Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny |
Rozszerzenie: |
Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Getner Jacek - Detektyw Jacek Przypadek (6) - Śmierć nadejdzie w urodziny Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Niniejsza powieść jest zmienioną i uzupełnioną wersją książki
Jacka Getnera „Pan Przypadek i kobietony” (Warszawa, 2017)
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Jacek Getner, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Iwona Huchla
Korekta: Agnieszka Mańko, Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © fillvector, © yulialavrova,© dmvector, © vectorchef/123 RF
Zdjęcie Jacka Getnera: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-09-2 (EPUB); 978-83-67388-10-8 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
tel:691962519
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Strona 4
SPIS TREŚCI
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Strona 5
ROZDZIAŁ I
Niewiasty,
które nienawidzą niewiast
Kondukt żałobny składał się głównie z kobiet wyglądających jak mężczyźni i z mężczyzn
przypominających kobiety. Podążał wolno główną cmentarną aleją, ledwie tylko
przyprószoną nocnym śniegiem, za urną z prochami zmarłej. Mijał po prawej grobowiec
Bieruta i innych zasłużonych dla słusznie minionej jakiś czas temu epoki. Nastrój jego
uczestników trudno było nazwać radosnym, ale też nie sposób było powiedzieć, że są
smutni. Byli raczej zafrasowani tym, jak bardzo zmieni się teraz ich życie.
Niektórzy przyszli tu bardziej z obowiązku, gdyż ich nieobecność na pogrzebie Indży
Wasowicz zostałaby na pewno zauważona. Inni mieli nadzieję, że spotkają kogoś ważnego,
kto po śmierci znanej feministki, obrończyni praw zwierząt i kobiet, zastąpi ją w roli ich
patrona pomagającego w karierze. Jeszcze inni szczerze żałowali zmarłej, pieszczotliwie
zwanej Słonicą. Nie miało to żadnego związku z jej sylwetką, ale ze znakomitą pamięcią,
nazywaną przez złośliwych pamiętliwością.
Niektórzy się nawet zastanawiali, czy to czasem nie przez nią musiała opuścić ten łez
padół. Wiedzieli doskonale, ilu osobom zaszła za skórę i jak wielu ludzi jej nienawidziło.
A sprawa jej zabójstwa, mimo intensywnego śledztwa, wciąż pozostawała niewyjaśniona.
Denatkę znaleziono z pilnikiem do paznokci wbitym w szyję – wykrwawiła się na śmierć.
Na eleganckiej perłowej rękojeści narzędzia zbrodni znajdowało się mnóstwo odcisków
palców, ale wszystkie pojawiły się tam prawdopodobnie w trakcie nieudanej akcji ratowania
Indży przez jej współpracowników. Policja na razie niczego nie ustaliła.
Uroczystość pogrzebowa, jak na feministkę przystało, była świecka. Kiedy urna
z prochami Indży spoczęła w grobowcu pułkownika Wasowicza, nikt nie modlił się za duszę
zmarłej. Zresztą większość zebranych i tak miałaby spory problem z wypowiedzeniem
jakichkolwiek słów modlitwy, gdyż jeśli nawet kiedyś je znała, to dawno już zapomniała.
Dlatego wszyscy tylko skłonili głowy i uczcili pamięć zmarłej minutą ciszy. Po niej chętnie
wróciliby do swoich codziennych obowiązków. Zwłaszcza że lekki mróz szczypał ich
w policzki i nogi. Szczególnie mężczyzn, którzy w większości mieli tenisówki włożone na gołe
stopy. Jednak zgromadzeni nie drgnęli, gdyż czuli, że przyjdzie im jeszcze wysłuchać
pożegnalnego przemówienia.
Wygłosić je miał Bonifacy Barszczyk, idący czy raczej wlekący się od cmentarnej bramy
tuż za urną z prochami. Zapewne nie dałby rady dotrzeć aż do grobowca, gdyby nie silne
męskie ramię jego przystojnego przyjaciela, znanego recenzenta literackiego Ryszarda
Karwowskiego. Tylko dzięki niemu nie rozkleił się do szczętu i starał się jakoś trzymać, gdy
Strona 6
urna z prochami zjeżdżała w głąb grobowca. Dlatego teraz wszyscy czekający
na przemówienie spodziewali się raczej, że mówca najdalej po kilku słowach kompletnie się
załamie. O ile w ogóle da radę wydusić z siebie cokolwiek.
Tymczasem Bonifacy Barszczyk zebrał się w sobie, przełknął ślinę, a z jego oczu zamiast
łez wystrzeliły błyskawice.
– Zebraliśmy się tu dzisiaj wszyscy, żeby cię pożegnać, Indżo. Większość z nas nie wierzy
w życie pozagrobowe i myśli, że śmierć zakończyła twoje życie. Tak jednak nie będzie. Wciąż
będziesz żyła w licznych dziełach, które pozostały po tobie. W naszym żalu, że cię tu nie ma.
I w świadomości tego, co cię zabiło. – Po tych słowach Bonifacy Barszczyk omiótł
spojrzeniem zgromadzonych wokół grobu.
Prawie wszyscy spodziewali się, że jego wzrok zatrzyma się gdzieś pomiędzy stojącymi
obok siebie Edytą Staniec a Katarzyną Bieńkowską, przyjaciółkami i wiceprezeskami fundacji
FuRiA, ukochanego dziecka Indży Wasowicz, które jako ostatnie widziały zmarłą, a wkrótce
miały zacząć walkę o przejęcie schedy po niej. Lecz Bonifacy Barszczyk utkwił wzrok w Oli
Bogdańskiej, młodziutkiej asystentce Indży o cokolwiek szalonym i dziwnym spojrzeniu,
opierającej się o Aldonę Luzyńczyk, sekretarkę w fundacji. I dopiero gdy się wystarczająco
na nią napatrzył, kontynuował swoje przemówienie.
