Golding William - Wladca Much
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Golding William - Wladca Much |
Rozszerzenie: |
Golding William - Wladca Much PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Golding William - Wladca Much pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Golding William - Wladca Much Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Golding William - Wladca Much Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
William Golding
W�adca Much
Prze�ozy�: Wac�aw Niepok�lczycki
Tytu� orygina�u:
Lord of the flies
Data wydania polskiego: 2000 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1954 r.
G�OS MUSZLI
Jasnow�osy ch�opiec zsun a� sie ze ska�y i zacz a� is
c
ostroznie w kierunku laguny.
Chociaz zdj a� sweter i wl�k� go teraz za sob a po ziemi, szara koszula przywar�a
do cia�a, a w�osy klei�y sie do czo�a.Wotaczaj acym go d�ugim pasmie strzaskanej
roslinnosci dzungli gor aco by�o jak w �azni. Z trudem przedziera� sie przez pn acza
i sciete pnie, gdy nagle jakis
ptak, czerwono-z�ta zjawa, zerwa� sie i wzbi� w g�re
jakby z wr�zebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawt�rowa� inny.
� Hej! � wo�a�. � Zaczekaj chwile!
Krzaki na skraju pasma zadrza�y strz asaj ac deszcz kropli osiad�ej na lisciach
wody.
� Zaczekaj � m�wi� g�os � zapl ata�em sie!
Jasnow�osy ch�opiec zatrzyma� sie, machinalnie podci agn a� skarpetki, co
nada�o dzungli na chwile jakis
swojski charakter. G�os odezwa� sie znowu:
� Nie moge sie wygramolic
z tych pn aczy.
W�asciciel g�osu wycofywa� sie ty�em z krzak�w, tak ze ga� azki drapa�y po
brudnej wiatr�wce. Zagiecia pod nagimi kolanami by�y pulchne, poranione i uwik�ane
w ciernistych pn aczach. Schyli� sie, ostroznie rozpl ata� ciernie i odwr�ci�
sie. By� nizszy od jasnow�osego ch�opca i bardzo gruby. Starannie wyszukuj ac
bezpiecznych miejsc dla st�p podszed� i uni�s� wzrok za mocnymi szk�ami okular�w.
� Gdzie ten cz�owiek z megafonem?
Jasnow�osy potrz asn a� g�ow a.
� To jest wyspa. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Tam na morzu jest rafa.
Moze tu wcale nie ma starszych?
Grubas zrobi� przestraszon a mine.
� Przeciez by� pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie.
Jasnow�osy patrzy� na rafe przymruzonymi oczyma.
�A inne dzieci?�ci agn a� grubas.�Niekt�re musia�y sie wydostac. Prawda,
ze musia�y?
Jasnow�osy ruszy� niedba�ym krokiem w strone wody. Stara� sie nie robic
ceremonii
z towarzyszem, a zarazem nie okazac
mu zbyt jawnie braku zainteresowania,
ale grubas pospieszy� za nim.
3
� Wcale nie ma starszych?
� Tak mi sie zdaje.
Jasnow�osy wypowiedzia� te s�owa powaznie, ale gdy je sobie w pe�ni uswiadomi�,
zaraz opanowa�a go tak wielka rados
c, ze stan a� na g�owie posrodku pasma
strzaskanej roslinnosci i usmiechn a� sie do odwr�conej postaci grubasa.
� Nie ma starszych!
T�usty ch�opiec pomysla� chwile.
� Pilot.
Jasnow�osy opusci� nogi i siad� na paruj acej ziemi.
� Pewnie odlecia�, jak nas zrzuci�. Nie m�g� tu wyl adowac.
� W samolocie na ko�ach?
� Zaatakowali nas!
� Wr�ci tu, zobaczysz.
Grubas potrz asn a� g�ow a.
� Patrzy�em przez okienko, jak spadalismy. Widzia�em tamten kawa�ek samolotu.
Ogien
z niego bucha�.
Rozejrza� sie po rumowisku drzew.
� Patrz, co zrobi�.
Jasnow�osy wyci agn a� reke i dotkn a� poharatanego pnia. Zaciekawi�o go to na
chwile.
� Co sie z nim sta�o? � spyta�. � Gdzie sie podzia�?
� Sztorm cisn a� go do morza. Jak te wszystkie drzewa sie wali�y, to jeszcze
nic wielkiego. Gorzej, ze dzieciaki pewnie dot ad w nim siedz a. Zawaha� sie,
a potem:
� Jak ci na imie?
� Ralf.
Grubas czeka�, by z kolei jego spytano o imie, ale nie us�ysza� zadnej propozycji
do zawarcia blizszej znajomosci; jasnow�osy ch�opak imieniem Ralf usmiechn
a� sie niewyraznie, wsta� i ponownie ruszy� w strone laguny. Grubas szed� za nim
krok w krok.
� Mysle, ze tu musi byc
nas wiecej. Nie widzia�es
nikogo?
Ralf potrz asn a� g�ow a i przyspieszy� kroku. Potem potkn a� sie o ga� az i upad�
jak d�ugi. Grubas stan a� nad nim ciezko dysz ac.
� Ciocia mi nie pozwala biegac
�wyjasni� �ze wzgledu na moj a astme.
� As. . . co?
� As. . . tme. Nie moge z�apac
tchu. W naszej szkole tylko ja jeden mia�em
astme � m�wi� z odcieniem dumy. � I zacz a�em nosic
szk�a, jak mia�em trzy
lata.
Zdj a� okulary i wyci agn a� je do Ralfa mrugaj ac oczyma i usmiechaj ac sie,
a potem zacz a� je wycierac
o brudn a wiatr�wke. Wyraz b�lu i wewnetrznego sku-
4
pienia zmieni� blady zarys jego twarzy. Otar� pot z policzk�w i szybko w�ozy�
szk�a.
� Oj, te owoce.
Rozejrza� sie po rumowisku drzew.
� Oj, te owoce � powt�rzy� � chyba. . .
Poprawi� okulary, odszed� na bok i przykucn a� wsr�d bujnej roslinnosci.
� Zaraz wr�ce.
Ralf wypl ata� sie ostroznie z pn aczy i zacz a� chy�kiem przekradac
sie przez ga�
ezie. Po chwili stekanie grubasa pozosta�o za nim, a on spieszy� ku przeszkodzie,
kt�ra go odgradza�a od laguny. Przelaz� przez powalony pien
i stan a� na skraju
dzungli.
Brzeg jezy� sie palmami. Sta�y, chyli�y sie lub pok�ada�y na tle jasnosci, a ich
zielone pi�ropusze stroszy�y sie o sto st�p nad ziemi a. Wyrasta�y z brzegu poros�ego
ostr a traw a, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego
gnij acymi kokosami i pedami m�odych palm. Dalej by�a ciemnos
c
lasu w�asciwego
i otwarta przestrzen
pasa zdruzgotanych drzew. Ralf sta� oparty rek a o szary
pien
drzewa i mruzy� oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, moze
o mile, bia�e fale przybrzezne rozbija�y sie o rafe koralow a, a za ni a granatowia�o
otwarte morze. Wewn atrz nieregularnego �uku rafy koralowej spokojna niby
lustro g�rskiego jeziora leza�a laguna � wszystkie odcienie b�ekitu, ciemnej zieleni
i fioletu. Piaszczysty brzeg miedzy skarp a, na kt�rej ros�y palmy, a wod a by�
jak cienkie drzewce nieskonczenie d�ugiego �uku, bo w lewo od Ralfa perspektywa
linii palm, brzegu i wody ci agne�a sie bez konca zlewaj ac sie w jeden punkt;
i wci az by� upa�, upa� niemal namacalny.
Zeskoczy� ze skarpy. Czarne buciki ugrzez�y w sypkim piachu i uderzy�a go
fala gor aca. Zaci azy�o mu ubranie, zrzuci� wiec buty gwa�townym kopnieciem
i jednym ruchem zdar� z n�g skarpetki. Potem skoczy� z powrotem na skarpe, sci agn
a� koszule i stan a� wsr�d kokos�w przypominaj acych ludzkie czaszki, a zielone
cienie palm i lasu tanczy�y na jego sk�rze. Odpi a� klamre paska, zsun a� spodnie
i majteczki i sta� nagi patrz ac na oslepiaj acy piach i wode.
