Golding William - Wladca Much

Szczegóły
Tytuł Golding William - Wladca Much
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Golding William - Wladca Much PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Golding William - Wladca Much PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Golding William - Wladca Much - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William Golding W�adca Much Prze�ozy�: Wac�aw Niepok�lczycki Tytu� orygina�u: Lord of the flies Data wydania polskiego: 2000 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1954 r. G�OS MUSZLI Jasnow�osy ch�opiec zsun a� sie ze ska�y i zacz a� is c ostroznie w kierunku laguny. Chociaz zdj a� sweter i wl�k� go teraz za sob a po ziemi, szara koszula przywar�a do cia�a, a w�osy klei�y sie do czo�a.Wotaczaj acym go d�ugim pasmie strzaskanej roslinnosci dzungli gor aco by�o jak w �azni. Z trudem przedziera� sie przez pn acza i sciete pnie, gdy nagle jakis ptak, czerwono-z�ta zjawa, zerwa� sie i wzbi� w g�re jakby z wr�zebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawt�rowa� inny. � Hej! � wo�a�. � Zaczekaj chwile! Krzaki na skraju pasma zadrza�y strz asaj ac deszcz kropli osiad�ej na lisciach wody. � Zaczekaj � m�wi� g�os � zapl ata�em sie! Jasnow�osy ch�opiec zatrzyma� sie, machinalnie podci agn a� skarpetki, co nada�o dzungli na chwile jakis swojski charakter. G�os odezwa� sie znowu: � Nie moge sie wygramolic z tych pn aczy. W�asciciel g�osu wycofywa� sie ty�em z krzak�w, tak ze ga� azki drapa�y po brudnej wiatr�wce. Zagiecia pod nagimi kolanami by�y pulchne, poranione i uwik�ane w ciernistych pn aczach. Schyli� sie, ostroznie rozpl ata� ciernie i odwr�ci� sie. By� nizszy od jasnow�osego ch�opca i bardzo gruby. Starannie wyszukuj ac bezpiecznych miejsc dla st�p podszed� i uni�s� wzrok za mocnymi szk�ami okular�w. � Gdzie ten cz�owiek z megafonem? Jasnow�osy potrz asn a� g�ow a. � To jest wyspa. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Tam na morzu jest rafa. Moze tu wcale nie ma starszych? Grubas zrobi� przestraszon a mine. � Przeciez by� pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie. Jasnow�osy patrzy� na rafe przymruzonymi oczyma. �A inne dzieci?�ci agn a� grubas.�Niekt�re musia�y sie wydostac. Prawda, ze musia�y? Jasnow�osy ruszy� niedba�ym krokiem w strone wody. Stara� sie nie robic ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie okazac mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas pospieszy� za nim. 3 � Wcale nie ma starszych? � Tak mi sie zdaje. Jasnow�osy wypowiedzia� te s�owa powaznie, ale gdy je sobie w pe�ni uswiadomi�, zaraz opanowa�a go tak wielka rados c, ze stan a� na g�owie posrodku pasma strzaskanej roslinnosci i usmiechn a� sie do odwr�conej postaci grubasa. � Nie ma starszych! T�usty ch�opiec pomysla� chwile. � Pilot. Jasnow�osy opusci� nogi i siad� na paruj acej ziemi. � Pewnie odlecia�, jak nas zrzuci�. Nie m�g� tu wyl adowac. � W samolocie na ko�ach? � Zaatakowali nas! � Wr�ci tu, zobaczysz. Grubas potrz asn a� g�ow a. � Patrzy�em przez okienko, jak spadalismy. Widzia�em tamten kawa�ek samolotu. Ogien z niego bucha�. Rozejrza� sie po rumowisku drzew. � Patrz, co zrobi�. Jasnow�osy wyci agn a� reke i dotkn a� poharatanego pnia. Zaciekawi�o go to na chwile. � Co sie z nim sta�o? � spyta�. � Gdzie sie podzia�? � Sztorm cisn a� go do morza. Jak te wszystkie drzewa sie wali�y, to jeszcze nic wielkiego. Gorzej, ze dzieciaki pewnie dot ad w nim siedz a. Zawaha� sie, a potem: � Jak ci na imie? � Ralf. Grubas czeka�, by z kolei jego spytano o imie, ale nie us�ysza� zadnej propozycji do zawarcia blizszej znajomosci; jasnow�osy ch�opak imieniem Ralf usmiechn a� sie niewyraznie, wsta� i ponownie ruszy� w strone laguny. Grubas szed� za nim krok w krok. � Mysle, ze tu musi byc nas wiecej. Nie widzia�es nikogo? Ralf potrz asn a� g�ow a i przyspieszy� kroku. Potem potkn a� sie o ga� az i upad� jak d�ugi. Grubas stan a� nad nim ciezko dysz ac. � Ciocia mi nie pozwala biegac �wyjasni� �ze wzgledu na moj a astme. � As. . . co? � As. . . tme. Nie moge z�apac tchu. W naszej szkole tylko ja jeden mia�em astme � m�wi� z odcieniem dumy. � I zacz a�em nosic szk�a, jak mia�em trzy lata. Zdj a� okulary i wyci agn a� je do Ralfa mrugaj ac oczyma i usmiechaj ac sie, a potem zacz a� je wycierac o brudn a wiatr�wke. Wyraz b�lu i wewnetrznego sku- 4 pienia zmieni� blady zarys jego twarzy. Otar� pot z policzk�w i szybko w�ozy� szk�a. � Oj, te owoce. Rozejrza� sie po rumowisku drzew. � Oj, te owoce � powt�rzy� � chyba. . . Poprawi� okulary, odszed� na bok i przykucn a� wsr�d bujnej roslinnosci. � Zaraz wr�ce. Ralf wypl ata� sie ostroznie z pn aczy i zacz a� chy�kiem przekradac sie przez ga� ezie. Po chwili stekanie grubasa pozosta�o za nim, a on spieszy� ku przeszkodzie, kt�ra go odgradza�a od laguny. Przelaz� przez powalony pien i stan a� na skraju dzungli. Brzeg jezy� sie palmami. Sta�y, chyli�y sie lub pok�ada�y na tle jasnosci, a ich zielone pi�ropusze stroszy�y sie o sto st�p nad ziemi a. Wyrasta�y z brzegu poros�ego ostr a traw a, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego gnij acymi kokosami i pedami m�odych palm. Dalej by�a ciemnos c lasu w�asciwego i otwarta przestrzen pasa zdruzgotanych drzew. Ralf sta� oparty rek a o szary pien drzewa i mruzy� oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, moze o mile, bia�e fale przybrzezne rozbija�y sie o rafe koralow a, a za ni a granatowia�o otwarte morze. Wewn atrz nieregularnego �uku rafy koralowej spokojna niby lustro g�rskiego jeziora leza�a laguna � wszystkie odcienie b�ekitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg miedzy skarp a, na kt�rej ros�y palmy, a wod a by� jak cienkie drzewce nieskonczenie d�ugiego �uku, bo w lewo od Ralfa perspektywa linii palm, brzegu i wody ci agne�a sie bez konca zlewaj ac sie w jeden punkt; i wci az by� upa�, upa� niemal namacalny. Zeskoczy� ze skarpy. Czarne buciki ugrzez�y w sypkim piachu i uderzy�a go fala gor aca. Zaci azy�o mu ubranie, zrzuci� wiec buty gwa�townym kopnieciem i jednym ruchem zdar� z n�g