Gifford Thomas - Pierwsza ofiara
Szczegóły |
Tytuł |
Gifford Thomas - Pierwsza ofiara |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gifford Thomas - Pierwsza ofiara PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gifford Thomas - Pierwsza ofiara PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gifford Thomas - Pierwsza ofiara - podejrzyj 20 pierwszych stron:
THOMAS GIFFORD
Pierwsza ofiara.;
Tytuł oryginału
TIK FIRST SACRIFICE
Od autora
Nawet najbardziej rozleniwieni i wybitnie nierozgarnięci
studenci nie
uwierzą, że powieść tak skomplikowana, o fabule zagmatwanej i tak
skonstruowanej, aby przedstawić wiele punktów widzenia, mogła
powstać w wyniku pracy jednego, samotnego pisarza przykutego do
swego
komputera. Błędy i pomyłki, bez wątpienia kryjące się w tekście, to
wyłącznie
moja wina, natomiast zasługą za. wszystko, co - drogi czytelniku
- uznasz za
wartościowe, bliskie życia, muszę się podzielić z następującymi
osobami, które
wkładają mnóstwo wysiłku w swoją pracę i bardzo się o mnie troszczą.
Jak zawsze, moje agentki Kathy Robbins i Elizabeth Mackey
dodawały mi
otuchy, wspierały, uspokajały, gdy popadałem w zły humor, i śmiały się
z moich dowcipów.
Moja redaktorka, prawdziwa cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy
się
jeszcze tak nie napracowała jak przy tej powieści i jestem jej za
to głęboko
wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się to udaje, jednak
to, co robi,
zawsze robi wspaniale.
Ta książka nie powstałaby bez niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła
mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i wiedzą poprowadziła przez
najbar-
dziej kulturalne miasto, jakie kiedykolwiek widziałem: Berlin.
Kierowana
niesamowitym instynktem wiedziała, co powinienem zobaczyć. A gdy
padałem ze zmęczenia i chciałem zrezygnować z dalszej wędrówki, ciągnęła
mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w samą porę.
Niezbyt często autorzy ulegają pokusie, aby napisać dalszy ciąg
powieści
ukończonej prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jednak wydarzenia w
nowych
Niemczech były na tyle niepokojące, aby usprawiedliwić ponowne
pojawienie
się niektórych postaci z tamtych czasów. Wkrótce uświadomiłem sobie, że
muszę dokończyć sagę Cooperów z Cooper's Falls w Minnesocie, raz
jeszcze
sięgnąć w samo jądro ciemności. Może teraz będą mogli spoczywać w spoko-
ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo.
Thomas Gifford
Nowy Jork
Sumienie staje się pierwszą ofiarą na drodze do przetrwania.
EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG
JA TO NIE JA;
ON TO NIE ON;
ONI TO NIE ONI.
Rozdział 1
Dziewczyna, która zniknęła
nie pamiętała, kiedy ostatni raz spokojnie zasnęła.
Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do doktora Giseviusa.
Powiedzieli
jej o matce... Wypadła z gabinetu oślepiona łzami gniewu. Jeździła
potem bez celu przez mroczne, nie kończące się ulice Berlina...
Jeździła
tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła niemal, aby znaleziono ją w
zmia-
żdżonym wraku porsche, żeby miała już wreszcie wszystkie troski i
smutki
za sobą.
Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic już nie czuła. Może spała, ale
z pewnością nie odpoczęła. A potem... Potem... Zaledwie dwie noce
temu...
Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem w jego kryjówce w dzielnicy
zniszczonych, cuchnących wilgocią, szarych pułapek na szczury,
zbudowa-
nych jeszcze przed komunistami; w dzielnicy budynków, którym udało
się przetrwać alianckie bombardowania pięćdziesiąt lat temu. Było to
oczywiście
we wschodnim Berlinie, gdzie Karl-Heinz nadal czuł się
bezpieczniej. Spędzili
tę noc, przygotowując się do demonstracji Stiffela przeciw
cudzoziemcom.
Przygotowywali się, aby stawić czoło tłumowi z
czerwono-biało-czarnymi
opaskami, z nową wersją swastyki, w brunatnych koszulach; tłumowi
o spoconych twarzach lśniących w światłach telewizyjnych reflektorów.
Karl-Heinz
zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej gazetce, ale mieli tam
być przede
wszystkim po to, aby zaprotestować. Takie były założenia. Przez całą
noc
pomagała Karlowi-Heinzowi składać i drukować gotykiem ulotki;
wykorzys-
tywali podobieństwo między mocnymi chłopakami Stiffela a żołdakami
Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej histori Niemiec. Rano
poszła do
pracy, do małej galeri przy Fasanenplatz. Potem był wiec.
Wiec przeobraził się w zamieszki, bardzo gwałtowne.
Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż mieszkała niedaleko, o kilka
przecznic od Ku'damm przy Savignyplatz. Przyłożyła lód do
zakrwawionej,
posiniaczonej twarzy. Krążyła po pokoju, przerzucając gazety,
słuchając starych płyt Rolling Stones, które kiedyś należały do jej matki. Lód
pomógł,
zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że całe życie wymknęło jej się spod
kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie może poradzić, bo już
nigdy nie
będzie wolna.
Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i napisano o tym w
gazetach. Dzięki
niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że nie ma wyjścia. Historia to
wielka
maszyna, pełna miażdżących trybów. Jak już człowiek zostanie przez nią
wciągnięty, nie ma ucieczki.
Karl-Heinz twierdził, że przewidział przyszłość. Nazywała się "Sparta-
kus". Opowiedział jej o tym, gdy pracowali razem w nocy nad
ulotkami. Nie
mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za bardzo to przeżywała. Chwycił ją za
ramiona i potrząsał tak długo, aż przestała płakać.
- Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie możesz sobie pozwolić na tchórzost-
wo w tej sytuacji...
Dodał, że mówiąc o tym wszystkim, okazał jej zaufanie.
- To jak choroba, moja droga. Jak zaraza. Od "Spartakusa" można
umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. - Tak, Eriko, jeśli zetkniesz
się ze
"Spartakusem", zginiesz.
Pocałował ją w policzek. Był bardzo czuły, choć miał rozgorączkowane
oczy i zaciętą twarz fanatyka.
Padało, gdy wydostała się ze ścisku i wróciła do mieszkania. Z
rozciętej
wargi i obtartego czoła kapała krew. Przyciskała do głowy szalik od
Hermesa.
Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim się wybierała na wiec:
kurtka od Jil
Sander, jedwabny szalik, dżinsy i kowbojskie buty. Odparła, że nic
na to nie
poradzi, bo taka już jest; a jego świat jest dla niej nowy. Wtedy
przytulił ją,
pocałował i poprosił, aby trzymała się blisko niego. Nadszedł szary,
przesyco-
ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło. Taki zawsze wydawał się jej
Berlin.
Zimny i wilgotny.
Mieszkanie, świeżo wyremontowane w starym budynku, było chłodne
i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak wiele innych mieszkań.
