Gifford Thomas - Pierwsza ofiara

Szczegóły
Tytuł Gifford Thomas - Pierwsza ofiara
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gifford Thomas - Pierwsza ofiara PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gifford Thomas - Pierwsza ofiara PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gifford Thomas - Pierwsza ofiara - podejrzyj 20 pierwszych stron:

THOMAS GIFFORD Pierwsza ofiara.; Tytuł oryginału TIK FIRST SACRIFICE Od autora Nawet najbardziej rozleniwieni i wybitnie nierozgarnięci studenci nie uwierzą, że powieść tak skomplikowana, o fabule zagmatwanej i tak skonstruowanej, aby przedstawić wiele punktów widzenia, mogła powstać w wyniku pracy jednego, samotnego pisarza przykutego do swego komputera. Błędy i pomyłki, bez wątpienia kryjące się w tekście, to wyłącznie moja wina, natomiast zasługą za. wszystko, co - drogi czytelniku - uznasz za wartościowe, bliskie życia, muszę się podzielić z następującymi osobami, które wkładają mnóstwo wysiłku w swoją pracę i bardzo się o mnie troszczą. Jak zawsze, moje agentki Kathy Robbins i Elizabeth Mackey dodawały mi otuchy, wspierały, uspokajały, gdy popadałem w zły humor, i śmiały się z moich dowcipów. Moja redaktorka, prawdziwa cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy się jeszcze tak nie napracowała jak przy tej powieści i jestem jej za to głęboko wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się to udaje, jednak to, co robi, zawsze robi wspaniale. Ta książka nie powstałaby bez niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i wiedzą poprowadziła przez najbar- dziej kulturalne miasto, jakie kiedykolwiek widziałem: Berlin. Kierowana niesamowitym instynktem wiedziała, co powinienem zobaczyć. A gdy padałem ze zmęczenia i chciałem zrezygnować z dalszej wędrówki, ciągnęła mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w samą porę. Niezbyt często autorzy ulegają pokusie, aby napisać dalszy ciąg powieści ukończonej prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jednak wydarzenia w nowych Niemczech były na tyle niepokojące, aby usprawiedliwić ponowne pojawienie się niektórych postaci z tamtych czasów. Wkrótce uświadomiłem sobie, że muszę dokończyć sagę Cooperów z Cooper's Falls w Minnesocie, raz jeszcze sięgnąć w samo jądro ciemności. Może teraz będą mogli spoczywać w spoko- ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Thomas Gifford Nowy Jork Sumienie staje się pierwszą ofiarą na drodze do przetrwania. EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG JA TO NIE JA; ON TO NIE ON; ONI TO NIE ONI. Rozdział 1 Dziewczyna, która zniknęła nie pamiętała, kiedy ostatni raz spokojnie zasnęła. Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do doktora Giseviusa. Powiedzieli jej o matce... Wypadła z gabinetu oślepiona łzami gniewu. Jeździła potem bez celu przez mroczne, nie kończące się ulice Berlina... Jeździła tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła niemal, aby znaleziono ją w zmia- żdżonym wraku porsche, żeby miała już wreszcie wszystkie troski i smutki za sobą. Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic już nie czuła. Może spała, ale z pewnością nie odpoczęła. A potem... Potem... Zaledwie dwie noce temu... Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem w jego kryjówce w dzielnicy zniszczonych, cuchnących wilgocią, szarych pułapek na szczury, zbudowa- nych jeszcze przed komunistami; w dzielnicy budynków, którym udało się przetrwać alianckie bombardowania pięćdziesiąt lat temu. Było to oczywiście we wschodnim Berlinie, gdzie Karl-Heinz nadal czuł się bezpieczniej. Spędzili tę noc, przygotowując się do demonstracji Stiffela przeciw cudzoziemcom. Przygotowywali się, aby stawić czoło tłumowi z czerwono-biało-czarnymi opaskami, z nową wersją swastyki, w brunatnych koszulach; tłumowi o spoconych twarzach lśniących w światłach telewizyjnych reflektorów. Karl-Heinz zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej gazetce, ale mieli tam być przede wszystkim po to, aby zaprotestować. Takie były założenia. Przez całą noc pomagała Karlowi-Heinzowi składać i drukować gotykiem ulotki; wykorzys- tywali podobieństwo między mocnymi chłopakami Stiffela a żołdakami Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej histori Niemiec. Rano poszła do pracy, do małej galeri przy Fasanenplatz. Potem był wiec. Wiec przeobraził się w zamieszki, bardzo gwałtowne. Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż mieszkała niedaleko, o kilka przecznic od Ku'damm przy Savignyplatz. Przyłożyła lód do zakrwawionej, posiniaczonej twarzy. Krążyła po pokoju, przerzucając gazety, słuchając starych płyt Rolling Stones, które kiedyś należały do jej matki. Lód pomógł, zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że całe życie wymknęło jej się spod kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie może poradzić, bo już nigdy nie będzie wolna. Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i napisano o tym w gazetach. Dzięki niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że nie ma wyjścia. Historia to wielka maszyna, pełna miażdżących trybów. Jak już człowiek zostanie przez nią wciągnięty, nie ma ucieczki. Karl-Heinz twierdził, że przewidział przyszłość. Nazywała się "Sparta- kus". Opowiedział jej o tym, gdy pracowali razem w nocy nad ulotkami. Nie mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za bardzo to przeżywała. Chwycił ją za ramiona i potrząsał tak długo, aż przestała płakać. - Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie możesz sobie pozwolić na tchórzost- wo w tej sytuacji... Dodał, że mówiąc o tym wszystkim, okazał jej zaufanie. - To jak choroba, moja droga. Jak zaraza. Od "Spartakusa" można umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. - Tak, Eriko, jeśli zetkniesz się ze "Spartakusem", zginiesz. Pocałował ją w policzek. Był bardzo czuły, choć miał rozgorączkowane oczy i zaciętą twarz fanatyka. Padało, gdy wydostała się ze ścisku i wróciła do mieszkania. Z rozciętej wargi i obtartego czoła kapała krew. Przyciskała do głowy szalik od Hermesa. Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim się wybierała na wiec: kurtka od Jil Sander, jedwabny szalik, dżinsy i kowbojskie buty. Odparła, że nic na to nie poradzi, bo taka już jest; a jego świat jest dla niej nowy. Wtedy przytulił ją, pocałował i poprosił, aby trzymała się blisko niego. Nadszedł szary, przesyco- ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło. Taki zawsze wydawał się jej Berlin. Zimny i wilgotny. Mieszkanie, świeżo wyremontowane w starym budynku, było chłodne i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak wiele innych mieszkań. W czasie wojny uszkodziła je bomba. Teraz jednak już nikt nie mówił o wojnie. Wojna ich nudziła. To prehistoria. Erika wstydziła się swoich poglądów na wojnę, choć jej przyjaciele twierdzili, że kompletnie nie ma racji. Dopiero kiedy zjawił się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej przyjaciele i cały naród niemiecki okłamują się, a ona miała rację od samego początku. Karl-Heinz nie miał złudzeń co do Stiffela. - Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej Karl-Heinz poprzedniej nocy - najpierw chce rządzić Berlinem, a potem całymi Niemcami. Po raz ostatni widziała Karla-Heinza, kiedy zepchnął ją z drogi nacierających zbirów w opaskach i z pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną twarz. Wepchnął ją w tłum przyglądający się maszerującym z bezpiecznej odległości. Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż przejdą obok niej. Bała się o Kar- la-Heinza, ale nie zdołała się do niego przepchnąć. Rozbolała ją głowa i w końcu poszła boczną uliczką w kierunku domu. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Karl-Heinz uważał, że historia się powtarza. Ciągle jej to mówił. Upadła na łóżko i wpatrywała się w okno. Myślała o matce, znowu słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który znała całe życie. Kiedyś przepisywał jej leki na dziecięce choroby, zawsze zjawiał się w potrzebie, aby udzielić rodzinie porady. Był najlepszym przyjacielem jej ojca. Znowu przypomniała sobie, jak trzy tygodnie temu mówił: "Musisz się przygotować, Eriko, nie można od tego uciec, twoja matka umiera..." - Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Zazwyczaj stan umysłu pogar- sza się powoli, a tu dzieje się to tak błyskawicznie. -Doktor Gisevius wzruszył potężnymi ramionami. Obity skórą obrotowy fotel zajęczał pod jego stupięć- dziesięciokilogramowym ciężarem. - Wiem, że nie to miałaś nadzieję usłyszeć, Eriko, ale muszę cię przygotować. Rozumiesz to chyba, moja droga? Czuła zapach jego wody kolońskiej. Zawsze używał tej samej marki, nawet wtedy gdy przychodził do niej w dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło albo miała grypę. Dostawała wówczas cukierki zawinięte w kolorowe, szeleszczące papierki. Zawsze po jego wizycie czuła się lepiej. Teraz patrzył na nią z poważnym, ponurym wyrazem twarzy. Głęboko osadzone oczy kryły się pod spuchńiętymi powiekami. Grube palce splótł na dokładnie zapiętej kamizelce. Spojrzała na ojca siedzącego obok niej. Na jego szlachetny profil. Wolf Koller obrócił głowę, uśmiechnął się lekko, jakby chciał potwierdzić słowa lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej przez krótką chwilę, na moment na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania i upokorzenia. Przeciągnął palcami po włosach strzyżonych raz w tygodniu u Antoni. - Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej nadziei? Mówimy przecież o Lise. Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie traktuj jej jak królika doświadczalnego. Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki przypadek w historii medycyny... - Wolf Koller nagle z całej siły walnął pięścią w poręcz skórzanego fotela. Erika odwróciła głowę, nie mogą znieść tego przedstawienia. Gisevius zamrugał oczami, ale powstrzymał się od komentarza. Fotel był bardzo stary, został odziedziczony po słynnym przodku Giseviusa, psychiatrze Waltherze Giseviu- sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor wyschniętej krwi. - Obserwujemy z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ma wpływ na Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi katusze... Mruknęła coś pod nosem. Gisevius pochylił się do niej. - Co mówiłaś, moja droga? - spytał. - On nic nie widzi - odparła szorstko. - Nie ma pojęcia, co czuję. - Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię, kiedy usiłujesz przekonać wszystkich wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nie ma sensu udawać przed doktorem Giseviusem. Zna prawdę. Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i skrzyżował przed sobą długie nogi. - Eryko... Czy nie możesz ogłosić zawieszenia broni choćby na ten krótki moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia twojej matki? Przecież oboje ją kochamy... - Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz być ze mną uczciwy chociaż ten jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca, przygważdżając go spojrzeniem. - Zapominasz, że widziałam, jak ją traktujesz... Doktor Gisevius też to widział. Po co więc udawać? Kogo próbujesz przekonać? Samego siebie? Wolf Koller przez chwilę nie odpowiadał, a potem się odezwał: - Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w potwornym napięciu. Erika nie panuje nad sobą... - Co za bzdura! - przerwała mu gwałtownie. Wolf Koller ciągnął dalej: - Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się na kawałki, Fritz. Poza tym jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa... tylko jej umysł... Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate włosy, opadające na szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie powinien wyglądać dyrygent Berlińskich Filharmoników. Niestety, miał drewniane ucho. Kształtował niemieckie społeczeństwo, niemieckie państwo. Był przemysłowcem i finansistą. Całe życie znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie - słynny lekarz, który leczył ludzi z najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia, wybitny profesor prawa w latach trzydziestych i czterdziestych - zostali przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki kontynuowali synowie. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Stali się dla siebie najlepszymi powiernikami i doradcami. Zawsze też byli wspólnikami. Poprzednia żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas kłótni: "Pójdziecie razem do piekła!" Na co Gisevius odparł spokojnie: "Śpiewając dawne piosenki". - Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy nasza rodzina się nie rozpadnie. - Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. - Nigdy nie czułem się taki bezradny, zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka jak zawsze, a nazajutrz jakby jej w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia. Erika bezlitośnie wyszeptała: - Za chwilę się rozpłacze... Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na nich. - Musicie być silni. Nic innego nie można zrobić. Silni w obliczu nieuniknionej straty. Cokolwiek się stanie, życie płynie dalej. Życie musi płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli pogodzicie się z faktami... Oczywiście będziecie cierpieć z powodu tej ogromnej straty. Gisevius obciął końcówkę wielkiego cygara, zwilżył je w ustach, starannie przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko. Na ciemnej, wyłożonej drewnem ścianie naprzeciw biurka otoczonego lśniącymi, starannie odkurzonymi szafa- mi bibliotecznymi, wisiał obraz Przebudzenie Zygfryda. Przebudził się z dłu- giego snu jak Niemcy, prawdziwe Niemcy. Spełniające się przeznaczenie. Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła zawsze Giseviusa z Wolfem Kol- lerem. A teraz byli już tak blisko spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa nad ozdobnie rzeźbionym, inkrustowanym biurkiem. Żałował, że nie zna sposobu na poradzenie sobie z córką Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała uwagę Wolfa. Gisevius miał nadzieję, że teraz przestanie wreszcie odrywać go od ich wielkiego zadania. - Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia z procesem chemicznym, który niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z pewnością wykaże... - Koller rzucił mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak, jakby miał się załamać z rozpaczy. Aktor, który głęboko wszedł w rolę. - Pracujemy z Amerykanami w In- stytucie Salka i na Uniwersytecie Kalifornijskim nad nowym testem, ale jeszcze nie możemy go stosować. Sześć miesięcy, rok, dwa lata... - Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś uratować Lise za sześć miesięcy albo za rok? Na miłość boską, Fritz... - Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub za rok być może będziemy mieli klucz do choroby, znajdziemy drogę, która zaprowadzi nas do sposobu leczenia, zahamowania postępów... nikt nie wie, jak długo to będzie trwało. - Wydmuchnął dym, widoczny w świetle lampy stojącej na biurku. W całym pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy test pozwoli na ustalenie obecności substancji PN-2, której poziom u Lise będzie zapewne bardzo niski. Przy chorobie Alzheimera zamiast zdrowego PN-2 pojawia się inny peptyd - beta-amyloid, który nazywamy śmieciami zatykającymi komórki mózgu. Musicie się przygotować na to, że trzeba będzie przenieść ją do domu opieki. - Nonsens! Dopilnuję, żeby miała odpowiednią opiekę w domu. - Będzie to bardzo nieprzyjemny widok. Kobieta, którą kochaliście, przeobrazi się w całkiem inną istotę, której może nawet zaczniecie nienawi- dzić... Poza tym nie będzie was rozpoznawać. - Wolf Koller machnął niecierpliwie ręką. - Eriko, musisz zacząć przewidywać. Musisz znaleźć sposób, aby sobie z tym poradzić. Byłaś bardzo związana z matką, wiem o tym... Wolf Koller opadł na fotel, zacisnął wargi. - Erika poradzi sobie z tą rodzinną tragedią. Przecież nazywa się Koller. Erika nic nie odpowiedziała. - Czy powiesz Lise o jej stanie? - spytał Gisevius. - Po co? - zaśmiał się gorzko Koller. - Zaraz o tym zapomni. Czy nie na tym polega choroba Alzheimera? Słyszałem taki dowcip: w Alzheimerze najlepsze jest to, że codziennie poznajesz nowych ludzi. Erika zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. Skrzyżowała ramiona na piersi. Wpatrywała się w wielkie betonowe pojemniki na krzewy i drzewa ustawione wokół werandy. - Tak, tak, ale chyba trzeba jej to powiedzieć. Być może są sprawy, które chciałaby załatwić. Wolf, stary przyjacielu, uwierz mi, wszystko rozumiem. To bardzo smutna chwila. Jednak nie ma odwrotu. W ciszy, która nastąpiła po jego słowach, Gisevius przyjrzał się koniusz- kowi popiołu i strząsnął go do kryształowej popielniczki. Odłożył cygaro, otworzył środkową szufladę biurka. Nacisnął guzik i wydostał kasetę. Włożył cygaro w kącik ust, odkręcił wieczne pióro. Na nalepce starannie napisał: "Wolf i Erika Koller. Listopad. Dotyczy Lise Koller", następnie przykleił ją na wierzchu pudełka. Podniósł głowę i spotkał spojrzenie Wolfa. - Dla porządku - powiedział cicho. - Nie trzeba robić notatek. Potem Wolf Koller próbował porozmawiać ze swoją córką. Stali na podjeździe przed wielkim domem. - Eriko, musimy pomówić. Nie pozwolę, żebyś tak odeszła... Chcę ci pomóc, zrobię, co się tylko da, abyśmy oboje przez to jakoś przeszli... Dlaczego nie odzywasz się do mnie? Czy nie możesz