skarpetki. Potem skoczy� z powrotem na skarpe, sci agn a� koszule i stan a� wsr�d kokos�w przypominaj acych ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu tanczy�y na jego sk�rze. Odpi a� klamre paska, zsun a� spodnie i majteczki i sta� nagi patrz ac na oslepiaj acy piach i wode. By� juz dostatecznie duzy, dwanascie lat i kilka miesiecy, by nie miec stercz acego brzuszka jak ma�e dzieci, a jeszcze za ma�y, aby nabrac niezgrabnosci wieku dorastania. Z wygl adu mia� zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwiniete barki, ale w rysunku jego ust i w oczach by�a jakas �agodnos c. Klepn a� d�oni a pien palmy i zmuszony w koncu uwierzyc w realnos c wyspy rozesmia� sie z zachwytem i zn�w stan a� na g�owie. Zgrabnie opad� na nogi, zeskoczy� ze skarpy na plaze, ukl ak� i nagarn a� ramionami piach ku sobie. Potem siad� i wpatrzy� sie w wode promiennymi, rozgor aczkowanymi oczami. � Ralf. . . Grubas zsun a� sie ze skarpy i siad� ostroznie na jej brzezku. 5 � Przepraszam, ze by�em tak d�ugo, ale te owoce. . . Przetar� okulary i umie- sci� na zadartym nosie. Ich oprawa wycisne�a g�ebokie r�zowe "V" na mostku nosa. Spojrza� krytycznie na z�ote cia�o Ralfa, a potem na swoje ubranie. Przy�o- zy� reke do suwaka b�yskawicznego zamka na piersi. � Moja ciocia. . . Zdecydowanym ruchem poci agn a� zamek i zdj a� wiatr�wke przez g�owe. � No! � Ralf patrzy� na niego z ukosa i nic nie m�wi�. � Mysle, ze bed a nam potrzebne imiona ich wszystkich � rzek� grubas � zeby zrobic liste. Powinnismy zwo�ac zebranie. Ralf nie okaza� zrozumienia, wiec grubas rzek� poufnym tonem: � Wszystko mi jedno, jak bed a na mnie m�wili, byle nie tak jak w szkole. Ralf okaza� zaciekawienie. � A jak na ciebie m�wili w szkole? Grubas obejrza� sie za siebie, a potem pochyli� do Ralfa. � Wo�ali na mnie "Prosiaczek" � wyszepta�. Ralf parskn a� smiechem. Zerwa� sie gwa�townie. � Prosiaczek! Prosiaczek! � Ralf. . . prosze cie! Prosiaczek za�ama� rece. � M�wi�em ci, ze nie chce. . . � Prosiaczek! Prosiaczek! Ralf wbieg� w podskokach na rozprazon a plaze, a potem wr�ci� jako mysliwiec z odrzuconymi do ty�u skrzyd�ami i ostrzela� Prosiaczka ogniem karabin�w maszynowych. � Szsziaaaou! Znurkowa� w piach u st�p Prosiaczka i tarza� sie ze smiechu. � Prosiaczek! Prosiaczek usmiechn a� sie niechetnie, zadowolony z takiego nawet uznania. � Tylko przynajmniej nie m�w innym. . . Ralf chichota� w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawi� sie znowu wyraz b�lu i skupienia. � Chwileczke. Ruszy� spiesznie do lasu. Ralf wsta� i pobieg� brzegiem w prawo. �agodn a linie brzegu przerywa� tu nagle kanciasty motyw krajobrazu; wielka p�yta r�zowego granitu wt�oczona bezkompromisowo w las, skarpe, plaze i lagun e tworzy�a wysokie na cztery stopy nabrzeze. Powierzchnie jej pokrywa�a cienka warstwa ziemi porosnietej ostr a traw a i ocienionej lis cmi m�odych palm. Warstwa ta by�a zbyt p�ytka, by palmy mog�y wyrosn ac wysoko, totez osi agaj ac oko�o dwudziestu st�p wali�y sie i sch�y w gmatwaninie pni, bardzo wygodnych do siedzenia. Te palmy, kt�re jeszcze sta�y, tworzy�y dach zieleni pokryty od spodu drgaj ac a pl atanin a odblask�w laguny. Ralf wwindowa� sie na te p�yte, zwr�ci� 6 uwage na cien i ch��d, przymkn a� jedno oko i stwierdzi�, ze cienie na jego ciele rzeczywiscie s a zielone. Podszed� do krawedzi p�yty i sta� patrz ac w wode. By�a przejrzysta az do dna i jasna kwitnieniem tropikalnej roslinnosci i koralu. Chmara drobniutkich po�yskliwych rybek smiga�a przenosz ac sie z miejsca na miejsce. Z ust Ralfa doby�a sie nuta najg�ebszego zachwytu. � Jeju! Za granitow a p�yt a by�y jeszcze inne cuda. Zrz adzeniem bozym jakis tajfun, a moze w�asnie burza, kt�ra towarzyszy�a przybyciu ch�opc�w na wyspe, uformowa�a wa� piachu wewn atrz laguny tworz ac w ten spos�b d�ugi, g�eboki basen w plazy zakonczony wysokim wystepem granitu. Ralf, kt�ry juz kiedys da� sie zwies c pozornej g�ebi podobnego zjawiska na plazy, by� przygotowany na rozczarowanie. Ale na tej wyspie wszystko wydawa�o sie prawdziwe i ten niewiarygodny basen, do kt�rego morze wdziera�o sie tylko w czasie przyp�ywu, by� tak g�eboki u jednego kranca, ze az ciemnozielony. Ralf przyjrza� mu sie dok�adnie i zanurzy� sie. Woda by�a cieplejsza od jego krwi i p�ywa� jakby w ogromnej wannie. Niebawem nadszed� Prosiaczek, usiad� na skalnym wystepie i z zazdrosci a patrzy� na zielono-bia�e cia�o Ralfa. � Wcale nie umiesz p�ywac. � Prosiaczek. Prosiaczek zdj a� buty i skarpetki, ustawi� je r�wno na skale i palcem u nogi dotkn a� wody. � Gor aca! � A cos ty mysla�? � Nic nie mysla�em. Moja ciocia. . . � Pies drapa� twoj a ciocie! Ralf da� nurka i p�yn a� pod wod a z otwartymi oczami; piaszczysty brzeg basenu zamajaczy� przed nim jak zbocze g�ry. Obr�ci� sie na plecy trzymaj ac sie za nos i tuz nad sob a ujrza� roztanczone, migoc ace z�ote b�yski. Tymczasem Prosiaczek z wyrazem zdecydowania na twarzy zacz a� zdejmowac spodnie. Niebawem stan a� w ca�ej pe�ni swej t�ustej i bladej nagosci. Zszed� na palcach po piaszczystym brzegu basenu i usiad� po szyje w wodzie usmiechaj ac sie z dum a do Ralfa. � Nie bedziesz p�ywa�? Prosiaczek potrz asn a� g�ow a przecz aco. � Ja nie umiem p�ywac. Nie pozwalali mi. Moja astma. . . � Pies drapa� twoj a astme! Prosiaczek zni�s� to z pokorn a cierpliwosci a. � Wcale nie umiesz dobrze p�ywac. Ralf podp�yn a� na plecach do brzegu, zanurzy� usta i wypusci� w g�re strumien wody. Potem podni�s� brode i zaczai m�wic: � P�ywa�em juz, jak mia�em piec lat. Tata mnie nauczy�. Tata jest komandorem. Jak dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje nas. Czym jest tw�j ojciec? 