Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa

Szczegóły
Tytuł Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WACŁAW GOŁEMBOWICZ PRZYGODY CHEMICZNE SHERLOCKA HOLMESA WSTĘP Podobno za granicą istnieją kluby wielbicieli Sherlocka Holmesa. Szkoda, że u nas nie ma takiego, bo chętnie bym się do niego zapisał. Trudno nie podziwiać wielkiego talentu Conan Doyle'a, który stworzył postać genialnego detektywa, tak żywą i powszechnie znaną. Zresztą mam ku temu jeszcze inne, osobiste powody. Przecież Holmes byt moim kolegą po fachu, chemikiem. Doktor Watson zapoznał się z nim w laboratorium chemicznym, gdzie Sherlock przeprowadzał rozmaite doświadczenia. Jak twierdzi Conan Doyle, młody jeszcze wówczas detektyw wynalazł nawet własną metodą wykrywania hemoglobiny. A później, gdy już zamieszkali razem z Watsonem, czy Holmes nie miał na Bakerstreet swego kącika chemicznego? Czy Watson nie biadał nad stołami pogryzionymi przez kwasy i poplamionymi przez barwniki? A wreszcie - gdzie przebywał Holmes w owych ciężkich czasach, kiedy musiał ukrywać się przed groźnym Moriartym? Czyż nie w laboratoriach uniwersytetu w Montpelier! Tak, nie ulega wątpliwości, że Sherlock Holmes był chemikiem. A jednak, mimo że znam wszystkie jego przygody, mało wśród nich znalazłem przypadków, kiedy korzystał ze swej wiedzy chemicznej. To po prostu dziwne i niezrozumiale. Dlaczego Conan Doyle na każdym kroku podkreśla u swego bohatera bystrość, spostrzegawczość, umiejętność dedukcji, natomiast nie dba o to, aby została wykorzystana jego wiedza chemiczna? Może nie znalazł dla niego godnego partnera wśród chemików? Martwiła mnie ta luka w przygodach Holmesa. Korciło mnie, aby je uzupełnić, i długo sią wahałem, czy podjąć to zadanie. Skromność doradzała, abym sią nie porywał z motyką na słońce, a znów z drugiej strony pokusa była zbyt wielka. W końcu odważyłem sią i oto „Chemiczne przygody Sherlocka Holmesa” leżą przed wami. Ich akcja odbywa sią w początkach wieku bieżącego. Conan Doyle od dawna już nie żyje, nie mam możności prosić go o przebaczenie za mą śmiałość. Mam jednak nadzieją, że gdyby żył nie potąpiłby mnie zbytnio - przecież starałem sią tylko iść w jego ślady. Nie umiem ocenić, czy mi sią to udało; mam nadzieją, że czytelnik lepiej to potrafi. BRYLANTY LORDA SANDWICH Unieszkodliwienie pułkownika Morana było jednym z ostatnich wyczynów mego genialnego przyjaciela. Zebrawszy niewielki fundusz, który mu zabezpieczył spokojne życie, Sherlock Holmes całkowicie poświęcił się swemu dawnemu zamiłowaniu do badań chemicznych. Dość często ukazywały się w pismach fachowych notatki i artykuły o jego pracach, które podpisywał pseudonimem Hollock. Sherlock uważał bowiem, że jego głośne w świecie przestępców nazwisko nie licuje z powagą laboratoriów i bibliotek. Przez długi czas nic nie mąciło jego naukowej pracy i Holmes zapewne nigdy by nie powrócił do kariery detektywa, gdyby na naszej drodze nie stanął jeden z najgroźniejszych przestępców, jakich wydały ostatnie czasy - Karol Braunheld. Był on profesorem jak słynny Moriarty*, ale przewyższał tego złoczyńcę zarówno szatańskim sprytem, jak i umiejętnością stosowania swej wielkiej wiedzy naukowej do zbrodniczych celów. Słusznie bowiem powiedział kiedyś Sherlock Holmes, że gdy człowiek oddaje swą inteligencję na usługi zbrodni, można się po nim spodziewać największej podłości. Doskonale sobie przypominam chwilę, kiedy ten niepospolity zbrodniarz po raz pierwszy wszedł w nasze życie. Było to pewnego pochmurnego poranka jesiennego roku 1901, kiedy obaj z Holmesem wygrzewaliśmy się przy kominku w naszym mieszkaniu przy Bakerstreet. Rozparłszy się wygodnie w fotelu, z nieodłączną fajka w ustach, mój przyjaciel czytał jakąś książkę naukową, ja zaś dopijałem herbatę i przerzucałem gazety poranne. W owym czasie opinia publiczna podniecona była tajemniczym zniknięciem brylantów lorda Sandwicha, a w pismach pełno było szczegółów i komentarzy na ten temat. Muszę przyznać, że sprawa ta istotnie była niezwykła i niezrozumiała. Mogła ona w najwyższym stopniu zaciekawić nie tylko zawodowego detektywa, lecz również zwykłego człowieka, z dala stojącego od kryminalistyki. Oto pokrótce jak wyglądały fakty. Lord Sandwich, ostatni potomek starej i arystokratycznej rodziny, utracjusz i hulaka o jak najgorszej sławie, posiadał kolekcję brylantów wartości miliona funtów szterlingów. Miał się w niej znajdować ów słynny kamień niebieski, który swego czasu zdobił koronę królów francuskich, a później zaginął podczas Wielkiej Rewolucji. Nie brakło tam również wielu innych słynnych i olbrzymich brylantów; liczne z nich dawniej należały do nababów i książąt hinduskich. Przodkowie lorda Sandwicha zdobyli je podczas wypraw orężnych lub też nabywali za olbrzymie sumy. Widziałem kiedyś fotografie tej kolekcji, było to naprawdę coś wspaniałego. Sandwich ukrywał ten skarb w podziemiach swego pałacu przy Grosyenor Square, gdzie jedno z pomieszczeń zamieniono w warownię, opancerzoną betonem i stalą. Strzegł swych brylantów zazdrośnie i rzadko komu je pokazywał, jednak nadszedł dzień, kiedy musiał się z nimi rozstać na pewien czas. Potrzebne mu były pieniądze, a bank Braci Carterów, którego był klientem, zgodził się udzielić pożyczki w wysokości stu tysięcy funtów jedynie pod odpowiednią gwarancją. Nie mając innego wyjścia Sandwich z ciężkim sercem musiał dać w zastaw swe brylanty. Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności i pod silną strażą przeniesiono szkatułę z brylantami do skarbca bankowego i złożono ją tam w niedostępnej pancernej skrytce. Lord Sandwich umieścił swe pieczęcie na drzwiach i otrzymał klucz od jednego z jej zamków. Klucz od drugiego zamku, po uprzednim nałożeniu swoich pieczęci, otrzymał dyrektor banku Archibald Carter. To postępowanie miało na celu zapewnienie bezpieczeństwa obu stronom. Bank zyskał pewność swego zastawu, lord Sandwich zaś mógł być pewny, że w jego nieobecności nikt nie tknie brylantów. Pożyczka miała być spłacona po upływie pół roku, ale już w dwa miesiące po zdeponowaniu brylantów Sandwich doszedł do wniosku, że nie znajdzie na to środków i że musi sprzedać część swego skarbu. W dość szybkim czasie znalazł kupca, którego sprowadził do banku, by mu pokazać swą kolekcję. Carterowie nie mieli nic przeciwko temu. Wraz z lordem oraz sprowadzonym przez niego kupcem udali się do skarbca, gdzie przy zachowaniu odpowiednich formalności przystąpiono do otwarcia skrytki. Przede wszystkim obejrzano pieczęcie, a po stwierdzeniu, że są one oryginalne i nienaruszone, Sandwich otworzył jeden z zamków swoim kluczem, drugi zaś zamek otworzył Archibald Carter. Szkatułka z brylantami leżała nietknięta dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją złożono. James Carter wyjął ją ze skrytki, podniósł wieko i wtedy z ust lorda Sandwicha wyrwał się okrzyk przerażenia wraz z potwornym przekleństwem - zamiast bezcennych niebieskawobiałych brylantów w szkatułce leżały żółte świecidełka szlifowane na kształt diamentów. Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia Archibald Carter przyjrzał się im dokładniej. Zastanowiło go, że z wyjątkiem koloru zewnętrznie niczym się nie różniły od oryginalnych brylantów Sandwicha. Były zupełnie tej samej wielkości i kształtu, leżały zupełnie na tych samych miejscach co brylanty oryginalne. Wyjął jedno z tych świecidełek i zauważył, że jest ono zimne w dotyku. To go zastanowiło, wiedział bowiem, że szkło jako zły przewodnik ciepła daje zupełnie odmienne wrażenie. Podejrzewając, że świecidełko wykonane jest z innego materiału niż szkło pociągnał nim po swym lusterku kieszonkowym – utworzyła się wyraźna rysa. Sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Czyżby imitację kolekcji Sandwicha sporządzono z diamentow? Przypuszczenie to początkowo wydawało się niewiarygodne, lecz dalsze badania całkowicie je potwierdziły. Ze skarbca bankowego zostały skradzione brylanty Sandwicha i zamiast nich pozostawiono brylanty podobne do oryginalnych, lecz żółte i tanie. Policja zabrała się energicznie do badań. Przede wszystkim dokonano dokładnych oględzin skrytki. Jednakże ani na drzwiczkach, ani też na jej pancerzu nie znaleziono żadnego śladu cięcia czy innego uszkodzenia. Również badanie odcisków palców nie dało żadnego wyniku. Na szkatułce z brylantami i na drzwiczkach skrytki znajdowały się jedynie ślady palców Sandwicha raz braci Carterów. Widocznie złoczyńca musiał działać w rękawiczkach. Lecz jeśli włamanie było wykluczone, to w jaki sposób dostał się do skrytki, jak podrobił pieczęcie i klucze? Przesłuchano strażników skarbca i wszystkich urzędników bankowych, lecz żaden z nich nie potrafił wnieść do sprawy nic nowego. Nikt nie zauważył, aby do skarbca wchodził ktoś obcy lub niepowołany. Wysłano zapytania do policji całego świata, czy nie wpadła na trop sprzedaży niezwykle cennych brylantów. Okazało się, że nie stwierdzono takiego wypadku. Policja stanęła wobec tajemnicy nie do rozwiązania. Dla mnie osobiście była to również jedna z najbardziej nie wyjaśnionych zagadek, chociaż współpracując z Holmesem zetknąłem się z niejedną. Lord Sandwich zaskarżył Carterów do sądu o odszkodowanie. Żądał miliona funtów szterlingów, czyli sumę, na którą oszacowano jego zastaw. W wywiadach z dziennikarzami ze zwykłą sobie brutalnością rzucał najgorsze oszczerstwa na Carterów. Twierdził, że albo sami dokonali kradzieży, albo też w jakiś sposób są w to zamieszani. Czyż trudno im było, mówił, podrobić pieczęcie tak dokładnie, że nikt tego nie poznał? Nie sprawiało im również wielkiej trudności zdobycie drugiego klucza do zamku, od którego klucz posiadał Sandwich. A wreszcie któż, jeśli nie Carterowie, miał w każdej chwili łatwy dostęp do skarbca? W odpowiedzi na te wywody Carterowie zaskarżyli lorda o zniesławienie. W wywiadach dla prasy zwracali uwagę, że Sandwich równie dobrze mógł podrobić ich pieczęcie, dopasować klucz dorugiego zamku i, nie zauważony przez nikogo, wyjąć z niej swoje brylanty. Nie oskarżali go jednak o to. Ich zdaniem w ogóle nie było włamania ani kradzieży. Po prostu brylanty w niepojęty sposób same przez się zżółkły w czasie przechowywania. To, co znaleziono w skrytce po jej otwarciu, wcale nie było imitacją. Był to zżółkły depozyt złożony przed dwoma miesiącami. Te bajeczki opowiadane przez Carterów wydawały mi się po prostu śmieszne i oburzające: nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł je wygłaszać zupełnie serio. Jubilerzy i szlifierze, których o to pytano, wyśmiewali się z przypuszczenia, że brylanty mogłyby samoistnie zżółknąć. Oświadczyli, że jest to wykluczone, nie zanotowano jeszcze takiego wypadku jak świat światem. A jednak było sporo osób powodowanych niechęcią do Sandwicha, które dawały posłuch Carterom. Gazeta „Sunday Dispatch”, którą właśnie miałem w ręku, posunęła się nawet tak daleko, że w tajemniczej przemianie brylantów dopatrywała się cudu. Miała to być kara niebios za rozwiązłe życie lorda. Podsunąłem ten artykuł Holmesowi. - Przeczytaj tylko, jakie brednie wypisują na temat brylantów Sandwicha - rzekłem. - To naprawdę niepojęte, co ludzie potrafią wymyślić. Sherlock pobieżnie rzucił okiem na wskazany artykuł, pyknął kilka razy z fajki i z krótkim - hm - powrócił do przerwanej lektury. - Swoją drogą, nie rozumiem tego wszystkiego - podjąłem nie zrażony milczeniem mego przyjaciela. - Jeśli sprawcami nie byli Carterowie, to po co złodziej zadał sobie trud sporządzenia dokładnej imitacji