choćby na krótko zapomnieć o gniewie? Mógłbym ci pomóc... Stała na rozstawionych nogach, naciągała rękawiczki. Jej oczy zniknęły za ciemnymi okularami. - Idź do diabła, ojcze. Już prawie tam jesteś. Obcasy zastukały na ścieżce, gdy podeszła do niskiego czarnego porsche. Koller patrzył, jak odjeżdża. Kochał ją i nienawidził... Dostrzegła jego minę we wstecznym lusterku, gdy objeżdżała podjazd. Miłość i nienawiść. Zrozumiała, że stała się dla swego ojca prawdziwym problemem. Trzy tygodnie potem, czterdzieści osiem godzin po zamieszkach i opowie- ści Karla-Heinza o "Spartakusie", której nie potrafiła wysłuchać do końca, stała przy oknie i czuła, jak gorące łzy palą w zadrapaniach i skaleczeniach na twarzy. Przez mgłę mżawki dostrzegła ogromny znak Mercedesa, obracający się bez przerwy w mroku. Ekonomiczna siła nowych Niemiec wyrastająca z jałowej, zbombardowanej przeszłości, budowana przez ludzi jak jej ojciec, który nie zapomniał dawnej chwały. Oparła czoło o zimną szybę, zadrżała. Nie zostało dużo czasu. Odwróciła się, żeby spojrzeć na pokój, na całe to bzdurne otoczenie, które jeszcze kilka miesięcy temu wydawało jej się takie cholernie ważne. Stało tu niewiele mebli, wszystkie niskie. Na ścianie wisiała rzeźba z migającymi, zmieniającymi kolor cyframi. Na podłodze dzieło młodego, dobrze zapowia- dającego się artysty, którego przyprowadziła do galerii. Jej pierwsze odkrycie. Był to stos kawałków betonu, fragmentów Muru, a jeśli spojrzało się na nie w sposób, jaki zaplanował artysta, w odpowiednim świetle dostrzegało się na ścianie cień wyjącego wilka. Artysta był bardzo inteligentnym człowiekiem. Lubił szokować. Kiedy spotykał się z miłośnikami sztuki lub właścicielami galeri, przyszywał do ubrania żółtą gwiazdę Dawida. Erika zaledwie kilka razy widziała tego wyjącego wilka. Nie było to łatwe. Artysta powiedział, że się musi chcieć go zobaczyć. Po przeciwnej stronie wisiała na ścianie czarno-biała fotografia Bramy Brandenburskiej, zrobiona przez jej przyjaciółkę Beate. Szczegóły znikały w strugach deszczu. Na tle szarego nieba bogini zwycięstwa poganiała biczem wielkie szare konie. Stary żelazny krzyż Prus wrócił na miejsce. Po wojnie, gdy komuniści odbudowywali bramę, usunęli z niej symbol pruskiego militaryz- mu. Gdy jednak Mur runął, a wschodni i zachodni Niemcy, nowi Niemcy, przystąpili do przywracania porządku, żelazny krzyż w tajemniczy sposób znalazł się na miejscu. "Trzeba podziwiać tych fryców, że nigdy z niczego nie rezygnują". Tak powiedział jej pewien amerykański student. Roześmieli się i wypili jeszcze po jednym piwie. "Nic was, fryce, nie powstrzyma. Nic dziwnego, że reszta Europy już narobiła ze strachu w portki". Kiedy padł Mur, kiedy otworzyła się brama, kiedy przy przejściu granicz- nym organizowano zabawy, koło Bramy Brandenburskiej powstał pchli targ, gdzie byli wschodni Niemcy sprzedawali pamiątki z przeszłości, głównie fragmenty starych wojskowych mundurów. Niewiele nadawało się na pamiątkę. Niewiele było tego w kraju. Stare Niemcy, nowe Niemcy. W końcu wszystko było tak samo. Słyszała marsz podkutych butów, widziała szare mundury... "Byłeś ubrany na niebies- ko, a Niemcy na szaro..." Bogart... Wszystkiego musiała sama się dowiedzieć, wciąż wiedziała tak mało... Widziała swastyki malowane sprayem na murach przez punków w skórach i łańcuchach, którzy pozowali na twardzieli... Nic się nie zmieniło. Należała do tego świata, nazywała się Erika Koller, stanowiła część problemu. Karl-Heinz nie rozumiał, co to znaczy być Eriką Koller. Nie potrafiła mu wytłumaczyć. Należała do historii, której nie rozumiał. Była częścią problemu. Żadnej ucieczki. Żadnej drogi wyjścia, znikąd pomocy. Tkwiła w samym środku. Miała jeszcze czas. Poszła do kuchni. Nowej, błyszczącej. Urządzenia Brauna, Krupa... noże ze stali Solingen. Znalazła się w łazience. Niedorzecznie lśniącej, jasnej. Wierzyli w krwawe rytuały. Taka była wagnerowska, teutońska dusza. Czarny Las.:. Włócznia Przeznaczenia. Kochali to wszystko. Przeznaczenie. Krew. Nigdy dość krwi. Patrzyła na swoją twarz w lustrze. Teraz, gdy pobito ją na ulicy, nie była już taka ładna. Nie miało to żadnego znaczenia. Poczuła, że nóż wysuwa się jej z palców, usłyszała stukot o zimne kafle. Ledwie dostrzegała swoją twarz przez krew spływającą z lustra. Burke Delaney nie chciał zostawiać psów samych przez cały dzień. To był najważniejszy powód. Poza tym z całą pewnością nie chciał prowadzić tego cholernego range rovera z epoki T.E. Lawrence'a przez całą drogę do tej zabitej dechami wiochy pod Poczdamem. To drugi powód. A trzeci był następujący: doświadczenie nauczyło go, żeby nie zajmować się dzieciakami, jeśli nie musiał. Dzieciaki nie wiedzą, co robią, a poza tym wydaje im się, że będą żyły wiecznie bez względu na to, jak głupie sztuczki wymyślą. Nie, nie będą żyły wiecznie, a jeśli te szczeniaki, na które czekał, zaraz się nie zjawią, on sam szybko się przekona, jak krótkie bywa życie. Padało i było zimno. W powietrzu unosiła się woń błota. Przypomniała mu się bitwa o Ardeny, która też nie była zabawą. Zbliżała się śnieżyca. Ciemność zapadała co dzień wcześniej, taki szary, metaliczny mrok roz- lewający się oleiście potem, smutkiem i gniewem, który zawsze można znaleźć na Wschodzie. Podobno ludzie stają się tam coraz zuchwalsi, ale nie dostrzegał tego. A z całą pewnością nie w tej dziurze. Niewiele się zmieniło tu od czasów, gdy świat dzieliły granice. Zaparkował rovera obok lepiącej się od brudu szopy, która musiała kryć w sobie coś cholernie cennego, zważywszy wielkość psa miotającego się przy ścianie. Zakład naprawy motocykli i stację benzynową oświetlały trzy czy cztery dwudziestowatowe żarówki wyprodukowane na Ukrainie. Wioskowy idiota walił w starego harleya kluczem przeznaczonym do odkręcania śrub w kołach