7 Prosiaczek poczerwienia� nagle. � M�j tata umar� � powiedzia� szybko �a mamusia. . . Zdj a� okulary i daremnie szuka� czegos, by je przetrzec. �Mieszka�em u cioci. Ona ma sklep ze s�odyczami. Zawsze dawa�a mi mn�stwo s�odyczy. Ile tylko chcia�em. Kiedy tw�j tata nas wyratuje? � Jak tylko bedzie m�g�. Prosiaczek podni�s� sie ociekaj ac wod a i sta� nagi czyszcz ac szk�a skarpetk a. Jedynym dzwiekiem, kt�ry dociera� teraz do nich przez poranny upa�, by� nieustanny odg�os rozbijaj acych sie o rafe fal. � A sk ad wie, ze tu jestesmy? Ralf roz�ozy� sie w wodzie. Sennos c spowi�a go jak miraze, kt�re omotywa�y lagune mocuj ac sie z jej blaskiem. � Sk ad wie, ze tu jestesmy? A st ad, mysla� Ralf, st ad, st ad. Huk fal sta� sie bardzo daleki. � Powiedz a mu na lotnisku. Prosiaczek potrz asn a� g�ow a, w�ozy� b�yszcz ace szk�a i spojrza� na Ralfa. � Nie powiedz a. Nie s�ysza�es, co m�wi� pilot? O bombie atomowej? Oni wszyscy nie zyj a. Ralf wygramoli� sie z wody i stoj ac przed Prosiaczkiem rozwaza� ten niezwyk�y problem. Prosiaczek nie ustepowa�. � Jestesmy na wyspie, tak? �Wdrapa�em sie na ska�e�rzek� Ralf powoli�i zdaje sie, ze to jest wyspa. �Oni wszyscy nie zyj a�powiedzia� Prosiaczek�i to jest wyspa. Nikt nie wie, ze jestesmy tutaj. Ani tw�j tata, ani nikt. . . Usta mu zadrza�y i okulary zasz�y mg� a. � Zostaniemy tu do smierci. Na dzwiek tego s�owa upa� jakby jeszcze sie powiekszy� i zaci azy� na nich niebezpiecznie, a laguna naciera�a swym oslepiaj acym blaskiem. � Trzeba p�js c po ubranie � mrukn a� Ralf. � Chodz. Przebieg� po piasku pokonuj ac nap�r s�onca, poszed� na drug a strone granitowej p�yty i odszuka� porozrzucane ubranie. Kiedy na�o- zy� koszule, zrobi�o mu sie przyjemniej. Wspi a� sie z powrotem na p�yte i usiad� w zielonym cieniu na wygodnym pniu. Nios ac pod pach a ubranie Prosiaczek r�wnie z wwindowa� sie na p�yte. Nastepnie siad� ostroznie na zwalonym pniu ko�o niewielkiej ska�y na skraju laguny. Okry�a go pl atanina drgaj acych odblask�w. �Musimy poszukac reszty ch�opc�w�rzeki po chwili.�Trzeba cos robic. Ralf nie odezwa� sie. By� na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignoruj ac z�owr�zbn a paplanine grubasa odda� sie bez reszty rozkosznym marzeniom. � Ilu nas jest? Ralf podszed� i stan a� ko�o niego. � Nie wiem. 8 Pod oparami spiekoty na g�adkiej tafli wody pe�za�y tu i �wdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiega�y do granitowej p�yty, liscie palm szelesci�y, a rozmazane plamki s�onca zsuwa�y sie po nich w d� albo porusza�y w cieniu niby jasne, skrzydlate stworzonka. Prosiaczek patrzy� na Ralfa. Wszystkie cienie na twarzy Ralfa by�y w odwr�conym porz adku � wyzej zielone, nizej jasniejsze od blasku laguny. Po w�osach pe�z�a plamka s�onca. � Trzeba cos robic. Ralf jakby go nie widzia�. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dot ad nie napotkana kraina sta�a przed nim w pe�ni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchyli� usta Ralfa, a Prosiaczek wzi a� to za dow�d uznania i az zasmia� sie z zadowolenia. � Jezeli rzeczywiscie jestesmy na wyspie. . . � Co to? Ralf przesta� sie usmiechac i sta� pokazuj ac rek a na lagune. Wsr�d strzepiastych wodorost�w leza�o cos kremowego. � Kamien. � Nie. To muszla. Nagle Prosiaczek az zakipia� z podniecenia. � Racja to muszla! Widzia�em juz tak a. Na murze u mojego kolegi. On m�wi� ze to koncha. Tr abi� na niej i wtedy przychodzi�a jego mama. Taka koncha strasznie duzo kosztuje. . . Tuz pod rek a Ralfa r�s� pochylony nad lagun a m�ody ped palmy. Palemka, zgieta pod w�asnym ciezarem, wywazy�a korzeniami bry�e ziemi i niebawem wpad�aby do wody. Ralf wyrwa� ped i zacz a� nim gmerac w wodzie, a lsni ace rybki rozpierzch�y sie na wszystkie strony. Prosiaczek schyli� sie niebezpiecznie. � Ostroznie! Rozbijesz. . . � Zamknij sie. Ralf powiedzia� to z roztargnieniem. Muszla by�a zabawk a ciekaw a, sliczn a i godn a uwagi, ale wci az miedzy niego i Prosiaczka wciska�y sie zywe widma swiata marzen. Ped gi a� sie, ale posuwa� muszle poprzez wodorosty. Ralf przytrzyma� go jedn a rek a, a drug a zacz a� naciskac jego koniec, az muszla wynurzy�a sie ociekaj ac wod a i Prosiaczek zdo�a� j a pochwycic. Teraz, gdy muszla by�a czyms namacalnym, Ralf tez sta� sie wyraznie podniecony. Prosiaczek be�kota�: � . . . koncha, okropnie droga. Moge sie za�ozyc, ze gdybys chcia� j a kupic, musia�bys zap�acic strasznie duzo. . . wisia�a u niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia. . . Troche wody pociek�o na reke Ralfa, gdy bra� muszle od Prosiaczka. By�a kremowa, gdzieniegdzie w r�zowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w kt�rym znajdowa� sie niewielki otw�r, do r�zowych krawedzi jej wylotu �agodna spirala 9 pokryta delikatnym wzorkiem mia�a d�ugos c oko�o osiemnastu cali. Ralf wytrz asn a� piach z g�ebokiej tuby. � . . . rycza�a jak krowa � m�wi� Prosiaczek. � Mia� takze bia�e kamienie i klatke z zielon a papug a. Te kamienie, oczywiscie, nie tr abi�y, i m�wi�. . . Prosiaczek urwa� dla nabrania tchu i pog�aska� lsni acy przedmiot, kt�ry leza� w d�oniach Ralfa. � Ralf! Ralf podni�s� g�owe. � Mozemy przy jej pomocy zwo�ac innych. Zrobic zebranie. Jak us�ysz a, przyjd a. . . Patrzy� rozpromieniony na Ralfa. � Tak w�asnie mysla�es, prawda? Dlatego wyci agn a�es j a z wody? Ralf odgarn a� z czo�a jasne w�osy. � Jak ten tw�j przyjaciel na niej tr abi�? � Tak jakos plu� � powiedzia� Prosiaczek. � Mnie ciocia nie pozwala�a, bo ja mam astme, ale on m�wi�, ze sie dmucha tu � dotkn a� d�oni a wystaj acego odw�oku. � Spr�buj, Ralf. Wszyscy sie zlec a. Ralf z pow atpiewaniem przytkn a� cienszy koniec muszli do ust i dmuchn a�. Z wylotu doby� sie syk, ale nic wiecej. Ralf otar� s�on a wode z ust i jeszcze raz spr�bowa�, ale muszla wci az milcza�a. � Tak jakos plu�. Ralf sci agn a� usta i dmuchn a� w muszle, z kt�rej wydoby� sie mrukliwy odg�os. Tak to ch�opc�w rozbawi�o, ze Ralf dmucha� jeszcze kilka minut i obaj zanosili sie ze smiechu. � On dmucha� st ad, gdzies z do�u. Ralf poj a� wreszcie i dmuchn a� w muszle strumien powietrza. Zadzwiecza�a. G�eboki, szorstki ton zahucza� pod palmami, rozla� sie w zakamarki lasu i wr�ci� echem odbitym od r�zowego granitu ska�y. Chmury ptak�w wzbi�y sie z wierzcho�k�w drzew w powietrze, cos zakwicza�o w lesnym poszyciu i umkne�o. Ralf odj a� muszle od ust. � Jeju! G�os jego zabrzmia� jak szept w por�wnaniu ze zgrzytliwym dzwiekiem konchy. Przy�ozy� konche do ust, nabra� g�eboko powietrza i jeszcze raz dmuchn a�. Dzwiek zabrzmia� znowu, a