W czasie
wojny uszkodziła je bomba. Teraz jednak już nikt nie mówił o
wojnie. Wojna
ich nudziła. To prehistoria. Erika wstydziła się swoich poglądów na
wojnę,
choć jej przyjaciele twierdzili, że kompletnie nie ma racji.
Dopiero kiedy zjawił
się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej przyjaciele i cały naród
niemiecki
okłamują się, a ona miała rację od samego początku. Karl-Heinz nie
miał
złudzeń co do Stiffela.
- Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej Karl-Heinz
poprzedniej nocy -
najpierw chce rządzić Berlinem, a potem całymi Niemcami.
Po raz ostatni widziała Karla-Heinza, kiedy zepchnął ją z drogi
nacierających zbirów w opaskach i z pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną
twarz.
Wepchnął ją w tłum przyglądający się maszerującym z bezpiecznej
odległości.
Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż przejdą obok niej. Bała się o
Kar-
la-Heinza, ale nie zdołała się do niego przepchnąć. Rozbolała ją głowa
i w końcu poszła boczną uliczką w kierunku domu. Miała wrażenie, że
zaraz
zemdleje.
Karl-Heinz uważał, że historia się powtarza. Ciągle jej to mówił.
Upadła na łóżko i wpatrywała się w okno. Myślała o matce, znowu
słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który znała całe życie. Kiedyś
przepisywał
jej leki na dziecięce choroby, zawsze zjawiał się w potrzebie, aby
udzielić
rodzinie porady. Był najlepszym przyjacielem jej ojca. Znowu
przypomniała
sobie, jak trzy tygodnie temu mówił: "Musisz się przygotować,
Eriko, nie
można od tego uciec, twoja matka umiera..."
- Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Zazwyczaj stan umysłu
pogar-
sza się powoli, a tu dzieje się to tak błyskawicznie. -Doktor
Gisevius wzruszył
potężnymi ramionami. Obity skórą obrotowy fotel zajęczał pod jego
stupięć-
dziesięciokilogramowym ciężarem. - Wiem, że nie to miałaś nadzieję
usłyszeć,
Eriko, ale muszę cię przygotować. Rozumiesz to chyba, moja droga?
Czuła zapach jego wody kolońskiej. Zawsze używał tej samej marki,
nawet
wtedy gdy przychodził do niej w dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło
albo
miała grypę. Dostawała wówczas cukierki zawinięte w kolorowe,
szeleszczące
papierki. Zawsze po jego wizycie czuła się lepiej. Teraz patrzył
na nią
z poważnym, ponurym wyrazem twarzy. Głęboko osadzone oczy kryły się
pod spuchńiętymi powiekami. Grube palce splótł na dokładnie zapiętej
kamizelce.
Spojrzała na ojca siedzącego obok niej. Na jego szlachetny
profil. Wolf
Koller obrócił głowę, uśmiechnął się lekko, jakby chciał potwierdzić słowa
lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok
w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej przez krótką chwilę, na moment
na jego
twarzy pojawił się wyraz rozczarowania i upokorzenia. Przeciągnął
palcami
po włosach strzyżonych raz w tygodniu u Antoni.
- Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej nadziei? Mówimy przecież o
Lise.
Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie traktuj jej jak królika
doświadczalnego.
Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki przypadek w historii
medycyny... - Wolf
Koller nagle z całej siły walnął pięścią w poręcz skórzanego fotela.
Erika
odwróciła głowę, nie mogą znieść tego przedstawienia. Gisevius zamrugał
oczami, ale powstrzymał się od komentarza. Fotel był bardzo stary,
został
odziedziczony po słynnym przodku Giseviusa, psychiatrze
Waltherze Giseviu-
sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor wyschniętej krwi. -
Obserwujemy
z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ma
wpływ na
Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi katusze...
Mruknęła coś pod nosem. Gisevius pochylił się do niej.
- Co mówiłaś, moja droga? - spytał.
- On nic nie widzi - odparła szorstko. - Nie ma pojęcia, co czuję.
-
Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię, kiedy usiłujesz przekonać
wszystkich
wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nie ma sensu udawać przed doktorem
Giseviusem. Zna prawdę.
Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i skrzyżował przed sobą
długie nogi.
- Eryko... Czy nie możesz ogłosić zawieszenia broni choćby na ten
krótki
moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia twojej matki? Przecież
oboje ją kochamy...
- Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz być ze mną uczciwy chociaż ten
jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca, przygważdżając go
spojrzeniem. -
Zapominasz, że widziałam, jak ją traktujesz... Doktor Gisevius też
to widział.
Po co więc udawać? Kogo próbujesz przekonać? Samego siebie?
Wolf Koller przez chwilę nie odpowiadał, a potem się odezwał:
- Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w potwornym napięciu. Erika
nie
panuje nad sobą...
- Co za bzdura! - przerwała mu gwałtownie.
Wolf Koller ciągnął dalej:
- Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się na kawałki, Fritz. Poza tym
jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa... tylko jej umysł...
Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate włosy, opadające na
szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie powinien wyglądać dyrygent Berlińskich
Filharmoników. Niestety, miał drewniane ucho. Kształtował niemieckie
społeczeństwo, niemieckie państwo. Był przemysłowcem i finansistą. Całe życie
znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie - słynny lekarz, który leczył ludzi z
najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia, wybitny profesor prawa w latach
trzydziestych i czterdziestych - zostali przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki
kontynuowali synowie. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Stali się dla
siebie najlepszymi powiernikami i doradcami. Zawsze też byli wspólnikami.
Poprzednia
żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas kłótni: "Pójdziecie razem do
piekła!"
Na co Gisevius odparł spokojnie: "Śpiewając dawne piosenki".
- Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy nasza rodzina się nie
rozpadnie. -
Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. - Nigdy nie czułem się taki
bezradny,
zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka jak zawsze, a nazajutrz
jakby jej
w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia.
Erika bezlitośnie wyszeptała:
- Za chwilę się rozpłacze...
Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na nich.
- Musicie być silni. Nic innego nie można zrobić. Silni w obliczu
nieuniknionej straty. Cokolwiek się stanie, życie płynie dalej.
Życie musi
płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli pogodzicie się z faktami...
Oczywiście
będziecie cierpieć z powodu tej ogromnej straty.
Gisevius obciął końcówkę wielkiego cygara, zwilżył je w ustach,
starannie
przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko. Na ciemnej, wyłożonej drewnem
ścianie naprzeciw biurka otoczonego lśniącymi, starannie
odkurzonymi szafa-
mi bibliotecznymi, wisiał obraz Przebudzenie Zygfryda. Przebudził
się z dłu-
giego snu jak Niemcy, prawdziwe Niemcy. Spełniające się
przeznaczenie.
Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła zawsze Giseviusa z Wolfem
Kol-
lerem. A teraz byli już tak blisko spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę
błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa nad ozdobnie rzeźbionym,
inkrustowanym biurkiem. Żałował, że nie zna sposobu na poradzenie sobie z
córką
Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała uwagę Wolfa. Gisevius miał
nadzieję,
że teraz przestanie wreszcie odrywać go od ich wielkiego zadania.
- Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia z procesem chemicznym,
który
niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z pewnością wykaże... - Koller
rzucił
mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak, jakby miał się załamać z
rozpaczy.
Aktor, który głęboko wszedł w rolę. - Pracujemy z Amerykanami w In-
stytucie Salka i na Uniwersytecie Kalifornijskim nad nowym
testem, ale
jeszcze nie możemy go stosować. Sześć miesięcy, rok, dwa lata...
- Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś uratować Lise za sześć miesięcy
albo za rok? Na miłość boską, Fritz...
- Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub za rok być może będziemy mieli
klucz do choroby, znajdziemy drogę, która zaprowadzi nas do
sposobu
leczenia, zahamowania postępów... nikt nie wie, jak długo to będzie
trwało. -
Wydmuchnął dym, widoczny w świetle lampy stojącej na biurku. W całym
pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy test pozwoli na ustalenie
obecności
substancji PN-2, której poziom u Lise będzie zapewne bardzo
niski. Przy
chorobie Alzheimera zamiast zdrowego PN-2 pojawia się inny
peptyd -
beta-amyloid, który nazywamy śmieciami zatykającymi komórki mózgu.
Musicie się przygotować na to, że trzeba będzie przenieść ją do domu
opieki.
- Nonsens! Dopilnuję, żeby miała odpowiednią opiekę w domu.
- Będzie to bardzo nieprzyjemny widok. Kobieta, którą kochaliście,
przeobrazi się w całkiem inną istotę, której może nawet zaczniecie
nienawi-
dzić... Poza tym nie będzie was rozpoznawać. - Wolf Koller machnął
niecierpliwie ręką. - Eriko, musisz zacząć przewidywać. Musisz znaleźć
sposób, aby sobie z tym poradzić. Byłaś bardzo związana z matką, wiem
o tym...
Wolf Koller opadł na fotel, zacisnął wargi.
- Erika poradzi sobie z tą rodzinną tragedią. Przecież nazywa się
Koller.
Erika nic nie odpowiedziała.
- Czy powiesz Lise o jej stanie? - spytał Gisevius.
- Po co? - zaśmiał się gorzko Koller. - Zaraz o tym zapomni. Czy
nie na
tym polega choroba Alzheimera? Słyszałem taki dowcip: w
Alzheimerze
najlepsze jest to, że codziennie poznajesz nowych ludzi.
Erika zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. Skrzyżowała
ramiona
na piersi. Wpatrywała się w wielkie betonowe pojemniki na krzewy
i drzewa
ustawione wokół werandy.
- Tak, tak, ale chyba trzeba jej to powiedzieć. Być może są sprawy,
które
chciałaby załatwić. Wolf, stary przyjacielu, uwierz mi, wszystko
rozumiem.
To bardzo smutna chwila. Jednak nie ma odwrotu.
W ciszy, która nastąpiła po jego słowach, Gisevius przyjrzał się
koniusz-
kowi popiołu i strząsnął go do kryształowej popielniczki. Odłożył
cygaro,
otworzył środkową szufladę biurka. Nacisnął guzik i wydostał kasetę.
Włożył
cygaro w kącik ust, odkręcił wieczne pióro. Na nalepce starannie
napisał:
"Wolf i Erika Koller. Listopad. Dotyczy Lise Koller", następnie
przykleił ją
na wierzchu pudełka. Podniósł głowę i spotkał spojrzenie Wolfa.
- Dla porządku - powiedział cicho. - Nie trzeba robić notatek.
Potem Wolf Koller próbował porozmawiać ze swoją córką. Stali na
podjeździe przed wielkim domem.
- Eriko, musimy pomówić. Nie pozwolę, żebyś tak odeszła... Chcę ci
pomóc, zrobię, co się tylko da, abyśmy oboje przez to jakoś
przeszli...
Dlaczego nie odzywasz się do mnie? Czy nie możesz choćby na krótko
zapomnieć o gniewie? Mógłbym ci pomóc...
Stała na rozstawionych nogach, naciągała rękawiczki. Jej oczy
zniknęły za
ciemnymi okularami.
- Idź do diabła, ojcze. Już prawie tam jesteś.
Obcasy zastukały na ścieżce, gdy podeszła do niskiego czarnego
porsche.
Koller patrzył, jak odjeżdża. Kochał ją i nienawidził... Dostrzegła
jego
minę we wstecznym lusterku, gdy objeżdżała podjazd. Miłość i nienawiść.
Zrozumiała, że stała się dla swego ojca prawdziwym problemem.
Trzy tygodnie potem, czterdzieści osiem godzin po zamieszkach i
opowie-
ści Karla-Heinza o "Spartakusie", której nie potrafiła wysłuchać do
końca,
stała przy oknie i czuła, jak gorące łzy palą w zadrapaniach i
skaleczeniach na
twarzy. Przez mgłę mżawki dostrzegła ogromny znak Mercedesa,
obracający
się bez przerwy w mroku. Ekonomiczna siła nowych Niemiec
wyrastająca
z jałowej, zbombardowanej przeszłości, budowana przez ludzi jak
jej ojciec,
który nie zapomniał dawnej chwały.
Oparła czoło o zimną szybę, zadrżała. Nie zostało dużo czasu.
Odwróciła się, żeby spojrzeć na pokój, na całe to bzdurne otoczenie,
które
jeszcze kilka miesięcy temu wydawało jej się takie cholernie ważne.
Stało tu
niewiele mebli, wszystkie niskie. Na ścianie wisiała rzeźba z
migającymi,
zmieniającymi kolor cyframi. Na podłodze dzieło młodego, dobrze
zapowia-
dającego się artysty, którego przyprowadziła do galerii. Jej
pierwsze odkrycie.
Był to stos kawałków betonu, fragmentów Muru, a jeśli spojrzało się na
nie
w sposób, jaki zaplanował artysta, w odpowiednim świetle
dostrzegało się na
ścianie cień wyjącego wilka. Artysta był bardzo inteligentnym
człowiekiem.
Lubił szokować. Kiedy spotykał się z miłośnikami sztuki lub
właścicielami
galeri, przyszywał do ubrania żółtą gwiazdę Dawida. Erika zaledwie kilka
razy widziała tego wyjącego wilka. Nie było to łatwe. Artysta
powiedział, że
się musi chcieć go zobaczyć.
Po przeciwnej stronie wisiała na ścianie czarno-biała fotografia
Bramy
Brandenburskiej, zrobiona przez jej przyjaciółkę Beate. Szczegóły
znikały
w strugach deszczu. Na tle szarego nieba bogini zwycięstwa
poganiała biczem
wielkie szare konie. Stary żelazny krzyż Prus wrócił na miejsce. Po
wojnie, gdy
komuniści odbudowywali bramę, usunęli z niej symbol pruskiego
militaryz-
mu. Gdy jednak Mur runął, a wschodni i zachodni Niemcy, nowi
Niemcy,
przystąpili do przywracania porządku, żelazny krzyż w tajemniczy
sposób
znalazł się na miejscu. "Trzeba podziwiać tych fryców, że nigdy z
niczego nie
rezygnują". Tak powiedział jej pewien amerykański student.