By� juz dostatecznie duzy, dwanascie lat i kilka miesiecy, by nie miec
stercz acego
brzuszka jak ma�e dzieci, a jeszcze za ma�y, aby nabrac
niezgrabnosci wieku
dorastania. Z wygl adu mia� zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwiniete barki,
ale w rysunku jego ust i w oczach by�a jakas
�agodnos
c. Klepn a� d�oni a pien
palmy
i zmuszony w koncu uwierzyc
w realnos
c
wyspy rozesmia� sie z zachwytem
i zn�w stan a� na g�owie. Zgrabnie opad� na nogi, zeskoczy� ze skarpy na plaze,
ukl ak� i nagarn a� ramionami piach ku sobie. Potem siad� i wpatrzy� sie w wode
promiennymi, rozgor aczkowanymi oczami.
� Ralf. . .
Grubas zsun a� sie ze skarpy i siad� ostroznie na jej brzezku.
5
� Przepraszam, ze by�em tak d�ugo, ale te owoce. . . Przetar� okulary i umie-
sci� na zadartym nosie. Ich oprawa wycisne�a g�ebokie r�zowe "V" na mostku
nosa. Spojrza� krytycznie na z�ote cia�o Ralfa, a potem na swoje ubranie. Przy�o-
zy� reke do suwaka b�yskawicznego zamka na piersi.
� Moja ciocia. . .
Zdecydowanym ruchem poci agn a� zamek i zdj a� wiatr�wke przez g�owe.
� No! � Ralf patrzy� na niego z ukosa i nic nie m�wi�.
� Mysle, ze bed a nam potrzebne imiona ich wszystkich � rzek� grubas �
zeby zrobic
liste. Powinnismy zwo�ac
zebranie.
Ralf nie okaza� zrozumienia, wiec grubas rzek� poufnym tonem:
� Wszystko mi jedno, jak bed a na mnie m�wili, byle nie tak jak w szkole.
Ralf okaza� zaciekawienie.
� A jak na ciebie m�wili w szkole?
Grubas obejrza� sie za siebie, a potem pochyli� do Ralfa.
� Wo�ali na mnie "Prosiaczek" � wyszepta�.
Ralf parskn a� smiechem. Zerwa� sie gwa�townie.
� Prosiaczek! Prosiaczek!
� Ralf. . . prosze cie!
Prosiaczek za�ama� rece.
� M�wi�em ci, ze nie chce. . .
� Prosiaczek! Prosiaczek!
Ralf wbieg� w podskokach na rozprazon a plaze, a potem wr�ci� jako mysliwiec
z odrzuconymi do ty�u skrzyd�ami i ostrzela� Prosiaczka ogniem karabin�w
maszynowych.
� Szsziaaaou!
Znurkowa� w piach u st�p Prosiaczka i tarza� sie ze smiechu.
� Prosiaczek!
Prosiaczek usmiechn a� sie niechetnie, zadowolony z takiego nawet uznania.
� Tylko przynajmniej nie m�w innym. . .
Ralf chichota� w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawi� sie znowu wyraz b�lu
i skupienia.
� Chwileczke.
Ruszy� spiesznie do lasu. Ralf wsta� i pobieg� brzegiem w prawo.
�agodn a linie brzegu przerywa� tu nagle kanciasty motyw krajobrazu; wielka
p�yta r�zowego granitu wt�oczona bezkompromisowo w las, skarpe, plaze i lagun
e tworzy�a wysokie na cztery stopy nabrzeze. Powierzchnie jej pokrywa�a cienka
warstwa ziemi porosnietej ostr a traw a i ocienionej lis
cmi m�odych palm. Warstwa
ta by�a zbyt p�ytka, by palmy mog�y wyrosn ac
wysoko, totez osi agaj ac oko�o
dwudziestu st�p wali�y sie i sch�y w gmatwaninie pni, bardzo wygodnych do
siedzenia. Te palmy, kt�re jeszcze sta�y, tworzy�y dach zieleni pokryty od spodu
drgaj ac a pl atanin a odblask�w laguny. Ralf wwindowa� sie na te p�yte, zwr�ci�
6
uwage na cien
i ch��d, przymkn a� jedno oko i stwierdzi�, ze cienie na jego ciele
rzeczywiscie s a zielone. Podszed� do krawedzi p�yty i sta� patrz ac w wode. By�a
przejrzysta az do dna i jasna kwitnieniem tropikalnej roslinnosci i koralu. Chmara
drobniutkich po�yskliwych rybek smiga�a przenosz ac sie z miejsca na miejsce.
Z ust Ralfa doby�a sie nuta najg�ebszego zachwytu.
� Jeju!
Za granitow a p�yt a by�y jeszcze inne cuda. Zrz adzeniem bozym jakis
tajfun,
a moze w�asnie burza, kt�ra towarzyszy�a przybyciu ch�opc�w na wyspe, uformowa�a
wa� piachu wewn atrz laguny tworz ac w ten spos�b d�ugi, g�eboki basen
w plazy zakonczony wysokim wystepem granitu. Ralf, kt�ry juz kiedys
da� sie
zwies
c
pozornej g�ebi podobnego zjawiska na plazy, by� przygotowany na rozczarowanie.
Ale na tej wyspie wszystko wydawa�o sie prawdziwe i ten niewiarygodny
basen, do kt�rego morze wdziera�o sie tylko w czasie przyp�ywu, by� tak g�eboki
u jednego kranca, ze az ciemnozielony. Ralf przyjrza� mu sie dok�adnie i zanurzy�
sie. Woda by�a cieplejsza od jego krwi i p�ywa� jakby w ogromnej wannie.
Niebawem nadszed� Prosiaczek, usiad� na skalnym wystepie i z zazdrosci a
patrzy� na zielono-bia�e cia�o Ralfa.
� Wcale nie umiesz p�ywac.
� Prosiaczek.
Prosiaczek zdj a� buty i skarpetki, ustawi� je r�wno na skale i palcem u nogi
dotkn a� wody.
� Gor aca!
� A cos
ty mysla�?
� Nic nie mysla�em. Moja ciocia. . .
� Pies drapa� twoj a ciocie!
Ralf da� nurka i p�yn a� pod wod a z otwartymi oczami; piaszczysty brzeg basenu
zamajaczy� przed nim jak zbocze g�ry. Obr�ci� sie na plecy trzymaj ac sie za
nos i tuz nad sob a ujrza� roztanczone, migoc ace z�ote b�yski. Tymczasem Prosiaczek
z wyrazem zdecydowania na twarzy zacz a� zdejmowac
spodnie. Niebawem
stan a� w ca�ej pe�ni swej t�ustej i bladej nagosci. Zszed� na palcach po piaszczystym
brzegu basenu i usiad� po szyje w wodzie usmiechaj ac sie z dum a do Ralfa.
� Nie bedziesz p�ywa�?
Prosiaczek potrz asn a� g�ow a przecz aco.
� Ja nie umiem p�ywac. Nie pozwalali mi. Moja astma. . .
� Pies drapa� twoj a astme!
Prosiaczek zni�s� to z pokorn a cierpliwosci a.
� Wcale nie umiesz dobrze p�ywac.
Ralf podp�yn a� na plecach do brzegu, zanurzy� usta i wypusci� w g�re strumien
wody. Potem podni�s� brode i zaczai m�wic:
� P�ywa�em juz, jak mia�em piec
lat. Tata mnie nauczy�. Tata jest komandorem.
Jak dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje nas. Czym jest tw�j ojciec?
7
Prosiaczek poczerwienia� nagle.
� M�j tata umar� � powiedzia� szybko �a mamusia. . .
Zdj a� okulary i daremnie szuka� czegos, by je przetrzec.
�Mieszka�em u cioci. Ona ma sklep ze s�odyczami. Zawsze dawa�a mi mn�stwo
s�odyczy. Ile tylko chcia�em. Kiedy tw�j tata nas wyratuje?
� Jak tylko bedzie m�g�.
Prosiaczek podni�s� sie ociekaj ac wod a i sta� nagi czyszcz ac szk�a skarpetk a.
Jedynym dzwiekiem, kt�ry dociera� teraz do nich przez poranny upa�, by� nieustanny
odg�os rozbijaj acych sie o rafe fal.
� A sk ad wie, ze tu jestesmy?
Ralf roz�ozy� sie w wodzie. Sennos
c
spowi�a go jak miraze, kt�re omotywa�y
lagune mocuj ac sie z jej blaskiem.
� Sk ad wie, ze tu jestesmy?
A st ad, mysla� Ralf, st ad, st ad. Huk fal sta� sie bardzo daleki.
� Powiedz a mu na lotnisku.
Prosiaczek potrz asn a� g�ow a, w�ozy� b�yszcz ace szk�a i spojrza� na Ralfa.