potem skoczy� o oktawe wyzej i grzmia� jeszcze dono sniej niz przedtem. Prosiaczek wrzeszcza� cos, twarz mia� rozradowan a, w okularach igra�o swiat�o. Ptactwo krzycza�o, wszystko, co zyje, pierzcha�o w pop�ochu. Oddech Ralfa os�ab�, ton spad� o oktawe nizej, przeszed� w niski pomruk, syk powietrza. Koncha � lsni acy r�g � milcza�a. Twarz Ralfa poczerwienia�a z wysi�ku, a w g�rze, nad wysp a, nios�a sie ptasia wrzawa, dzwiecza�o echo. 10 � Moge sie za�ozyc, ze s�ychac na ca�e mile. Ralf nabra� oddechu i zatr abi� kilkakrotnie. Prosiaczek krzykn a�: � Jest jeden! O jakies kilkadziesi at krok�w od nich na wybrzezu wsr�d palm ukaza�o sie dziecko. By� to ch�opczyk moze szescioletni, silny, jasnow�osy, w podartym ubranku, z buzi a w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych cel�w zd azy� wci agn ac tylko do po�owy. Zeskoczy� ze skarpy palmowej na plaze i spodnie opad�y mu do kostek. Przest api� wiec przez nie i podbieg� do granitowej p�yty. Prosiaczek pom�g� mu sie wdrapac. Tymczasem Ralf tr abi� dalej, p�ki w lesie nie rozleg�y sie g�osy. Ch�opczyk kucn a� przed Ralfem i zadar�szy g�owe patrzy� na niego rozpromieniony. Gdy stwierdzi�, ze zaczyna sie cos dziac naprawd e, na jego twarzy odmalowa�o sie zadowolenie i jego r�zowy kciuk, jedyny czysty palec, powedrowa� do buzi. Prosiaczek schyli� sie nad ch�opczykiem. � Jak ci na imie? � Johnny. Prosiaczek powt�rzy� imie na g�os, a potem krzykn a� do Ralfa, ale Ralf nie s�ucha�, bo wci az jeszcze tr abi�. Twarz mia� az szkar�atn a z radosci, ze wznieca tak niebywa�y ha�as, a serce mu �omota�o pod koszul a. Krzyki w lesie by�y coraz blizsze. Wkr�tce na plazy da�o sie zauwazyc ozywienie. Piasek wybrzeza, drz acy pod mgie�k a spiekoty, kry� mn�stwo istot na ca�ych milach swej d�ugosci. Po tym gor acym, t�umi acym kroki piachu zmierza�y teraz ku granitowej p�ycie chmary ch�opc�w. Niespodziewanie blisko wysz�o z lasu troje nie wiekszych od Johnny�ego dzieci, kt�re sie lam opycha�y owocami. Z g aszczu wynurzy� sie ciemnow�osy ch�opczyk, niewiele m�odszy od Prosiaczka, wyszed� na p�yte i usmiechn a� weso�o do wszystkich. Coraz wiecej i wiecej ich przybywa�o. Bior ac przyk�ad z malutkiego Johnny�ego siadali na zwalonych pniach palmowych i czekali. Ralf bez ustanku dawa� sygna�y kr�tkim, donosnym tr abieniem. Prosiaczek kr azy� wsr�d dzieci pytaj ac o imiona. Krzywi� sie przy tym usi�uj ac je spamietac. Dzieci darzy�y go takim samym pos�uszenstwem, z jakim odnosi�y sie do doros�ych z megafonami. Niekt�re by�y ca�kiem nagie i nios�y ubrania pod pach a, inne p�nagie albo ubrane byle jak w szkolne ubranka, szare, granatowe, br azowe, marynarki albo swetry. Ich g�owy st�oczy�y sie w zielonym cieniu palm; g�owy ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, p�owe, mysie; g�owy pomrukuj ace, szepc ace, g�owy pe�ne oczu wpatrzonych w Ralfa z rozwag a. Cos sie wreszcie dzieje. Dzieci, kt�re przysz�y brzegiem, pojedynczo lub parami, wpada�y w pole widzenia, gdy wychodzi�y z mgie�ki spiekoty blizej granitowej p�yty. Tu przyci aga� oko najpierw czarny nietoperzowaty stw�r drgaj acy na piasku, a dopiero p�zniej postac wyrastaj aca ponad nim. Tym nietoperzem by� skurczony w prostopad�ych promieniach s�onca cien u st�p dziecka. Jeszcze tr abi ac, Ralf zauwazy� ostatnich dw�ch ch�opc�w, kt�rzy skoczyli ku granitowej p�ycie ponad drgaj ac a plam a czer- 11 ni. Ch�opcy ci, kr ag�og�owi, z w�osami jak paku�y, rzucili sie na ziemie i lezeli dysz ac z wyszczerzonymi do Ralfa zebami jak dwa psy. Byli blizniakami i ich weso�a dwoistos c wywo�ywa�a w oku patrz acego wstrz as i niedowierzanie. Jednocze snie oddychali, jednoczesnie sie usmiechali, byli klockowaci i pe�ni zycia. Zadarli w g�re do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli jakby za sk apo sk�ry i wiecznie rozdziawione usta. Prosiaczek zblizy� do nich swoje b�yskaj ace okulary i w przerwach tr abienia s�ychac by�o, jak powtarza ich imiona: � Sam, Eryk, Sam, Eryk. W koncu pomiesza�o mu sie, blizniacy trzesli g�owami i wskazywali wzajem na siebie, a t�um sie smia�. Wreszcie Ralf przesta� tr abic i siedzia� z pochylon a g�ow a i muszl a zwisaj ac a w d�oni. Gdy zamar�y echa wezwania, usta� takze smiech i zapanowa�a cisza. W diamentowej mgie�ce plazy porusza�o sie niezdarnie cos ciemnego. Ralf spostrzeg� to pierwszy i zacz a� sie wpatrywac z takim napieciem, ze wszystkie oczy skierowa�y sie w tamt a strone. Potem �w stw�r wy�oni� sie z mg�y i w�wczas okaza�o sie, ze to cos ciemnego nie by�o jedynie cieniem, lecz przede wszystkim ubraniem. Tym stworem by�a grupa ch�opc�w maszeruj acych r�wno parami i ubranych, w dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne czesci garderoby niesli w rekach, ale kazdy mia� na g�owie czarn a kwadratow a czapke ze srebrnym znaczkiem. Okryci byli siegaj acymi po piety czarnymi pelerynami z d�ugim srebrnym krzyzem przez piers z lewej strony i ko�nierzem wykonczonym kryz a. Ch�opiec, kt�ry im przewodzi�, ubrany by� tak samo, ale na czapce mia� znaczek z�oty. Gdy jego grupa znalaz�a sie niedaleko p�yty granitu, rzuci� rozkaz i ch�opcy zatrzymali sie zdyszani, zlani potem, s�aniaj ac sie w bezlitosnym s�oncu. Przyw�dca wyszed� naprz�d, wskoczy� na p�yte powiewaj ac peleryn a i zdumiony wytrzeszczy� oczy. � Gdzie ten pan z tr abk a? Ralf, domyslaj ac sie, ze oslepiony s�oncem ch�opiec nic nie widzi, odpowiedzia�: � Tu nie ma zadnego pana z tr abk a. Tylko ja. Ch�opiec podszed� blizej i przyjrza� sie Ralfowi wykrzywiaj ac przy tym twarz z wysi�ku. Widok jasnow�osego ch�opca z kremow a muszl a na kolanach widocznie go nie zadowoli�. Odwr�ci� sie szybko z furkotem peleryny. � Wiec okret nie przyp�yn a�? Powiewna peleryna okrywa�a postac d�ug a, szczup� a i koscist a, a spod czarnej czapki wygl ada�y rude w�osy. Twarz mia� zmarszczon a i piegowat a, brzydk a, ale nieg�upi a. Z tej twarzy patrzy�o dwoje niebieskich oczu, oczu teraz zawiedzionych i gniewnych lub na pograniczu gniewu. � Nie ma nikogo starszego? � Nie � odrzek� Ralf do jego plec�w. � Robimy zebranie. Chodzcie do nas. 12 Grupa ch�opc�w w pelerynach rozsypa�a sie. Wysoki ch�opiec krzykn a�: � Ch�r! Do szeregu! Znuzeni ch�rzysci pos�usznie wr�cili do szeregu i stali dalej w s�oncu, s�aniaj ac sie. Niekt�rzy jednak zaczeli s�abo protestowac: � Alez, Merridew. S�uchaj, Merridew. . . dlaczego nie mozemy?. . . Potem jeden z ch�opc�w pad� twarz a w piach i szereg sie za�ama�. Podniesli zemdlonego, dzwigneli na p�yte i po�ozyli w cieniu. Merridew patrzy� na nich wytrzeszczonymi oczyma i wreszcie da� za wygran a. � No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju. � Ale, Merridew. . . �On zawsze udaje, ze mdleje�rzek� Merridew.