– Tak, wiem, policja wciąż nie znalazła sprawców. Jednak chyba nikt z nas nie wątpi,
że to była zbrodnia z nienawiści. Nienawiści do poglądów Indży, do jej zaangażowania
w walkę o lepszy, sprawiedliwszy świat przyszłości. Dlatego jest to wielkie wyzwanie dla nas
wszystkich, żebyśmy nie pozwolili, by sprawca tej zbrodni pozostał bezkarny. Obiecuję ci,
Indżo, że zrobię wszystko, aby gorzko pożałował tego, co zrobił...
Delikatne drożdżowe bułeczki wypiekane przez panią Irminę Bamber miały w sobie ledwie
jakieś wspomnienie słodyczy, złamane na dodatek szczyptą soli dodawanej do ciasta. Dlatego
gdy jadło się je zaraz po wyjęciu z piekarnika, trudno się było nimi nasycić, bo były
puszyste, lekko tylko przyrumienione i bez problemu można było po kolei wepchnąć ich
aż sześć do ust. Jacek opychał się nimi teraz bez opamiętania, wykorzystując tę właśnie
chwilę, gdy były ciepłe i najpyszniejsze. Pani Irmina, która przed minutą przyniosła je
na gorącej jeszcze tacy do mieszkania detektywa pod numerem czternastym, przyglądała mu
się z zadowoleniem, ale również z lekkim niepokojem.
– Będą cię oskarżać o szerzenie dziecięcej pornografii?
– Tak. W końcu na moim kanale w Internecie przez kilka godzin leciał film, na którym
pan Klempuch zabawiał się... – Urwał, bo zarówno jemu, jak i pani Irminie zrobiło się
niedobrze na samą myśl o tym, co nagrywał w wolnych chwilach słynny multimilioner
i lichwiarz, a prywatnie wróg numer jeden Przypadka. – Ale to jego powinni ścigać, a nie
ciebie! – obruszyła się pani Irmina.
– Jego teoretycznie też przecież ścigają. Sama pani słyszała, jak prokurator Sapkowska
zapewniała w telewizji, że dołoży wszelkich starań, by go przesłuchać. – Uśmiechnął się
i dodał pod nosem dwuznacznie: – Chociaż pewnie bardziej się skupi na pytaniach, które chce
zadać mnie, a nie panu Klempuchowi.
– Tylko że on się rozpłynął nie wiadomo gdzie.
– Na jakiś czas pewnie musi się ukryć za granicą. W naszym zacofanym kraju ludzie
na szczęście jeszcze nie akceptują nowoczesnych i postępowych form spędzania wolnego
czasu przez pana Klempucha – dodał ironicznie, a potem uśmiechnął się smutno. – Ale gdy
wszystko się uspokoi, na pewno o sobie przypomni.
Strona 7
– Mam nadzieję, że wtedy wpakują go do więzienia!
– Chciałbym w to wierzyć, ale...
Dzwonek do drzwi Jacka, jak przystało na właściciela mieszkania o konserwatywnych
poglądach, wydawał nieskomplikowany dźwięk, który można by zapisać onomatopeicznie
po prostu jako „drrrrr”. Teraz jednak ktoś postanowił nie zadowolić się przyziemnością tego
odgłosu i naciskał dzwonek tak, jakby wybijał na nim takt marsza imperialnego
z Gwiezdnych wojen. Nie był to zresztą jedyny dźwięk, gdyż jednocześnie ktoś mocno pukał
do drzwi. A kiedy dzwonek i pukanie umilkły, z korytarza odezwały się kłócące się głosy.
– Roman, ty już kompletnie oszalałeś?! Chcesz sąsiada wystraszyć tym marszem?!
– Bardziej się przestraszy twojego walenia do drzwi, Gabryśka!
– Ja tylko delikatnie pukam. Wszyscy nasi znajomi mówią, że ja delikatnie pukam, a ty
bez opamiętania naciskasz te dzwonki.
– Pukania czasem ludzie nie słyszą...
– Czym mogę panom służyć? – Sąsiedzi spod trzynastki nie usłyszeli, kiedy Jacek
otworzył drzwi i stanął w nich razem z panią Irminą. Mężczyźni zmierzyli ją lekko
niechętnym wzrokiem, a Roman bąknął:
– My do pana detektywa.
– W sprawie morderstwa – dopowiedział jego partner, Gabrysia.
– Jeśli będziesz miał ochotę, to wpadnij po treningu na ciasteczka. – Pani Irmina
zrozumiała, że sąsiedzi woleliby z Jackiem porozmawiać bez świadków. Dlatego minęła ich
bez słowa i szybko wróciła do swojego mieszkania pod dwunastką. A Przypadek zaprosił
gości do pokoju służącego mu za gabinet, gdzie na szklaną kulę należącą do jasnowidza
Ossowieckiego naciągnięty był melonik przypominający nakrycie głowy Herkulesa Poirota.
– Słucham panów.
– Ona tak często u pana bywa? – zapytał Roman.
– Częściej ja wpadam do niej.
– Naprawdę? – Gabrysia otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. – Przecież to taki babsztyl
niesympatyczny.
