrok?
- A cóż to pana obchodzi! - wybuchnął lord.
- Obiecał pan odpowiadać na moje pytania - nie tracił spokoju Sherlock.
- No więc jestem krótkowidzem, ale niech mnie wilki zjedzą, jeżeli rozumiem, na
co
panu ta wiadomość.
- A teraz drugie pytanie - ciągnął niewzruszony detektyw. - Ma pan w krawacie
piękną
szpilkę z perłą. Czy wolno wiedzieć, gdzie ją pan kupił?
- Kpiny, słowo daję, czyste kpiny. Do stu tysięcy diabłów, mam dość tych głupich
pytań - znów uniósł się Sandwich.
- Niestety, muszę obstawać przy tym pytaniu, mylordzie.
Bacznie obserwowałem Sandwicha przez cały ten czas i widziałem, jak narasta w
nim
wściekłość. Czerwona twarz jeszcze bardziej mu spurpurowiała, wytrzeszczył
wściekłe oczy
na Holmesa i zdawało się, że jeszcze chwila, a rzuci się na niego z pięściami.
Widocznie jednak obawa zrażenia sobie Holmesa zwyciężyła nad wściekłością lorda,
bo wysapawszy przez kilka sekund swą złość, warknął:
- W Brukseli.
- Dziękuję. Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. W jakim wieku jest pański służący i
czy
lubi zaglądać do kieliszka? - zapytał Holmes z lekkim uśmieszkiem.
Sandwich znów spojrzał na niego nienawistnie, ale tym razem szybko się opanował
i
wyjaśnił, niezwykle jak na niego dokładnie, że ma trzydziestoletniego lokaja,
który nie gardzi
kieliszkiem ginu, ale nade wszystko lubi porter.
Holmes podziękował mu uprzejmie i oświadczył, że nie ma więcej pytań, co
sprawiło
lordowi wyraźną ulgę. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książeczkę czekową i
spytawszy
krótko: ile? - zamierzał wypisać czek.
- Proszę schować książeczkę, mylordzie. Nie biorę pieniędzy, póki nie wiem za co
-
wyjaśnił Sherlock.
- Jak pan chce - wzruszył Sandwich ramionami. Rzucił krótkie - żegnam - i
obróciwszy się na pięcie, wyszedł nie oglądając się na nas.
- Co za ohydny typ - wybuchnąłem, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. -
Podziwiam twoją anielską cierpliwość. Jak mogłeś znosić jego impertynencje? Ja
bym go już
dawno wyrzucił za drzwi.
- Masz rację, mój drogi - uśmiechnął się Holmes. - Zamiast studiować jego
charakter,
raczej należało dać mu poznać swój własny.
Zamilkłem zawstydzony. Sherlock dość często pozwalał sobie na drwiny w stosunku
do mnie, ale tym razem należała mi się słuszna nauczka.
- Musisz jednak przyznać - podjąłem po chwili - że pytania, które mu zadawałeś,
były
dość niezwykłe. Co on sobie na przykład pomyślał, gdy go zapytałeś o stan jego
wzroku?
- Nie wiem, co sobie pomyślał. Widzę tylko, że twojej uwadze uszedł bardzo ważny
fakt, chociaż skwapliwie czytałeś wszystko, co pisano o zniknięciu brylantów.
- Nie rozumiem - coś, co jest w związku ze wzrokiem Sandwicha?
- A jakże. Przecież on pierwszy zauważył kradzież brylantów, mimo, ze jest
krótkowidzem.
Musiałem mu przyznać rację. To istotnie było dziwne
- Jaki z tego wyciągasz wniosek? - zapytałem.
- Wnioskowanie bez dostatecznej ilości faktów prowadzi na manowce, mój drogi.
Chwilowo zbieram fakty.
- Niech i tak będzie. A co z tą szpilką w krawacie?
- O, nic szczególnego, bardzo mi się podobała - odrzekł Holmes beztrosko.
Zrozumiałem, że mnie zbywa byle czym, i nie chcąc narażać się na dalsze odmowy,
nie pytałem o nic więcej.
Holmes powrócił do lektury, przerwanej wizytą Sandwicha, ale tego dnia nie
zaznał
spokoju. W kilka minut po odejściu lorda znów rozległ się dzwonek u drzwi
wejściowych i
tuż potem Bill doręczył nam czyjąś kartę wizytową.
- Archibald Carter, dyrektor banku Bracia Carter i Ska – przeczytał Holmes.
- Prosić, Bill, prosić - dodał żywo.