brylantów Sandwicha, i to właśnie z diamentu? Po co podrzucił ją i dlaczego starał się wszystko tak urządzić, aby poza rzekomym zżółknięciem nie było żadnego śladu zamiany? Jeśli założyć, że zamiany dokonali Carterowie, to sprawa staje się jasna. Tylko im mogło zależeć na pozostawieniu w skrytce możliwie dokładnej imitacji, bo to dawało im podstawę do bajeczki o samoistnym zżółknięciu brylantów. Przypuśćmy, że sąd w nią uwierzy. Nie będą wtedy musieli płacić odszkodowania Sandwichowi, a brylanty zostaną im prawie za darmo. Jeśli natomiast trzeba będzie zapłacić odszkodowanie, to cóż - zapłacą jedynie ich wartość. Czysty interes bez ryzyka. - Zupełnie słuszne - mruknął Holmes Spojrzałem na niego nie wiedząc, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie, ale nie potrafiłem nic odczytać z jego spokojnej i nieruchomej, jak zwykle, twarzy. - Dałbym bardzo dużo, gdybym się mógł dowiedzieć, jak oni to zrobili - westchnąłem. - Przecież musieli mieć jakichś wspólników, jakiś grawer musiał podrobić pieczęcie Sandwicha, ślusarz drugi klucz, a zdolny szlifierz brylantów wykonać imitację. Niemożliwe również, aby absolutnie nikt ich nie dostrzegł, gdy manipulowali koło skrytki z brylantami. A jednak mimo usilnych badań, mimo przesłuchania przez policję setek świadków nie zdobyto żadnej nici przewodniej, żadnego śladu osób zamieszanych w to przestępstwo. Nic, absolutnie nic. - Ano, cóż, mój drogi - odpowiedział Holmes z ironicznym uśmiechem - nie pozostaje nic innego, jak zgodzić się z „Sunday Dispatch". - I uwierzyć w cudy? - wykrzyknąłem. - A może komuś zależy, aby w nie uwierzono? - zauważył Sherlock zagadkowo. Chciałem go zapytać, jak mam rozumieć te słowa, ale mi przeszkodził gwałtowny dzwonek u drzwi. Usłyszeliśmy w korytarzu kroki naszego lokajczyka Billa, który pobiegł, aby je otworzyć, a tuż potem czyjś donośny głos zapytał o Sherlocka Holmesa. Nie wiem, co się dalej działo w korytarzu. Jedyne, co zdołałem uchwycić, to gwałtowny protest Billa, który wpadł do naszego pokoju odwrócony tyłem i z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Tuż za nim w otwartych drzwiach zjawił się jakiś wysoki, barczysty mężczyzna z laską wysoko wzniesioną do uderzenia. - Mister Holmes - wołał nasz Bill przeraźliwym głosem - ten pan... - Wynoś się, drabie - grzmiał na niego nieznajomy - bo ci gnaty połamię. Niezwykły ten widok nie wywarł na moim przyjacielu żadnego wrażenia. - Dziękuję ci, Bill, możesz odejść - rzekł spokojnie do lokaja, po czym zwracając się do intruza, wskazał mu ręką krzesło: - Witam pana, lordzie Sandwich, proszę spocząć. Teraz i ja go poznałem. Był zupełnie taki sam, jak na licznych ilustracjach, które ostatnio ukazywały się w pismach. Potężnie zbudowany, z czerwoną, nalaną twarzą i wyłupiastymi jasnoniebieskimi oczyma, w których czaiła się wściekłość, sprawiał wrażenie byka, w każdej chwili gotowego do stratowania wszystkiego, co mu stanie na drodze. Worki pod oczami i grube, wywinięte wargi jeszcze bardziej czyniły odrażającą tę twarz, na której można było odczytać hulaszcze życie, z jakiego słynął. Sandwich nie uznał za potrzebne ani przywitać się z nami, ani też wytłumaczyć swego gwałtownego postępowania z Billem. Mimo zaproszenia Holmesa nie usiadł na wskazanym mu krześle, lecz stojąc nieruchomo bacznie wpatrywał się w mego przyjaciela. - Nie było tu jeszcze tego starego złodzieja? - zapytał wreszcie chrapliwym głosem. - Ma pan zapewne na myśli dyrektora Archibalda Cartera? - odparł Holmes z wyszukaną i niezrozumiałą dla mnie uprzejmością. - Nie, nie miałem jeszcze przyjemności gościć go u siebie. - Do diabła z taką przyjemnością - warknął lord. - Skąd u licha pan mnie zna? - Nic dziwnego - uśmiechnął się Holmes - wszak i pan mnie zna. Jesteśmy obydwaj znakomitościami. Nie spodziewałem się po Holmesie takiej finezji, nie wywołała ona jednak na Sandwichu żadnego wrażenia. - Kto jest ten tutaj? - wskazał na mnie palcem. - Niech wyjdzie! Tego miałem już dość. Od pierwszej chwili poczułem niechęć do tego gbura, ale teraz jego chamstwo przepełniło miarę. Krew we mnie zakipiała, gotów byłem porwać draba za kołnierz, otworzyć nim drzwi i z kopniakiem na drogę zrzucić go ze wszystkich schodów. - Ten pan to mój przyjaciel, doktor Watson - rzekł Sherlock nie tracąc spokoju. - Zostanie w tym pokoju albo jeśli pan koniecznie żąda, aby wyszedł, bardzo mi przykro - nasza rozmowa nie dojdzie do skutku. - Do stu tysięcy diabłów! - wrzasnął Sandwich, ale Holmes nie dał się wyprowadzić z równowagi tym wykrzyknikiem. Pociągając fajeczkę, bawił się leżącym na stole nożykiem i spokojnie przyglądał się gościowi. - Dobrze, niech i tak będzie - poddał się w końcu Sandwich, siadając na krześle. - Nie lubię tracić słów, panie Holmes. Sprawę pan zna. Przyszedłem powiedzieć, że dam panu trzy razy więcej, niż zaproponuje Carter. - Prawdziwie lordowski gest - lekko przymrużył oczy Holmes. - Nie wiem tylko, czy dyrektor Carter w ogóle wystąpi z jakąś propozycją. - Nie strugaj pan wariata - krótko uciął Sandwich. - Ten stary szubrawiec na pewno tu przybiegnie. Co pan sądzi o tym wszystkim? - Nie mam jeszcze wyrobionego zdania w tej sprawie - uchylił się Holmes od odpowiedzi. - Ho, ho, hę, hę, hę - zarechotał lord. - Wielki Sherlock Holmes nie ma zdania w słynnej na cały świat sprawie. Zresztą jak pan chce - zaczął poważnie. - Mnie tam wszystko jedno, kto ukradł. Znajdź pan złodzieja - to grunt. Ale powiadam panu, tu mi włosy wyrosną - wskazał na swą dłoń - jeśli oni tego nie zrobili. Holmes wsunął się głębiej w fotel, oparł o niego głowę, przymknął oczy i splótłszy dłonie zastygł w milczeniu. Była to jego zwykła poza, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał. - Dobrze - rzekł energicznie, ocknąwszy