– Nie znam nikogo bardziej sympatycznego i życzliwego ludziom niż pani Irmina. – Jacek
najchętniej wyrzuciłby obu panów, ale zwyciężyła wrodzona ciekawość, a może raczej
wpojona grzeczność. – Zakładam jednak, że nie o tym chcieli panowie rozmawiać?
– No tak, tak. My o morderstwie Indży Wasowicz.
– To panów znajoma?
– Znajoma znajomego – odparł dyplomatycznie Roman. – Pan oczywiście zna książki
Bonifacego Barszczyka?
– Obiło mi się o uszy to nazwisko. Ale opisy książek nie zainteresowały mnie na tyle,
żebym miał ochotę je przeczytać.
– I słusznie! – poparł go z uśmiechem Gabrysia. – To nie to, co Witkowski. Barszczyk
nawet nie potrafi dobrze opisać porządnego gejowskiego bzykanka.
– Bo tobie tylko jedno w głowie! – skarcił go Roman. – Barszczyk ma dużo większy talent
niż Witkowski!
– No chyba żartujesz! – oburzył się Gabrysia. – Barszczyk jest cienki, nie dorasta
Witkowskiemu do pięt!
– Panowie, mój czas jest cenny... – przerwał im Przypadek.
– O jeny, to za wizytę u pana się płaci? Jak u adwokata? – przestraszył się Gabrysia.
– Za wizytę nie. Za rozwikłanie sprawy morderstwa Indży Wasowicz już tak. Bo o to
wam chodzi?
Strona 8
– Nam nie – zastrzegł się Roman. – Ale Bonifacy koniecznie chciałby dorwać mordercę...
– To dlaczego zamiast pana Bonifacego przyszli do mnie panowie? – Jacek spoglądał
na swoich klientów z coraz większym rozbawieniem.
– Chcieliśmy mu pomóc – wyznał Roman. – On się strasznie gryzie tą śmiercią. Cała jego
kariera wisi na włosku.
– Właściwie to już jest po niej – stwierdził bez ogródek Gabrysia. – Wszyscy wiedzą,
że Indża mu tę jego pisaninkę poprawiała i promowała. A bez niej to żaden z niego literat.
– Jak możesz?! – obruszył się jego partner. – To bardzo utalentowany pisarz!
– Akurat! Bez niej on nie istnieje! Nawet mu ten jego Karwowski nie pomoże tymi
swoimi recenzjami! Dlatego tak jęczy wszędzie, że Indżę zabił ktoś, kto chciał mu zaszkodzić!
Pamiętasz, jak na pogrzebie patrzył na tę jej asystentkę, Bogdańską?
– Co ty gadasz?! W każdym wywiadzie powtarza, że to zbrodnia z nienawiści
i że na pewno faszyści są za nią odpowiedzialni!
– A jak go ostatnio spotkałam w La Conchicie...
– Od śmierci Indży nie byliśmy w La Conchicie – zauważył z niepokojem Roman, a Jacek
uznał, że najwyższy już czas przerwać jedną z wielu niekończących się codziennych kłótni
sąsiadów spod trzynastki.
– Panowie, kwestię odwiedzin w gejowskim klubie wyjaśnicie sobie w domu. Teraz
chciałbym na początek dokładnie zrozumieć wasze zlecenie. Podsumowując: mam znaleźć
mordercę Indży Wasowicz. Was nie obchodzi, kto zabił. Ten, którego obchodzi, nie chce się
zwracać o pomoc do mnie. Zakładam, że zarówno on, jak i wy nie macie zamiaru mi zapłacić.
Na dodatek nie tak dawno opowiadaliście w telewizji, jakim to jestem potworem...
– Przecież nie puścili tego programu! – wyrwało się Gabrysi, ale Roman tylko trącił
ramieniem partnera i pokazał mu kulę jasnowidza na biurku Jacka.
– Czy dobrze panów zrozumiałem? – upewnił się detektyw.
Gabrysia i Roman popatrzyli na siebie niepewnie, jakby zdziwieni pytaniem gospodarza,
a potem odpowiedzieli:
– Właśnie tak. To co, weźmie pan tę sprawę? I najlepiej, jakby pan znalazł winnego
ogolonego na zero.
Bonifacy Barszczyk dawniej był częstym gościem Fundacji Równouprawnienia i Akceptacji,
w skrócie znanej jako FuRiA, lecz od czasu śmierci Indży Wasowicz nie zaglądał tu prawie
wcale. W trakcie wcześniejszych wizyt przesiadywał głównie w gabinecie samej Słonicy,
omawiając z nią treści swoich książek i słuchając jej rad. Bardzo to lubił, gdyż Indża
naprawdę świetnie znała się na literaturze i błyskawicznie potrafiła udzielić mu znakomitych
wskazówek, zredagować kulawo brzmiące fragmenty, poprawić ewidentne błędy językowe
i nielogiczności w konstrukcji. Dzięki niej jego książki stawały się błyskotliwe i miały
zapewnione świetne recenzje feministki. Recenzje absolutnie szczere: w końcu przecież
chwaliła coś, co było również jej dziełem. A sama uważała się za wieki talent literacki, który
nie rozbłysnął w pełni dlatego, że skupiła się na walce o lepsze jutro.