�WGibraltarze i w Addis Abebie, i na jutrzniach przy kantorze. Te ostatnie s�owa wznieci�y chichot wsr�d ch�rzyst�w, kt�rzy pousiadali jak czarne ptaki na krzyzuj acych sie pniach palmowych i z ciekawosci a patrzyli na Ralfa. Prosiaczek nie pyta� ich o imiona. Oniesmiela�a go mundurowa wyzszos ci bezceremonialna w�adczos c w g�osie Merridewa. Schowa� sie Schowa� sie za Ralfa i przeciera� okulary. Merridew zwr�ci� sie do Ralfa: � Nie ma zadnych starszych? � Nie. Merridew siad� na pniu i spojrza� na otaczaj acy go kr ag. � No to musimy sami myslec o sobie. Bezpieczny za plecami Ralfa Prosiaczek odezwa� sie lekliwie: �Dlatego w�asnie Ralf zrobi� zebranie. Zebysmy mogli postanowic, co robic. Znamy juz imiona. To jest Johnny. Ci dwaj. . . oni s a blizniacy, Sam i Eryk. Kt�ry jest Eryk? Ty? Nie. . . ty jestes Sam. . . � Ja jestem Sam. . . � A ja Eryk. �Najlepiej dowiedzmy sie, jak sie wszyscy nazywaj a�rzek� Ralf-ja jestem Ralf. � Wiekszos c imion juz znamy � wtr aci� Prosiaczek. � W�asnie sie dowiedzia�em. � To dziecinada � powiedzia� Merridew. � Czemu ja mia�bym byc Jack? Ja jestem Merridew. Ralf spojrza� na niego bystro. To by�y s�owa kogos, kto wie, czego chce. � A wiec � ci agn a� Prosiaczek � ten ch�opiec jest. . . oj, zapomnia�em. . . � Za duzo gadasz � uci a� Jack Merridew. � Zamknij sie, T�usciochu! Podni�s� sie smiech. �On nie jest T�uscioch�krzykn a� Ralf�on sie naprawde nazywa Prosiaczek! � Prosiaczek! 13 � Prosiaczek! � Oooch, Prosiaczek! Zerwa� sie huragan smiechu, smia�y sie nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie ch�opcy tworzyli scis�y kr ag solidarnosci, kt�ry nie obejmowa� Prosiaczka. Ten bardzo poczerwienia�, pochyli� g�owe i zacz a� przecierac okulary. Wreszcie smiech ucich� i wymieniano dalej imiona. By� wiec Maurice, drugi po Jacku wsr�d ch�rzyst�w co do wzrostu, ale tegi i stale usmiechniety. By� szczup�y, niesmia�y ch�opiec, kt�rego nikt nie zna�, a kt�ry trzyma� sie osobno, skryty, zamkniety w sobie. Wymamrota�, ze sie nazywa Roger, i znowu umilk�. By� Bili, Robert, Harold, Henry; a ch�rzysta, kt�ry zas�ab� i siedzia� teraz oparty o pien palmy, usmiechn a� sie blado do Ralfa i powiedzia�, ze sie nazywa Simon. Nastepnie zabra� g�os Jack: � Musimy postanowic, co robic, zeby nas uratowano. Powsta�a wrzawa. Jeden z maluch�w. Henry, powiedzia�, ze chce do domu. � Zamknij sie � rzek� Ralf w roztargnieniu. Podni�s� do g�ry konche. � Zdaje sie, ze potrzebujemy wodza, kt�ry bedzie o wszystkim decydowa�. � Wodza! Wodza! � Ja powinienem byc wodzem � powiedzia� Jack arogancko bo spiewam w ch�rze kapitu�y i jestem kierownikiem ch�opc�w. Biore czysto C. Nowa wrzawa. � No wiec � rzek� Jack � ja. . . Zawaha� sie. Ciemnow�osy Roger poruszy� sie i przem�wi�: � Zr�bmy g�osowanie. � Tak! � G�osowanie na wodza! � G�osujmy. . . Ta zabawa w g�osowanie by�a prawie tak przyjemna jak tr abienie na muszli. Jack zacz a� protestowac, ale wrzawa, kt�ra przedtem wyraza�a og�lne pragnienie wodza, sta�a sie teraz swiadectwem, ze wyb�r pad� na Ralfa. Zaden z ch�opc�w nie m�g�by znalezc dostatecznego uzasadnienia tego wyboru; ca�a inteligencja, jak a dotychczas przejawiono, by�a udzia�em Prosiaczka, prawdziwym zas przyw�dc a by� Jack. Ale Ralf mia� w sobie jakis spok�j, kt�ry go wyr�znia� w grupie, kiedy siedzia� posr�d nich, poza tym by� duzy, o mi�ym wygl adzie; a wreszcie czynnik najwazniejszy, choc bardzo niepozorny: koncha. Ten, kt�ry na niej tr abi�, a potem czeka� na nich z muszl a na kolanach, by� istot a wybran a. � Ten z muszl a! � Ralf! Ralf! � Ten z tr ab a niech bedzie wodzem! Ralf podni�s� reke, by sie uciszyli. � Dobra. Kto chce, zeby Jack by� wodzem? Z ponurym pos�uszenstwem ch�r podni�s� d�onie. 14 � Kto chce mnie? Natychmiast wszyscy pr�cz ch�ru i Prosiaczka uniesli rece. Potem, niechetnie, r�wniez Prosiaczek wyci agn a� d�on w g�re. Ralf zliczy� g�osy. � No, to jestem wodzem. Kr ag ch�opc�w rozbrzmia� oklaskami. Klaska� nawet ch�r, a piegi na twarzy Jacka pokry� rumieniec upokorzenia. Ch�opiec wsta�, ale rozmysli� sie i siad� znowu wsr�d grzmotu oklask�w. Ralf zwr�ci� sie do niego chc ac mu os�odzic przegran a: � Oczywiscie, ch�r nalezy do ciebie. � Mog a byc armi a. . . � Albo mysliwymi. . . � Mog a. . . Rumieniec spe�z� z twarzy Jacka. Ralf znowu nakaza� cisze. � Jack jest kierownikiem ch�ru. Oni bed a. . . czym oni maj a byc? � Mysliwymi. Jack i Ralf usmiechneli sie do siebie z niesmia� a sympati a. Reszta ch�opc�w zacze�a rozprawiac z zapa�em. Jack wsta�. � Ch�r, zdj ac togi. Jakby po dzwonku w klasie ch�opcy z ch�ru wstali, zaczeli rozmawiac i sci agn awszy czarne peleryny rzucili je na trawe. Jack po�ozy� swoj a na pniu obok Ralfa. Jego szare szorty klei�y sie do spoconego cia�a. Ralf spojrza� na nie z podziwem, a Jack dostrzeg�szy to spojrzenie wyt�umaczy� sie. � Pr�bowa�em wdrapac sie na tamto wzg�rze, zeby zobaczyc, czy jestesmy otoczeni morzem. Ale twoja muszla zawr�ci�a nas. Ralf usmiechn a� sie i podni�s� muszle w g�re, zeby ch�opcy uciszyli sie. �Pos�uchajcie. Musze miec troche czasu, zeby przemyslec r�zne rzeczy. Nie moge tak zaraz postanowic, co robic. Jezeli to nie jest wyspa, mozemy wkr�tce znalezc ratunek. Wiec najpierw musimy sie przekonac, czy to wyspa, czy nie. Tymczasem wszyscy musz a zostac tutaj, czekac i nie rozchodzic sie. Trzech z nas � wiecej nie, bo sie pogubimy � trzech z nas p�jdzie na wyprawe, zeby to zbadac. P�jde ja, Jack i. . . i. . . Przyjrza� sie kregowi chetnych twarzy. Nie m�g� narzekac na brak wyboru. � I Simon. Ch�opcy siedz acy ko�o Simona zachichotali, a on wsta� rozesmiany. Teraz, kiedy os�abienie mine�o, wygl ada� na energicznego ch�opaka spogl adaj acego spod strzechy prostych, opadaj acych na czo�o w�os�w, czarnych i szorstkich. Kiwn a� g�ow a do Ralfa. � Ide. � I ja. . . Jack wyrwa� zza pasa spor a finke i dzgn a� ni a pien palmy. Podnios�a sie wrzawa i zaraz umilk�a. Prosiaczek poruszy� sie niespokojnie. 