Do pokoju wszedł suchy, szpakowaty mężczyzna, wzrostu mniej niż średniego,
ubrany w skromny i staromodny surdut. Nigdy bym w tym niepozornym człowieczku
nie
domyślił się dyrektora potężnego banku, raczej sprawiał wrażenie emerytowanego
urzędnika
niezbyt wysokiej rangi.
W jego twarzy i postaci, a szczególnie w ruchach, widać było sztucznność i
uniżoność, które od razu budziły niechęć. Wzrosła ona we mnie jeszcze bardziej,
gdy cichym
i monotonnym głosem zaczął recytować powitanie, na pewno z góry ułożone.
- How do you do, mister Holmes - zaczął - jakże mi jest milo, że mogę pana
przywitać. Tak dobrze znam pana z licznych fotografii, że poznałbym go wśród
tysiąca osób.
A ten drugi pan, jeśli się nie mylę, to zapewne doktor Watson, pański wierny
przyjaciel i
pomocnik. How do you do, mister Watson.
Odpowiedzieliśmy krótko na to powitanie i dyrektor Carter usiadł na wskazanym mu
przez Holmesa krześle. Uczynił to tak ostrożnie, jakby było ze szkła.
Holmes zdawał się nie zwracać uwagi na jego zachowanie. Poczęstował go cygarami,
które zawsze miał pod ręką, podał mu ogień i zapaliwszy fajkę czekał, aż gość
sam się
odezwie.
Dyrektor milczał przez dłuższą chwilę dla lepszego efektu, wreszcie, splótłszy
dłonie
jak do modlitwy, zaczął:
- Ach, mister Holmes, ma pan przed sobą najnieszczęśliwszego i najbardziej
niewinnego z ludzi. Niech nas pan ratuje, niech pan ratuje setki biednych ludzi,
którzy nam
zawierzyli swe oszczędności. Lord Sandwich chce nas zrujnować. Gdybyśmy mu
musieli
wypłacić milion funtów, grozi nam bankructwo i ruina.
- Nie jestem cudotwórcą —-odparł Holmes sucho.
- Jest pan nim - zawołał żywo Carter. - Rozwikłał pan tyle spraw, tyle ludzi
uratował
pan od śmierci lub ruiny, że na pewno uda się panu wyjaśnić tajemnicę pożółkłych
brylantów.
- Czego pan właściwie oczekuje ode mnie, panie Carter? - zniecierpliwił się
Holmes. -
To, co pan nazywa tajemnicą, jest zwykłą, niezmiernie wyrafinowana kradzieżą.
Znaleźć jej
sprawców nie jest tak łatwo, jak pan sądzi.
Carter zerwał się z krzesła i spojrzał na Holmesa wzrokiem doskonale pasującym
do
aktora, który ma odegrać wielką boleść.
- Boże - zawołał załamując ręce - więc i pan wierzy, że to była kradzież!
Jesteśmy
zgubieni. Nie mam już co robić na tym świecie!
Opadł na krzesło i nieruchomy, z zamkniętymi oczyma dalej grał rolę człowieka
zupełnie złamanego. Przejęło mnie to takim wstrętem, że z niezmierną satysfakcją
wyrzuciłbym go za drzwi. Nie wiem, kto wtedy był dla mnie bardziej odrażający -
grubiański
Sandwich czy też ten układny świętoszek, niewątpliwie zamieszany w szatańsko
obmyślone
przestępstwo.
Holmes przyglądał mu się w milczeniu. Spodziewałem się, że mu powie kilka słów
prawdy, lecz zamiast tego mój przyjaciel przemówił głosem niespodzianie
łagodnym:
- Nie rozumiem, dlaczego upiera się pan przy przekonaniu, że brylanty zżółkły
same z
siebie. Jeśli uda się znaleźć sprawcę kradzieży, zapewne odzyskamy i skarb
Sandwicha.
- Nie, to niemożliwe - zaprzeczył Carter gwałtownie - tam nie było i nie mogło
być
kradzieży. Policja...
- Jak pan uważa - sucho przerwał mu Holmes, którego znudziła już ta komedia. -
Czy
może mi pan odpowiedzieć na kilka pytań?
- Z jak największą chęcią, powiem wszystko, o co tylko pan zapyta.
- Dobrze. A więc po pierwsze. Czy oglądał pan brylanly przed złożeniem ich do
skarbca?
- A jakże. Dając pieniądze musieliśmy dokładnie obejrzeć zastaw. Brylantów było
sześćdziesiąt trzy, wszystkie pierwszej wody.
Holmes kiwnął głową.
- Proszę mi teraz opowiedzieć dokładnie, co się działo od chwili otwarcia przez
was
skrytki.