� Nie powiedz a. Nie s�ysza�es, co m�wi� pilot? O bombie atomowej? Oni
wszyscy nie zyj a.
Ralf wygramoli� sie z wody i stoj ac przed Prosiaczkiem rozwaza� ten niezwyk�y
problem. Prosiaczek nie ustepowa�.
� Jestesmy na wyspie, tak?
�Wdrapa�em sie na ska�e�rzek� Ralf powoli�i zdaje sie, ze to jest wyspa.
�Oni wszyscy nie zyj a�powiedzia� Prosiaczek�i to jest wyspa. Nikt nie
wie, ze jestesmy tutaj. Ani tw�j tata, ani nikt. . .
Usta mu zadrza�y i okulary zasz�y mg� a.
� Zostaniemy tu do smierci.
Na dzwiek tego s�owa upa� jakby jeszcze sie powiekszy� i zaci azy� na nich
niebezpiecznie, a laguna naciera�a swym oslepiaj acym blaskiem.
� Trzeba p�js
c
po ubranie � mrukn a� Ralf. � Chodz.
Przebieg� po piasku pokonuj ac nap�r s�onca, poszed� na
drug a strone granitowej p�yty i odszuka� porozrzucane ubranie. Kiedy na�o-
zy� koszule, zrobi�o mu sie przyjemniej. Wspi a� sie z powrotem na p�yte i usiad�
w zielonym cieniu na wygodnym pniu. Nios ac pod pach a ubranie Prosiaczek r�wnie
z wwindowa� sie na p�yte. Nastepnie siad� ostroznie na zwalonym pniu ko�o
niewielkiej ska�y na skraju laguny. Okry�a go pl atanina drgaj acych odblask�w.
�Musimy poszukac
reszty ch�opc�w�rzeki po chwili.�Trzeba cos
robic.
Ralf nie odezwa� sie. By� na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignoruj ac
z�owr�zbn a paplanine grubasa odda� sie bez reszty rozkosznym marzeniom.
� Ilu nas jest?
Ralf podszed� i stan a� ko�o niego.
� Nie wiem.
8
Pod oparami spiekoty na g�adkiej tafli wody pe�za�y tu i �wdzie lekkie podmuchy.
Gdy dobiega�y do granitowej p�yty, liscie palm szelesci�y, a rozmazane plamki
s�onca zsuwa�y sie po nich w d� albo porusza�y w cieniu niby jasne, skrzydlate
stworzonka.
Prosiaczek patrzy� na Ralfa. Wszystkie cienie na twarzy Ralfa by�y w odwr�conym
porz adku � wyzej zielone, nizej jasniejsze od blasku laguny. Po w�osach
pe�z�a plamka s�onca.
� Trzeba cos
robic.
Ralf jakby go nie widzia�. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dot ad nie napotkana
kraina sta�a przed nim w pe�ni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchyli� usta
Ralfa, a Prosiaczek wzi a� to za dow�d uznania i az zasmia� sie z zadowolenia.
� Jezeli rzeczywiscie jestesmy na wyspie. . .
� Co to?
Ralf przesta� sie usmiechac
i sta� pokazuj ac rek a na lagune. Wsr�d strzepiastych
wodorost�w leza�o cos
kremowego.
� Kamien.
� Nie. To muszla.
Nagle Prosiaczek az zakipia� z podniecenia.
� Racja to muszla! Widzia�em juz tak a. Na murze u mojego kolegi. On m�wi�
ze to koncha. Tr abi� na niej i wtedy przychodzi�a jego mama. Taka koncha
strasznie duzo kosztuje. . . Tuz pod rek a Ralfa r�s� pochylony nad lagun a m�ody
ped palmy. Palemka, zgieta pod w�asnym ciezarem, wywazy�a korzeniami bry�e
ziemi i niebawem wpad�aby do wody. Ralf wyrwa� ped i zacz a� nim gmerac
w wodzie,
a lsni ace rybki rozpierzch�y sie na wszystkie strony. Prosiaczek schyli� sie
niebezpiecznie.
� Ostroznie! Rozbijesz. . .
� Zamknij sie.
Ralf powiedzia� to z roztargnieniem. Muszla by�a zabawk a ciekaw a, sliczn a
i godn a uwagi, ale wci az miedzy niego i Prosiaczka wciska�y sie zywe widma
swiata marzen. Ped gi a� sie, ale posuwa� muszle poprzez wodorosty. Ralf przytrzyma�
go jedn a rek a, a drug a zacz a� naciskac
jego koniec, az muszla wynurzy�a
sie ociekaj ac wod a i Prosiaczek zdo�a� j a pochwycic.
Teraz, gdy muszla by�a czyms
namacalnym, Ralf tez sta� sie wyraznie podniecony.
Prosiaczek be�kota�:
� . . . koncha, okropnie droga. Moge sie za�ozyc, ze gdybys
chcia� j a kupic,
musia�bys
zap�acic
strasznie duzo. . . wisia�a u niego w ogrodzie na murze, a moja
ciocia. . .
Troche wody pociek�o na reke Ralfa, gdy bra� muszle od Prosiaczka. By�a kremowa,
gdzieniegdzie w r�zowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w kt�rym
znajdowa� sie niewielki otw�r, do r�zowych krawedzi jej wylotu �agodna spirala
9
pokryta delikatnym wzorkiem mia�a d�ugos
c
oko�o osiemnastu cali. Ralf wytrz asn
a� piach z g�ebokiej tuby.
� . . . rycza�a jak krowa � m�wi� Prosiaczek. � Mia� takze bia�e kamienie
i klatke z zielon a papug a. Te kamienie, oczywiscie, nie tr abi�y, i m�wi�. . .
Prosiaczek urwa� dla nabrania tchu i pog�aska� lsni acy przedmiot, kt�ry leza�
w d�oniach Ralfa.
� Ralf!
Ralf podni�s� g�owe.
� Mozemy przy jej pomocy zwo�ac
innych. Zrobic
zebranie. Jak us�ysz a,
przyjd a. . .
Patrzy� rozpromieniony na Ralfa.
� Tak w�asnie mysla�es, prawda? Dlatego wyci agn a�es
j a z wody?
Ralf odgarn a� z czo�a jasne w�osy.
� Jak ten tw�j przyjaciel na niej tr abi�?
� Tak jakos
plu� � powiedzia� Prosiaczek. � Mnie ciocia nie pozwala�a,
bo ja mam astme, ale on m�wi�, ze sie dmucha tu � dotkn a� d�oni a wystaj acego
odw�oku. � Spr�buj, Ralf. Wszyscy sie zlec a.
Ralf z pow atpiewaniem przytkn a� cienszy koniec muszli do ust i dmuchn a�.
Z wylotu doby� sie syk, ale nic wiecej. Ralf otar� s�on a wode z ust i jeszcze raz
spr�bowa�, ale muszla wci az milcza�a.
� Tak jakos
plu�.
Ralf sci agn a� usta i dmuchn a� w muszle, z kt�rej wydoby� sie mrukliwy odg�os.
Tak to ch�opc�w rozbawi�o, ze Ralf dmucha� jeszcze kilka minut i obaj zanosili
sie ze smiechu.
� On dmucha� st ad, gdzies
z do�u.
Ralf poj a� wreszcie i dmuchn a� w muszle strumien
powietrza. Zadzwiecza�a.
G�eboki, szorstki ton zahucza� pod palmami, rozla� sie w zakamarki lasu i wr�ci�
echem odbitym od r�zowego granitu ska�y. Chmury ptak�w wzbi�y sie z wierzcho�k�w
drzew w powietrze, cos
zakwicza�o w lesnym poszyciu i umkne�o.
Ralf odj a� muszle od ust.
� Jeju!
G�os jego zabrzmia� jak szept w por�wnaniu ze zgrzytliwym dzwiekiem konchy.
Przy�ozy� konche do ust, nabra� g�eboko powietrza i jeszcze raz dmuchn a�.
Dzwiek zabrzmia� znowu, a potem skoczy� o oktawe wyzej i grzmia� jeszcze dono
sniej niz przedtem. Prosiaczek wrzeszcza� cos, twarz mia� rozradowan a, w okularach
igra�o swiat�o. Ptactwo krzycza�o, wszystko, co zyje, pierzcha�o w pop�ochu.
Oddech Ralfa os�ab�, ton spad� o oktawe nizej, przeszed� w niski pomruk,
syk powietrza.