Bonifacemu ogromnie brakowało teraz rozmów o książkach ze swoją mentorką, dlatego
poczciwej pani Aldony Luzyńczyk, sekretarki w fundacji, nie zdziwiło, gdy Barszczyk poprosił
ją o możliwość posiedzenia w gabinecie Indży. Nie protestowała przeciw temu, ponieważ
policja już dawno sprawdziła tam wszystko i pokój ten na razie stał pusty, bo fundacja nie
miała jeszcze nowego prezesa czy raczej prezeski. Miała ona zostać wybrana za dwa tygodnie,
o ile oczywiście Rada Fundacji dojdzie do porozumienia. Głosy rozkładały się w niej równo
Strona 9
i takie same szanse dawano obydwu zastępczyniom Indży: Edycie Staniec oraz Kasi
Bieńkowskiej. Obie miały wielką ochotę na objęcie tej funkcji, ponieważ wiązała się ona nie
tylko z pensją bliską dziesięciu tysiącom złotych netto, lecz także z możliwością zarządzania
wielkimi funduszami, które napłynęły po śmierci Indży jeszcze szerszym strumieniem niż
do tej pory.
Kwestię obsady stanowisk zostawmy jednak na razie na boku i skupmy się na wizycie
Bonifacego, któremu pani Aldona pozwoliła posiedzieć w gabinecie denatki. Zrobiła to
zresztą bardzo chętnie, gdyż właśnie wybierała się na lancz, a dzięki Bonifacemu, który
zapewnił ją, że będzie odbierał telefony, mogła sobie pozwolić na dłuższe wyjście. Nie
mogła dziś liczyć na pomoc asystentki Indży, Oli Bogdańskiej, która pomagała
wiceprezeskom fundacji na odbywającej się tego dnia pod Warszawą konferencji „Wolność –
Równość – Tolerancja”. Można by nawet rzec, że literat przyszedł w najodpowiedniejszym
momencie. I nie potrafiła mu odmówić tej godzinki spędzonej w towarzystwie mebli Indży
Wasowicz.
Zapewne jednak bardzo by się zdziwiła, ujrzawszy, że zaraz po jej wyjściu Bonifacy
przeszedł do gabinetu Oli Bogdańskiej. Spokojnie przeszukiwał szuflady, gdyż wiedział,
że nie musi się spieszyć. Pani Aldona nie wróci wcześniej niż za godzinę, a była asystentka
Indży zapewne w ogóle tu dziś nie zajrzy. Znał doskonale plan konferencji, sam bowiem był
na nią zaproszony. Teraz akurat trwała przerwa na wystawny lancz, a potem przewidziano
jeszcze prawie trzy godziny wykładów. Mógł więc spokojnie szukać skrytki...
Najpierw jednak zainteresował go sam pokój, w którym nie bywał zbyt często, bo nie
należał do ulubieńców jego właścicielki. Miał dwie pary drzwi: jedne od strony korytarza,
drugie od strony gabinetu Indży. Biureczko było dość starannie wysprzątane, panował tu
względny porządek, którego jednak nie sposób było nazwać sterylnym. Bogdańska
z pewnością nie należała do pedantek, choć pracowniczką była sumienną. Lubiła rośliny
doniczkowe, których sporo porozstawiała na szafkach i parapecie. Każdą z niepasującą
do doniczki podstawką, na widok czego esteta Bonifacy nieco się krzywił. Chętnie
zamieniłby miejscami niektóre podstawki, jednak nie powinien zostawiać tu śladu swojej
obecności.
Dlatego tylko z bólem mógł oglądać to wnętrze, przy okazji notując wszystko w pamięci
– nie z powodu tego, że wnętrze to go fascynowało, ale bardziej z przyzwyczajenia. Słynął
z sążnistych opisów miejsc i rzeczy, które zajmowały w jego książkach wyjątkowo dużo stron
i które nieraz były skracane przez Indżę Wasowicz. Bonifacy bardzo tego żałował, bo uważał,
że kunszt jego pióra widać szczególnie wtedy, gdy skupia się na detalu i przez kilkadziesiąt
akapitów odnotowuje każdą ryskę na meblu należącym do bohatera, dorabiając do niej
osobną historię.
Kiedy już obejrzał wszystko, co było do obejrzenia, zaczął poszukiwania skrytki.
Wiedział, że śledczy przeszukujący pomieszczenia fundacji po śmierci Wasowicz nie odnaleźli
jej. Ale on miał informację pochodzącą od zmarłej, dlatego pięć minut później zaglądał już
do wnętrza schowka. Właściwie nie było w nim nic ciekawego, ale o tym uprzedzała go
Indża. Same banalne rzeczy, które nie wiedzieć czemu postanowiła tu ukryć Bogdańska.
„W sam raz pasujące do jej prymitywnego i nieciekawego charakteru” – westchnął
w myślach literat, ale nim zdążył zrobić cokolwiek, usłyszał, że ktoś próbuje otworzyć drzwi
do fundacji. Wprawdzie zamknął je przezornie na klucz pozostawiony mu przez panią
Aldonę, aby nie zaskoczył go nikt przypadkowy, ale ten ktoś najwyraźniej miał własny klucz.
Barszczyk lekko spanikował, gdyż nagle okazało, się że nie ma w ogóle czasu. Zamknął
skrytkę i chciał jak najszybciej wrócić do gabinetu Indży, gdy usłyszał:
Strona 10
– Nie ruszaj się, wiem, że tu jesteś!
Ten okrzyk sparaliżował Bonifacego, który w mgnieniu oka zamienił się w żonę Lota. Nie
drgnął aż do chwili, gdy za jego plecami stanęła Bogdańska i syknęła:
– Jakim prawem pałętasz się po moim pokoju?!
– Zostałem, żeby posiedzieć w gabinecie Indży... Wydawało mi się, że masz otwarte
okno, więc chciałem je zamknąć. Zresztą sprawdź, niczego nie ruszyłem.
– Żebyś wiedział, że to sprawdzę, cioto! A tobie radzę się trzymać ode mnie z daleka!