- Po otwarciu skrytki mój brat James wyjął z niej szkatułkę, która leżała na tym
samym miejscu, gdzie ją złożono. Otworzył jej wieko, a wtedy lord Sandwich
ordynarnie
zaklął i wrzasnął, że mu skradziono brylanty. Wydawało nam się, że imitacja
wykonana jest
ze szkiełek, ale...
- Chwileczkę, panie Carter, jak zachował się ów kupiec, którego sprowadził
Sandwich?
- Był tak samo zdumiony jak my wszyscy, ale nic nie powiedział. To był w ogóle
człowiek małomówny. Mam wrażenie, że to nie był Anglik.
- Z czego pan to wnosi?
- Miał wyraźnie obcy akcent. Powiedziałbym, że holenderski czy niemiecki.
- Pamięta pan jego nazwisko?
- Niestety, Sandwich przedstawił go tak niewyraźnie, że nie dosłyszałem. O ile
wiem,
pytała również o niego policja. Sandwich twierdzi, że to był jakiś przygodny
nabywca.
- Jak pan ocenia stan majątkowy Sandwicha, dyrektorze?
To pytanie wyraźnie zaskoczyło Cartera. W końcu wykrztusił:
- Sandwich jest naszym klientem, obowiązuje mnie w stosunku do niego tajemnica
bankowa. Jeśli pan koniecznie tego żąda, mogę udzielić odpowiednich wyjaśnień,
ale
wolałbym nie obciążać swego sumienia.
Ta udawana wrażliwość wzburzyła mnie, więc zapytałem ironicznie:
- Czy zawsze jest pan taki sumienny, panie dyrektorze?
Holmes spojrzał na mnie z wyraźnym niezadowoleniem.
- Nie podzielam zdania doktora Watsona - zwrócił się do Cartera. - Zwalniani
pana z
odpowiedzi na moje pytanie. Proszę mi natomiast powiedzieć, czy ma pan dobry
wzrok.
- Doskonały, mister Holmes, doskonały. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo.
Pochodzimy z rodziny, która nie wie, co to okulary.
- Jeszcze jedno pytanie. Ma pan wiele służby?
- Mieszkam w podmiejskiej willi, gdzie zatrudniam troje osób - kucharkę,
pokojówkę
i starego lokaja, który również dogląda ogródka.
Carter okazał się w tym przypadku bardzo rozmowny. Dowiedzieliśmy się od niego
wielu szczegółów, a między innymi i tego, że ów stary lokaj, zajmujący się
ogródkiem, jest
wielkim miłośnikiem kwiatów.
Holmes podziękował mu za te wszystkie informacje, oświadczył, że na razie nie ma
dalszych pytań, i uprzejmie go pożegnawszy, odprowadził do drzwi.
- Doskonale! - zawołał po jego wyjściu. - Zwierzyna sama nas naprowadza na trop.
Byłem przekonany, że już skończyłem z wykrywaniem przestępstw, ale ta sprawa
naprawdę
warta jest, aby się nią zająć. Doskonale - powtórzył, zacierając ręce - coś mi
tu pachnie wielką
grą.
- Wybacz, mój drogi - wtrąciłem niepewnie - ja tu nie potrafię dostrzec żadnego
tropu.
- A doskonały wzrok Cartera nic ci nie mówi?
- Uważasz, że powinien był dostrzec zamianę brylantów wcześniej niż krótkowidz
Sandwich?
- Jasne. A tym bardziej jego brat James, który otwierał szkatułkę - odparł
Holmes
przyglądając mi się z rozbawieniem.
Znów nie wiedziałem, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie i w końcu mnie to
zniecierpliwiło.
- Twoja słynna dedukcja czasem prowadzi na manowce - rzekłem z przekąsem. -
Może z niej zarówno dobrze wynikać, że winien jest Sandwich, jak i to, że wina
leży po
stronie Carterów.
- Hm - skrzywił się Hołmes ironicznie. - Zapominasz o jeszcze trzeciej
możliwości, że
winni są obydwaj. Była to po prostu ukartowana między nimi gra, w której
wspólnie działali
przeciw komuś trzeciemu.
- Mówisz serio? - zawołałem. - Nikt przed tobą nie wpadł na tę myśl. Uważam, że
jest
genialnie prosta. Z chwilą gdy przyjmie się tę hipotezę, wszystko staje się
jasne. Ani Carter,
ani Sandwich nie potrzebowali wykradać brylantów, bo do skarbca od razu złożono
imitację!