Koncha � lsni acy r�g � milcza�a. Twarz Ralfa poczerwienia�a z wysi�ku,
a w g�rze, nad wysp a, nios�a sie ptasia wrzawa, dzwiecza�o echo.
10
� Moge sie za�ozyc, ze s�ychac
na ca�e mile. Ralf nabra� oddechu i zatr abi�
kilkakrotnie. Prosiaczek krzykn a�: � Jest jeden!
O jakies
kilkadziesi at krok�w od nich na wybrzezu wsr�d palm ukaza�o
sie dziecko. By� to ch�opczyk moze szescioletni, silny, jasnow�osy, w podartym
ubranku, z buzi a w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych
cel�w zd azy� wci agn ac
tylko do po�owy. Zeskoczy� ze skarpy palmowej na plaze
i spodnie opad�y mu do kostek. Przest api� wiec przez nie i podbieg� do granitowej
p�yty. Prosiaczek pom�g� mu sie wdrapac. Tymczasem Ralf tr abi� dalej, p�ki
w lesie nie rozleg�y sie g�osy. Ch�opczyk kucn a� przed Ralfem i zadar�szy g�owe
patrzy� na niego rozpromieniony. Gdy stwierdzi�, ze zaczyna sie cos
dziac
naprawd
e, na jego twarzy odmalowa�o sie zadowolenie i jego r�zowy kciuk, jedyny
czysty palec, powedrowa� do buzi. Prosiaczek schyli� sie nad ch�opczykiem.
� Jak ci na imie?
� Johnny.
Prosiaczek powt�rzy� imie na g�os, a potem krzykn a� do Ralfa, ale Ralf nie
s�ucha�, bo wci az jeszcze tr abi�. Twarz mia� az szkar�atn a z radosci, ze wznieca
tak niebywa�y ha�as, a serce mu �omota�o pod koszul a. Krzyki w lesie by�y coraz
blizsze.
Wkr�tce na plazy da�o sie zauwazyc
ozywienie. Piasek wybrzeza, drz acy pod
mgie�k a spiekoty, kry� mn�stwo istot na ca�ych milach swej d�ugosci. Po tym
gor acym, t�umi acym kroki piachu zmierza�y teraz ku granitowej p�ycie chmary
ch�opc�w. Niespodziewanie blisko wysz�o z lasu troje nie wiekszych od Johnny�ego
dzieci, kt�re sie lam opycha�y owocami. Z g aszczu wynurzy� sie ciemnow�osy
ch�opczyk, niewiele m�odszy od Prosiaczka, wyszed� na p�yte i usmiechn a�
weso�o do wszystkich. Coraz wiecej i wiecej ich przybywa�o.
Bior ac przyk�ad z malutkiego Johnny�ego siadali na zwalonych pniach palmowych
i czekali. Ralf bez ustanku dawa� sygna�y kr�tkim, donosnym tr abieniem.
Prosiaczek kr azy� wsr�d dzieci pytaj ac o imiona. Krzywi� sie przy tym usi�uj ac
je spamietac. Dzieci darzy�y go takim samym pos�uszenstwem, z jakim odnosi�y
sie do doros�ych z megafonami. Niekt�re by�y ca�kiem nagie i nios�y ubrania pod
pach a, inne p�nagie albo ubrane byle jak w szkolne ubranka, szare, granatowe,
br azowe, marynarki albo swetry. Ich g�owy st�oczy�y sie w zielonym cieniu palm;
g�owy ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, p�owe, mysie; g�owy pomrukuj ace,
szepc ace, g�owy pe�ne oczu wpatrzonych w Ralfa z rozwag a. Cos
sie wreszcie
dzieje.
Dzieci, kt�re przysz�y brzegiem, pojedynczo lub parami, wpada�y w pole widzenia,
gdy wychodzi�y z mgie�ki spiekoty blizej granitowej p�yty. Tu przyci aga�
oko najpierw czarny nietoperzowaty stw�r drgaj acy na piasku, a dopiero p�zniej
postac
wyrastaj aca ponad nim. Tym nietoperzem by� skurczony w prostopad�ych
promieniach s�onca cien
u st�p dziecka. Jeszcze tr abi ac, Ralf zauwazy� ostatnich
dw�ch ch�opc�w, kt�rzy skoczyli ku granitowej p�ycie ponad drgaj ac a plam a czer-
11
ni. Ch�opcy ci, kr ag�og�owi, z w�osami jak paku�y, rzucili sie na ziemie i lezeli
dysz ac z wyszczerzonymi do Ralfa zebami jak dwa psy. Byli blizniakami i ich
weso�a dwoistos
c
wywo�ywa�a w oku patrz acego wstrz as i niedowierzanie. Jednocze
snie oddychali, jednoczesnie sie usmiechali, byli klockowaci i pe�ni zycia.
Zadarli w g�re do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli jakby za sk apo sk�ry i wiecznie
rozdziawione usta. Prosiaczek zblizy� do nich swoje b�yskaj ace okulary i w przerwach
tr abienia s�ychac
by�o, jak powtarza ich imiona:
� Sam, Eryk, Sam, Eryk.
W koncu pomiesza�o mu sie, blizniacy trzesli g�owami i wskazywali wzajem
na siebie, a t�um sie smia�.
Wreszcie Ralf przesta� tr abic
i siedzia� z pochylon a g�ow a i muszl a zwisaj ac a
w d�oni. Gdy zamar�y echa wezwania, usta� takze smiech i zapanowa�a cisza.
W diamentowej mgie�ce plazy porusza�o sie niezdarnie cos
ciemnego. Ralf
spostrzeg� to pierwszy i zacz a� sie wpatrywac
z takim napieciem, ze wszystkie
oczy skierowa�y sie w tamt a strone. Potem �w stw�r wy�oni� sie z mg�y i w�wczas
okaza�o sie, ze to cos
ciemnego nie by�o jedynie cieniem, lecz przede wszystkim
ubraniem. Tym stworem by�a grupa ch�opc�w maszeruj acych r�wno parami
i ubranych, w dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne czesci garderoby
niesli w rekach, ale kazdy mia� na g�owie czarn a kwadratow a czapke ze srebrnym
znaczkiem. Okryci byli siegaj acymi po piety czarnymi pelerynami z d�ugim
srebrnym krzyzem przez piers
z lewej strony i ko�nierzem wykonczonym kryz a.
Ch�opiec, kt�ry im przewodzi�, ubrany by� tak samo, ale na czapce mia� znaczek
z�oty. Gdy jego grupa znalaz�a sie niedaleko p�yty granitu, rzuci� rozkaz i ch�opcy
zatrzymali sie zdyszani, zlani potem, s�aniaj ac sie w bezlitosnym s�oncu. Przyw�dca
wyszed� naprz�d, wskoczy� na p�yte powiewaj ac peleryn a i zdumiony wytrzeszczy�
oczy.
� Gdzie ten pan z tr abk a?
Ralf, domyslaj ac sie, ze oslepiony s�oncem ch�opiec nic nie widzi, odpowiedzia�:
� Tu nie ma zadnego pana z tr abk a. Tylko ja.
Ch�opiec podszed� blizej i przyjrza� sie Ralfowi wykrzywiaj ac przy tym twarz
z wysi�ku. Widok jasnow�osego ch�opca z kremow a muszl a na kolanach widocznie
go nie zadowoli�. Odwr�ci� sie szybko z furkotem peleryny.
� Wiec okret nie przyp�yn a�?
Powiewna peleryna okrywa�a postac
d�ug a, szczup� a i koscist a, a spod czarnej
czapki wygl ada�y rude w�osy. Twarz mia� zmarszczon a i piegowat a, brzydk a, ale
nieg�upi a. Z tej twarzy patrzy�o dwoje niebieskich oczu, oczu teraz zawiedzionych
i gniewnych lub na pograniczu gniewu.
� Nie ma nikogo starszego?
� Nie � odrzek� Ralf do jego plec�w. � Robimy zebranie.
Chodzcie do nas.
12
Grupa ch�opc�w w pelerynach rozsypa�a sie. Wysoki ch�opiec krzykn a�:
� Ch�r! Do szeregu!
Znuzeni ch�rzysci pos�usznie wr�cili do szeregu i stali dalej w s�oncu, s�aniaj
ac sie. Niekt�rzy jednak zaczeli s�abo protestowac:
� Alez, Merridew. S�uchaj, Merridew. . . dlaczego nie mozemy?. . .
Potem jeden z ch�opc�w pad� twarz a w piach i szereg sie za�ama�. Podniesli
zemdlonego, dzwigneli na p�yte i po�ozyli w cieniu. Merridew patrzy� na nich
wytrzeszczonymi oczyma i wreszcie da� za wygran a.