ciężarówki. Delaney zaczął się zastanawiać, jak mógł tak nisko upaść, pracując dla swego kraju. Miał uczucie, że sięgnął dna. Powinien siedzieć w domu, słuchać szczekania Schuylera i jeździć wielkim czerwonym samocho- dem. Tam właśnie powinien być, a nie tu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Postukał fajką w obcas, wytrząsając popiół, i zaczął ją znowu nabijać tytoniem z ceratowego kapciucha. Czekając wypalił już trzy fajki. Wreszcie usłyszał terkot motocykla, który podskoczył na wyboju i zato- czył się lekko, rozpryskując oleistą, błotnistą kałużę. Dzieciak objechał go dookoła i zahamował obok rovera. Zsiadł i kopnął podpórkę stopą w wysokim bucie. Takie wysokie buty doprowadzały Delaneya do szału. Z boku miały małe skrzydełka ze skóry i srebrne sprzączki. A do tego ten poobijany kask. Dzieciak wyglądał przez to jak żebrak z innej planety. Powiedział coś po niemiecku, ale Delaney bez słowa wpatrywał się w jego twarz. Była opuchnięta i posiniaczona. Dolna warga rozcięta, ściągnięta strupem. Oko zmieniło się w ciemnopurpurową plamę. Przykrywała ją spuchnięta powieka. - Walnąłeś w ciężarówkę? - zapytał Delaney. - Bardzo śmieszne. Omal mnie nie zakatrupili. Brunatne koszule Stif fela. -Mówił tak, jak człowiek z bokserską rękawicą przy ustach. -Zamieszki uliczne. - Widocznie stałeś po niewłaściwej stronie. Angielscy kibice kontra cioty z Ku'damm? - Czasami myślę, że nie traktuje mnie pan z właściwą powagą. -Przełknął głośno ślinę. - Czasami masz rację. Jesteś idealistą, synu. A w mojej robocie to idealiści zawsze próbują mnie zabić za swoje przekonania. - Padało coraz bardziej,a wioskowy idiota coraz szybciej bębnił po harleyu. - Wsiadaj, przyda ci się łyk mojej specjalnej kawy. Chcesz tabletkę tylenolu, tylko na receptę? Musi cię cholernie boleć twarz. Wsiedli do rovera. Delaney włączył silnik, przesunął dźwignię ogrzewania. Młodzieniec ostrożnie zdjął kask. Jedno spuchnięte ucho było dwa razy większe od drugiego. Wziął tabletki wytrząśnięte przez Delaneya z buteleczki i popił kawą. - Wpadliśmy na tłum ludzi Stiffela. Gonili kilku Turków... Może pan sobie wyobrazić dalszy ciąg. Nikt nad nimi nie panuje, są bardzo dobrze zorganizowani, zyskują coraz większe poparcie. - Skrzywił się, gdy gorąca kawa sparzyła świeże pęknięcie dolnej wargi. - Istnieją dowody na to, że różne grupy neonazistowskie łączą się ze sobą. - To ty tak mówisz. Ale już zainteresowałem tym, kogo należy, rozu- miesz? - To logiczne. Nielogiczna jest odmowa udzielenia nam pomocy... - Spod opuchniętej powieki pojawiło się oko - wystraszone, niespokojne. - Tych ludzi trzeba powstrzymać. - Uspokój się. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby im sprzedać ten pomysł, który wydaje się trochę naciągany. - Historia też wydaje się naciągana - żachnął się chłopak. - Po prostu taka jest biurokracja, jeśli cię to pocieszy. Wypij kawę do końca. - Amerykanie nigdy nie wiedzą, czego chcą -mruknął, ogrzewając dłonie o plastikowy kubeczek. - Doprawdy? Wiedzieliśmy, czego chcemy, w latach wojny. Spytaj się paru przyjaciół twojego starego. Kiedyś zawsze wiedzieliśmy, co robić... - To było kiedyś - prychnął z lekceważeniem. - Kiedy§, gdy wiadomo było, co znaczy dobro, a co zło. Jednak dla ciebie to zbyt trudne, prawda? - powiedział Delaney z westchnieniem. - Drogi przyjacielu, wspomniałeś, że spotkanie w tej dziurze będzie dla mnie bardzo ważne. Jak dotąd nic ważnego nie usłyszałem. - Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu, kryjącym się pod długimi, zwisającymi wąsami. Delaney zawsze nosił starą, wełnianą, ciasno przylegającą do czaszki czapkę, przez co jego ciemna od opalenizny twarz o grubych rysach wydawała się szczególnie niemiła. Zawsze też pachniał psem. Chłopak wyciągnął spod skórzanej kurtki wypchaną kopertę. - Choćby za to pańscy przyjaciele powinni nam pomóc, choćby tylko za to. - Na zewnątrz zapadł już mrok. Pies wciąż miotał się przy metalowych drzwiach szopy. Z garażu dolatywała muzyka rockowa. - Idę już. Nie mogę spóźnić się na spotkanie. - Jesteś bardzo zajęty. Przez cały dzień masz jakieś spotkania. Wracasz do Berlina? - Tak. Mieszkam z rodzicami. - Nie pieprz. Gdyby twój ojciec wiedział, co robisz... - Niech się pan nie martwi o mojego ojca. - Co jest w kopercie? - Zapłacił bym za to życiem. Nie mogę zostać, aby panu cokolwiek wyjaśniać. Muszę iść. - Otworzył drzwi. - Odezwę się. - Oczywiście, wcale w to nie wątpię. Delaney obserwował, jak chłopak przekłada nogę przez motocykl, kopie rozrusznik, a potem siada wygodnie, gdy tylko silnik zaczął pracować. Bon voyage, przyjacielu. Przejechał przez kilka kałuż, rozbryzgując fontanny błotnistej brei. Delaney pogrzebał w fajce, wytrząsnął ponownie popiół i jeszcze raz nabił. Zapalił i zaciągnął się powoli, z namysłem. Zastanawiał się, jak długo ten dzieciak pożyje przy takich facetach jak Joachim Stiffel, biegających po okolicy z pałkami i nożami. Zabili Turka, jakiegoś chłopaka, który pewnie nigdy nikogo w życiu nie skrzywdził, a wszyscy wiedzieli, kto to zrobił. Poza Polizei. Za nic nie sprzedałby Kartowi-Heinzowi Schmidtowi ubezpieczenia na życie. Delaney nie otworzył koperty do chwili, aż znalazł się niedaleko domu. Zjechał na pobocze i wyciągnął latarkę. Zerknął do środka. Dzieciak wystukał na maszynie raport. Przekazał mu następną część "Spartakusa". Nazajutrz wyśle to faksem. Na numer grzecznościowy w Georgetown. Wbrew pozorom była to najbezpieczniejsza droga. Ned Cheddar mógłby się domyślić. Nie trzeba było być geniuszem, aby zrozumieć, że coś się szykuje. Dreiser, szofer, spojrzał na nią przeciągle, z dezaprobatą, kiedy powiedziała mu, że nie będzie jej potrzebny. Lise Koller wyminęła go, trzymając w ręku kluczyki do porsche carrera, identycznego jak jej córki. Kilka tygodni temu musiała wygłosić do niego kazanie, a