- No i widzisz, mój drogi - rzekł Holmes już zupełnie poważnie.- Zadrwiłeś z
mojej
metody dedukcyjnej, ale to nie ja ją stosuję bez zastanowienia, lecz ty to
czynisz. Co do mnie
- nie wyciągam żadnych wniosków. Mam tylko w ręku fakt - zachowanie się zarówno
Sandwicha, jak i Carterów po otwarciu skrzynki nie było naturalne. Ale, jak
widziałeś, fakt
ten może pasować do trzech rozmaitych możliwości, pomijając już to, że mógł być
zupełnie
przypadkowy. Która z tych możliwości jest słuszna? Nie wykluczam żadnej, ale też
i przy
żadnej się nie upieram. Zobaczymy, co przyniosą nowe fakty, które musimy zdobyć.
Właśnie
mam zamiar to uczynić.
Holmes wyszedł do przyległej komórki, w której przechowywaliśmy rozmaite ubrania
i inne rekwizyty potrzebne do charakteryzacji, i po kilkunastu minutach wrócił
stamtąd tak
gruntownie przeobrażony, że na pewno nie poznałbym go na ulicy. Miał szpakowatą,
zmierzwioną czuprynę, niesfornie opadającą mu na czoło, oraz siwe wąsy i brodę
krótko
przystrzyżone. Tanie cajgowe ubranie, pogniecione i miejscami poplamione ziemią
i zielenią,
kraciasta chustka na szyi i kaszkiet w ręku dopełniały wyglądu ogrodnika, który
wraca z
pracy.
- Całe szczęście, że znam się nieco na ogrodnictwie – rzekł do mnie wspaniałym
cockneyem - będę mógł pogadać sobie z niezwykłym lokajem, który kocha kwiaty.
Gdybyś
chciał, miał bym zajęcie i dla ciebie.
- Bardzo chętnie - odrzekłem - ale dawno już nie spełniałem żadnych twoich
poleceń.
Obawiam się, że wyszedłem z wprawy.
- O, nic wielkiego - uspokoił mnie Sherlock, chodzi o sprawę względnie łatwą i
bezpieczną. Nawiąż znajomość z lokajem Sandwicha i zaciągnij go do baru. Może
uda ci się
coś od niego wydobyć.
Nie zapomnij, że lubi gin, ale woli porter – śmial się Holmes, żegnając się ze
mną i
udając się na wyprawę.
Nie umiałem tak dobrze charakteryzować się jak Holmes, ale moje przebranie nie
musiało być takie złe, skoro lokaj Sandwicha, którego potrąciłem na ulicy, nie
powziął
żadnych podejrzeń. Czatowałem na niego przez dłuższy czas w pobliżu Grosvenor
Square i
teraz staliśmy naprzeciw siebie po nieumyślnym, jak się mogło zdawać, zderzeniu.
- Te - mruknął potrącony bez szczegolnej złości – gdzie masz gały? W kieszeni?
- Żebyś wiedział, że w kieszeni. Szklane – znalazłem szybką odpowiedź.
Widocznie podobał mu się ten niewybredny koncept, bo spojrzał na mnie przyjaźnie
i
odpowiedział ze śmiechem:
- Ale za to twoje własne do niczego. Nadepnąłeś mi na odcisk, aż mi świeczki
stanęły
przed oczami.
Przeprosiłem go, powiedziałem kilka słów o złośliwości odcisków, które zawsze
umieją znaleźć sie w najbardziej bolesnym miejscu, a następnie wyraziłem
gotowość
odszkodowania w postaci szklaneczki porteru. Po kilku minutach popijaliśmy juz
przed ladą
barową jak starzy znajomi.
Sandwich mówił prawdę. Jego lokaj nie miał więcej niż trzydzieści lat, a porter
bardzo
mu smakował. Było to chłopisko rozmowne i dobroduszne i wcale nie musiałem go
ciągnąć
za język, aby uzyskać sporo ciekawych wiadomości.
Jim opowiedział mi, że służba u Saudwicha nie należała do przyjemnych. Gburowaty
i
opryskliwy lord był nieznośny w obejściu, a gdy wpadał w wściekłość, nie liczył
się z nikim i
niczym. Poprzednik Jima dostał kilka razy kijem za to, że nie przyniósł na czas
herbaty.
Sprawa poszła do sądu i Sandwich musiał zapłacić spore odszkodowanie.
Lord prowadził niezwykle rozrzutny tryb życia. Jego rachunki za libacje w
najdroższych restauracjach szły w setki funtów. Był jednak hojny dla służby i
tylko dzięki
temu potrafił ją utrzymać przy sobie.