� No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju.
� Ale, Merridew. . .
�On zawsze udaje, ze mdleje�rzek� Merridew.�WGibraltarze i w Addis
Abebie, i na jutrzniach przy kantorze.
Te ostatnie s�owa wznieci�y chichot wsr�d ch�rzyst�w, kt�rzy pousiadali jak
czarne ptaki na krzyzuj acych sie pniach palmowych i z ciekawosci a patrzyli na
Ralfa. Prosiaczek nie pyta� ich o imiona. Oniesmiela�a go mundurowa wyzszos
ci bezceremonialna w�adczos
c
w g�osie Merridewa. Schowa� sie Schowa� sie za
Ralfa i przeciera� okulary.
Merridew zwr�ci� sie do Ralfa:
� Nie ma zadnych starszych?
� Nie.
Merridew siad� na pniu i spojrza� na otaczaj acy go kr ag.
� No to musimy sami myslec
o sobie.
Bezpieczny za plecami Ralfa Prosiaczek odezwa� sie lekliwie:
�Dlatego w�asnie Ralf zrobi� zebranie. Zebysmy mogli postanowic, co robic.
Znamy juz imiona. To jest Johnny. Ci dwaj. . . oni s a blizniacy, Sam i Eryk. Kt�ry
jest Eryk? Ty? Nie. . . ty jestes
Sam. . .
� Ja jestem Sam. . .
� A ja Eryk.
�Najlepiej dowiedzmy sie, jak sie wszyscy nazywaj a�rzek� Ralf-ja jestem
Ralf.
� Wiekszos
c
imion juz znamy � wtr aci� Prosiaczek. � W�asnie sie dowiedzia�em.
� To dziecinada � powiedzia� Merridew. � Czemu ja mia�bym byc
Jack?
Ja jestem Merridew.
Ralf spojrza� na niego bystro. To by�y s�owa kogos, kto wie, czego chce.
� A wiec � ci agn a� Prosiaczek � ten ch�opiec jest. . . oj, zapomnia�em. . .
� Za duzo gadasz � uci a� Jack Merridew. � Zamknij sie, T�usciochu!
Podni�s� sie smiech.
�On nie jest T�uscioch�krzykn a� Ralf�on sie naprawde nazywa Prosiaczek!
� Prosiaczek!
13
� Prosiaczek!
� Oooch, Prosiaczek!
Zerwa� sie huragan smiechu, smia�y sie nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie
ch�opcy tworzyli scis�y kr ag solidarnosci, kt�ry nie obejmowa� Prosiaczka.
Ten bardzo poczerwienia�, pochyli� g�owe i zacz a� przecierac
okulary.
Wreszcie smiech ucich� i wymieniano dalej imiona. By� wiec Maurice, drugi
po Jacku wsr�d ch�rzyst�w co do wzrostu, ale tegi i stale usmiechniety. By�
szczup�y, niesmia�y ch�opiec, kt�rego nikt nie zna�, a kt�ry trzyma� sie osobno,
skryty, zamkniety w sobie. Wymamrota�, ze sie nazywa Roger, i znowu umilk�.
By� Bili, Robert, Harold, Henry; a ch�rzysta, kt�ry zas�ab� i siedzia� teraz oparty
o pien
palmy, usmiechn a� sie blado do Ralfa i powiedzia�, ze sie nazywa Simon.
Nastepnie zabra� g�os Jack:
� Musimy postanowic, co robic, zeby nas uratowano.
Powsta�a wrzawa. Jeden z maluch�w. Henry, powiedzia�, ze chce do domu.
� Zamknij sie � rzek� Ralf w roztargnieniu. Podni�s� do g�ry konche. �
Zdaje sie, ze potrzebujemy wodza, kt�ry bedzie o wszystkim decydowa�.
� Wodza! Wodza!
� Ja powinienem byc
wodzem � powiedzia� Jack arogancko bo spiewam
w ch�rze kapitu�y i jestem kierownikiem ch�opc�w. Biore czysto C.
Nowa wrzawa.
� No wiec � rzek� Jack � ja. . .
Zawaha� sie. Ciemnow�osy Roger poruszy� sie i przem�wi�:
� Zr�bmy g�osowanie.
� Tak!
� G�osowanie na wodza!
� G�osujmy. . .
Ta zabawa w g�osowanie by�a prawie tak przyjemna jak tr abienie na muszli.
Jack zacz a� protestowac, ale wrzawa, kt�ra przedtem wyraza�a og�lne pragnienie
wodza, sta�a sie teraz swiadectwem, ze wyb�r pad� na Ralfa. Zaden z ch�opc�w nie
m�g�by znalezc
dostatecznego uzasadnienia tego wyboru; ca�a inteligencja, jak a
dotychczas przejawiono, by�a udzia�em Prosiaczka, prawdziwym zas
przyw�dc a
by� Jack. Ale Ralf mia� w sobie jakis
spok�j, kt�ry go wyr�znia� w grupie, kiedy
siedzia� posr�d nich, poza tym by� duzy, o mi�ym wygl adzie; a wreszcie czynnik
najwazniejszy, choc
bardzo niepozorny: koncha. Ten, kt�ry na niej tr abi�, a potem
czeka� na nich z muszl a na kolanach, by� istot a wybran a.
� Ten z muszl a!
� Ralf! Ralf!
� Ten z tr ab a niech bedzie wodzem!
Ralf podni�s� reke, by sie uciszyli.
� Dobra. Kto chce, zeby Jack by� wodzem?
Z ponurym pos�uszenstwem ch�r podni�s� d�onie.
14
� Kto chce mnie?
Natychmiast wszyscy pr�cz ch�ru i Prosiaczka uniesli rece. Potem, niechetnie,
r�wniez Prosiaczek wyci agn a� d�on
w g�re.
Ralf zliczy� g�osy.
� No, to jestem wodzem.
Kr ag ch�opc�w rozbrzmia� oklaskami. Klaska� nawet ch�r, a piegi na twarzy
Jacka pokry� rumieniec upokorzenia. Ch�opiec wsta�, ale rozmysli� sie i siad�
znowu wsr�d grzmotu oklask�w. Ralf zwr�ci� sie do niego chc ac mu os�odzic
przegran a:
� Oczywiscie, ch�r nalezy do ciebie.
� Mog a byc
armi a. . .
� Albo mysliwymi. . .
� Mog a. . .
Rumieniec spe�z� z twarzy Jacka. Ralf znowu nakaza� cisze.
� Jack jest kierownikiem ch�ru. Oni bed a. . . czym oni maj a byc?
� Mysliwymi.
Jack i Ralf usmiechneli sie do siebie z niesmia� a sympati a. Reszta ch�opc�w
zacze�a rozprawiac
z zapa�em. Jack wsta�.
� Ch�r, zdj ac
togi.
Jakby po dzwonku w klasie ch�opcy z ch�ru wstali, zaczeli rozmawiac
i sci agn
awszy czarne peleryny rzucili je na trawe. Jack po�ozy� swoj a na pniu obok
Ralfa. Jego szare szorty klei�y sie do spoconego cia�a. Ralf spojrza� na nie z podziwem,
a Jack dostrzeg�szy to spojrzenie wyt�umaczy� sie.
� Pr�bowa�em wdrapac
sie na tamto wzg�rze, zeby zobaczyc, czy jestesmy
otoczeni morzem. Ale twoja muszla zawr�ci�a nas.
Ralf usmiechn a� sie i podni�s� muszle w g�re, zeby ch�opcy uciszyli sie.
�Pos�uchajcie. Musze miec
troche czasu, zeby przemyslec
r�zne rzeczy. Nie
moge tak zaraz postanowic, co robic. Jezeli to nie jest wyspa, mozemy wkr�tce
znalezc
ratunek. Wiec najpierw musimy sie przekonac, czy to wyspa, czy nie.
Tymczasem wszyscy musz a zostac
tutaj, czekac
i nie rozchodzic
sie. Trzech z nas
� wiecej nie, bo sie pogubimy � trzech z nas p�jdzie na wyprawe, zeby to
zbadac. P�jde ja, Jack i. . . i. . .
Przyjrza� sie kregowi chetnych twarzy. Nie m�g� narzekac
na brak wyboru.
� I Simon.
Ch�opcy siedz acy ko�o Simona zachichotali, a on wsta� rozesmiany. Teraz,
kiedy os�abienie mine�o, wygl ada� na energicznego ch�opaka spogl adaj acego spod
strzechy prostych, opadaj acych na czo�o w�os�w, czarnych i szorstkich. Kiwn a�
g�ow a do Ralfa. � Ide.