– Bo co? Załatwisz mnie jak Indżę?! – krzyknął tyleż patetycznie, co histerycznie
Barszczyk.
– Wciąż po niej płaczesz nocami? – zapytała z uśmiechem Bogdańska. – Nie będzie już
komu poprawiać książeczek, nie będzie komu promować? Zostaniesz zerem bez niczego.
Jeszcze jakiś czas polecisz na dawnej sławie, a potem już klops, co?
– Moja nowa książka to będzie bestseller. A ty przeczytasz ją za kratkami! Odpowiesz
za zabójstwo Indży.
– Ciotuniu, coś ci się chyba pomyliło. Po co miałabym zabijać Indżę?
– Chociażby z zazdrości o nią. – Literat Barszczyk przyszpilił asystentkę spojrzeniem, a ona
drgnęła nerwowo. – Indża dobrze wiedziała, że się w niej podkochujesz. Ale ona wolała
facetów.
– Ja też ich wolę – odpowiedziała spokojnie Bogdańska, ale uśmiech znikł z jej twarzy. –
Jakbyś nie zauważył, mam kilkuletnie dziecko.
– Za to ja znam jego ojców. – Tym razem uśmiechnął się Barszczyk i dodał z naciskiem: –
Obu.
– Skąd wiesz?! Oni nie są... – Spojrzała wściekła na Barszczyka i w jednej chwili
zrozumiała, że nie ma sensu zadawać pytań. Stwierdziła więc tylko: – Indża ci powiedziała...
– Nie tylko to mi powiedziała. O wielu sprawach finansowych też mi wspomniała. I to
również mógł być dobry motyw jej zabicia.
– Wynoś się stąd! Natychmiast!
– Pani Aldona pozwoliła mi tu posiedzieć...
– A ja ci każę się wynosić! Gdyby pani Aldona wiedziała, że zostajesz tu, bo chcesz
myszkować po innych pokojach, też by ci nie pozwoliła. Dobrze, że do mnie zadzwoniła.
Od razu wiedziałam, że muszę tu przyjechać.
– I tak za późno. Już znam prawdę. Dlatego radzę ci się przyznać do wszystkiego, zanim
będzie za późno! Masz na to tydzień.
– I co? Mam pójść na policję i powiedzieć, że zabiłam Indżę? – spytała z niedowierzaniem
Bogdańska.
– Nie. Najpierw przyjdziesz do mojej pracowni na Przyjaciółek. Na pewno wiesz, gdzie to
jest. Opowiesz mi wszystko z detalami i sprzedasz prawa do tej historii. Będziesz miała
pieniądze na adwokata, może uda ci się dostać niski wyrok.
– Ty chyba kompletnie oszalałeś!
– Daję ci tydzień. Potem mówię policji wszystko, co wiem.
Barszczyk ruszył do wyjścia, ale odwrócił się jeszcze tuż przed drzwiami.
– Pracuję tam między dziesiątą a piętnastą. – Nagle zauważył ozdobę w nosie
Bogdańskiej. – Ładny kolczyk. Kiedyś już chyba go nosiłaś, ale Indża kazała ci go wyjąć,
prawda? Lecz teraz, kiedy jej nie ma... – Barszczyk z trudem uchylił się przed rzuconym
w jego stronę ciężkim zszywaczem.
Pani Irmina nie pamiętała już, kiedy ostatnio śmiała się tak głośno i serdecznie. Trudno
jednak było nie wybuchnąć śmiechem, słysząc barwny opis wizyty sąsiadów spod
Strona 11
trzynastki, którzy postanowili wynająć detektywa. Kiedy jednak naśmiała się do woli,
stwierdziła nieco bardziej serio:
– Dziwię ci się, że zdecydowałeś się wziąć tę sprawę. Na pewno grosza za nią nie
zobaczysz, a gdy mordercą okaże się znowu ktoś znany, jak zwykle zyskasz sporo wrogów.
– Przecież pani wie, że ja się nie przejmuję wrogami. Chwilowo ubył mi ten
najgroźniejszy, a inni też ucichli. Trochę jakby ktoś im odciął prąd. Czy raczej pieniądze, które
pozwalały im mnie szczerze i głośno nienawidzić.
– To trzeba się cieszyć. Już wystarczająco wiele nieszczęść się stało przez tych ludzi. Jak
sobie wspomnę Małgosię... – Nastrój pani Irminy zmienił się już radykalnie, a w jej oczach
pojawiły się łzy.
– Ja też za nią tęsknię. – Jacek również wyraźnie posmutniał. – Ale cóż, życie toczy się
dalej. A skoro namówiła mnie pani na bycie detektywem...
– Namówiłam cię po to, żebyś zarabiał, a nie pomagał za darmo ludziom, przez których
wrzaski od kilku miesięcy nie mogę spać.
– Spokojnie, pani Irmino, gdy tylko zajmę się tą sprawą i dowie się o tym kilka osób,
nasi sąsiedzi przyjdą mnie prosić, żebym już nie rozwiązywał tej zagadki.
– Dlaczego?
– Bo ludzie są banalnie przewidywalni, pani Irmino. – Przypadek po raz pierwszy
od dawna powtórzył swój ulubiony zwrot.
– Tym bardziej nie rozumiem, po co się do tego bierzesz. Ta Indża cię nie cierpiała, wiele
razy o tym publicznie mówiła.
– Ale wierzę, że rozwiązując zagadkę jej śmierci, będę się świetnie bawił. A ostatnio, jak
pani wie, nie miałem zbyt wielu przyjemności. Jeśli jednak nie chce pani mi pomóc...