Musiałem się jakoś odwdzięczyć Jimowi za te zwierzenia i naprędce wymyśliłem
sobie pracodawcę, u którego życie też nie było łatwe. Obdarzyłem go spokojnym
charakterem, ale za to przypisałem mu niezwykłe skąpstwo i podejrzliwość. Na
dodatek
obarczyłem go jeszcze wstrętem do alkoholu. Trzeba mu się było tłumaczyć z
każdej
szklaneczki piwa wypitej na mieście.
Jim potakiwał mi ze współczuciem, oświadczył, że bardzo mu się podobam, i
chętnie
umówił się ze mną w tym samym barze na następne popołudnie.
Pospieszyłem do domu, chcąc podzielić się z Holmesem zdobytymi wiadomościami,
ale go nie zastałem. Wrócił dopiero późnym wieczorem, bardzo zmęczony, choć
wyraźnie
zadowolony ze swej wyprawy. Ponieważ wbrew moim oczekiwaniom nic mi nie
powiedział o
jej wyniku, nie pozostało mi nic innego, jak zdać sprawozdanie z mego spotkania
z Jimem.
- Doskonale się spisałeś, Watsonie - pochwalił mnie Sherlock - to ciekawe
wiadomości. Mam nadzieję - dodał - że uzyskamy ich więcej. Przyłączę się do was
jutro.
Zapamiętaj sobie, że będę się nazywał Joe Pumpkin. Nie zapomnij - Joe Pumpkin,
bezrobotny
lokaj w poszukiwaniu pracy.
Nazajutrz po południu właśnie dopijałem z Jimem pierwsza szklankę porteru, kiedy
w
drzwiach baru stanął Holmes. Znów musiałem podziwiać jego niezwykłe
umiejętności.
Można było przysiąc, że to lokaj z krwi i kości.
- Halo, Joe! - zawołałem. - Jak się masz, chodź no tu do nas. - A gdy się
przybliżył,
dodałem:
- Człowieku, gdzie ty się podziewasz, kopę lat cię nie widziałem. Co porabiasz?
- Źle porabiam - odrzekł rzekomy Joe, witając się ze mną i przedstawiając się
Jimowi.
- Mój ostatni stary wykitował, a jego synalka nie stać na lokaja, bo szybko
przepuścił
ojcowski majątek. Szukam pracy, może masz jaką?
- Kolejkę pod naszą nowa znajomość - zaproponował Jim - ja stawiam.
- O, nie, nie - sprzeciwił się Joe - do mnie należy ten zaszczyt.
- Trzy portery - zwrócił się do barmana.
Nawiązała się rozmowa na tematy ogólne. Omawialiśmy trudności i niedole życia
lokajskiego, opowiadaliśmy o dziwactwach i nadmiernych wymaganiach pracodawców,
wyśmiewaliśmy się z nich, ponieważ dła świata i ludzi są zupełnie inni niż u
siebie w domu
wobec rodziny i służby. Jim nie omieszkał również pochwalić się sprawą swego
lorda, ale nie
powiedział nam na ten temat nic nowego.
Piliśmy kolejkę za kolejką, a za wszystkie płacił Joe. Tego dnia, powiedział, on
funduje i nikt mu nie może w tym przeszkodzić.
Jimowi to imponowało.
- Morowy z ciebie chłop, Joe - zawołał - a wiesz, co mi się w tobie najwięcej
podoba?
- Nie wiem, Jim.
- To, że nie jesteś sknerą. Fundujesz za ostatnie grosze, choć jesteś bez pracy.
Ale nie
bój się, Joe, już ja ci znajdę posadę.
Holmes odpowiedział mu smętnie, że nie każdy ma szczęście znaleźć pracę u
takiego
bogacza jak Sandwich.
- Też trafiłeś kulą w płot! - roześmiał się Jim hałaśliwie. - Przecież do tego
naszego
wyjazdu za granicę, półtora roku temu, tośmy mało głodem nie przymierali. Nawet
nie
starczyło na utrzymanie domu i służby, a lichwiarze po prostu u nas nocowali.
W oczach Holmesa zabłysła czujność.
- Toś ty i za granicą bywał - udał zdziwienie. - Słowo daję, chłop ma szczęście!
A
jakie tam piwa miewają?