Roześmieli się
i wypili jeszcze po jednym piwie. "Nic was, fryce, nie
powstrzyma. Nic
dziwnego, że reszta Europy już narobiła ze strachu w portki".
Kiedy padł Mur, kiedy otworzyła się brama, kiedy przy przejściu
granicz-
nym organizowano zabawy, koło Bramy Brandenburskiej powstał pchli
targ,
gdzie byli wschodni Niemcy sprzedawali pamiątki z przeszłości,
głównie fragmenty starych wojskowych mundurów. Niewiele nadawało się na
pamiątkę. Niewiele było tego w kraju.
Stare Niemcy, nowe Niemcy. W końcu wszystko było tak samo. Słyszała
marsz podkutych butów, widziała szare mundury... "Byłeś ubrany na
niebies-
ko, a Niemcy na szaro..." Bogart... Wszystkiego musiała sama się
dowiedzieć,
wciąż wiedziała tak mało... Widziała swastyki malowane sprayem na
murach
przez punków w skórach i łańcuchach, którzy pozowali na
twardzieli... Nic się
nie zmieniło. Należała do tego świata, nazywała się Erika Koller,
stanowiła
część problemu. Karl-Heinz nie rozumiał, co to znaczy być Eriką
Koller. Nie
potrafiła mu wytłumaczyć. Należała do historii, której nie rozumiał.
Była
częścią problemu.
Żadnej ucieczki. Żadnej drogi wyjścia, znikąd pomocy.
Tkwiła w samym środku.
Miała jeszcze czas.
Poszła do kuchni. Nowej, błyszczącej. Urządzenia Brauna, Krupa...
noże
ze stali Solingen.
Znalazła się w łazience. Niedorzecznie lśniącej, jasnej.
Wierzyli w krwawe rytuały. Taka była wagnerowska, teutońska dusza.
Czarny Las.:. Włócznia Przeznaczenia. Kochali to wszystko.
Przeznaczenie.
Krew. Nigdy dość krwi.
Patrzyła na swoją twarz w lustrze. Teraz, gdy pobito ją na ulicy,
nie była
już taka ładna.
Nie miało to żadnego znaczenia.
Poczuła, że nóż wysuwa się jej z palców, usłyszała stukot o zimne kafle.
Ledwie dostrzegała swoją twarz przez krew spływającą z lustra.
Burke Delaney nie chciał zostawiać psów samych przez cały dzień. To
był najważniejszy powód. Poza tym z całą pewnością nie chciał prowadzić tego
cholernego range rovera z epoki T.E. Lawrence'a przez całą drogę
do tej zabitej dechami wiochy pod Poczdamem. To drugi powód. A trzeci
był
następujący: doświadczenie nauczyło go, żeby nie zajmować się
dzieciakami, jeśli nie musiał. Dzieciaki nie wiedzą, co robią, a poza tym wydaje
im się, że będą żyły wiecznie bez względu na to, jak głupie sztuczki wymyślą.
Nie,
nie będą żyły wiecznie, a jeśli te szczeniaki, na które czekał, zaraz się
nie zjawią,
on sam szybko się przekona, jak krótkie bywa życie.
Padało i było zimno. W powietrzu unosiła się woń błota. Przypomniała
mu się bitwa o Ardeny, która też nie była zabawą. Zbliżała się śnieżyca.
Ciemność zapadała co dzień wcześniej, taki szary, metaliczny mrok
roz-
lewający się oleiście potem, smutkiem i gniewem, który zawsze można
znaleźć
na Wschodzie. Podobno ludzie stają się tam coraz zuchwalsi, ale
nie
dostrzegał tego. A z całą pewnością nie w tej dziurze. Niewiele się
zmieniło tu
od czasów, gdy świat dzieliły granice.
Zaparkował rovera obok lepiącej się od brudu szopy, która musiała
kryć
w sobie coś cholernie cennego, zważywszy wielkość psa miotającego się
przy
ścianie. Zakład naprawy motocykli i stację benzynową oświetlały trzy
czy
cztery dwudziestowatowe żarówki wyprodukowane na Ukrainie.
Wioskowy
idiota walił w starego harleya kluczem przeznaczonym do
odkręcania śrub
w kołach ciężarówki. Delaney zaczął się zastanawiać, jak mógł tak nisko
upaść,
pracując dla swego kraju. Miał uczucie, że sięgnął dna. Powinien
siedzieć
w domu, słuchać szczekania Schuylera i jeździć wielkim czerwonym
samocho-
dem. Tam właśnie powinien być, a nie tu, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Postukał fajką w obcas, wytrząsając popiół, i zaczął ją znowu nabijać
tytoniem z ceratowego kapciucha. Czekając wypalił już trzy fajki.
Wreszcie usłyszał terkot motocykla, który podskoczył na wyboju i
zato- czył się lekko, rozpryskując oleistą, błotnistą kałużę. Dzieciak
objechał go dookoła i zahamował obok rovera. Zsiadł i kopnął podpórkę stopą w
wysokim bucie. Takie wysokie buty doprowadzały Delaneya do szału. Z
boku miały małe skrzydełka ze skóry i srebrne sprzączki. A do tego ten
poobijany kask. Dzieciak wyglądał przez to jak żebrak z innej planety.
Powiedział coś po niemiecku, ale Delaney bez słowa wpatrywał się w jego twarz.
Była opuchnięta i posiniaczona. Dolna warga rozcięta, ściągnięta strupem. Oko
zmieniło się w ciemnopurpurową plamę. Przykrywała ją spuchnięta powieka.
- Walnąłeś w ciężarówkę? - zapytał Delaney.
- Bardzo śmieszne. Omal mnie nie zakatrupili. Brunatne koszule
Stif fela. -Mówił tak, jak człowiek z bokserską rękawicą przy ustach.
-Zamieszki uliczne.
- Widocznie stałeś po niewłaściwej stronie. Angielscy kibice kontra
cioty z Ku'damm?
- Czasami myślę, że nie traktuje mnie pan z właściwą powagą. -Przełknął
głośno ślinę.
- Czasami masz rację. Jesteś idealistą, synu. A w mojej robocie to
idealiści zawsze próbują mnie zabić za swoje przekonania. - Padało coraz
bardziej,a wioskowy idiota coraz szybciej bębnił po harleyu. - Wsiadaj,
przyda ci się
łyk mojej specjalnej kawy. Chcesz tabletkę tylenolu, tylko na
receptę? Musi cię
cholernie boleć twarz.
Wsiedli do rovera. Delaney włączył silnik, przesunął dźwignię
ogrzewania.
Młodzieniec ostrożnie zdjął kask. Jedno spuchnięte ucho było dwa razy
większe od drugiego. Wziął tabletki wytrząśnięte przez Delaneya z
buteleczki
i popił kawą.