– Oczywiście, że chcę, bezwarunkowo – obruszyła się pani Bamber, gdyż podejrzenia
Jacka wydały jej się niedorzeczne.
– Na razie po prostu nie bardzo wiem jak. O samym morderstwie słyszałam niewiele.
Że zabili ją jakoś na początku grudnia, a z pogrzebem zwlekali miesiąc, żeby mieć dostęp
do ciała przed kremacją. No i że znaleźli ją w siedzibie jej fundacji z pilniczkiem do paznokci
wbitym w szyję.
– Bardzo eleganckim i gustownym pilniczkiem, który z pewnością nie należał do niej.
Potwierdziła to zarówno jej asystentka, jak i wszyscy ją znający. Na pilniku znaleziono
wprawdzie mnóstwo odcisków palców, ale pozostawiły je spanikowane współpracowniczki,
które znalazły ciało. Wszystkie po kolei próbowały wyciągnąć pilnik. Nie miało to
większego sensu, bo Indża i tak nie żyła. Ale zanim to zrobiły, przyszedł pan Barszczyk
i zemdlał na widok denatki. Musiały więc na dodatek zająć się ratowaniem jego. Oczywiście
wszystkie ślady zadeptano i policja nie znalazła niczego przydatnego. A odcisków palców
w jej gabinecie były tysiące, bo tam stale ktoś bywał: i bardzo ważne osoby, i wolontariusze.
Zakładam, że panów z policji przeraziła myśl, że mieliby ich wszystkich sprawdzać. Gdyby
udało się zawęzić grono podejrzanych do kilku czy kilkunastu osób... A tak, szukaj wiatru
w polu.
– Ale uważasz, że zabójcą jest kobieta?
– Tak przypuszczam, bo trudno podejrzewać jakiegokolwiek prawdziwego mężczyznę,
że chodzi z pilniczkiem do paznokci w torebce.
– A co sądzi policja?
– Nieoficjalnie, że to zabójstwo w afekcie. A ponieważ ludzi nienawidzących Indży było
na pęczki, więc niełatwo wytypować podejrzanych. Choć oficjalnie śledztwo poszło w stronę
zbrodni z nienawiści. Poszperali trochę w Internecie, znaleźli adresy osób, które się głośno źle
Strona 12
wypowiadały o Indży, zrobili parę pokazowych zatrzymań. Ale nic na nich nie mieli, więc
sąd tych podejrzanych powypuszczał.
– Sporo już ustaliłeś, biorąc pod uwagę, że zlecenie dostałeś godzinę temu. – Pani Irmina
z uznaniem pokiwała głową.
– Nie bierze pani pod uwagę, od kogo jest to zlecenie. Nie ma bardziej rozplotkowanej
grupy ludzi niż geje. Wszyscy nawzajem znają swoje najbardziej intymne tajemnice, których
żadna kobieta nie zdradziłaby innej kobiecie.
– W czym w takim razie mogę ci pomóc?
– Muszę porozmawiać z kimś, kto dobrze znał panią Indżę prywatnie.
– Szczerze mówiąc, w kontaktach w środowisku feministycznym nigdy nie byłam
najmocniejsza – zafrasowała się pani Bamber. – Nawet w czasach, gdy nikt o tobie nie słyszał.
A teraz, to sam rozumiesz.
– To akurat mi niepotrzebne. Marzena wspominała mi kiedyś, że zna się z wiceprezesem
tej fundacji FuRiA, Bieńkowską, poproszę ją o kontakt do niej. Tylko że to relacja służbowa,
mnie chodziło o prywatnych znajomych Indży.
– Prywatnych, powiadasz... – Pani Bamber rozpoczęła przeszukiwanie zakamarków
pamięci. – Właściwie to chyba znam tylko jej manikiurzystkę. Ale to ci się pewnie nie
przyda...
– Ale co też pani mówi, pani Irmino! Przecież Indża została zabita pilnikiem do paznokci.
Proszę mnie umówić z tą manikiurzystką jak najszybciej. – Jacek przyjrzał się krytycznie
swoim paznokciom. – Najwyższy czas coś z nimi zrobić.
Podinspektor Zasada ze smutkiem przyglądał się aspirant sztabowej Agnieszce Storczyk.
A właściwie już byłej aspirant, gdyż w tej chwili na jego biurku leżało wypowiedzenie
podwładnej, ona sama zaś stała niewzruszona przed nim. Gdy pojawiła się przed pół rokiem
po raz pierwszy w jego gabinecie, gotów był ją niemal wyściskać. Zdawało się, że zdejmie
mu z głowy ogromny kłopot nazywający się Przypadek, z którym ewidentnie nie radził sobie
jego dotychczasowy opiekun podkomisarz Łoś. Na początku spisywała się bez zarzutu,
kontrolując działania nieodpowiedzialnego detektywa. W finale sprawy Klempucha może
nieco zawiodła, ale Zasada nie potrafił się gniewać, że nie zapobiegła wyciekowi
kompromitujących lichwiarza materiałów. A teraz rezygnuje, choć przecież zgłosiła się do tej
roboty na ochotnika.
– Jest pani absolutnie pewna swojej decyzji? – zapytał bez większych nadziei.
– Jestem absolutnie pewna. Teraz już nie mogę kontynuować swojej misji.
– Tylko dlatego, że ten Przypadek odkrył, iż jest pani jego przyrodnią siostrą?
– Dla mnie to nie jest tylko. Przez to straciłam możliwość dyskretnej obserwacji
i krzyżowania jego planów.
– Może pani zmienić jedynie taktykę. Występować z otwartą przyłbicą.