- Phi, jak w jakim mieście. Bo musisz wiedzieć, że człowiek bywał w niejednym, i
to
niejeden raz - chełpił się Jim. - W Brukseli i Antwerpii piwo mają nie
najlepsze, a porter to
już
całkiem do niczego. Ale za to w Niemczech, w tym ich Monachium, porter -
powiadam wam
- nie macie pojęcia - oblizał się i wzniósł oczy do góry na to wspomnienie,
Holmes skorzystał z chwili jego nieuwagi i dał mi znak, abym i ja wmieszał się
do
rozmowy. Zrozumiałem, o co mu chodzi, nie chciał budzić podejrzliwości Jima
swymi
ciągłymi pytaniami.
- Mógłbyś pamiętać o nas - odezwałem się - jak pojedziesz jeszcze raz do
Niemiec.
Przywieź parę butelczyn tego porteru.
- Nic z tego nie będzie - odparł markotnie Jim. - Od pół roku albo i więcej
nasze
wyjazdy się urwały. Teraz goście z zagranicy do nas przyjeżdżają.
Holmes znów drgnął i porozumiewawczo spojrzał na mnie.
- Też nieźle - wtrącił z pozorną obojętnością. - Można się pożywić przy dobrym
gościu.
- Nie przy każdym - skrzywił się Jim. - Belgowie to morowe chłopy, ale ten
profesor z
Monachium, niech go kaczka kopnie, sknera taki, że niech Bóg broni.
O rety! - zawołał spojrzawszy nagle na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. -
Piąta
godzina. Jak stary wróci z miasta, a mnie w domu nie będzie, to piekło gotowe.
Wieję,
chłopcy, spotkamy się tu w sobotę po południu. Ja funduję.
Wybiegł z baru, a wkrótce za nim i my opuściliśmy len lokal.
- To wszystko staje się coraz bardziej zagadkowe - rzekłem do Holmesa na ulicy.
- Te
wyjazdy Sandwicha do Antwerpii, Brukseli i Monachium... Antwerpia to miasto
szlifierzy,
może tam bywał w związku z brylantami... Ale co robił w Monachium?
- Tak, to dość dziwne - potwierdził Holmes w zamyśleniu - tym bardziej że Jim
nie
wszystko wie. Sandwich był w Brukseli niedawno, dwa tygodnie przed zdeponowaniem
swej
szkatułki
w skrytce bankowej.
- Skąd o tym wiesz?! - wykrzyknąłem, stając pośrodku chodnika.
- Powiedziała mi o tym szpilka, którą nosi w krawacie. Umieszczono ją w witrynie
sklepu przy Place de Broucker akurat wtedy, kiedy ostatnio byłem w Brukseli -
trzy miesiące
temu. Dlatego pytałem Sandwicha, gdzie ją kupił.
- Fiu - gwizdnąłem - podejrzewasz go o kradzież swych własnych brylantów?
- Zbieram fakty - sucho odparł Holmes. - A jeśli chodzi o podejrzenia, to
zapomniałem ci coś powiedzieć. Archibald Carter ostatnio przyjmował u siebie
licznych
cudzoziemców i również często wyjeżdżał do Belgii i Niemiec. Był w Brukseli trzy
miesiące
temu, nie wykluczone, że w tym samym czasie co Sandwich.
Serce zabiło mi gwałtownie. Nie miałem już żadnej wątpliwości, że Carterowie
byli w
zmowie z Sandwichem. Rozwiązanie zagadki żółtych brylantów mogło być kwestią
najwyżej
kilku dni.
Minął jednak tydzień, a za nim następny i nie zaszło nic szczególnie ciekawego.
Prawdę powiedziawszy, nie mogłem wtedy poświęcać zbyt wiele uwagi brylantom
lorda
Sandwicha, gdyż niespodzianie spadły na mnie poważne kłopoty osobiste. Dziwiło
mnie
tylko, że i Holmes przestał się interesować tą sprawą. Spędzał sporo czasu poza
domem, ale
zajmowały go raczej badania nad promieniami Roentgena. Prosił mnie nawet, abym
mu
ułatwił korzystanie z odpowiedniego aparatu w szpitalu, gdzie kiedyś pracowałem.
Uczyniłem to z ochotą. Holmes spędził przy aparacie rentgenowskim wiele czasu.
Pewnego wieczoru Sherlock Holmes zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że
nazajutrz wyjeżdża na kontynent. Od dawna przyzwyczajony do jego nagłych
wyjazdów, nie
zdziwiłem się zbytnio i jedynie dla przyzwoitości zapytałem, kiedy mam się
spodziewać
jego powrotu.
- Nie wiem - odpowiedział posępnie. - Nic nie wiem. Nie, można tępić przestępstw
bez narażania się na niebezpieczeństwa. Jeśli nie wrócę za miesiąc, otwórz
zapieczętowany
list, który zostawiłem w szufladzie mego biurka.