- Wpadliśmy na tłum ludzi Stiffela. Gonili kilku Turków... Może pan
sobie wyobrazić dalszy ciąg. Nikt nad nimi nie panuje, są bardzo
dobrze
zorganizowani, zyskują coraz większe poparcie. - Skrzywił się, gdy
gorąca
kawa sparzyła świeże pęknięcie dolnej wargi. - Istnieją dowody na to,
że
różne grupy neonazistowskie łączą się ze sobą.
- To ty tak mówisz. Ale już zainteresowałem tym, kogo należy, rozu-
miesz?
- To logiczne. Nielogiczna jest odmowa udzielenia nam pomocy...
- Spod
opuchniętej powieki pojawiło się oko - wystraszone, niespokojne. -
Tych
ludzi trzeba powstrzymać.
- Uspokój się. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby im sprzedać ten
pomysł, który wydaje się trochę naciągany.
- Historia też wydaje się naciągana - żachnął się chłopak.
- Po prostu taka jest biurokracja, jeśli cię to pocieszy. Wypij
kawę do
końca.
- Amerykanie nigdy nie wiedzą, czego chcą -mruknął, ogrzewając dłonie
o plastikowy kubeczek.
- Doprawdy? Wiedzieliśmy, czego chcemy, w latach wojny. Spytaj
się
paru przyjaciół twojego starego. Kiedyś zawsze wiedzieliśmy, co
robić...
- To było kiedyś - prychnął z lekceważeniem.
- Kiedy§, gdy wiadomo było, co znaczy dobro, a co zło. Jednak dla
ciebie
to zbyt trudne, prawda? - powiedział Delaney z westchnieniem. -
Drogi
przyjacielu, wspomniałeś, że spotkanie w tej dziurze będzie dla
mnie bardzo
ważne. Jak dotąd nic ważnego nie usłyszałem. - Wyszczerzył zęby w
wilczym
uśmiechu, kryjącym się pod długimi, zwisającymi wąsami. Delaney zawsze
nosił starą, wełnianą, ciasno przylegającą do czaszki czapkę, przez co
jego
ciemna od opalenizny twarz o grubych rysach wydawała się
szczególnie
niemiła. Zawsze też pachniał psem.
Chłopak wyciągnął spod skórzanej kurtki wypchaną kopertę.
- Choćby za to pańscy przyjaciele powinni nam pomóc, choćby tylko za
to. - Na zewnątrz zapadł już mrok. Pies wciąż miotał się przy
metalowych
drzwiach szopy. Z garażu dolatywała muzyka rockowa. - Idę już. Nie
mogę
spóźnić się na spotkanie.
- Jesteś bardzo zajęty. Przez cały dzień masz jakieś spotkania.
Wracasz do
Berlina?
- Tak. Mieszkam z rodzicami.
- Nie pieprz. Gdyby twój ojciec wiedział, co robisz...
- Niech się pan nie martwi o mojego ojca.
- Co jest w kopercie?
- Zapłacił bym za to życiem. Nie mogę zostać, aby panu cokolwiek
wyjaśniać. Muszę iść. - Otworzył drzwi. - Odezwę się.
- Oczywiście, wcale w to nie wątpię.
Delaney obserwował, jak chłopak przekłada nogę przez motocykl, kopie
rozrusznik, a potem siada wygodnie, gdy tylko silnik zaczął
pracować. Bon
voyage, przyjacielu. Przejechał przez kilka kałuż, rozbryzgując
fontanny
błotnistej brei.
Delaney pogrzebał w fajce, wytrząsnął ponownie popiół i jeszcze raz
nabił.
Zapalił i zaciągnął się powoli, z namysłem. Zastanawiał się, jak długo
ten
dzieciak pożyje przy takich facetach jak Joachim Stiffel,
biegających po
okolicy z pałkami i nożami. Zabili Turka, jakiegoś chłopaka, który
pewnie
nigdy nikogo w życiu nie skrzywdził, a wszyscy wiedzieli, kto to
zrobił. Poza
Polizei. Za nic nie sprzedałby Kartowi-Heinzowi Schmidtowi
ubezpieczenia
na życie.
Delaney nie otworzył koperty do chwili, aż znalazł się niedaleko
domu.
Zjechał na pobocze i wyciągnął latarkę. Zerknął do środka.
Dzieciak wystukał na maszynie raport. Przekazał mu następną część
"Spartakusa". Nazajutrz wyśle to faksem. Na numer grzecznościowy w
Georgetown. Wbrew pozorom była to najbezpieczniejsza droga.
Ned Cheddar mógłby się domyślić.
Nie trzeba było być geniuszem, aby zrozumieć, że coś się szykuje.
Dreiser, szofer, spojrzał na nią przeciągle, z dezaprobatą, kiedy
powiedziała mu, że nie będzie jej potrzebny. Lise Koller wyminęła go,
trzymając
w ręku kluczyki do porsche carrera, identycznego jak jej córki.
Kilka
tygodni temu musiała wygłosić do niego kazanie, a potem zwróciła się
do
Wolfa. Być może nie jest całkiem zdrowa, ale jeszcze jej nie
zamknęli
w szpitalu i dopóki tego nie zrobią, ma zamiar jeździć samochodem.
Wolf
się wycofał. Wiedziała, że rozmawiał z Fritzem Giseviusem o tym, że
miewała chwile utraty pamięci i całe dni spędzała w otumanieniu.
Domyślała
się, co musiał mu odpowiedzieć. Poszła do innego lekarza,
przyjaciela Eriki.
Ów młody człowiek przyznał, że nie jest specjalistą, ale zapewnił, że
Lise nie
ma guza mózgu, czego najbardziej się obawiała. Nie potrafił postawić
diagnozy; symptomy były podobne do początku choroby Alzheimera,
ale
jeszcze raz podkreślił, że nie jest specjalistą. Istniały również inne
możliwo-
ści. Zaproponował jej konsultacje u najlepszego lekarza w
Niemczech,
a nawet w Europie. Oczywiście u Fritza Giseviusa.
Uświadomiła sobie, że Fńtz jest specjalistą od tego rodzaju chorób,
ale
gdy pytała go diagnozę, wił się jak piskorz. Lise Koller uważała, że
Fńtz za
bardzo duszą i ciałem należy do Wolfa, aby mu całkowicie ufać. Wolf
go
kontrolował - bez względu na powody - tak jak kontrolował cały swój
świat.
Nigdy nie była pewna, o co chodzi Wolfowi. Po dwudziestu latach
małżeńst-
wa otaczała ją pustka; nie wiedziała, w co ma wierzyć, jednego była
pewna: nie
może ufać Wolfowi. A Fritz był człowiekiem Wolfa.
Choroba pozbawiła ją ducha walki. Fritz zaordynował jej jakieś nowe
zastrzyki, które podobno miały odwrócić skutki niedoboru białka
wywołują-
cego czasem symptomy zbliżone do choroby Alzheimera. Czuła się
tak, jakby
przyparto ją do ściany. Nie miała wyboru, musiała próbować
wszystkiego,
a jeśli leki zapisywał Fritz, to trudno. W niektóre dni - te dobre -
nabierała
pewności, że terapia skutkuje. Złe zamieniały się w ciemną otchłań.