się z zamyślenia - zajmę się pańską sprawą. Byłem zdumiony. Od szeregu lat nic nie mogło skłonić Holmesa, aby powrócił do zawodu detektywa. Dlaczego teraz zainteresował się sprawą, która jeszcze pół godziny temu zupełnie go nie obchodziła? Mimo tylu lat i zażyłości wciąż go nie znałem. - Muszę jednak postawić jeden warunek, lordzie Sandwich – dodał Holmes po chwili. - Odpowie mi pan na kilka pytań. - Pytaj pan, byle krótko. - Jaki pan ma wzrok? - A cóż to pana obchodzi! - wybuchnął lord. - Obiecał pan odpowiadać na moje pytania - nie tracił spokoju Sherlock. - No więc jestem krótkowidzem, ale niech mnie wilki zjedzą, jeżeli rozumiem, na co panu ta wiadomość. - A teraz drugie pytanie - ciągnął niewzruszony detektyw. - Ma pan w krawacie piękną szpilkę z perłą. Czy wolno wiedzieć, gdzie ją pan kupił? - Kpiny, słowo daję, czyste kpiny. Do stu tysięcy diabłów, mam dość tych głupich pytań - znów uniósł się Sandwich. - Niestety, muszę obstawać przy tym pytaniu, mylordzie. Bacznie obserwowałem Sandwicha przez cały ten czas i widziałem, jak narasta w nim wściekłość. Czerwona twarz jeszcze bardziej mu spurpurowiała, wytrzeszczył wściekłe oczy na Holmesa i zdawało się, że jeszcze chwila, a rzuci się na niego z pięściami. Widocznie jednak obawa zrażenia sobie Holmesa zwyciężyła nad wściekłością lorda, bo wysapawszy przez kilka sekund swą złość, warknął: - W Brukseli. - Dziękuję. Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. W jakim wieku jest pański służący i czy lubi zaglądać do kieliszka? - zapytał Holmes z lekkim uśmieszkiem. Sandwich znów spojrzał na niego nienawistnie, ale tym razem szybko się opanował i wyjaśnił, niezwykle jak na niego dokładnie, że ma trzydziestoletniego lokaja, który nie gardzi kieliszkiem ginu, ale nade wszystko lubi porter. Holmes podziękował mu uprzejmie i oświadczył, że nie ma więcej pytań, co sprawiło lordowi wyraźną ulgę. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książeczkę czekową i spytawszy krótko: ile? - zamierzał wypisać czek. - Proszę schować książeczkę, mylordzie. Nie biorę pieniędzy, póki nie wiem za co - wyjaśnił Sherlock. - Jak pan chce - wzruszył Sandwich ramionami. Rzucił krótkie - żegnam - i obróciwszy się na pięcie, wyszedł nie oglądając się na nas. - Co za ohydny typ - wybuchnąłem, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. - Podziwiam twoją anielską cierpliwość. Jak mogłeś znosić jego impertynencje? Ja bym go już dawno wyrzucił za drzwi. - Masz rację, mój drogi - uśmiechnął się Holmes. - Zamiast studiować jego charakter, raczej należało dać mu poznać swój własny. Zamilkłem zawstydzony. Sherlock dość często pozwalał sobie na drwiny w stosunku do mnie, ale tym razem należała mi się słuszna nauczka. - Musisz jednak przyznać - podjąłem po chwili - że pytania, które mu zadawałeś, były dość niezwykłe. Co on sobie na przykład pomyślał, gdy go zapytałeś o stan jego wzroku? - Nie wiem, co sobie pomyślał. Widzę tylko, że twojej uwadze uszedł bardzo ważny fakt, chociaż skwapliwie czytałeś wszystko, co pisano o zniknięciu brylantów. - Nie rozumiem - coś, co jest w związku ze wzrokiem Sandwicha? - A jakże. Przecież on pierwszy zauważył kradzież brylantów, mimo, ze jest krótkowidzem. Musiałem mu przyznać rację. To istotnie było dziwne - Jaki z tego wyciągasz wniosek? - zapytałem. - Wnioskowanie bez dostatecznej ilości faktów prowadzi na manowce, mój drogi. Chwilowo zbieram fakty. - Niech i tak będzie. A co z tą szpilką w krawacie? - O, nic szczególnego, bardzo mi się podobała - odrzekł Holmes beztrosko. Zrozumiałem, że mnie zbywa byle czym, i nie chcąc narażać się na dalsze odmowy, nie pytałem o nic więcej. Holmes powrócił do lektury, przerwanej wizytą Sandwicha, ale tego dnia nie zaznał spokoju. W kilka minut po odejściu lorda znów rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i tuż potem Bill doręczył nam czyjąś kartę wizytową. - Archibald Carter, dyrektor banku Bracia Carter i Ska – przeczytał Holmes. - Prosić, Bill, prosić - dodał żywo. Do pokoju wszedł suchy, szpakowaty mężczyzna, wzrostu mniej niż średniego, ubrany w skromny i staromodny surdut. Nigdy bym w tym niepozornym człowieczku nie domyślił się dyrektora potężnego banku, raczej sprawiał wrażenie emerytowanego urzędnika niezbyt wysokiej rangi. W jego twarzy i postaci, a szczególnie w ruchach, widać było sztucznność i uniżoność, które od razu budziły niechęć. Wzrosła ona we mnie jeszcze bardziej, gdy cichym i monotonnym głosem zaczął recytować powitanie, na pewno z góry ułożone. - How do you do, mister Holmes - zaczął - jakże mi jest milo, że mogę pana przywitać. Tak dobrze znam pana z licznych fotografii, że poznałbym go wśród tysiąca osób. A ten drugi pan, jeśli się nie mylę, to zapewne doktor Watson, pański wierny przyjaciel i pomocnik. How do you do, mister Watson. Odpowiedzieliśmy krótko na to powitanie i dyrektor Carter usiadł na wskazanym mu przez Holmesa krześle. Uczynił to tak ostrożnie, jakby było ze szkła. Holmes zdawał się nie zwracać uwagi na jego zachowanie. Poczęstował go cygarami, które zawsze miał pod ręką, podał mu ogień i zapaliwszy fajkę czekał, aż gość sam się odezwie. Dyrektor milczał przez dłuższą chwilę dla lepszego efektu, wreszcie, splótłszy dłonie jak do modlitwy, zaczął: - Ach, mister Holmes, ma pan przed sobą najnieszczęśliwszego i najbardziej niewinnego z ludzi. Niech nas pan ratuje, niech pan ratuje setki biednych ludzi, którzy nam zawierzyli swe oszczędności. Lord Sandwich chce nas zrujnować. Gdybyśmy mu musieli wypłacić milion funtów, grozi nam bankructwo i ruina. - Nie jestem cudotwórcą —-odparł Holmes sucho. - Jest pan nim - zawołał żywo Carter. - Rozwikłał pan tyle spraw, tyle ludzi uratował pan od śmierci lub ruiny, że na pewno uda się panu