� I ja. . .
Jack wyrwa� zza pasa spor a finke i dzgn a� ni a pien
palmy.
Podnios�a sie wrzawa i zaraz umilk�a. Prosiaczek poruszy� sie niespokojnie.
15
� Ja tez ide.
Ralf odwr�ci� sie do niego.
� Ty nie nadajesz sie na te wyprawe.
� Wszystko jedno. . .
� Nie jestes
nam potrzebny � oswiadczy� Jack stanowczo. � Trzech wystarczy.
Prosiaczkowe okulary b�ysne�y.
� Ja by�em z nim, jak znalaz� konche. By�em z nim, zanim wyscie przyszli.
Ale ani Jack, ani pozostali ch�opcy nie zwracali na niego uwagi. Ca�e zgromadzenie
posz�o w rozsypke. Ralf, Jack i Simon zeskoczyli z p�yty i ruszyli piaszczystym
wybrzezem obok basenu. Prosiaczek wyrzekaj ac wl�k� sie za nimi.
� Jakby Simon szed� w srodku miedzy nami � rzek� Ralf � moglibysmy
swobodnie rozmawiac
nad jego g�ow a.
Tr�jka ch�opc�w zacze�a maszerowac
w noge. Znaczy�o to, ze Simon musia�
raz po raz podwajac
krok, zeby utrzymac
tempo. Po pewnym czasie Ralf stan a�
i odwr�ci� sie do Prosiaczka.
� S�uchaj.
Jack i Simon udali, ze nic nie widz a. Szli dalej.
� Nie mozesz is
c.
Prosiaczkowi okulary znowu sie zamgli�y � tym razem z upokorzenia.
�Powiedzia�es
im. Chociaz cie prosi�em. By� zaczerwieniony, usta mu drza�y.
� Chociaz m�wi�em ci, ze nie chce. . .
� O czym ty, u licha, gadasz?
� Ze mnie przezywaj a Prosiaczek. Powiedzia�em ci, ze mnie nazywali
w szkole Prosiaczek, i prosi�em, zebys
im tego nie m�wi�, a ty od razu musia�e
s
wypaplac. . .
Zapad�o milczenie. Ralf, spojrzawszy na Prosiaczka uwazniej, poj a�, ze ch�opiec
czu� sie urazony i zdruzgotany. Waha� sie, czy obrac
droge przeprosin, czy
dalszej obrazy.
� Lepiej nazywac
sie Prosiaczek niz T�uscioch � rzek� wreszcie z ca� a prostot
a, jaka przystoi prawdziwemu dow�dcy�a w kazdym razie przepraszam cie.
Teraz wracaj, Prosiaczku, i wypytaj ch�opc�w o imiona. To twoje zadanie. Do
widzenia.
Odwr�ci� sie i pogna� za towarzyszami. Prosiaczek sta� i rumieniec oburzenia
z wolna znika� z jego twarzy. Ruszy� z powrotem ku granitowej p�ycie.
Trzej ch�opcy szli razno po piachu. By� odp�yw i wzd�uz wody ci agn a� sie pas
us�anej wodorostami plazy, twardej jak ubity trakt. Ca�a sceneria by�a pe�na jakiego
s
dziwnego uroku, kt�rego oni byli swiadomi i czuli sie szczesliwi. Smiali sie
do siebie podnieceni, pytali i nie s�uchali odpowiedzi. Ralf, czuj ac potrzebe wyra
zenia jakos
tego wszystkiego, stan a� na g�owie i przewr�ci� sie. Kiedy smiech
16
umilk�, Simon niesmia�o pog�aska� Ralfa po ramieniu i znowu wybuchneli smiechem.
� Chodzcie � rzek� Jack po chwili �jestesmy badaczami.
� Dojdziemy do konca wyspy �rzek� Ralf � i zajrzymy za r�g.
� Jezeli to jest wyspa. . .
Teraz, u schy�ku dnia, miraze zaczyna�y ustepowac. Znalezli koniec wyspy
� ca�kiem realny, a nie pozbawiony wszelkiego kszta�tu i sensu jak as
magiczn
a sztuczk a. By� tam galimatias kwadratowych bry� z jednym wielkim blokiem
skalnym, osadzonym w lagunie. Gniezdzi�o sie na nim ptactwo morskie.
� Jak lukier � rzek� Ralf � na r�zowym ciastku.
� Nie zajrzymy za r�g � powiedzia� Jack � bo to wcale nie jest r�g, tylko
�agodny zakret. Patrzcie, ska�y coraz gorsze. . .
Ralf os�oni� rek a oczy i przebieg� wzrokiem poszarpan a linie ska� biegn acych
ku g�rze. Ta czes
c
plazy leza�a najblizej g�ry.
� Spr�bujemy wspi ac
sie tedy � rzek�. � Mysle, ze to naj�atwiejsza droga.
Mniej krzak�w, a wiecej tych r�zowych ska�. Chodzcie.
Trzej ch�opcy zaczeli drapac
sie do g�ry.Wyrwane z posad jak as
nieznan a si� a
skalne bloki leza�y porozrzucane doko�a, pietrz ac sie jeden na drugim. Zwykle
na r�zowej skale leza� ukosnie blok, a na nim inny i jeszcze inny, az ta r�zowos
c
wystrzela�a wzwyz skalnym kominem, przebijaj ac sie przez fantastyczne sploty
lesnych pn aczy. Tam, gdzie pietrzy�y sie r�zowe ska�y, by�y czesto w askie sciezki
wij ace sie ku g�rze. Przeciskali sie tymi sciezynkami zatopieni w swiecie roslinno
sci, twarzami zwr�ceni ku skale.
� Kto zrobi� te sciezke?
Jack zatrzyma� sie ocieraj ac pot z twarzy. Ralf sta� przy nim, ciezko dysz ac.
� Ludzie?
Jack potrz asn a� g�ow a.
� Zwierzeta.
Ralf zajrza� w mrok pod drzewami. Las wibrowa� ledwie dostrzegalnie.
� Naprz�d.
Trudnos
c
sprawia�o nie strome podejscie obok wystep�w skalnych, ale przedzieranie
sie od jednej sciezki do drugiej przez geste poszycie. Tutaj korzenie i �odygi
pn aczy stanowi�y tak a gmatwanine, ze ch�opcy musieli przewlekac
sie przez
nie jak gietkie ig�y. Za drogowskaz, pr�cz brunatnej ziemi i przeb�ysk�w swiat�a
przez listowie, s�uzy�o im tylko ukszta�towanie zbocza � czy jedno zag�ebienie,
oplecione sznurami pn aczy, jest wyzej po�ozone od drugiego.
W ten spos�b brneli jakos
naprz�d.
Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z najtrudniejszych odcink�w
wspinaczki, Ralf zwr�ci� na towarzyszy b�yszcz ace oczy.
� Ale klawo.
� Fajowo.
17
� Fajniscie.
Trudno powiedziec, co stanowi�o przyczyne ich zachwytu. Wszyscy trzej byli
spoceni, brudni, zmeczeni. Pn acza, grube jak ich uda, tworzy�y zwart a sciane,
w kt�rej widnia�y tylko czarne otwory tuneli. Ralf krzykn a� w jeden z nich na
pr�be i chwile nas�uchiwali st�umionych ech.
�To jest prawdziwa wyprawa badawcza�rzek� Jack.�Za�oze sie, ze nikt
tu jeszcze przed nami nie by�.
�Powinnismy narysowac
mape�powiedzia� Ralf�ale nie mamy papieru.
� Moglibysmy robic
naciecia na korze � zaproponowa� Simon � a p�zniej
wetrzec
w nie cos
czarnego.
Zn�w nast api�a uroczysta wymiana b�yszcz acych spojrzen
w mroku.
� Ale klawo.
� Fajniscie.
Nie by�o gdzie stan ac
na g�owie. Tym razem Ralf wyrazi� nadmiar uczuc
udaj
ac, ze chce powalic
Simona na ziemie; wkr�tce powsta� k� ab kot�uj acych sie rado
snie cia�.
Kiedy k� ab sie rozpad�, Ralf podni�s� sie pierwszy.
� Trzeba is
c
dalej.