Przeraża-
jącą. Wtedy szukała u Eriki pomocy, nadziei, chociaż nie podzieliła
się z córką
złą wieścią.
Teraz martwiła się, że od kilku dni nie może porozumieć się z Eriką. Było
to bardzo dziwne. Wczoraj pojechała do Cafe Einstein na
cotygodniowe
spotkanie, na ploteczki, ale Erika się nie pokazała. Nikt nie
podnosił
słuchawki w jej mieszkaniu. Zadzwoniła do galerii, ale tam też nie
wiedzieli,
gdzie jest Erika, nie powiadomiła ich, że będzie nieobecna. Lise nie
mogła już
dłużej czekać. Nie lubiła występować w roli wtrącającej się we wszystko
matki,
ale musiała ją znaleźć. Wszystko jedno jak.
Zostawiła za sobą ogromny dom w Grunewaldzie. Czuła przez skórę
wibrację samochodu. Po kilku dniach mżawki wreszcie przestało
padać. Szare
chmury wisiały nad jesiennymi drzewami. Niektóre, o ciemnych
liściach,
wydawały się zadumane, inne przypominały szkielety. Droga była
śliska.
Myśli przytłaczały Lise. Czy traci rozum? Czy to naprawdę się z nią
stanie?
Poszła do biblioteki i wiele przeczytała o tej chorobie, poznała
przerażającą
prawdę, ale w dobre dni wszystko wydawało się koszmarnym snem.
Potem nie
pamiętała kilku dni i to już nie był sen. Naprawdę traciła rozum...
A teraz Erika... Gdzie się podziewa? Jak mogła tak po prostu zniknąć?
Lise przyszedł do głowy Karl-Heinz, nowy chłopak Eriki, ale nie
potrafiła
znaleźć powodu, dla którego Karl-Heinz mógł doprowadzić do zniknięcia
Eriki. Niewiele o nim wiedziała. W pewien sposób uważała tę znajomość za
przelotną. Karl-Heinz nie wyglądał na chłopca, którego Erika chciałaby
przyprowadzić do domu. Nie był chłopcem, którego Lise wybrałaby
swojej
córce. Ale, mój Boże, przecież to nic strasznego, że Erika umawiała
się z nim
na randki. Przekonywała się, żeby się pocieszyć. Zatem gdzie jest
Erika?
Dlaczego nie zadzwoniła do galeńi?
Lise właśnie przekroczyła pięćdziesiątkę, ale nadał była uderzająco piękną
kobietą. Jej jasnobrązowa fryzura z pasmami barwy miodu była dziełem
artysty. Rozwiewała się, gdy szła. Z takimi włosami nie wyglądała na
kobietę odmładzającą się za wszelką cenę. W rezultacie, dzięki zadbanej twarzy,
drobnym nacięciom i naciągnięciom w doskonałej szwajcarskiej
klinice, gładkiej skórze, idealnym koronkom na zębach, wspaniałej figurze,
wyglądała
na kobietę po trzydziestce. Nosiła ubrania z domu mody Chanel i od
Balenciagi - kupowała je tam od lat. Dziś włożyła kostium w kolorze
ciemnej pomarańczy od Chanel, dó tego pantofle barwy kości słoniowej,
kolczyki
i bransoletki. Krótka spódnica odsłaniała zgrabne, silne nogi.
Płaszcz kupiła
u Joopa. Skórzany, z mnóstwem frędzli na szwach, trochę w stylu
Tańczącego
z wilkami. Okulary
przeciwsłonecz
ne zaprojektował Claude Montana.
Na
przyjęciu czy balu, z pewnej odległości, w przyćmionym świetle, wciąż
robiła
wrażenie. Jednak uroda nie broniła Lise przed tym, co działo się z
jej
mózgiem, a płacz w samotności nie miał dobrego wpływu na cerę.
Kiedy obejrzała dokładnie twarz w lustrze, poczuła się wstrząśnięta tym
widokiem. Kilka ostatnich miesięcy, gdy czas zaczął wymykać się spod
kontroli, odcisnęło swe piętno na jej twarzy. Oczy straciły blask.
Ból wyrzeźbił
22 23
zmarszczki w kącikach ust. Na policzkach drżały mięśnie zaciskające
szczęki.
Sprawiała wrażenie czujnej, napiętej, zmęczonej, jakby stała czujność
mogła
odsunąć to, co nieuniknione.
Nigdy nie wiedziała, co przyniesie następny dzień. Czasem wydawało
jej
się, że żyje wspomnieniami należącymi do kogoś innego. Wydawało jej się,
że pamięta bombardowanie Londynu, Bitwę o Anglię; ukrywa się pod
stołem, gdy Luftwaffe niszczyło miasto; widzi sufit rozsypujący się
nad
głową jej matki, dym i kurz... Jednak nie przypominała sobie
śmierci matki.
Była wtedy za mała. Ciągle wędrowała gdzieś myślami. Czasem Wolf
szarpał ją i mówił, że krzyczała. Niekiedy wydawało jej się, że jest w
kabinie
spitfire'a i leci nad kanałem La Manche. Nurkuje i ucieka przed
messer-
schmittami, strzela do nich z karabinów maszynowych, ale tego
nie mogła
pamiętać. Nigdy nie była w kabinie spitfire'a. Wiedziała tylko, że
jej ojciec
zginął w czasie Bitwy o Anglię; był Amerykaninem latającym w RAF-ie,
dlaczego jednak krąży to jej po głowie? Po co? Tajemnica kryła się w
jej
mózgu...
Gdyby mogła komuś zaufać. Gdyby mogła zaufać Wolfowi... Została jej
tylko Erika.
Postawiła porsche na chodniku pokrytym mokrymi liśćmi. Jak zwykle
w pomieszczeniu dozorczyni nikogo nie było i poszła prosto do
małej,
samoobsługowej windy. Był to stary budynek, zniszczony w czasie
wojny,
a potem bardzo starannie odrestaurowany. Spokojny, suchy chłód i
stale
unosząca się woń świeżego tynku przywodziły jej na myśl Wolfa. Budynek
należał do niego, tak jak wiele innych. Dawno temu, gdy je odnawiał,
pomagała mu przy wyborze odpowiedniego projektu dekoracji wnętrz,
dużo
czasu spędzała z tynkarzami, cieślami i elektrykami. Być może niegdyś
czuła
coś do Wolfa, wówczas gdy odrzuciła prawdę o sobie i o nim. Teraz
wszystko
wróciło. Wiedziała, że nie może mu ufać. Dostrzegła to dzięki Erice.
Miała własny klucz do mieszkania córki, który otrzymała od niej pod
warunkiem, że nigdy nie da go Wolfowi. Erika głęboko nienawidziła
ojca, tym
bardziej że uwielbiała go jako dziecko. Erika podobna była do
swojej matki
i całkiem dobrze się ze sobą rozumiały.