wyjaśnić tajemnicę pożółkłych brylantów. - Czego pan właściwie oczekuje ode mnie, panie Carter? - zniecierpliwił się Holmes. - To, co pan nazywa tajemnicą, jest zwykłą, niezmiernie wyrafinowana kradzieżą. Znaleźć jej sprawców nie jest tak łatwo, jak pan sądzi. Carter zerwał się z krzesła i spojrzał na Holmesa wzrokiem doskonale pasującym do aktora, który ma odegrać wielką boleść. - Boże - zawołał załamując ręce - więc i pan wierzy, że to była kradzież! Jesteśmy zgubieni. Nie mam już co robić na tym świecie! Opadł na krzesło i nieruchomy, z zamkniętymi oczyma dalej grał rolę człowieka zupełnie złamanego. Przejęło mnie to takim wstrętem, że z niezmierną satysfakcją wyrzuciłbym go za drzwi. Nie wiem, kto wtedy był dla mnie bardziej odrażający - grubiański Sandwich czy też ten układny świętoszek, niewątpliwie zamieszany w szatańsko obmyślone przestępstwo. Holmes przyglądał mu się w milczeniu. Spodziewałem się, że mu powie kilka słów prawdy, lecz zamiast tego mój przyjaciel przemówił głosem niespodzianie łagodnym: - Nie rozumiem, dlaczego upiera się pan przy przekonaniu, że brylanty zżółkły same z siebie. Jeśli uda się znaleźć sprawcę kradzieży, zapewne odzyskamy i skarb Sandwicha. - Nie, to niemożliwe - zaprzeczył Carter gwałtownie - tam nie było i nie mogło być kradzieży. Policja... - Jak pan uważa - sucho przerwał mu Holmes, którego znudziła już ta komedia. - Czy może mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? - Z jak największą chęcią, powiem wszystko, o co tylko pan zapyta. - Dobrze. A więc po pierwsze. Czy oglądał pan brylanly przed złożeniem ich do skarbca? - A jakże. Dając pieniądze musieliśmy dokładnie obejrzeć zastaw. Brylantów było sześćdziesiąt trzy, wszystkie pierwszej wody. Holmes kiwnął głową. - Proszę mi teraz opowiedzieć dokładnie, co się działo od chwili otwarcia przez was skrytki. - Po otwarciu skrytki mój brat James wyjął z niej szkatułkę, która leżała na tym samym miejscu, gdzie ją złożono. Otworzył jej wieko, a wtedy lord Sandwich ordynarnie zaklął i wrzasnął, że mu skradziono brylanty. Wydawało nam się, że imitacja wykonana jest ze szkiełek, ale... - Chwileczkę, panie Carter, jak zachował się ów kupiec, którego sprowadził Sandwich? - Był tak samo zdumiony jak my wszyscy, ale nic nie powiedział. To był w ogóle człowiek małomówny. Mam wrażenie, że to nie był Anglik. - Z czego pan to wnosi? - Miał wyraźnie obcy akcent. Powiedziałbym, że holenderski czy niemiecki. - Pamięta pan jego nazwisko? - Niestety, Sandwich przedstawił go tak niewyraźnie, że nie dosłyszałem. O ile wiem, pytała również o niego policja. Sandwich twierdzi, że to był jakiś przygodny nabywca. - Jak pan ocenia stan majątkowy Sandwicha, dyrektorze? To pytanie wyraźnie zaskoczyło Cartera. W końcu wykrztusił: - Sandwich jest naszym klientem, obowiązuje mnie w stosunku do niego tajemnica bankowa. Jeśli pan koniecznie tego żąda, mogę udzielić odpowiednich wyjaśnień, ale wolałbym nie obciążać swego sumienia. Ta udawana wrażliwość wzburzyła mnie, więc zapytałem ironicznie: - Czy zawsze jest pan taki sumienny, panie dyrektorze? Holmes spojrzał na mnie z wyraźnym niezadowoleniem. - Nie podzielam zdania doktora Watsona - zwrócił się do Cartera. - Zwalniani pana z odpowiedzi na moje pytanie. Proszę mi natomiast powiedzieć, czy ma pan dobry wzrok. - Doskonały, mister Holmes, doskonały. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo. Pochodzimy z rodziny, która nie wie, co to okulary. - Jeszcze jedno pytanie. Ma pan wiele służby? - Mieszkam w podmiejskiej willi, gdzie zatrudniam troje osób - kucharkę, pokojówkę i starego lokaja, który również dogląda ogródka. Carter okazał się w tym przypadku bardzo rozmowny. Dowiedzieliśmy się od niego wielu szczegółów, a między innymi i tego, że ów stary lokaj, zajmujący się ogródkiem, jest wielkim miłośnikiem kwiatów. Holmes podziękował mu za te wszystkie informacje, oświadczył, że na razie nie ma dalszych pytań, i uprzejmie go pożegnawszy, odprowadził do drzwi. - Doskonale! - zawołał po jego wyjściu. - Zwierzyna sama nas naprowadza na trop. Byłem przekonany, że już skończyłem z wykrywaniem przestępstw, ale ta sprawa naprawdę warta jest, aby się nią zająć. Doskonale - powtórzył, zacierając ręce - coś mi tu pachnie wielką grą. - Wybacz, mój drogi - wtrąciłem niepewnie - ja tu nie potrafię dostrzec żadnego tropu. - A doskonały wzrok Cartera nic ci nie mówi? - Uważasz, że powinien był dostrzec zamianę brylantów wcześniej niż krótkowidz Sandwich? - Jasne. A tym bardziej jego brat James, który otwierał szkatułkę - odparł Holmes przyglądając mi się z rozbawieniem. Znów nie wiedziałem, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie i w końcu mnie to zniecierpliwiło. - Twoja słynna dedukcja czasem prowadzi na manowce - rzekłem z przekąsem. - Może z niej zarówno dobrze wynikać, że winien jest Sandwich, jak i to, że wina leży po stronie Carterów. - Hm - skrzywił się Hołmes ironicznie. - Zapominasz o jeszcze trzeciej możliwości, że winni są obydwaj. Była to po prostu ukartowana między nimi gra, w której wspólnie działali przeciw komuś trzeciemu. - Mówisz serio? - zawołałem. - Nikt przed tobą nie wpadł na tę myśl. Uważam, że jest genialnie prosta. Z chwilą gdy przyjmie się tę hipotezę, wszystko staje się jasne. Ani Carter, ani Sandwich nie potrzebowali wykradać brylantów, bo do skarbca od razu złożono imitację! - No i widzisz, mój drogi - rzekł Holmes już zupełnie poważnie.