– Nie mam na to ochoty, bo wtedy musiałabym się z nim często kontaktować,
rozmawiać. Tak jak podkomisarz Łoś.
– Jeśli chce pani dostać solidną podwyżkę, to jestem gotów to poważnie rozważyć – kusił
podinspektor Zasada. – Również jakąś przyspieszoną ścieżkę awansu.
– To bardzo miłe, że tak mnie pan ceni, ale już podjęłam decyzję. Gdybym się z nim
widywała częściej, obawiam się, że kiedyś nie potrafiłabym się powstrzymać i musiałabym
go jednak zabić – stwierdziła beznamiętnie. – Ciągle żałuję, że wtedy, przed willą Klempucha,
nie zdecydowałam się na to.
Strona 13
– Żartuje pani? – zapytał podinspektor Zasada, ale ponieważ nie znalazł na twarzy
Storczyk nawet śladu uśmiechu, wolał nie drążyć tematu. – Nie mam nikogo na pani miejsce
– stwierdził zrozpaczony. – Przecież pani wie, że żaden policjant z dobrej woli się na to nie
zgodzi. Wszyscy unikają tego Przypadka jak zarazy!
– A czy tak naprawdę trzeba go jeszcze specjalnie obserwować? Przecież Klempuch uciekł
z kraju. – Storczyk popatrzyła bezczelnie na podinspektora. To jej spojrzenie to była jedyna
rzecz, z powodu której Zasada nie miałby nic przeciwko jej odejściu z policji. Tak samo
ironiczno-dobrotliwo-pobłażliwe jak u jej braciszka.
– Pani aspirant, obserwacja pani brata nie miała nic wspólnego z osobą Klempucha –
stwierdził z naciskiem policjant.
– To akurat dobrze, że jego ciemne sprawki wyszły na jaw i od jego osoby odcięli się
zdecydowanie wszyscy...
– ...ci, którzy jedli mu z ręki – dokończyła Storczyk, a Zasada pomyślał, że choćby po tym
komentarzu wiadomo, czyją jest siostrą.
– Jeśli nawet Klempuch miał rozległe koneksje, to nie miały one wpływu na nasze
działania. Sama pani wie najlepiej, jak wielu szanowanym i poważanym osobom pani brat
przysparzał kłopotów swoim nieodpowiedzialnym dochodzeniem do prawdy. I jestem
pewien, że będzie to robił nadal.
– Ja również. Ponieważ jednak nie będzie już Klempucha, który naturalnie nie miał
żadnego wpływu na działania policji – zaznaczyła ze złośliwym uśmiechem – to ciśnienie
na powstrzymanie jego działań będzie mniejsze.
– Przez chwilę może i tak. Ale jak już mówiliśmy, on bez cienia wątpliwości postara się
szybko nam to ciśnienie podnieść. Dlatego musimy trzymać rękę na pulsie.
– Żałuję, ale nie będzie to moja ręka. Mam już pewne plany na przyszłość.
– Mógłbym znaleźć wyjście, które nie kolidowałoby z tymi planami – zagadnął chytrze
Zasada.
– Myśli pan, panie inspektorze, o jakimś niejawnym etacie? Przecież policja to nie tajne
służby.
– Współpraca w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych bywa szeroka –
odpowiedział enigmatycznie Zasada.
– Dziękuję bardzo, ale musi pan znaleźć kogoś innego do tej roboty.
– Ale kogo?! – zapytał płaczliwie inspektor.
– Choćby podkomisarza Łosia.
– Łosia? – Zasada nie wierzył własnym uszom. – Przecież Przypadek przez półtora roku
wodził go za nos!
– Przypadek wodziłby za nos każdego z pańskich ludzi. A Łoś to naprawdę dobry
policjant.
– Mówi to pani szczerze? – Zasada uważnie przyjrzał się podkomendnej.
– Absolutnie szczerze. Jeśli chce mieć pan kogoś, kto będzie w stanie patrzeć mojemu
braciszkowi na ręce, to podkomisarz jest do tego najlepszy.
– Dlaczego?
– Choćby dlatego, że dobrze go zna, a na dodatek mam wrażenie, że ten drań... to znaczy
mój brat, go lubi.
– Może i tak. – Podinspektor pokiwał głową. – Ale to i tak nie wchodzi w rachubę. Łoś
ostatnio przeżył lekkie załamanie nerwowe, przypuszczam, że właśnie przez Przypadka. Nie
mogę mu tego zrobić, bo jak go znowu spotka, to zastrzeli go prędzej niż pani.
Strona 14
– Wtedy miałby pan wreszcie problem z głowy – odpowiedziała Storczyk, a Zasada
roześmiał się głośno, będąc pewnym, że tym razem aspirant sztabowa na pewno żartuje.
Po chwili jednak umilkł, widząc jej wciąż niewzruszoną minę. – Proszę się nie bać,
podkomisarz Łoś nie będzie protestował, gdy przydzieli go pan do tej sprawy. Powiem
więcej, ucieszy się.
– Że tak powiem, bez jaj, pani aspirant. – Tym razem Zasada był pewien, że Storczyk nie
żartuje, lecz wprost kpi z niego.
– Bez jaj, panie podinspektorze. Moim zdaniem podkomisarz Łoś się w pewien sposób
uzależnił od Przypadka i już nie może bez niego żyć.
– Skąd pani to wie?
– Bo ludzie są banalnie przewidywalni, panie podinspektorze.