Dobranoc, mój siary - dodał cieplejszym tonem. - Będziesz jeszcze spał, gdy
jutro
rano wyjadę.
Nieprędko zasnąłem tej nocy. Co miały oznaczać tajemnicze słowa Sherlocka o
zagrażającym mu niebezpieczeństwie? Czyżby jego nagły wyjazd był związany z
brylantami
Sandwicha? Może szukał za granicą ich złodziei? A może wpadł na trop wspólników
Sandwicha lub Cartera, albo obu ich razem? Na pewno miał jakieś nowe dane, które
go
skłoniły do nagłego wyjazdu. Ale kiedy je zdobył? Czy w tym czasie, gdy byłem
przekonany,
że zajmuje się pracą naukową? A może jego badania nad promieniami Roentgena
miały z tym
coś wspólnego.
Roześmiałem się na tę myśl. Była ona dla mnie najlepszym dowodem, na jakie
manowce schodziłem w swych przypuszczeniach i domysłach.
Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na powrót
Holmesa. Zjawił się już po tygodniu, tak samo nagle jak wyjechał. Zdziwiło mnie,
że był
niezwykle znużony. Znałem jego niespożyte siły i wytrwałość, które sprawiały, że
mógł bez
szczególnego wysiłku znieść po kilka nie przespanych nocy. Nigdy jednak nie
wyglądał tak
źle jak wówczas. Wydawało mi się, że spotkało go niepowodzenie, i nie pytałem o
wynik
poszukiwań. W takich przypadkach Sherlock bywał niezwykle drażliwy.
Przywitawszy się ze mną i wymieniwszy kilka obojętnych uwag Holmes wykąpał się i
udał do łóżka. Przedtem jednak polecił mi zatelefonować do dyrektora Cartera,
aby nazajutrz
punktualnie za pięć dziesiąta stawił się u nas ze szkatułką, zawierającą
sfałszowane brylanty.
Miał się stawić również lord Sandwich, z tą tylko różnicą, że o pięć minut
później. Żaden z
nich nie powinien był podejrzewać, że zastanie u nas swego przeciwnika.
Następnego dnia Holmes, wypoczęty już i rześki, przygotowywał się na przyjęcie
obu
zaproszonych. W środku pokoju ustawiliśmy niewielki stół, a dokoła niego cztery
krzesła.
Sherlock pouczył mnie, jak mamy przy nim zasiąść, gdyż twierdził, że ma to dla
niego duże
znaczenie. Moje miejsce znajdowało się naprzeciw Sherlocka, z lewej sąsiadował
ze mną
Sandwich, a z prawej - Carter. Miałem również bacznie uważać na każdego z nich.
Carter zjawił się punktualnie pięć minut przed dziesiątą, niosąc spora szkatułkę
obitą
czarną skórą. Był niezwykle zdenerwowany i nie zdążywszy usiąść, drżącym głosem
zapytał,
w jakim celu go wezwano. Holmes pominął to pytanie milczeniem i podsunął mu
pudełko z
cygarami, z których Carter skwapliwie skorzystał. Wybrał cygaro, zapalił je i
głęboko
zaciągając się dymem, wyraźnie szukał w tym uspokojenia dla swych nerwów.
Dokładnie o dziesiątej rozległ się gwałtowny dzwonek u drzwi oznajmiający
przybycie Sandwicha. Lord wpadł do naszego pokoju, rozejrzał się bacznie i
zobaczywszy
Cartera wybuchnął:
- Co, on tutaj? Jak pan śmiał mi naznaczać takie spotkanie, panie Holmes! To
bezczelność!
- Proszę ostrożniej dobierać słowa, mylordzie - surowo odrzekł Holmes, mierząc
go
długim spojrzeniem. - To spotkanie było konieczne. Musi pan zająć miejsce przy
tym stole.
Nakazujący wzrok Holmesa i nacisk, jaki położył na słowo „musi pan”, sprawiły na
Sandwichu silne wrażenie. Był wyraźnie zaskoczony i bez słowa protestu zajął
wyznaczone
sobie miejsce. Nie zdziwiło mnie to. Typy tego rodzaju, co Sandwich, gwałtowne i
władcze
wobec słabszych od siebie, stają się potulne w zetknięciu z charakterem od nich
silniejszym.
- Proszę otworzyć szkatułkę z brylantami - zwrócił się Holmes do Cartera bez
żadnego
wstępu.
Dyrektor posłusznie spełnił ten rozkaz i oczom moim ukazał się niezwykły widok
kilkudziesięciu olbrzymich żółtych brylantów, z których najmniejszy był
wielkości sporego
orzecha.