potem zwróciła się do Wolfa. Być może nie jest całkiem zdrowa, ale jeszcze jej nie zamknęli w szpitalu i dopóki tego nie zrobią, ma zamiar jeździć samochodem. Wolf się wycofał. Wiedziała, że rozmawiał z Fritzem Giseviusem o tym, że miewała chwile utraty pamięci i całe dni spędzała w otumanieniu. Domyślała się, co musiał mu odpowiedzieć. Poszła do innego lekarza, przyjaciela Eriki. Ów młody człowiek przyznał, że nie jest specjalistą, ale zapewnił, że Lise nie ma guza mózgu, czego najbardziej się obawiała. Nie potrafił postawić diagnozy; symptomy były podobne do początku choroby Alzheimera, ale jeszcze raz podkreślił, że nie jest specjalistą. Istniały również inne możliwo- ści. Zaproponował jej konsultacje u najlepszego lekarza w Niemczech, a nawet w Europie. Oczywiście u Fritza Giseviusa. Uświadomiła sobie, że Fńtz jest specjalistą od tego rodzaju chorób, ale gdy pytała go diagnozę, wił się jak piskorz. Lise Koller uważała, że Fńtz za bardzo duszą i ciałem należy do Wolfa, aby mu całkowicie ufać. Wolf go kontrolował - bez względu na powody - tak jak kontrolował cały swój świat. Nigdy nie była pewna, o co chodzi Wolfowi. Po dwudziestu latach małżeńst- wa otaczała ją pustka; nie wiedziała, w co ma wierzyć, jednego była pewna: nie może ufać Wolfowi. A Fritz był człowiekiem Wolfa. Choroba pozbawiła ją ducha walki. Fritz zaordynował jej jakieś nowe zastrzyki, które podobno miały odwrócić skutki niedoboru białka wywołują- cego czasem symptomy zbliżone do choroby Alzheimera. Czuła się tak, jakby przyparto ją do ściany. Nie miała wyboru, musiała próbować wszystkiego, a jeśli leki zapisywał Fritz, to trudno. W niektóre dni - te dobre - nabierała pewności, że terapia skutkuje. Złe zamieniały się w ciemną otchłań. Przeraża- jącą. Wtedy szukała u Eriki pomocy, nadziei, chociaż nie podzieliła się z córką złą wieścią. Teraz martwiła się, że od kilku dni nie może porozumieć się z Eriką. Było to bardzo dziwne. Wczoraj pojechała do Cafe Einstein na cotygodniowe spotkanie, na ploteczki, ale Erika się nie pokazała. Nikt nie podnosił słuchawki w jej mieszkaniu. Zadzwoniła do galerii, ale tam też nie wiedzieli, gdzie jest Erika, nie powiadomiła ich, że będzie nieobecna. Lise nie mogła już dłużej czekać. Nie lubiła występować w roli wtrącającej się we wszystko matki, ale musiała ją znaleźć. Wszystko jedno jak. Zostawiła za sobą ogromny dom w Grunewaldzie. Czuła przez skórę wibrację samochodu. Po kilku dniach mżawki wreszcie przestało padać. Szare chmury wisiały nad jesiennymi drzewami. Niektóre, o ciemnych liściach, wydawały się zadumane, inne przypominały szkielety. Droga była śliska. Myśli przytłaczały Lise. Czy traci rozum? Czy to naprawdę się z nią stanie? Poszła do biblioteki i wiele przeczytała o tej chorobie, poznała przerażającą prawdę, ale w dobre dni wszystko wydawało się koszmarnym snem. Potem nie pamiętała kilku dni i to już nie był sen. Naprawdę traciła rozum... A teraz Erika... Gdzie się podziewa? Jak mogła tak po prostu zniknąć? Lise przyszedł do głowy Karl-Heinz, nowy chłopak Eriki, ale nie potrafiła znaleźć powodu, dla którego Karl-Heinz mógł doprowadzić do zniknięcia Eriki. Niewiele o nim wiedziała. W pewien sposób uważała tę znajomość za przelotną. Karl-Heinz nie wyglądał na chłopca, którego Erika chciałaby przyprowadzić do domu. Nie był chłopcem, którego Lise wybrałaby swojej córce. Ale, mój Boże, przecież to nic strasznego, że Erika umawiała się z nim na randki. Przekonywała się, żeby się pocieszyć. Zatem gdzie jest Erika? Dlaczego nie zadzwoniła do galeńi? Lise właśnie przekroczyła pięćdziesiątkę, ale nadał była uderzająco piękną kobietą. Jej jasnobrązowa fryzura z pasmami barwy miodu była dziełem artysty. Rozwiewała się, gdy szła. Z takimi włosami nie wyglądała na kobietę odmładzającą się za wszelką cenę. W rezultacie, dzięki zadbanej twarzy, drobnym nacięciom i naciągnięciom w doskonałej szwajcarskiej klinice, gładkiej skórze, idealnym koronkom na zębach, wspaniałej figurze, wyglądała na kobietę po trzydziestce. Nosiła ubrania z domu mody Chanel i od Balenciagi - kupowała je tam od lat. Dziś włożyła kostium w kolorze ciemnej pomarańczy od Chanel, dó tego pantofle barwy kości słoniowej, kolczyki i bransoletki. Krótka spódnica odsłaniała zgrabne, silne nogi. Płaszcz kupiła u Joopa. Skórzany, z mnóstwem frędzli na szwach, trochę w stylu Tańczącego z wilkami. Okulary przeciwsłonecz ne zaprojektował Claude Montana. Na przyjęciu czy balu, z pewnej odległości, w przyćmionym świetle, wciąż robiła wrażenie. Jednak uroda nie broniła Lise przed tym, co działo się z jej mózgiem, a płacz w samotności nie miał dobrego wpływu na cerę. Kiedy obejrzała dokładnie twarz w lustrze, poczuła się wstrząśnięta tym widokiem. Kilka ostatnich miesięcy, gdy czas zaczął wymykać się spod kontroli, odcisnęło swe piętno na jej twarzy. Oczy straciły blask. Ból wyrzeźbił 22 23 zmarszczki w kącikach ust. Na policzkach drżały mięśnie zaciskające szczęki. Sprawiała wrażenie czujnej, napiętej, zmęczonej, jakby stała czujność mogła odsunąć to, co nieuniknione. Nigdy nie wiedziała, co przyniesie następny dzień. Czasem wydawało jej się, że żyje wspomnieniami należącymi do kogoś innego. Wydawało jej się, że pamięta bombardowanie Londynu, Bitwę o Anglię; ukrywa się pod stołem, gdy Luftwaffe niszczyło miasto; widzi sufit rozsypujący się nad głową jej matki, dym i kurz... Jednak nie przypominała sobie śmierci matki. Była wtedy za mała. Ciągle wędrowała gdzieś myślami. Czasem Wolf szarpał ją i mówił, że krzyczała. Niekiedy wydawało jej się, że jest w kabinie spitfire'a i leci nad kanałem La Manche. Nurkuje i ucieka przed messer- schmittami, strzela do nich z karabinów maszynowych, ale tego nie mogła pamiętać. Nigdy nie była w kabinie spitfire'a. Wiedziała tylko, że jej ojciec zginął w czasie Bitwy o Anglię; był