15 � Ja tez ide. Ralf odwr�ci� sie do niego. � Ty nie nadajesz sie na te wyprawe. � Wszystko jedno. . . � Nie jestes nam potrzebny � oswiadczy� Jack stanowczo. � Trzech wystarczy. Prosiaczkowe okulary b�ysne�y. � Ja by�em z nim, jak znalaz� konche. By�em z nim, zanim wyscie przyszli. Ale ani Jack, ani pozostali ch�opcy nie zwracali na niego uwagi. Ca�e zgromadzenie posz�o w rozsypke. Ralf, Jack i Simon zeskoczyli z p�yty i ruszyli piaszczystym wybrzezem obok basenu. Prosiaczek wyrzekaj ac wl�k� sie za nimi. � Jakby Simon szed� w srodku miedzy nami � rzek� Ralf � moglibysmy swobodnie rozmawiac nad jego g�ow a. Tr�jka ch�opc�w zacze�a maszerowac w noge. Znaczy�o to, ze Simon musia� raz po raz podwajac krok, zeby utrzymac tempo. Po pewnym czasie Ralf stan a� i odwr�ci� sie do Prosiaczka. � S�uchaj. Jack i Simon udali, ze nic nie widz a. Szli dalej. � Nie mozesz is c. Prosiaczkowi okulary znowu sie zamgli�y � tym razem z upokorzenia. �Powiedzia�es im. Chociaz cie prosi�em. By� zaczerwieniony, usta mu drza�y. � Chociaz m�wi�em ci, ze nie chce. . . � O czym ty, u licha, gadasz? � Ze mnie przezywaj a Prosiaczek. Powiedzia�em ci, ze mnie nazywali w szkole Prosiaczek, i prosi�em, zebys im tego nie m�wi�, a ty od razu musia�e s wypaplac. . . Zapad�o milczenie. Ralf, spojrzawszy na Prosiaczka uwazniej, poj a�, ze ch�opiec czu� sie urazony i zdruzgotany. Waha� sie, czy obrac droge przeprosin, czy dalszej obrazy. � Lepiej nazywac sie Prosiaczek niz T�uscioch � rzek� wreszcie z ca� a prostot a, jaka przystoi prawdziwemu dow�dcy�a w kazdym razie przepraszam cie. Teraz wracaj, Prosiaczku, i wypytaj ch�opc�w o imiona. To twoje zadanie. Do widzenia. Odwr�ci� sie i pogna� za towarzyszami. Prosiaczek sta� i rumieniec oburzenia z wolna znika� z jego twarzy. Ruszy� z powrotem ku granitowej p�ycie. Trzej ch�opcy szli razno po piachu. By� odp�yw i wzd�uz wody ci agn a� sie pas us�anej wodorostami plazy, twardej jak ubity trakt. Ca�a sceneria by�a pe�na jakiego s dziwnego uroku, kt�rego oni byli swiadomi i czuli sie szczesliwi. Smiali sie do siebie podnieceni, pytali i nie s�uchali odpowiedzi. Ralf, czuj ac potrzebe wyra zenia jakos tego wszystkiego, stan a� na g�owie i przewr�ci� sie. Kiedy smiech 16 umilk�, Simon niesmia�o pog�aska� Ralfa po ramieniu i znowu wybuchneli smiechem. � Chodzcie � rzek� Jack po chwili �jestesmy badaczami. � Dojdziemy do konca wyspy �rzek� Ralf � i zajrzymy za r�g. � Jezeli to jest wyspa. . . Teraz, u schy�ku dnia, miraze zaczyna�y ustepowac. Znalezli koniec wyspy � ca�kiem realny, a nie pozbawiony wszelkiego kszta�tu i sensu jak as magiczn a sztuczk a. By� tam galimatias kwadratowych bry� z jednym wielkim blokiem skalnym, osadzonym w lagunie. Gniezdzi�o sie na nim ptactwo morskie. � Jak lukier � rzek� Ralf � na r�zowym ciastku. � Nie zajrzymy za r�g � powiedzia� Jack � bo to wcale nie jest r�g, tylko �agodny zakret. Patrzcie, ska�y coraz gorsze. . . Ralf os�oni� rek a oczy i przebieg� wzrokiem poszarpan a linie ska� biegn acych ku g�rze. Ta czes c plazy leza�a najblizej g�ry. � Spr�bujemy wspi ac sie tedy � rzek�. � Mysle, ze to naj�atwiejsza droga. Mniej krzak�w, a wiecej tych r�zowych ska�. Chodzcie. Trzej ch�opcy zaczeli drapac sie do g�ry.Wyrwane z posad jak as nieznan a si� a skalne bloki leza�y porozrzucane doko�a, pietrz ac sie jeden na drugim. Zwykle na r�zowej skale leza� ukosnie blok, a na nim inny i jeszcze inny, az ta r�zowos c wystrzela�a wzwyz skalnym kominem, przebijaj ac sie przez fantastyczne sploty lesnych pn aczy. Tam, gdzie pietrzy�y sie r�zowe ska�y, by�y czesto w askie sciezki wij ace sie ku g�rze. Przeciskali sie tymi sciezynkami zatopieni w swiecie roslinno sci, twarzami zwr�ceni ku skale. � Kto zrobi� te sciezke? Jack zatrzyma� sie ocieraj ac pot z twarzy. Ralf sta� przy nim, ciezko dysz ac. � Ludzie? Jack potrz asn a� g�ow a. � Zwierzeta. Ralf zajrza� w mrok pod drzewami. Las wibrowa� ledwie dostrzegalnie. � Naprz�d. Trudnos c sprawia�o nie strome podejscie obok wystep�w skalnych, ale przedzieranie sie od jednej sciezki do drugiej przez geste poszycie. Tutaj korzenie i �odygi pn aczy stanowi�y tak a gmatwanine, ze ch�opcy musieli przewlekac sie przez nie jak gietkie ig�y. Za drogowskaz, pr�cz brunatnej ziemi i przeb�ysk�w swiat�a przez listowie, s�uzy�o im tylko ukszta�towanie zbocza � czy jedno zag�ebienie, oplecione sznurami pn aczy, jest wyzej po�ozone od drugiego. W ten spos�b brneli jakos naprz�d. Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z najtrudniejszych odcink�w wspinaczki, Ralf zwr�ci� na towarzyszy b�yszcz ace oczy. � Ale klawo. � Fajowo. 17 � Fajniscie. Trudno powiedziec, co stanowi�o przyczyne ich zachwytu. Wszyscy trzej byli spoceni, brudni, zmeczeni. Pn acza, grube jak ich uda, tworzy�y zwart a sciane, w kt�rej widnia�y tylko czarne otwory tuneli. Ralf krzykn a� w jeden z nich na pr�be i chwile nas�uchiwali st�umionych ech. �To jest prawdziwa wyprawa badawcza�rzek� Jack.