- Zadrwiłeś z mojej metody dedukcyjnej, ale to nie ja ją stosuję bez zastanowienia, lecz ty to czynisz. Co do mnie - nie wyciągam żadnych wniosków. Mam tylko w ręku fakt - zachowanie się zarówno Sandwicha, jak i Carterów po otwarciu skrzynki nie było naturalne. Ale, jak widziałeś, fakt ten może pasować do trzech rozmaitych możliwości, pomijając już to, że mógł być zupełnie przypadkowy. Która z tych możliwości jest słuszna? Nie wykluczam żadnej, ale też i przy żadnej się nie upieram. Zobaczymy, co przyniosą nowe fakty, które musimy zdobyć. Właśnie mam zamiar to uczynić. Holmes wyszedł do przyległej komórki, w której przechowywaliśmy rozmaite ubrania i inne rekwizyty potrzebne do charakteryzacji, i po kilkunastu minutach wrócił stamtąd tak gruntownie przeobrażony, że na pewno nie poznałbym go na ulicy. Miał szpakowatą, zmierzwioną czuprynę, niesfornie opadającą mu na czoło, oraz siwe wąsy i brodę krótko przystrzyżone. Tanie cajgowe ubranie, pogniecione i miejscami poplamione ziemią i zielenią, kraciasta chustka na szyi i kaszkiet w ręku dopełniały wyglądu ogrodnika, który wraca z pracy. - Całe szczęście, że znam się nieco na ogrodnictwie – rzekł do mnie wspaniałym cockneyem - będę mógł pogadać sobie z niezwykłym lokajem, który kocha kwiaty. Gdybyś chciał, miał bym zajęcie i dla ciebie. - Bardzo chętnie - odrzekłem - ale dawno już nie spełniałem żadnych twoich poleceń. Obawiam się, że wyszedłem z wprawy. - O, nic wielkiego - uspokoił mnie Sherlock, chodzi o sprawę względnie łatwą i bezpieczną. Nawiąż znajomość z lokajem Sandwicha i zaciągnij go do baru. Może uda ci się coś od niego wydobyć. Nie zapomnij, że lubi gin, ale woli porter – śmial się Holmes, żegnając się ze mną i udając się na wyprawę. Nie umiałem tak dobrze charakteryzować się jak Holmes, ale moje przebranie nie musiało być takie złe, skoro lokaj Sandwicha, którego potrąciłem na ulicy, nie powziął żadnych podejrzeń. Czatowałem na niego przez dłuższy czas w pobliżu Grosvenor Square i teraz staliśmy naprzeciw siebie po nieumyślnym, jak się mogło zdawać, zderzeniu. - Te - mruknął potrącony bez szczegolnej złości – gdzie masz gały? W kieszeni? - Żebyś wiedział, że w kieszeni. Szklane – znalazłem szybką odpowiedź. Widocznie podobał mu się ten niewybredny koncept, bo spojrzał na mnie przyjaźnie i odpowiedział ze śmiechem: - Ale za to twoje własne do niczego. Nadepnąłeś mi na odcisk, aż mi świeczki stanęły przed oczami. Przeprosiłem go, powiedziałem kilka słów o złośliwości odcisków, które zawsze umieją znaleźć sie w najbardziej bolesnym miejscu, a następnie wyraziłem gotowość odszkodowania w postaci szklaneczki porteru. Po kilku minutach popijaliśmy juz przed ladą barową jak starzy znajomi. Sandwich mówił prawdę. Jego lokaj nie miał więcej niż trzydzieści lat, a porter bardzo mu smakował. Było to chłopisko rozmowne i dobroduszne i wcale nie musiałem go ciągnąć za język, aby uzyskać sporo ciekawych wiadomości. Jim opowiedział mi, że służba u Saudwicha nie należała do przyjemnych. Gburowaty i opryskliwy lord był nieznośny w obejściu, a gdy wpadał w wściekłość, nie liczył się z nikim i niczym. Poprzednik Jima dostał kilka razy kijem za to, że nie przyniósł na czas herbaty. Sprawa poszła do sądu i Sandwich musiał zapłacić spore odszkodowanie. Lord prowadził niezwykle rozrzutny tryb życia. Jego rachunki za libacje w najdroższych restauracjach szły w setki funtów. Był jednak hojny dla służby i tylko dzięki temu potrafił ją utrzymać przy sobie. Musiałem się jakoś odwdzięczyć Jimowi za te zwierzenia i naprędce wymyśliłem sobie pracodawcę, u którego życie też nie było łatwe. Obdarzyłem go spokojnym charakterem, ale za to przypisałem mu niezwykłe skąpstwo i podejrzliwość. Na dodatek obarczyłem go jeszcze wstrętem do alkoholu. Trzeba mu się było tłumaczyć z każdej szklaneczki piwa wypitej na mieście. Jim potakiwał mi ze współczuciem, oświadczył, że bardzo mu się podobam, i chętnie umówił się ze mną w tym samym barze na następne popołudnie. Pospieszyłem do domu, chcąc podzielić się z Holmesem zdobytymi wiadomościami, ale go nie zastałem. Wrócił dopiero późnym wieczorem, bardzo zmęczony, choć wyraźnie zadowolony ze swej wyprawy. Ponieważ wbrew moim oczekiwaniom nic mi nie powiedział o jej wyniku, nie pozostało mi nic innego, jak zdać sprawozdanie z mego spotkania z Jimem. - Doskonale się spisałeś, Watsonie - pochwalił mnie Sherlock - to ciekawe wiadomości. Mam nadzieję - dodał - że uzyskamy ich więcej. Przyłączę się do was jutro. Zapamiętaj sobie, że będę się nazywał Joe Pumpkin. Nie zapomnij - Joe Pumpkin, bezrobotny lokaj w poszukiwaniu pracy. Nazajutrz po południu właśnie dopijałem z Jimem pierwsza szklankę porteru, kiedy w drzwiach baru stanął Holmes. Znów musiałem podziwiać jego niezwykłe umiejętności. Można było przysiąc, że to lokaj z krwi i kości. - Halo, Joe! - zawołałem. - Jak się masz, chodź no tu do nas. - A gdy się przybliżył, dodałem: - Człowieku, gdzie ty się podziewasz, kopę lat cię nie widziałem. Co porabiasz? - Źle porabiam - odrzekł rzekomy Joe, witając się ze mną i przedstawiając się Jimowi. - Mój ostatni stary wykitował, a jego synalka nie stać na lokaja, bo szybko przepuścił ojcowski majątek. Szukam pracy, może masz jaką? - Kolejkę pod naszą nowa znajomość - zaproponował Jim - ja stawiam. - O, nie, nie - sprzeciwił się Joe - do mnie należy ten zaszczyt. - Trzy portery - zwrócił się do barmana. Nawiązała się rozmowa na tematy ogólne. Omawialiśmy trudności i niedole życia lokajskiego, opowiadaliśmy o dziwactwach i nadmiernych wymaganiach pracodawców, wyśmiewaliśmy się z nich, ponieważ dła świata i ludzi są zupełnie inni niż u siebie w domu wobec rodziny i służby. Jim nie omieszkał również pochwalić się sprawą swego lorda, ale nie powiedział nam na ten temat nic nowego. Piliśmy kolejkę za kolejką, a za wszystkie płacił Joe. Tego dnia, powiedział, on funduje i nikt mu nie może w tym przeszkodzić. Jimowi to imponowało. - Morowy z ciebie chłop, Joe - zawołał - a wiesz, co mi się w tobie najwięcej podoba? - Nie wiem, Jim. - To, że nie jesteś