Amerykaninem latającym w RAF-ie, dlaczego jednak krąży to jej po głowie? Po co? Tajemnica kryła się w jej mózgu... Gdyby mogła komuś zaufać. Gdyby mogła zaufać Wolfowi... Została jej tylko Erika. Postawiła porsche na chodniku pokrytym mokrymi liśćmi. Jak zwykle w pomieszczeniu dozorczyni nikogo nie było i poszła prosto do małej, samoobsługowej windy. Był to stary budynek, zniszczony w czasie wojny, a potem bardzo starannie odrestaurowany. Spokojny, suchy chłód i stale unosząca się woń świeżego tynku przywodziły jej na myśl Wolfa. Budynek należał do niego, tak jak wiele innych. Dawno temu, gdy je odnawiał, pomagała mu przy wyborze odpowiedniego projektu dekoracji wnętrz, dużo czasu spędzała z tynkarzami, cieślami i elektrykami. Być może niegdyś czuła coś do Wolfa, wówczas gdy odrzuciła prawdę o sobie i o nim. Teraz wszystko wróciło. Wiedziała, że nie może mu ufać. Dostrzegła to dzięki Erice. Miała własny klucz do mieszkania córki, który otrzymała od niej pod warunkiem, że nigdy nie da go Wolfowi. Erika głęboko nienawidziła ojca, tym bardziej że uwielbiała go jako dziecko. Erika podobna była do swojej matki i całkiem dobrze się ze sobą rozumiały. Wystrój wnętrz tych pokoi niepokoił Lise. Zastanawiała się, co by powiedział o tym psychiatra. Oślepiające neonowe cyfry, oświetlona sterta gruzów, cień na ścianie. Wrażenie rozbicia, brak głębi sprawiały, że Lise czuła się tak, jakby to jej własny rozstrzaskany umysł został wystawiony na widok publiczny. Jednak rozumiała Erikę, tę jej wrażliwość, której brakowało w jej własnym życiu. Kochała córkę jak nikogo innego na świecie. Gdy tylko weszła do pokoju, zrozumiała, że mieszkanie jest puste. Gdzie może być Erika? Lise stanęła przy oknie, Patrzyła na biegnącą w dole ulicę. Zawsze wiał tam wiatr. Powoli przeniosła spojrzenie na olbrzymią fotografię kwadrygi na szczycie Bramy Brandenburskiej, na galo- pujące, bijące kopytami olbrzymie konie, poganiane okrzykami bogini zwy- cięstwa. Dokąd wyjechała? Na tak długo? Bez słowa? Podeszła do szklanej tafli, której Erika używała jako biurka, przerzuciła papiery, zajrzała do kalendarza. Żadnego wyjaśnienia. Eriko! Kochana Eriko! Gdzie jesteś? Bez planu krążyła po pokojach. Sprawdziła ekspres do kawy. Był zimny. Poszła do sypialni. Łóżko było posłane, ale narzuta ściągnięta i pognieciona, jak gdyby położyła się, przykryła kocem i nie mogła usnąć. Po szybach spływały krople deszczu. W łazience paliło się światło. Podeszła do drzwi i sięgnęła do wyłącznika... Wszędzie krew. Na lustrze, na porcelanowej umywalce. Zakrzepła kałuża na podłodze. Lise poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Oblał ją zimny pot. Czuła, że pada. Siedzieli tak samo jak przed trzema tygodniami, lecz teraz rozmawiali o Erice. O trzy tygodnie zbliżyli się do "Spartakusa". Zaczynało brakować czasu. Fritz Gisevius próbował zapanować nad sobą. Nadal martwił się o stosunki między Wolfem Kollerem a jego córką oraz wpływem, jaki na nie wywrze śmierć Lise Koller. Gisevius zawsze był zależny od Wolfa Kollera, polegał na jego sile woli, potędze intelektu i charakteru, na tym, jak niezwykłą władzę dawały jego pieniądze. "Spartakus" miał być kulminacją i doktor nie chciał ryzykować niepowodzenia planu. Już nie trzeba było się przejmować, że zniszczy wszystko jakiś nieodpowiedzialny, nieprzewidziany wybuch Lise. Natomiast Erika to zupełnie coś innego. - Czy wytrzyma? -doktor zapomniał o cygarze, które żarzyło się w krysz- tałowej popielniczce. - Przepraszam, ale pewne pytania trzeba postawić. Czy poradzi sobie z chorobą Lise i skutkami "Spartakusa"? - Mówił cicho i łagodnie. Wiedział, kto jest w tym .pokoju najważniejszy; niczego by nie zyskał, wywołując furię, zawsze drzemiącą w Wolfie. - Nie wiem. Tak bardzo mnie nienawidzi. Nie mam z nią kontaktu, Fritz. - Czy możesz jej zaufać? Koper przymrużonymi oczami wpatrywał się w obraz Siegfrieda. - Tak jak Lise. Kto wie, co mogą powiedzieć lub zrobić... Lise zatruła jej umysł. - Wolf Koller wzruszył ramionami. - A ten chłopak, Karl-Heinz... Wywiera na nią jak najgorszy wpływ. Nie mam jednak kryształowej kuli, Fritz. Niczego nie można być pewnym, jeśli chodzi o rodzinę. - Istnieje ryzyko... wiesz o tym. - Gisevius w porę dostrzegł burzę zbierającą się w oczach Wolfa Kollera i zmienił temat. - Pozostaje jeszcze kwestia poinformowania Lise o jej stanie... - Nie, to wykluczone. Kto wie, co mogłaby wtedy wymyślić? - Tak, tak... ale może chciałaby się przygotować. Wolf, stary przyjacielu, to nie będzie łatwe. - Wiem. Polegam na tobie w tej sprawie. Gisevius z powagą pokiwał głową. Wolf Koller wyciągnął przed siebie długie nogi. Garnitur w paseczki z londyńskiego sklepu Huntmana przy Savile Row był pognieciony. Ten najlepiej ubrany w Berlinie mężczyzna bardzo przeżywał chorobę swojej żony. Rzadko wpadał w nastrój do zwierzeń. Zawsze odgrywał rolę starszego partnera w stosunkach z Giseviusem. Leżało to w jego naturze. Jednak czasem nawet Wolf Koller musiał się komuś wyspowiadać. I za każdym razem był to Fritz Gisevius. - Nie wiem... nie jest szczęśliwa. Śmierć może być dla niej wybawieniem. Nigdy nie była szczęśliwa. Nasze małżeństwo niemal od samego początku stanowiło dla niej ciężką próbę. Już dawno temu obróciła się przeciw mnie. A przecież to ja wyciągnąłem ją z bagna, w jakie zamieniła swoje życie; to ja czekałem na nią, gdy dwadzieścia lat temu zginął Gunter Brendel. To ja uczyniłem krok w jej kierunku i podałem jej rękę. Jednak nigdy nie była szczęśliwa, nigdy nie chciała mi przebaczyć, że ją uratowałem. Bo beze mnie skończyłaby wtedy ze sobą. Kobiety to prawdziwe potwory! Znałem tylko jedną kobietę, która nie była potworem, jedyną, która mnie kochała... Było to dawno temu, prawda, Fritz? - Tak, bardzo dawno temu. Pozwól, że ci przypomnę, iż to ona zamierzała skończyć z