�Za�oze sie, ze nikt tu jeszcze przed nami nie by�. �Powinnismy narysowac mape�powiedzia� Ralf�ale nie mamy papieru. � Moglibysmy robic naciecia na korze � zaproponowa� Simon � a p�zniej wetrzec w nie cos czarnego. Zn�w nast api�a uroczysta wymiana b�yszcz acych spojrzen w mroku. � Ale klawo. � Fajniscie. Nie by�o gdzie stan ac na g�owie. Tym razem Ralf wyrazi� nadmiar uczuc udaj ac, ze chce powalic Simona na ziemie; wkr�tce powsta� k� ab kot�uj acych sie rado snie cia�. Kiedy k� ab sie rozpad�, Ralf podni�s� sie pierwszy. � Trzeba is c dalej. R�zowy granit nastepnej ska�y by� oddalony od pn aczy i drzew, mogli wiec razniej posuwac sie w g�re. Weszli potem w rzadziej rosn acy las, tak ze widzieli przeb�ysk rozposcieraj acego sie za nim morza. Wraz z przerzedzeniem sie lasu przysz�o s�once; wysuszy�o pot, kt�rym nasi ak�y ich ubrania w mrocznym, wilgotnym upale. W koncu droga na wierzcho�ek g�ry zmieni�a sie we wspinaczke po r�zowych ska�ach, juz bez koniecznosci nurzania sie w g aszczach. Ch�opcy udali sie t a drog a przez w awozy i piargi, pe�ne ostrych kamieni. � Patrzcie! Patrzcie! Strzaskane ska�y wznosi�y wysoko nad wyspe swoje iglice i kominy. Ten, o kt�ry opar� sie Jack, poruszy� sie ze zgrzytem, gdy go popchneli. � Chodzcie. . . Ale nie na wierzcho�ek g�ry. Atak na wierzcho�ek musi poczekac, p�ki ch�opcy sie nie uporaj a z t a now a pokus a. Skala by�a wielkosci nieduzego samochodu. � Heeej, hop! Rozko�ysac w prz�d i w ty�, z�apac rytm. � Heeej, hop! Wprawic w silniejsze ko�ysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczyc i wypchn ac za punkt r�wnowagi. . . jeszcze. . . jeszcze. . . � Heej, hop! Wielka ska�a wazy�a sie chwile na krawedzi, postanowi�a juz nic wracac, poruszy�a sie, upad�a, przetoczy�a, wywine�a koz�a i rune�a z hukiem w d� wybijaj ac wielk a dziure w baldachimie lasu. W powietrze wzbi�y sie echa i ptactwo, uni�s� 18 sie bia�o-r�zowy py�, las w dole zadygota� jak od krok�w rozwscieczonego potwora � i wyspa zn�w zrobi�a sie cicha. � Ale klawo! � Jak bomba! � �uuup! Mine�o dobrych kilka minut, zanim zdo�ali sie oderwac od tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej. Droga na wierzcho�ek g�ry by�a st ad juz �atwa. Gdy doszli do ostatniej pochy�o sci, Ralf zatrzyma� sie. � Rany! Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wype�nia�y j a niebieskie kwiaty jakiej s skalnej rosliny; pow�dz kwiat�w wylewa�a sie z kotlinki, opada�a jak wodospad na korony drzew gdzies w dole. W powietrzu roi�o sie od motyli, kt�re wzlatywa�y, trzepocz ac skrzyde�kami, i osiada�y. Za kotlink a widnia� kanciasty wierzcho�ek g�ry i wkr�tce staneli na nim. Odgadli juz przedtem, ze s a na wyspie: wspinaj ac sie wsr�d r�zowych ska�, maj ac po obu stronach morze i kryszta�owe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, ze zewsz ad otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzyma c sie z ostatnim s�owem az do chwili, gdy stan a na wierzcho�ku i ujrz a kolisty horyzont wody. Ralf zwr�ci� sie do towarzyszy: � Ca�a nasza! Troche przypomina�a okret. Z ty�u, za plecami, mieli ostre, trudne zejscie ku brzegowi. Po obu stronach by�y ska�y, urwiska, wierzcho�ki drzew i strome zbocza � w przodzie, jakby ku dziobowi, zejscie �agodniejsze, poros�e drzewami, przeswituj ace tu i �wdzie r�zowosci a � dalej pokryta dzungl a p�askos c wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy koncu w r�zowy cypelek. I w�asnie tam, gdzie jej kraniec gin a� w morzu, by�a jakby inna wyspa; odosobniona ska�a, niczym fort, zwr�cona ku nim ponad zielonosci a smia�ym r�zowym bastionem. Ch�opcy przyjrzeli sie uwaznie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali wysoko i by�o juz po po�udniu, totez miraze nie ograbia�y widoku z ostrosci. � To rafa. Rafa koralowa. Widzia�em takie na obrazkach. Rafa, lez aca moze o mile od wyspy i r�wnoleg�a do plazy, kt�r a nazywali w myslach swoj a, obejmowa�a wieksz a czes c brzegu. Koral znaczy� sie na wodzie wsteg a bia�ej piany, jakby jakis olbrzym schyli� sie na chwile, aby p�ynnym poci agnieciem kredy odtworzy c kszta�t wyspy, ale znudzony, zaprzesta� tej zabawy. Woda wewn atrz rafy by�a niebieska i dostrzegali w niej ska�y i wodorosty jak w akwarium; na zewn atrz granatowi�o sie morze. By� przyp�yw, od rafy bieg�y d�ugie pasma piany i na chwil e ulegli z�udzeniu, ze p�yn a okretem. Jack wskaza� w d�. � Tam wyl adowalismy. 19 Za uskokami i urwiskami g�ry widnia�a szrama w powierzchni lasu � strzaskane pnie i bruzda dochodz aca az do grzywki palm na brzegu morza. Tam tez leza�a wpuszczona w lagune granitowa p�yta, ko�o niej zas malutkie jak mr�wki ruchome figurki. Ralf wytyczy� wzrokiem kret a linie od nagiego wierzcho�ka, na kt�rym stali, poprzez zbocze, zleb, kwiaty, do ska�y, gdzie zaczyna�a sie bruzda. � Tedy zejdziemy najszybciej. Z pa�aj acymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfuj acy, delektowali sie poczu- �Nie widac zadnych dym�w, zadnych �odzi�zauwazy� roztropnie Ralf.� Bedziemy zdobywali pozywienie! � wykrzykiwa� Jack. � Bedziemy polociem w�adzy. Byli szczesliwi � byli przyjaci�mi. P�zniej sie jeszcze upewnimy, ale s adze, ze jest nie zamieszkana. wali! Zastawiali sid�a. . . p�ki nas st ad nie zabior a. Simon patrzy� na nich obu nic nie m�wi ac, tylko potrz asa� czarn a czupryn a; twarz mu promienia�a. Ralf spojrza� w drug a strone, gdzie nie by�o rafy. � Tutaj stromiej � rzek� Jack. Ralf zrobi� miseczke z d�oni. �Ten kawa�eczek lasu w dole. . . zupe�nie jakby siedzia� we wg�ebieniu zbocza. W kazdym za�omie g�ry ros�y drzewa � drzewa i kwiaty. Las poruszy� sie, zaszumia�, zachwia�. Pobliskie p�lka skalnych kwiat�w zadrza�y i przez chwile orzezwiaj acy powiew ch�odzi� im twarze. Ralf wyci agn a� ramiona. � Wszystko to nasze. Smiali sie, skakali, pokrzykiwali z radosci. � Jes c mi sie chce. Ledwie Simon o tym wspomnia�, Ralf i Jack tez poczuli sie g�odni. OGIE N NA WIERZCHO�KU G�RY W chwili gdy Ralf przesta� d ac w konche, na granitowej p�ycie zrobi�o sie t�oczno. Zebranie to r�zni�o sie nieco od porannego spotkania. Popo�udniowe s�once rzuca�o ukosne promienie z innej strony granitowej p�yty i wiekszos c dzieci, odczuwszy zbyt p�zno piek acy b�l opalenizny, by�a w ubraniach. Ch�r, tworz acy juz mniej zwart a grupe, wyzby� sie swoich peleryn. Ralf usiad� bokiem do s�onca na zwalonym pniu. Po prawej rece mia� wieksz a czes c ch�ru, po lewej starszych ch�opc�w, kt�rzy nie znali sie przed ewakuacj a; przed nim, na trawie, siedzia�y w kucki ma�e dzieci. Uciszy�o sie. Ralf po�ozy� muszle na kolanach i w tej samej chwili nag�y powiew wiatru zasypa� p�yte plamkami s�onca. Ralf nie wiedzia�, czy ma wstac, czy m�wic na siedz aco. Spojrza� ukosem w lewo, w strone basenu. Obok siedzia� Prosiaczek, lecz nie pospieszy� mu z pomoc a. Ralf chrz akn a�. � S�uchajcie. Nagle nabra� pewnosci, ze potrafi m�wic p�ynnie i jasno wyrazac to, co ma do powiedzenia. Przeci agn a� rek a po p�owej czuprynie i zacz a�: �Jestesmy na wyspie. Bylismy na szczycie g�ry i widzielismy doko�a wode. Nie zauwazylismy tu zadnych chat, zadnych dym�w, zadnych slad�w, zadnych �odzi, zadnych ludzi. Jestesmy na nie zamieszkanej wyspie i pr�cz nas nie ma tu nikogo. Teraz wtr aci� sie Jack: � Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne. . . do polowania. Do polowania na swinie. . . � Tak. Na wyspie s a swinie. Wszyscy trzej zaczeli jednoczesnie m�wic o r�zowym stworzeniu szamoc acym sie w gestwinie pn aczy. � Widzielismy. . . � Kwicza�. . . � Wyrwa� sie. . . 