sknerą. Fundujesz za ostatnie grosze, choć jesteś bez pracy. Ale nie bój się, Joe, już ja ci znajdę posadę. Holmes odpowiedział mu smętnie, że nie każdy ma szczęście znaleźć pracę u takiego bogacza jak Sandwich. - Też trafiłeś kulą w płot! - roześmiał się Jim hałaśliwie. - Przecież do tego naszego wyjazdu za granicę, półtora roku temu, tośmy mało głodem nie przymierali. Nawet nie starczyło na utrzymanie domu i służby, a lichwiarze po prostu u nas nocowali. W oczach Holmesa zabłysła czujność. - Toś ty i za granicą bywał - udał zdziwienie. - Słowo daję, chłop ma szczęście! A jakie tam piwa miewają? - Phi, jak w jakim mieście. Bo musisz wiedzieć, że człowiek bywał w niejednym, i to niejeden raz - chełpił się Jim. - W Brukseli i Antwerpii piwo mają nie najlepsze, a porter to już całkiem do niczego. Ale za to w Niemczech, w tym ich Monachium, porter - powiadam wam - nie macie pojęcia - oblizał się i wzniósł oczy do góry na to wspomnienie, Holmes skorzystał z chwili jego nieuwagi i dał mi znak, abym i ja wmieszał się do rozmowy. Zrozumiałem, o co mu chodzi, nie chciał budzić podejrzliwości Jima swymi ciągłymi pytaniami. - Mógłbyś pamiętać o nas - odezwałem się - jak pojedziesz jeszcze raz do Niemiec. Przywieź parę butelczyn tego porteru. - Nic z tego nie będzie - odparł markotnie Jim. - Od pół roku albo i więcej nasze wyjazdy się urwały. Teraz goście z zagranicy do nas przyjeżdżają. Holmes znów drgnął i porozumiewawczo spojrzał na mnie. - Też nieźle - wtrącił z pozorną obojętnością. - Można się pożywić przy dobrym gościu. - Nie przy każdym - skrzywił się Jim. - Belgowie to morowe chłopy, ale ten profesor z Monachium, niech go kaczka kopnie, sknera taki, że niech Bóg broni. O rety! - zawołał spojrzawszy nagle na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. - Piąta godzina. Jak stary wróci z miasta, a mnie w domu nie będzie, to piekło gotowe. Wieję, chłopcy, spotkamy się tu w sobotę po południu. Ja funduję. Wybiegł z baru, a wkrótce za nim i my opuściliśmy len lokal. - To wszystko staje się coraz bardziej zagadkowe - rzekłem do Holmesa na ulicy. - Te wyjazdy Sandwicha do Antwerpii, Brukseli i Monachium... Antwerpia to miasto szlifierzy, może tam bywał w związku z brylantami... Ale co robił w Monachium? - Tak, to dość dziwne - potwierdził Holmes w zamyśleniu - tym bardziej że Jim nie wszystko wie. Sandwich był w Brukseli niedawno, dwa tygodnie przed zdeponowaniem swej szkatułki w skrytce bankowej. - Skąd o tym wiesz?! - wykrzyknąłem, stając pośrodku chodnika. - Powiedziała mi o tym szpilka, którą nosi w krawacie. Umieszczono ją w witrynie sklepu przy Place de Broucker akurat wtedy, kiedy ostatnio byłem w Brukseli - trzy miesiące temu. Dlatego pytałem Sandwicha, gdzie ją kupił. - Fiu - gwizdnąłem - podejrzewasz go o kradzież swych własnych brylantów? - Zbieram fakty - sucho odparł Holmes. - A jeśli chodzi o podejrzenia, to zapomniałem ci coś powiedzieć. Archibald Carter ostatnio przyjmował u siebie licznych cudzoziemców i również często wyjeżdżał do Belgii i Niemiec. Był w Brukseli trzy miesiące temu, nie wykluczone, że w tym samym czasie co Sandwich. Serce zabiło mi gwałtownie. Nie miałem już żadnej wątpliwości, że Carterowie byli w zmowie z Sandwichem. Rozwiązanie zagadki żółtych brylantów mogło być kwestią najwyżej kilku dni. Minął jednak tydzień, a za nim następny i nie zaszło nic szczególnie ciekawego. Prawdę powiedziawszy, nie mogłem wtedy poświęcać zbyt wiele uwagi brylantom lorda Sandwicha, gdyż niespodzianie spadły na mnie poważne kłopoty osobiste. Dziwiło mnie tylko, że i Holmes przestał się interesować tą sprawą. Spędzał sporo czasu poza domem, ale zajmowały go raczej badania nad promieniami Roentgena. Prosił mnie nawet, abym mu ułatwił korzystanie z odpowiedniego aparatu w szpitalu, gdzie kiedyś pracowałem. Uczyniłem to z ochotą. Holmes spędził przy aparacie rentgenowskim wiele czasu. Pewnego wieczoru Sherlock Holmes zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że nazajutrz wyjeżdża na kontynent. Od dawna przyzwyczajony do jego nagłych wyjazdów, nie zdziwiłem się zbytnio i jedynie dla przyzwoitości zapytałem, kiedy mam się spodziewać jego powrotu. - Nie wiem - odpowiedział posępnie. - Nic nie wiem. Nie, można tępić przestępstw bez narażania się na niebezpieczeństwa. Jeśli nie wrócę za miesiąc, otwórz zapieczętowany list, który zostawiłem w szufladzie mego biurka. Dobranoc, mój siary - dodał cieplejszym tonem. - Będziesz jeszcze spał, gdy jutro rano wyjadę. Nieprędko zasnąłem tej nocy. Co miały oznaczać tajemnicze słowa Sherlocka o zagrażającym mu niebezpieczeństwie? Czyżby jego nagły wyjazd był związany z brylantami Sandwicha? Może szukał za granicą ich złodziei? A może wpadł na trop wspólników Sandwicha lub Cartera, albo obu ich razem? Na pewno miał jakieś nowe dane, które go skłoniły do nagłego wyjazdu. Ale kiedy je zdobył? Czy w tym czasie, gdy byłem przekonany, że zajmuje się pracą naukową? A może jego badania nad promieniami Roentgena miały z tym coś wspólnego. Roześmiałem się na tę myśl. Była ona dla mnie najlepszym dowodem, na jakie manowce schodziłem w swych przypuszczeniach i domysłach. Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na powrót Holmesa. Zjawił się już po tygodniu, tak samo nagle jak wyjechał. Zdziwiło mnie, że był niezwykle znużony. Znałem jego niespożyte siły i wytrwałość, które sprawiały, że mógł bez szczególnego wysiłku znieść po kilka nie przespanych nocy. Nigdy jednak nie wyglądał tak źle jak wówczas. Wydawało mi się, że spotkało go niepowodzenie, i nie pytałem o wynik poszukiwań. W takich przypadkach Sherlock bywał niezwykle drażliwy. Przywitawszy się ze mną i wymieniwszy kilka obojętnych uwag Holmes wykąpał się i udał do łóżka. Przedtem jednak polecił mi zatelefonować do dyrektora Cartera, aby nazajutrz punktualnie za pięć dziesiąta stawił się u nas ze szkatułką, zawierającą sfałszowane brylanty. Miał się stawić również lord Sandwich, z tą tylko różnicą, że o pięć minut później. Żaden z nich nie powinien był podejrzewać, że zastanie u nas swego przeciwnika. Następnego dnia Holmes, wypoczęty już i rześki, przygotowywał się na przyjęcie obu zaproszonych. W środku pokoju ustawiliśmy niewielki stół, a dokoła niego cztery krzesła. Sherlock pouczył mnie, jak mamy przy nim zasiąść, gdyż twierdził, że ma to dla niego duże znaczenie. Moje miejsce znajdowało się naprzeciw Sherlocka, z lewej sąsiadował ze mną Sandwich, a z prawej - Carter. Miałem również bacznie uważać na każdego z nich. Carter zjawił się punktualnie pięć minut przed dziesiątą, niosąc spora szkatułkę obitą czarną skórą. Był niezwykle zdenerwowany i nie zdążywszy usiąść, drżącym głosem zapytał, w jakim celu go wezwano. Holmes pominął to pytanie milczeniem i podsunął mu pudełko z cygarami, z których Carter skwapliwie skorzystał. Wybrał cygaro, zapalił je i głęboko zaciągając się dymem, wyraźnie szukał w tym uspokojenia dla swych nerwów. Dokładnie o dziesiątej rozległ się gwałtowny dzwonek u drzwi oznajmiający przybycie Sandwicha. Lord wpadł do naszego pokoju, rozejrzał się bacznie i zobaczywszy Cartera wybuchnął: - Co, on tutaj? Jak pan śmiał mi naznaczać takie spotkanie, panie Holmes! To bezczelność! - Proszę ostrożniej dobierać słowa, mylordzie - surowo odrzekł Holmes, mierząc go długim spojrzeniem. - To spotkanie było konieczne. Musi pan zająć miejsce przy tym stole. Nakazujący wzrok Holmesa i nacisk, jaki położył na słowo „musi pan”, sprawiły na Sandwichu silne wrażenie. Był wyraźnie zaskoczony i bez słowa protestu zajął wyznaczone sobie miejsce. Nie zdziwiło mnie to. Typy tego rodzaju, co Sandwich, gwałtowne i władcze wobec słabszych od siebie, stają się potulne w zetknięciu z charakterem od nich silniejszym. - Proszę otworzyć szkatułkę z brylantami - zwrócił się Holmes do Cartera bez żadnego wstępu. Dyrektor posłusznie spełnił ten rozkaz i oczom moim ukazał się niezwykły widok kilkudziesięciu olbrzymich żółtych brylantów, z których najmniejszy był wielkości sporego orzecha. Zastanowiło mnie tylko jedno. Carter wspominał o sześćdziesięciu trzech brylantach, podczas gdy w szkatułce było ich tylko sześćdziesiąt dwa. Nietrudno to było stwierdzić, gdyż w ostatnim z siedmiu rzędów jedno miejsce było puste. - Poznaje pan swoje brylanty? - zwrócił się Holmes do Sandwicha tonem urzędowym, jakby zasiadał przy stole sędziowskim. - Moje brylanty skradziono. To ich imitacja - warknął lord. - A pan co na to powie, mister Carter? - Zupełnie to samo, co twierdziłem dotychczas i na co przysięgnę przed sądem ludzkim i boskim. To są oryginalne brylanty Sandwicha, które zżółkły u nas w banku. - Złodziej i krzywoprzysięzca! - wrzasnął Sandwich. - Spokojnie, lordzie, spokojnie - uciszył go Holmes. – A teraz proszą panów o chwilkę uwagi. Ty, Watsonie, również uważaj - spojrzał na mnie znacząco. Nie spiesząc się zbytnio, Holmes wysunął szufladę stolika i wyjął z niej niewielką teczkę, którą położył sobie na kolanach. Potem powoli, jakby igrając z naszym napięciem, wydobył z niej jakiś przedmiot, podniósł go wysoko w ręku i pokazał nam wszystkim. Był to spory safianowy woreczek, owiązany sznurkiem i zaplombowany. - Kto z panów wie, co jest w tym woreczku? - zapytał opanowanym głosem, uważnie przyglądając się nam wszystkim. Nim zdołałem zrozumieć, co się stało, jakieś krzesło runęło na podłogę, a Sandwich zerwawszy się na równe nogi wrzasnął: - Sto tysięcy szatanów! Skąd to masz, ty szpiclu diabelski! Oddaj to natychmiast! Był cały siny od krwi, która mu napłynęła do twarzy, a przekrwione oczy jeszcze bardziej mu na wierzch wylazły. Dyszał ciężko i z trudem chwytał oddech. - Spokojnie, mylordzie, spokojnie - bezlitośnie drwił z niego Holmes. - A więc przyznaje się pan do tego woreczka? Sandwich spojrzał na niego nienawistnie, szarpnął za kieszeń, wyrwał z niej rewolwer i ryknął: - Ręce do góry - wy, wszyscy. Teraz dopiero oceniłem przezorność Holmesa, który posadził mnie obok Sandwiclia. Błyskawicznym ruchem podbiłem wyciągniętą rękę lorda i strzał, który się potem rozległ, był już niegroźny - kula poszła górą. Wykręcenie Sandwichowi ręki i wytrącenie mu rewolweru było tylko kwestia kilku sekund. Ryknął z bólu i zaczął się ze mną szamotać, a Holmes dalej się z niego natrząsał: - Nie docenił pan, mylordzie, siły doktora Walsona ani jego sprawności w dżiu- dżitsu. To bardzo ważna umiejętność. Radzę panu trochę potrenować w tym sporcie. Lord nic nie odpowiadał. Sapał tylko z wysiłku, z trudem chwytając powietrze. Obawiałem się, że może dostać ataku sercowego. Widocznie to samo przyszło na myśl Sherlockowi, bo opuścił go szyderczy wyraz twarzy i po chwili zastanowienia rzekł do mnie krótko: - Puść go, Watsonie - to starczy. Poczuwszy się wolny, Sandwich przez chwilę stał niezdecydowany. W końcu jednak, obróciwszy się na pięcie, rzucił się ku drzwiom. - Popamiętasz mnie jeszcze, ty podły szpiegu. Wszyscy mi za to odpowiecie! - krzyknął wybiegając i zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi. Podczas całej tej sceny Carter siedział nieruchomo, z oczami szeroko otwartymi ze strachu i wrażenia. Przytomność wróciła mu dopiero po ucieczce Sandwicha. - Na Boga, panie Holmes - zwrócił się błagalnie do Sherlocka. - Co to wszystko znaczy? - Zaraz pan zobaczy - odrzekł mój przyjaciel z uśmiechem i rozwiązawszy sznurek, wysypał na stół zawartość woreczka. Osłupieliśmy na ten widok obydwaj - ja i Carter. Przed nami leżał skarb Sandwicha, sześćdziesiąt trzy olbrzymie, nieopisanej piękności, białoniebies