tobą. - Gisevius skrył się przed przyjacielem za chmurą dymu z cygara. - Nie miałeś szczęścia do kobiet, Wolf. Niestety taka jest prawda. - Uważam, że postępujemy słusznie. - Wolf westchnął przygnębiony. - Nie mogę już ufać Lise. Bóg wie, co mogłaby o mnie powiedzieć... Nie mam pojęcia, jaką truciznę sączyła jej Erika. Zatruwały się nawzajem... -Pokręcił głową ze zdumieniem nad tym niezwykłym zjawiskiem. - Kobiety - po- wtórzył - to potwory. Gisevius czekał. Wyczuwał nastroje Kollera, znał ich gwałtowną zmienność. - Ona ma jakąś rodzinę w Stanach - odezwał się wreszcie. Nie chciał drążyć tego tematu, ale trzeba było wszystko załatwić. - Chodzi ci o brata, którego nie widziała od dwudziestu lat? - Wzruszył lekceważąco ramionami. - O tego, który tak namieszał dwadzieścia lat temu. - Kiedy uratowałem ją z bagna, w które zamienił jej życie... - Może chciałaby go zobaczyć jeszcze raz. - Nigdy o nim nie mówi. Może choroba skasowała jej pamięć... - Nie pozwól, aby się z nim spotkała, Wolf. Mogłoby jej wpaść do głowy... Nie wyszłoby z tego nic dobrego. Kategorycznie się temu sprzeciwiam. Koller skinął głową. - Tak, tak, wiem, że nie może go zobaczyć. To zamieszanie sprzed dwudziestu lat, gdy zabito Brendela... - Był zmęczony, jego głos nie miał zwykłej mocy. - Jej brat uczestniczył w tym, mogłoby się jej wszystko przypomnieć.., a Bóg jeden wie, co powiedziała Erice... - Wstał wysoki i smukły. Poprawił marynarkę. Był już w nieco lepszym nastroju. - Dałeś mi dobrą radę, Fritz. Wiem, że mogę ci zaufać i postąpisz wobec mojej żony właściwie. Dziękuję ci. - Odwrócił się i przeszedł przez pokój, mijając globusy i szafy z książkami. Otworzył ciężkie drewniane drzwi, przystanął, spojrzał na Giseviusa i odszedł. Kiedy Lise ocknęła się, przypomniała sobie, że przedtem na chwilę odzyskała świadomość i zdołała zadzwonić do biura Wolfa. Przełączono ją na numer w samochodzie. Wtedy znowu straciła przytomność. Teraz usłyszała nagle jego spokojny, zimny głos. Wymyślał komuś. Na chwilę otworzyła oczy i zobaczyła mężczyznę o szpakowatych, ostrzyżonych na jeża włosach. Był to szef ochrony Wolfa, ale nie mogła sobie przypomnieć jego nazwiska. Powie- dział coś cicho i Wolf położył mu rękę na ramieniu w przyjacielskim geście. Moment serdeczności w ataku zimnej furii. Wtem przypomniała sobie zakrwawioną łazienkę i poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Nie znalazła ciała. Na zimnych kafelkach nie było martwej Eriki. Lise uczepiła się tej myśli. A więc jeszcze była nadzieja. Ktoś ją znalazł, pomógł jej, zabrał gdzieś... do szpitala. To oczywiste. Trzeba sprawdzić wszystkie szpitale. Prywatne kliniki. Każde miejsce, gdzie mogła znaleźć opiekę. - A co z policją? - usłyszała głos ochroniarza. - Nawet słówko nie może do nich dotrzeć. To moja córka. Córka Wolfa Kollera. - Z całym szacunkiem, Wolf, ale jeśli chcesz znaleźć swoją córkę, musisz skontaktować się z policją. - Ochroniarz mówił do Wolfa po imieniu, znali się od dawna. - To ostateczność. Przecież sam znalazłeś nóż pod szafką w łazience i udowodniłeś mi, że są na nim tylko jej odciski palców... więc nie chodzi o morderstwo. Nie musimy wzywać policji. - Jednak dysponujemy ograniczonymi środkami. Mogę kazać Sebastia- nowi, aby skierował swoich ludzi do tej sprawy, chociaż szukanie zaginionych dziewczyn to nie ich specjalność. - Powiedz mu, żeby ją znalazł. Ma robić, co mu się każe. A jeśli będziemy musieli wezwać policję, to wiesz, kogo chcę. - Wiem, Adlera. - Nie stój tak, znajdź moją córkę. Leżała nieruchomo na kanapie. Głosy gdzieś przepływały obok. Po upadku na podłogę bolała ją głowa. Wolf przyklęknął przy niej. - Jak się czujesz, kochanie? Możesz mówić? - Oczywiście, ale nic z tego nie rozumiem. Próbowała się zabić... - Tego jeszcze nie wiemy. Nie bądź taka melodramatyczna. Spróbuj się opanować. To mógł być wypadek. Nie wiemy. - Bzdury. Nie obierała kartofli... - Nie wiedziałaby, jak to zrobić. Tu się z tobą zgadzam. - To bez znaczenia. - Lise, co z tobą? Poznajesz mnie? - Tak, Wolf -odburknęła zniecierpliwiona. -Poznaję cię. Nic mi nie jest. Chcę wrócić do domu. Pojadę samochodem. - Nie sądzę, żeby było to rozsądne, kochanie. - Nie trać energii na straszenie mnie. Znajdź moją córkę. I nie przejmuj się tym, jak wrócę do domu. Wstała z kanapy. Wolf chciał jej pomóc, ale się odsunęła. Dwóch ludzi krążyło w pobliżu. Jeden szeptał coś do białego telefonu. Wolf poszedł za nią, zastanawiając się, czy Lise się nie załamie. - Pada deszcz. - Spoglądał na nią wyczekująco. -Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Wiedziała, o co mu chodzi. Deszcz nie miał z tym nic wspólnego. Odwróciła się i zdecydowanym krokiem wyszła z mieszkania, powiewając połami skórzanego płaszcza. Jeśli jej córka była martwa, jeśli się zabiła, to ona się na nim zemści. Jeśli Erika nie żyje, zabije Wolfa Kollera. Korzystając z tego, że umysł tym razem jej nie zawodzi, przemyślała plan działania. Czas był jej wrogiem. Nigdy nie potrafiła przewidzieć, kiedy straci świadomość. Kiedy zapomni o wszystkim. Musiała działać szybko. Musiała się z kim§ zobaczyć. Niemal cudem przypomniała sobie jeszcze o kimś, komu mogła zaufać. Przynajmniej taką miała nadzieję. Było coś dziwnego w Clincie Kikoyu, ale nie każdy to dostrzegał, a w każdym razie nie potrafił tego określić. Był całkiem miłym facetem. Nigdy nie powiązano go z żadną aferą czy skandalem, a jednak zawsze sprawiał wrażenie, że ukrywa jakąś tajemnicę. Mieszkańcy Dallas nie mieli skłonności do zadawania zbyt wielu pytań, zwłaszcza ludziom tak bogatym jak Kilroy. Jego zmarła żona należała do stałych klientów Neimana Marcusa. Często ich widywano w Turtle Creek na meczach futbolu amerykańskiego. Clint Kilroy należał po prostu do licznej grupy osób z niejasną przeszłością, co nie dziwiło nikogo w Teksasie. Clintowi o