21 � Zanim zd azy�em go zabic, ale. . . na przysz�y raz! Jack dzgn a� palme i rzuci� doko�a wyzywaj ace spojrzenie. Zgromadzenie � Teraz rozumiecie � rzek� Ralf � ze potrzeba nam mysliwych, zeby zdo- Uni�s� lez ac a na kolanach muszle i rozejrza� sie po spalonych s�oncem twa- � Nie ma doros�ych. Musimy sami zadbac o siebie. Zgromadzenie zaszemuspokoi�o sie znowu. bywali mieso. I jeszcze jedno. rzach. ra�o i umilk�o. � I jeszcze jedno. Nie mozemy m�wic wszyscy jednoczesnie. Kto chce cos powiedziec, musi podnies c reke, tak jak w szkole. Uni�s� konche do twarzy i spojrza� zza jej wylotu. � Wtedy dam mu konche. � Konche? �Tak sie nazywa ta muszla. Dam te muszle temu, kto po mnie zabierze g�os. Musi j a trzymac, kiedy bedzie m�wi�. � Ale. . . � S�uchajcie. . . � I nikt mu nie bedzie m�g� przerwac, tylko ja. Jack zerwa� sie na r�wne nogi. � Ustanowimy prawa! � krzykn a� w podnieceniu. � Mn�stwo r�znych praw! A jezeli ktos je z�amie, to. . . � Uuuch! � Rany! � Bach! � �ubudu! Ralf poczu�, jak ktos bierze konche z jego kolan. Kiedy ch�opcy zobaczyli, ze Prosiaczek stoi ko�ysz ac wielk a kremow a muszl a w d�oniach, krzyki ucich�y. Jack, kt�ry ci agle leszcze sta�, spojrza� niepewnie na Ralfa, a ten usmiechn a� sie i klepn a� rek a k�ode obok siebie. Jack usiad�. Prosiaczek zdj a� okulary i mrugaj ac powiekami zacz a� wycierac szk�a o koszule. � Przeszkadzacie Ralfowi. Nie dajecie mu dojs c do najwazniejszej rzeczy. zrobi� efektown a pauze. � A kto wie, ze tu jestesmy? He? � Ci ludzie z lotniska. � Ten pan z t a jakby tr abk a. . . � M�j tata. Prosiaczek w�ozy� okulary. � Nikt nie wie, gdzie jestesmy � rzek�. By� jeszcze bledszy niz poprzednio i z trudem chwyta� oddech. � Moze wiedzieli, dok ad lecimy. Ale nie wiedz a, 22 gdzie jestesmy, bosmy tam nie dolecieli. � Patrzy� na nich z otwartymi ustami, a potem zachwia� sie i usiad�. Ralf wzi a� od niego konche. � W�asnie to chcia�em powiedziec, kiedy zaczeliscie. . . � Patrzy� w ich uwazne twarze.�Samolot spad� w p�omieniach, zestrzelony. Nikt nie wie, gdzie jestesmy. Moze bedziemy tu d�ugo. . . Cisza by�a taka, ze s�yszeli swiszcz acy oddech Prosiaczka. S�once znizy�o sie i okry�o z�otem po�owe granitowej p�yty. Powiewy, kt�re kreci�y sie na lagunie jak kocieta za w�asnym ogonem, przemyka�y ponad p�yt a w las. Ralf odgarn a� z czo�a zmierzwion a czupryne. � Wiec moze jeszcze d�ugo tu bedziemy. . . Nikt nie odezwa� sie ani s�owem. Nagle Ralf usmiechn a� sie. � Ale to jest dobra wyspa. My � Jack, Simon i ja � bylismy na szczycie g�ry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i. . . � Ska�y. . . � Niebieskie kwiaty. . . Prosiaczek, kt�ry juz troche przyszed� do siebie, wskaza� na konche w d�oniach Ralfa i Jack z Simonem umilkli. Ralf m�wi� dalej: � Tymczasem, p�ki po nas nie przyjad a, mozemy sie pobawic. Zamacha� gwa�townie rekami. � To jak w tej ksi azce. Natychmiast zerwa�a sie wrzawa. � Wyspa Skarb�w. . . � Wyspa Koralowa. Ralf zamacha� konch a. � To jest nasza wyspa. Wspania�a wyspa. Bedziemy sobie uzywali, p�ki doro sli po nas nie przyjad a. Jack siegn a� po konche. � Tu s a swinie � rzek�. � Mamy co jes c i jest woda do k apieli w tamtej rzeczce. . . i wszystko. Czy ktos znalaz� cosjeszcze? Odda� konche Ralfowi i usiad�. Widocznie nic wiecej nie znaleziono. Starsi ch�opcy zwr�cili teraz uwage na malucha, kt�rego kilku malc�w pcha�o do przodu, lecz on sie opiera�. By� to ma�y brzd ac, mniej wiecej szescioletni, i mia� na policzku znamie koloru morwy. Sta� teraz skulony w samym centrum og�lnej uwagi i palcem u nogi wierci� dziure w trawie. B aka� cos i by� bliski p�aczu. Inni malcy, szepc ac mu cos z przejeciem, popychali go w strone Ralfa. � No dobra � powiedzia� Ralf � chodz. Maluch rozejrza� sie z przerazeniem. � Gadaj! Ch�opczyk wyci agn a� r aczki po konche, a ca�e zgromadzenie buchne�o smiechem. Cofn a� wiec gwa�townym ruchem d�onie i rozp�aka� sie. � Dac mu konche! � krzykn a� Prosiaczek. � Dac mu j a! 23 Wkoncu Ralf zdo�a� sk�onic go, zeby wzi a� muszle, ale wybuch smiechu odebra� dziecku mowe. Prosiaczek ukl ak� przy nim i trzymaj ac reke na ogromnej muszli s�ucha� i przekazywa� jego s�owa ca�emu zgromadzeniu. � On chce wiedziec, co zrobicie z wezyskiem. Ralf zasmia� sie, a inni mu zawt�rowali. Maluch jeszcze bardziej zamkn a� sie w sobie. � Powiedz nam o tym wezysku. � Teraz m�wi, ze to by� zwierz. � Zwierz? � W az. Strasznie wielki. On go widzia�. � Gdzie? � W lesie. Wedrowne podmuchy, a moze mniejszy k at padania s�onca sprawi�, ze pod drzewami zrobi�o sie ch�odniej. Ch�opcy poruszyli sie niespokojnie. � Na takiej ma�ej wyspie nie moze byc zadnego zwierza, wezyska � wyja- sni� Ralf spokojnie.�One bywaj a tylko w duzych krajach, jak India albo Afryka. Szmer i powazne skinienia g��w. � M�wi, ze zwierz przyszed� po ciemku. � No to jak m�g� go zobaczyc? Smiech i oklaski. � S�yszeliscie? M�wi, ze widzia� to cos po ciemku. . . � M�wi, ze naprawde widzia� tego zwierza. Przyszed� i znikn a�, a potem znowu wr�ci� i chcia� go zjes c. . . � Sni�o mu sie. Smiej ac sie Ralf szuka� w kregu twarzy potwierdzenia. Starsi ch�opcy zgadzali sie z nim, ale u maluch�w wyczuwa� niepewnos c, kt�ra wymaga�a czegos wiecej niz odwo�ywania sie do rozs adku. � Na pewno mia� koszmarne sny. Po b� adzeniu wsr�d tych wszystkich pn aczy. . . Znowu powazne potakiwania, wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny. � M�wi, ze w