Zastanowiło mnie tylko jedno. Carter wspominał o sześćdziesięciu trzech
brylantach,
podczas gdy w szkatułce było ich tylko sześćdziesiąt dwa. Nietrudno to było
stwierdzić, gdyż
w ostatnim z siedmiu rzędów jedno miejsce było puste.
- Poznaje pan swoje brylanty? - zwrócił się Holmes do Sandwicha tonem urzędowym,
jakby zasiadał przy stole sędziowskim.
- Moje brylanty skradziono. To ich imitacja - warknął lord.
- A pan co na to powie, mister Carter?
- Zupełnie to samo, co twierdziłem dotychczas i na co przysięgnę przed sądem
ludzkim i boskim. To są oryginalne brylanty Sandwicha, które zżółkły u nas w
banku.
- Złodziej i krzywoprzysięzca! - wrzasnął Sandwich.
- Spokojnie, lordzie, spokojnie - uciszył go Holmes. – A teraz proszą panów o
chwilkę
uwagi. Ty, Watsonie, również uważaj - spojrzał na mnie znacząco.
Nie spiesząc się zbytnio, Holmes wysunął szufladę stolika i wyjął z niej
niewielką
teczkę, którą położył sobie na kolanach. Potem powoli, jakby igrając z naszym
napięciem,
wydobył z niej jakiś przedmiot, podniósł go wysoko w ręku i pokazał nam
wszystkim. Był to
spory safianowy woreczek, owiązany sznurkiem i zaplombowany.
- Kto z panów wie, co jest w tym woreczku? - zapytał opanowanym głosem, uważnie
przyglądając się nam wszystkim. Nim zdołałem zrozumieć, co się stało, jakieś
krzesło runęło
na podłogę, a Sandwich zerwawszy się na równe nogi wrzasnął:
- Sto tysięcy szatanów! Skąd to masz, ty szpiclu diabelski! Oddaj to
natychmiast!
Był cały siny od krwi, która mu napłynęła do twarzy, a przekrwione oczy jeszcze
bardziej mu na wierzch wylazły. Dyszał ciężko i z trudem chwytał oddech.
- Spokojnie, mylordzie, spokojnie - bezlitośnie drwił z niego Holmes. - A więc
przyznaje się pan do tego woreczka?
Sandwich spojrzał na niego nienawistnie, szarpnął za kieszeń, wyrwał z niej
rewolwer
i ryknął: - Ręce do góry - wy, wszyscy.
Teraz dopiero oceniłem przezorność Holmesa, który posadził mnie obok Sandwiclia.
Błyskawicznym ruchem podbiłem wyciągniętą rękę lorda i strzał, który się potem
rozległ, był
już niegroźny - kula poszła górą. Wykręcenie Sandwichowi ręki i wytrącenie mu
rewolweru
było tylko kwestia kilku sekund. Ryknął z bólu i zaczął się ze mną szamotać, a
Holmes dalej
się z niego natrząsał:
- Nie docenił pan, mylordzie, siły doktora Walsona ani jego sprawności w dżiu-
dżitsu.
To bardzo ważna umiejętność. Radzę panu trochę potrenować w tym sporcie.
Lord nic nie odpowiadał. Sapał tylko z wysiłku, z trudem chwytając powietrze.
Obawiałem się, że może dostać ataku sercowego. Widocznie to samo przyszło na
myśl
Sherlockowi, bo opuścił go szyderczy wyraz twarzy i po chwili zastanowienia
rzekł do mnie
krótko:
- Puść go, Watsonie - to starczy.
Poczuwszy się wolny, Sandwich przez chwilę stał niezdecydowany. W końcu jednak,
obróciwszy się na pięcie, rzucił się ku drzwiom.
- Popamiętasz mnie jeszcze, ty podły szpiegu. Wszyscy mi za to odpowiecie! -
krzyknął wybiegając i zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi.
Podczas całej tej sceny Carter siedział nieruchomo, z oczami szeroko otwartymi
ze
strachu i wrażenia. Przytomność wróciła mu dopiero po ucieczce Sandwicha.
- Na Boga, panie Holmes - zwrócił się błagalnie do Sherlocka. - Co to wszystko
znaczy?
- Zaraz pan zobaczy - odrzekł mój przyjaciel z uśmiechem i rozwiązawszy sznurek,
wysypał na stół zawartość woreczka. Osłupieliśmy na ten widok obydwaj - ja i
Carter. Przed
nami
leżał skarb Sandwicha, sześćdziesiąt trzy olbrzymie, nieopisanej piękności,
białoniebies