Wystrój wnętrz tych pokoi niepokoił Lise. Zastanawiała się, co by
powiedział o tym psychiatra. Oślepiające neonowe cyfry, oświetlona
sterta
gruzów, cień na ścianie. Wrażenie rozbicia, brak głębi sprawiały, że
Lise czuła
się tak, jakby to jej własny rozstrzaskany umysł został wystawiony
na widok
publiczny. Jednak rozumiała Erikę, tę jej wrażliwość, której brakowało w
jej
własnym życiu. Kochała córkę jak nikogo innego na świecie. Gdy tylko
weszła
do pokoju, zrozumiała, że mieszkanie jest puste.
Gdzie może być Erika? Lise stanęła przy oknie, Patrzyła na biegnącą
w dole ulicę. Zawsze wiał tam wiatr. Powoli przeniosła spojrzenie
na
olbrzymią fotografię kwadrygi na szczycie Bramy Brandenburskiej,
na galo-
pujące, bijące kopytami olbrzymie konie, poganiane okrzykami
bogini zwy-
cięstwa. Dokąd wyjechała? Na tak długo? Bez słowa? Podeszła do
szklanej
tafli, której Erika używała jako biurka, przerzuciła papiery,
zajrzała do
kalendarza. Żadnego wyjaśnienia. Eriko! Kochana Eriko! Gdzie jesteś?
Bez planu krążyła po pokojach. Sprawdziła ekspres do kawy. Był zimny.
Poszła do sypialni. Łóżko było posłane, ale narzuta ściągnięta i
pognieciona,
jak gdyby położyła się, przykryła kocem i nie mogła usnąć. Po szybach
spływały krople deszczu.
W łazience paliło się światło.
Podeszła do drzwi i sięgnęła do wyłącznika...
Wszędzie krew. Na lustrze, na porcelanowej umywalce. Zakrzepła
kałuża
na podłodze.
Lise poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Oblał ją zimny pot. Czuła,
że pada.
Siedzieli tak samo jak przed trzema tygodniami, lecz teraz
rozmawiali
o Erice. O trzy tygodnie zbliżyli się do "Spartakusa". Zaczynało
brakować
czasu. Fritz Gisevius próbował zapanować nad sobą. Nadal martwił się
o stosunki między Wolfem Kollerem a jego córką oraz wpływem, jaki
na nie
wywrze śmierć Lise Koller. Gisevius zawsze był zależny od Wolfa
Kollera,
polegał na jego sile woli, potędze intelektu i charakteru, na
tym, jak niezwykłą
władzę dawały jego pieniądze. "Spartakus" miał być kulminacją i doktor
nie
chciał ryzykować niepowodzenia planu. Już nie trzeba było się
przejmować, że
zniszczy wszystko jakiś nieodpowiedzialny, nieprzewidziany
wybuch Lise.
Natomiast Erika to zupełnie coś innego.
- Czy wytrzyma? -doktor zapomniał o cygarze, które żarzyło się w
krysz-
tałowej popielniczce. - Przepraszam, ale pewne pytania trzeba
postawić. Czy
poradzi sobie z chorobą Lise i skutkami "Spartakusa"? - Mówił cicho
i łagodnie. Wiedział, kto jest w tym .pokoju najważniejszy;
niczego by nie
zyskał, wywołując furię, zawsze drzemiącą w Wolfie.
- Nie wiem. Tak bardzo mnie nienawidzi. Nie mam z nią kontaktu,
Fritz.
- Czy możesz jej zaufać?
Koper przymrużonymi oczami wpatrywał się w obraz Siegfrieda.
- Tak jak Lise. Kto wie, co mogą powiedzieć lub zrobić... Lise
zatruła jej
umysł. - Wolf Koller wzruszył ramionami. - A ten chłopak,
Karl-Heinz...
Wywiera na nią jak najgorszy wpływ. Nie mam jednak kryształowej
kuli,
Fritz. Niczego nie można być pewnym, jeśli chodzi o rodzinę.
- Istnieje ryzyko... wiesz o tym. - Gisevius w porę dostrzegł
burzę
zbierającą się w oczach Wolfa Kollera i zmienił temat. - Pozostaje
jeszcze
kwestia poinformowania Lise o jej stanie...
- Nie, to wykluczone. Kto wie, co mogłaby wtedy wymyślić?
- Tak, tak... ale może chciałaby się przygotować. Wolf, stary
przyjacielu,
to nie będzie łatwe.
- Wiem. Polegam na tobie w tej sprawie.
Gisevius z powagą pokiwał głową.
Wolf Koller wyciągnął przed siebie długie nogi. Garnitur w paseczki
z londyńskiego sklepu Huntmana przy Savile Row był pognieciony.
Ten
najlepiej ubrany w Berlinie mężczyzna bardzo przeżywał chorobę
swojej żony.
Rzadko wpadał w nastrój do zwierzeń. Zawsze odgrywał rolę starszego
partnera w stosunkach z Giseviusem. Leżało to w jego naturze.
Jednak czasem
nawet Wolf Koller musiał się komuś wyspowiadać. I za każdym razem był
to
Fritz Gisevius.
- Nie wiem... nie jest szczęśliwa. Śmierć może być dla niej
wybawieniem.
Nigdy nie była szczęśliwa. Nasze małżeństwo niemal od samego początku
stanowiło dla niej ciężką próbę. Już dawno temu obróciła się przeciw mnie.
A przecież to ja wyciągnąłem ją z bagna, w jakie zamieniła swoje
życie; to ja
czekałem na nią, gdy dwadzieścia lat temu zginął Gunter Brendel. To
ja
uczyniłem krok w jej kierunku i podałem jej rękę. Jednak nigdy nie
była
szczęśliwa, nigdy nie chciała mi przebaczyć, że ją uratowałem. Bo beze
mnie
skończyłaby wtedy ze sobą. Kobiety to prawdziwe potwory! Znałem
tylko
jedną kobietę, która nie była potworem, jedyną, która mnie kochała...
Było to
dawno temu, prawda, Fritz?
- Tak, bardzo dawno temu. Pozwól, że ci przypomnę, iż to ona
zamierzała skończyć z tobą. - Gisevius skrył się przed przyjacielem
za chmurą
dymu z cygara. - Nie miałeś szczęścia do kobiet, Wolf. Niestety
taka jest
prawda.
- Uważam, że postępujemy słusznie. - Wolf westchnął przygnębiony. -
Nie mogę już ufać Lise. Bóg wie, co mogłaby o mnie powiedzieć... Nie
mam
pojęcia, jaką truciznę sączyła jej Erika. Zatruwały się nawzajem...
-Pokręcił
głową ze zdumieniem nad tym niezwykłym zjawiskiem. - Kobiety - po-
wtórzył - to potwory.
Gisevius czekał. Wyczuwał nastroje Kollera, znał ich gwałtowną
zmienność.