R�zowy granit nastepnej ska�y by� oddalony od pn aczy i drzew, mogli wiec
razniej posuwac
sie w g�re. Weszli potem w rzadziej rosn acy las, tak ze widzieli
przeb�ysk rozposcieraj acego sie za nim morza. Wraz z przerzedzeniem sie lasu
przysz�o s�once; wysuszy�o pot, kt�rym nasi ak�y ich ubrania w mrocznym, wilgotnym
upale. W koncu droga na wierzcho�ek g�ry zmieni�a sie we wspinaczke
po r�zowych ska�ach, juz bez koniecznosci nurzania sie w g aszczach. Ch�opcy
udali sie t a drog a przez w awozy i piargi, pe�ne ostrych kamieni.
� Patrzcie! Patrzcie!
Strzaskane ska�y wznosi�y wysoko nad wyspe swoje iglice i kominy. Ten,
o kt�ry opar� sie Jack, poruszy� sie ze zgrzytem, gdy go popchneli.
� Chodzcie. . .
Ale nie na wierzcho�ek g�ry. Atak na wierzcho�ek musi poczekac, p�ki ch�opcy
sie nie uporaj a z t a now a pokus a. Skala by�a wielkosci nieduzego samochodu.
� Heeej, hop!
Rozko�ysac
w prz�d i w ty�, z�apac
rytm.
� Heeej, hop!
Wprawic
w silniejsze ko�ysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczyc
i wypchn ac
za
punkt r�wnowagi. . . jeszcze. . . jeszcze. . .
� Heej, hop!
Wielka ska�a wazy�a sie chwile na krawedzi, postanowi�a juz nic wracac, poruszy�a
sie, upad�a, przetoczy�a, wywine�a koz�a i rune�a z hukiem w d� wybijaj ac
wielk a dziure w baldachimie lasu. W powietrze wzbi�y sie echa i ptactwo, uni�s�
18
sie bia�o-r�zowy py�, las w dole zadygota� jak od krok�w rozwscieczonego potwora
� i wyspa zn�w zrobi�a sie cicha.
� Ale klawo!
� Jak bomba!
� �uuup!
Mine�o dobrych kilka minut, zanim zdo�ali sie oderwac
od tego sukcesu. Ruszyli
jednak dalej.
Droga na wierzcho�ek g�ry by�a st ad juz �atwa. Gdy doszli do ostatniej pochy�o
sci, Ralf zatrzyma� sie.
� Rany!
Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wype�nia�y j a niebieskie kwiaty jakiej
s
skalnej rosliny; pow�dz kwiat�w wylewa�a sie z kotlinki, opada�a jak wodospad
na korony drzew gdzies
w dole. W powietrzu roi�o sie od motyli, kt�re
wzlatywa�y, trzepocz ac skrzyde�kami, i osiada�y.
Za kotlink a widnia� kanciasty wierzcho�ek g�ry i wkr�tce staneli na nim.
Odgadli juz przedtem, ze s a na wyspie: wspinaj ac sie wsr�d r�zowych ska�,
maj ac po obu stronach morze i kryszta�owe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie,
ze zewsz ad otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzyma
c
sie z ostatnim s�owem az do chwili, gdy stan a na wierzcho�ku i ujrz a kolisty
horyzont wody.
Ralf zwr�ci� sie do towarzyszy:
� Ca�a nasza!
Troche przypomina�a okret. Z ty�u, za plecami, mieli ostre, trudne zejscie ku
brzegowi. Po obu stronach by�y ska�y, urwiska, wierzcho�ki drzew i strome zbocza
� w przodzie, jakby ku dziobowi, zejscie �agodniejsze, poros�e drzewami,
przeswituj ace tu i �wdzie r�zowosci a � dalej pokryta dzungl a p�askos
c
wyspy,
ciemnozielona, ale wyprowadzona przy koncu w r�zowy cypelek. I w�asnie tam,
gdzie jej kraniec gin a� w morzu, by�a jakby inna wyspa; odosobniona ska�a, niczym
fort, zwr�cona ku nim ponad zielonosci a smia�ym r�zowym bastionem.
Ch�opcy przyjrzeli sie uwaznie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali
wysoko i by�o juz po po�udniu, totez miraze nie ograbia�y widoku z ostrosci.
� To rafa. Rafa koralowa. Widzia�em takie na obrazkach. Rafa, lez aca moze
o mile od wyspy i r�wnoleg�a do plazy, kt�r a nazywali w myslach swoj a, obejmowa�a
wieksz a czes
c
brzegu. Koral znaczy� sie na wodzie wsteg a bia�ej piany,
jakby jakis
olbrzym schyli� sie na chwile, aby p�ynnym poci agnieciem kredy odtworzy
c
kszta�t wyspy, ale znudzony, zaprzesta� tej zabawy. Woda wewn atrz rafy
by�a niebieska i dostrzegali w niej ska�y i wodorosty jak w akwarium; na zewn atrz
granatowi�o sie morze. By� przyp�yw, od rafy bieg�y d�ugie pasma piany i na chwil
e ulegli z�udzeniu, ze p�yn a okretem. Jack wskaza� w d�.
� Tam wyl adowalismy.
19
Za uskokami i urwiskami g�ry widnia�a szrama w powierzchni lasu � strzaskane
pnie i bruzda dochodz aca az do grzywki palm na brzegu morza. Tam tez
leza�a wpuszczona w lagune granitowa p�yta, ko�o niej zas
malutkie jak mr�wki
ruchome figurki.
Ralf wytyczy� wzrokiem kret a linie od nagiego wierzcho�ka, na kt�rym stali,
poprzez zbocze, zleb, kwiaty, do ska�y, gdzie zaczyna�a sie bruzda.
� Tedy zejdziemy najszybciej.
Z pa�aj acymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfuj acy, delektowali sie poczu-
�Nie widac
zadnych dym�w, zadnych �odzi�zauwazy� roztropnie Ralf.�
Bedziemy zdobywali pozywienie! � wykrzykiwa� Jack. � Bedziemy polociem
w�adzy. Byli szczesliwi � byli przyjaci�mi.
P�zniej sie jeszcze upewnimy, ale s adze, ze jest nie zamieszkana.
wali! Zastawiali sid�a. . . p�ki nas st ad nie zabior a.
Simon patrzy� na nich obu nic nie m�wi ac, tylko potrz asa� czarn a czupryn a;
twarz mu promienia�a.
Ralf spojrza� w drug a strone, gdzie nie by�o rafy.
� Tutaj stromiej � rzek� Jack. Ralf zrobi� miseczke z d�oni.
�Ten kawa�eczek lasu w dole. . . zupe�nie jakby siedzia� we wg�ebieniu zbocza.
W kazdym za�omie g�ry ros�y drzewa � drzewa i kwiaty. Las poruszy� sie,
zaszumia�, zachwia�. Pobliskie p�lka skalnych kwiat�w zadrza�y i przez chwile
orzezwiaj acy powiew ch�odzi� im twarze.
Ralf wyci agn a� ramiona.
� Wszystko to nasze.
Smiali sie, skakali, pokrzykiwali z radosci.
� Jes
c
mi sie chce.
Ledwie Simon o tym wspomnia�, Ralf i Jack tez poczuli sie g�odni.
OGIE N
NA WIERZCHO�KU
G�RY
W chwili gdy Ralf przesta� d ac
w konche, na granitowej p�ycie zrobi�o sie
t�oczno. Zebranie to r�zni�o sie nieco od porannego spotkania. Popo�udniowe
s�once rzuca�o ukosne promienie z innej strony granitowej p�yty i wiekszos
c
dzieci,
odczuwszy zbyt p�zno piek acy b�l opalenizny, by�a w ubraniach. Ch�r, tworz
acy juz mniej zwart a grupe, wyzby� sie swoich peleryn.
Ralf usiad� bokiem do s�onca na zwalonym pniu. Po prawej rece mia� wieksz a
czes
c
ch�ru, po lewej starszych ch�opc�w, kt�rzy nie znali sie przed ewakuacj a;
przed nim, na trawie, siedzia�y w kucki ma�e dzieci.
Uciszy�o sie. Ralf po�ozy� muszle na kolanach i w tej samej chwili nag�y powiew
wiatru zasypa� p�yte plamkami s�onca. Ralf nie wiedzia�, czy ma wstac,
czy m�wic
na siedz aco. Spojrza� ukosem w lewo, w strone basenu. Obok siedzia�
Prosiaczek, lecz nie pospieszy� mu z pomoc a.
Ralf chrz akn a�.
� S�uchajcie.
Nagle nabra� pewnosci, ze potrafi m�wic
p�ynnie i jasno wyrazac
to, co ma do
powiedzenia. Przeci agn a� rek a po p�owej czuprynie i zacz a�:
�Jestesmy na wyspie. Bylismy na szczycie g�ry i widzielismy doko�a wode.