- Ona ma jakąś rodzinę w Stanach - odezwał się wreszcie. Nie chciał
drążyć tego tematu, ale trzeba było wszystko załatwić.
- Chodzi ci o brata, którego nie widziała od dwudziestu lat? -
Wzruszył
lekceważąco ramionami.
- O tego, który tak namieszał dwadzieścia lat temu.
- Kiedy uratowałem ją z bagna, w które zamienił jej życie...
- Może chciałaby go zobaczyć jeszcze raz.
- Nigdy o nim nie mówi. Może choroba skasowała jej pamięć...
- Nie pozwól, aby się z nim spotkała, Wolf. Mogłoby jej wpaść do
głowy... Nie wyszłoby z tego nic dobrego. Kategorycznie się temu
sprzeciwiam.
Koller skinął głową.
- Tak, tak, wiem, że nie może go zobaczyć. To zamieszanie sprzed
dwudziestu lat, gdy zabito Brendela... - Był zmęczony, jego głos
nie miał
zwykłej mocy. - Jej brat uczestniczył w tym, mogłoby się jej
wszystko
przypomnieć.., a Bóg jeden wie, co powiedziała Erice... - Wstał
wysoki
i smukły. Poprawił marynarkę. Był już w nieco lepszym nastroju. -
Dałeś mi
dobrą radę, Fritz. Wiem, że mogę ci zaufać i postąpisz wobec mojej żony
właściwie. Dziękuję ci. - Odwrócił się i przeszedł przez pokój, mijając
globusy
i szafy z książkami. Otworzył ciężkie drewniane drzwi, przystanął,
spojrzał na
Giseviusa i odszedł.
Kiedy Lise ocknęła się, przypomniała sobie, że przedtem na chwilę
odzyskała świadomość i zdołała zadzwonić do biura Wolfa. Przełączono ją na
numer w samochodzie. Wtedy znowu straciła przytomność. Teraz
usłyszała
nagle jego spokojny, zimny głos. Wymyślał komuś. Na chwilę otworzyła
oczy
i zobaczyła mężczyznę o szpakowatych, ostrzyżonych na jeża włosach. Był
to
szef ochrony Wolfa, ale nie mogła sobie przypomnieć jego
nazwiska. Powie-
dział coś cicho i Wolf położył mu rękę na ramieniu w przyjacielskim
geście.
Moment serdeczności w ataku zimnej furii.
Wtem przypomniała sobie zakrwawioną łazienkę i poczuła gwałtowny
skurcz w żołądku.
Nie znalazła ciała. Na zimnych kafelkach nie było martwej Eriki.
Lise uczepiła się tej myśli. A więc jeszcze była nadzieja. Ktoś ją
znalazł,
pomógł jej, zabrał gdzieś... do szpitala. To oczywiste. Trzeba
sprawdzić
wszystkie szpitale. Prywatne kliniki. Każde miejsce, gdzie mogła
znaleźć
opiekę.
- A co z policją? - usłyszała głos ochroniarza.
- Nawet słówko nie może do nich dotrzeć. To moja córka. Córka Wolfa
Kollera.
- Z całym szacunkiem, Wolf, ale jeśli chcesz znaleźć swoją córkę,
musisz
skontaktować się z policją. - Ochroniarz mówił do Wolfa po imieniu,
znali się
od dawna.
- To ostateczność. Przecież sam znalazłeś nóż pod szafką w łazience
i udowodniłeś mi, że są na nim tylko jej odciski palców... więc nie
chodzi
o morderstwo. Nie musimy wzywać policji.
- Jednak dysponujemy ograniczonymi środkami. Mogę kazać Sebastia-
nowi, aby skierował swoich ludzi do tej sprawy, chociaż szukanie
zaginionych
dziewczyn to nie ich specjalność.
- Powiedz mu, żeby ją znalazł. Ma robić, co mu się każe. A jeśli
będziemy
musieli wezwać policję, to wiesz, kogo chcę.
- Wiem, Adlera.
- Nie stój tak, znajdź moją córkę.
Leżała nieruchomo na kanapie. Głosy gdzieś przepływały obok. Po
upadku na podłogę bolała ją głowa. Wolf przyklęknął przy niej.
- Jak się czujesz, kochanie? Możesz mówić?
- Oczywiście, ale nic z tego nie rozumiem. Próbowała się zabić...
- Tego jeszcze nie wiemy. Nie bądź taka melodramatyczna. Spróbuj
się
opanować. To mógł być wypadek. Nie wiemy.
- Bzdury. Nie obierała kartofli...
- Nie wiedziałaby, jak to zrobić. Tu się z tobą zgadzam.
- To bez znaczenia.
- Lise, co z tobą? Poznajesz mnie?
- Tak, Wolf -odburknęła zniecierpliwiona. -Poznaję cię. Nic mi nie
jest.
Chcę wrócić do domu. Pojadę samochodem.
- Nie sądzę, żeby było to rozsądne, kochanie.
- Nie trać energii na straszenie mnie. Znajdź moją córkę. I nie
przejmuj się
tym, jak wrócę do domu.
Wstała z kanapy. Wolf chciał jej pomóc, ale się odsunęła. Dwóch ludzi
krążyło w pobliżu. Jeden szeptał coś do białego telefonu. Wolf poszedł
za nią,
zastanawiając się, czy Lise się nie załamie.
- Pada deszcz. - Spoglądał na nią wyczekująco. -Jesteś pewna, że
dobrze
się czujesz?
Wiedziała, o co mu chodzi. Deszcz nie miał z tym nic wspólnego.
Odwróciła się i zdecydowanym krokiem wyszła z mieszkania, powiewając
połami skórzanego płaszcza. Jeśli jej córka była martwa, jeśli się
zabiła, to ona
się na nim zemści. Jeśli Erika nie żyje, zabije Wolfa Kollera.
Korzystając z tego, że umysł tym razem jej nie zawodzi, przemyślała
plan
działania. Czas był jej wrogiem. Nigdy nie potrafiła przewidzieć,
kiedy straci
świadomość. Kiedy zapomni o wszystkim. Musiała działać szybko.
Musiała się z kim§ zobaczyć.
Niemal cudem przypomniała sobie jeszcze o kimś, komu mogła zaufać.
Przynajmniej taką miała nadzieję.
Było coś dziwnego w Clincie Kikoyu, ale nie każdy to dostrzegał,
a w każdym razie nie potrafił tego określić. Był całkiem miłym
facetem. Nigdy
nie powiązano go z żadną aferą czy skandalem, a jednak zawsze
sprawiał
wrażenie, że ukrywa jakąś tajemnicę. Mieszkańcy Dallas nie mieli
skłonności
do zadawania zbyt wielu pytań, zwłaszcza ludziom tak bogatym jak
Kilroy.
Jego zmarła żona należała do stałych klientów Neimana Marcusa. Często
ich widywano w Turtle Creek na meczach futbolu amerykańskiego. Clint
Kilroy należał po prostu do licznej grupy osób z niejasną przeszłością, co
nie dziwiło
nikogo w Teksasie.
Clintowi o