Nie zauwazylismy tu zadnych chat, zadnych dym�w, zadnych slad�w, zadnych
�odzi, zadnych ludzi. Jestesmy na nie zamieszkanej wyspie i pr�cz nas nie ma tu
nikogo.
Teraz wtr aci� sie Jack:
� Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne. . . do polowania. Do polowania
na swinie. . .
� Tak. Na wyspie s a swinie.
Wszyscy trzej zaczeli jednoczesnie m�wic
o r�zowym stworzeniu szamoc acym
sie w gestwinie pn aczy.
� Widzielismy. . .
� Kwicza�. . .
� Wyrwa� sie. . .
21
� Zanim zd azy�em go zabic, ale. . . na przysz�y raz!
Jack dzgn a� palme i rzuci� doko�a wyzywaj ace spojrzenie. Zgromadzenie
� Teraz rozumiecie � rzek� Ralf � ze potrzeba nam mysliwych, zeby zdo-
Uni�s� lez ac a na kolanach muszle i rozejrza� sie po spalonych s�oncem twa-
� Nie ma doros�ych. Musimy sami zadbac
o siebie. Zgromadzenie zaszemuspokoi�o
sie znowu.
bywali mieso. I jeszcze jedno.
rzach.
ra�o i umilk�o.
� I jeszcze jedno. Nie mozemy m�wic
wszyscy jednoczesnie. Kto chce cos
powiedziec, musi podnies
c
reke, tak jak w szkole.
Uni�s� konche do twarzy i spojrza� zza jej wylotu.
� Wtedy dam mu konche.
� Konche?
�Tak sie nazywa ta muszla. Dam te muszle temu, kto po mnie zabierze g�os.
Musi j a trzymac, kiedy bedzie m�wi�.
� Ale. . .
� S�uchajcie. . .
� I nikt mu nie bedzie m�g� przerwac, tylko ja. Jack zerwa� sie na r�wne
nogi.
� Ustanowimy prawa! � krzykn a� w podnieceniu. � Mn�stwo r�znych
praw! A jezeli ktos
je z�amie, to. . .
� Uuuch!
� Rany!
� Bach!
� �ubudu!
Ralf poczu�, jak ktos
bierze konche z jego kolan. Kiedy ch�opcy zobaczyli,
ze Prosiaczek stoi ko�ysz ac wielk a kremow a muszl a w d�oniach, krzyki ucich�y.
Jack, kt�ry ci agle leszcze sta�, spojrza� niepewnie na Ralfa, a ten usmiechn a� sie
i klepn a� rek a k�ode obok siebie. Jack usiad�. Prosiaczek zdj a� okulary i mrugaj ac
powiekami zacz a� wycierac
szk�a o koszule.
� Przeszkadzacie Ralfowi. Nie dajecie mu dojs
c
do najwazniejszej rzeczy.
zrobi� efektown a pauze.
� A kto wie, ze tu jestesmy? He?
� Ci ludzie z lotniska.
� Ten pan z t a jakby tr abk a. . .
� M�j tata.
Prosiaczek w�ozy� okulary.
� Nikt nie wie, gdzie jestesmy � rzek�. By� jeszcze bledszy niz poprzednio
i z trudem chwyta� oddech. � Moze wiedzieli, dok ad lecimy. Ale nie wiedz a,
22
gdzie jestesmy, bosmy tam nie dolecieli. � Patrzy� na nich z otwartymi ustami,
a potem zachwia� sie i usiad�. Ralf wzi a� od niego konche.
� W�asnie to chcia�em powiedziec, kiedy zaczeliscie. . . � Patrzy� w ich
uwazne twarze.�Samolot spad� w p�omieniach, zestrzelony. Nikt nie wie, gdzie
jestesmy. Moze bedziemy tu d�ugo. . .
Cisza by�a taka, ze s�yszeli swiszcz acy oddech Prosiaczka. S�once znizy�o sie
i okry�o z�otem po�owe granitowej p�yty. Powiewy, kt�re kreci�y sie na lagunie jak
kocieta za w�asnym ogonem, przemyka�y ponad p�yt a w las. Ralf odgarn a� z czo�a
zmierzwion a czupryne.
� Wiec moze jeszcze d�ugo tu bedziemy. . .
Nikt nie odezwa� sie ani s�owem. Nagle Ralf usmiechn a� sie.
� Ale to jest dobra wyspa. My � Jack, Simon i ja � bylismy na szczycie
g�ry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i. . .
� Ska�y. . .
� Niebieskie kwiaty. . .
Prosiaczek, kt�ry juz troche przyszed� do siebie, wskaza� na konche w d�oniach
Ralfa i Jack z Simonem umilkli. Ralf m�wi� dalej:
� Tymczasem, p�ki po nas nie przyjad a, mozemy sie pobawic.
Zamacha� gwa�townie rekami.
� To jak w tej ksi azce.
Natychmiast zerwa�a sie wrzawa.
� Wyspa Skarb�w. . .
� Wyspa Koralowa.
Ralf zamacha� konch a.
� To jest nasza wyspa. Wspania�a wyspa. Bedziemy sobie uzywali, p�ki doro
sli po nas nie przyjad a.
Jack siegn a� po konche.
� Tu s a swinie � rzek�. � Mamy co jes
c
i jest woda do k apieli w tamtej
rzeczce. . . i wszystko. Czy ktos
znalaz� cosjeszcze?
Odda� konche Ralfowi i usiad�. Widocznie nic wiecej nie znaleziono.
Starsi ch�opcy zwr�cili teraz uwage na malucha, kt�rego kilku malc�w pcha�o
do przodu, lecz on sie opiera�. By� to ma�y brzd ac, mniej wiecej szescioletni, i mia�
na policzku znamie koloru morwy. Sta� teraz skulony w samym centrum og�lnej
uwagi i palcem u nogi wierci� dziure w trawie. B aka� cos
i by� bliski p�aczu.
Inni malcy, szepc ac mu cos
z przejeciem, popychali go w strone Ralfa.
� No dobra � powiedzia� Ralf � chodz.
Maluch rozejrza� sie z przerazeniem.
� Gadaj!
Ch�opczyk wyci agn a� r aczki po konche, a ca�e zgromadzenie buchne�o smiechem.
Cofn a� wiec gwa�townym ruchem d�onie i rozp�aka� sie.
� Dac
mu konche! � krzykn a� Prosiaczek. � Dac
mu j a!
23
Wkoncu Ralf zdo�a� sk�onic
go, zeby wzi a� muszle, ale wybuch smiechu odebra�
dziecku mowe. Prosiaczek ukl ak� przy nim i trzymaj ac reke na ogromnej
muszli s�ucha� i przekazywa� jego s�owa ca�emu zgromadzeniu.
� On chce wiedziec, co zrobicie z wezyskiem.
Ralf zasmia� sie, a inni mu zawt�rowali. Maluch jeszcze bardziej zamkn a� sie
w sobie.
� Powiedz nam o tym wezysku.
� Teraz m�wi, ze to by� zwierz.
� Zwierz?
� W az. Strasznie wielki. On go widzia�.
� Gdzie?
� W lesie.
Wedrowne podmuchy, a moze mniejszy k at padania s�onca sprawi�, ze pod
drzewami zrobi�o sie ch�odniej. Ch�opcy poruszyli sie niespokojnie.
� Na takiej ma�ej wyspie nie moze byc
zadnego zwierza, wezyska � wyja-
sni� Ralf spokojnie.�One bywaj a tylko w duzych krajach, jak India albo Afryka.
Szmer i powazne skinienia g��w.
� M�wi, ze zwierz przyszed� po ciemku.
� No to jak m�g� go zobaczyc?
Smiech i oklaski.
� S�yszeliscie? M�wi, ze widzia� to cos
po ciemku. . .
� M�wi, ze naprawde widzia� tego zwierza. Przyszed� i znikn a�, a potem
znowu wr�ci� i chcia� go zjes
c. . .
� Sni�o mu sie.
Smiej ac sie Ralf szuka� w kregu twarzy potwierdzenia. Starsi ch�opcy zgadzali
sie z nim, ale u maluch�w wyczuwa� niepewnos
c, kt�ra wymaga�a czegos
wiecej
niz odwo�ywania sie do rozs adku.
� Na pewno mia� koszmarne sny. Po b� adzeniu wsr�d tych wszystkich pn aczy.
. .
Znowu powazne potakiwania, wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny.
� M�wi, ze w