Studio Modelingu Paznokci należące do Andżeliki Paneczko mieściło się w niewielkim, lecz
bardzo eleganckim lokalu na parterze wybudowanych niedawno sześciopiętrowych
apartamentowców, które można byłoby uznać za ładne, gdyby nie kontrastowały
z kamienicami stojącymi po drugiej stronie ulicy. Mróz nie był wciąż zbyt silny i nie osadzał
szronu, dlatego przez przeszklone szyby widać było dokładnie całe wnętrze, łącznie
z imponującą wystawką najróżniejszych pilników, będących po trosze prezentacją narzędzi
pracy pani Andżeliki, a po trosze pochwaleniem się kolekcją, którą pieczołowicie uzupełniała.
Oprócz nich było tam właściwie tylko miejsce dla manikiurzystki i klientki lub klienta oraz
dwa krzesła dla czekających.
Jacek umówił się z właścicielką pod koniec dnia pracy, dzięki czemu miał szansę
na dyskretną rozmowę. Wprawdzie mógł zdobyć od pani Andżeliki, manikiurzystki wielu
znanych osób, niezbędne informacje bez konieczności korzystania z jej usług, na przykład
zapraszając ją do kawiarni, jednak uznał, że tak będzie bardziej naturalnie. Przecież na pewno
nieraz plotkowała ze swoimi klientkami, dlatego podczas zajmowania się dłońmi Jacka
mogła sobie przypomnieć więcej cennych szczegółów.
– Pani Indża to była bardzo zadbana kobieta. Ona tak z daleka wyglądała może
chropawo, ale dbała o każdy szczegół. Na paznokcie do mnie wpadała przynajmniej raz
w tygodniu, bo ta ich fundacja jest blisko. Czasem przyciągała te swoje koleżanki, ale one
za tym nie przepadały, zwłaszcza pani Staniec.
– Dlaczego?
– Ja nie wiem, czy ona sobie kiedykolwiek robiła paznokcie. Nie lubiła tego i jeszcze
podkreślała, że nawet żadnego pilniczka nie posiada. Pani Kasia Bieńkowska to i owszem,
zadbana była, ale paznokcie wolała sobie robić sama.
– To po co przychodziły?
– Bo im kazała. Ona była prezeską i mówiła im, że tu muszą omówić wszystkie szczegóły
różnych akcji. Ale dokładnie jakich to panu nie powiem, bo średnio się na tej ich polityce
wyznawałam. To wszystko miało być generalnie dla dobra zwykłych kobiet i może nawet
było, tylko ja tego nie rozumiałam... – Z uznaniem przyjrzała się paznokciom Jacka. – Dobrze
się pan odżywia, mocne paznokietki pan ma.
– Ze wszystkimi naraz tu przychodziła?
– No gdzie, mój salonik malutki. Zwykle po dwie, góra trzy przyłaziły. Najczęściej z taką
jej asystentką, Olą. Wtedy plotkowały głównie o tej Staniec i Kasi Bieńkowskiej. A jak była
z tą Staniec, to o Bieńkowskiej i na odwrót. Jak to kobiety. Tylko jak była z takim Bonifacym,
pisarzem podobno, to gadała o wszystkich.
Strona 15
– On też sobie robił manikiur?
– Nie potrzebował, paznokietki to on ma zadbane. Wiadomo, pedał... – wyrwało się pani
Andżelice, ale od razu się zreflektowała – znaczy gej. I to taki bardziej zniewieściały, ja się
na tym znam. Bo ci męscy to aż tacy zadbani nie są. To znaczy od przeciętnego faceta
oczywiście są lepiej umyci i ładniej pachną, ale jednak mniej od tych, co u nich za kobitki
robią – dokonała fachowego porównania hetero- i homoseksualnej grupy mężczyzn.
– Zrozumiałem. Czyli w tych rozmowach nie wyróżniali nikogo?
– To zależy. Najbardziej się śmiali z tej Bogdańskiej. Pani Indża dawała wyraźnie
do zrozumienia, że trzyma ją z łaski, bo się dziewczyna generalnie nie nadaje. A pan
Barszczyk to chyba za nią nie przepadał. I z wzajemnością, bo jak ona tu była, to parę razy
coś tam powiedziała o nim niemiłego. Że beztalencie i tak dalej. Pani Indża chyba jednak
uważała, że on jakiś talent ma, bo wyjątkowo nie pozwalała na niego najeżdżać.
Jacek zerknął przez ułamek sekundy na ulicę. Ruch samochodowy był spory, miejsce
na firmę usługową wydawało się idealne. Wprawdzie miejsc parkingowych nie było obok
zbyt dużo, za to jedno z nich było zarezerwowane dla klientów Studia Modelingu Paznokci.
W tej chwili nie było zajęte, gdyż Jacek, jak wszędzie, przemieszczał się biegiem, trenując
do maratonu, a gdy warunki pogodowe były wyjątkowo niesprzyjające, korzystał
z komunikacji miejskiej. Jednak miejsce nie było puste. Stał na nim mężczyzna usiłujący
ukryć swoją sylwetkę za parkującym tuż obok niebieskim samochodem terenowym.
Nie schował się za nim jednak całkowicie, po pierwsze dlatego, że nie pozwalały na to
rozmiary auta, a po drugie dlatego, że prowadził obserwację znajdującego się w środku
Studia Modelingu Paznokci detektywa.
Jacek uśmiechnął się ucieszony, że wróciły stare, jak zwykle dobre, czasy, i zapytał panią
Andżelikę:
– A czy o czymś szczególnym ostatnio często pani Indża z kimś rozmawiała?
– Tak. Od jakiegoś czasu i z Barszczykiem, i z Bogdańską mówili głównie o pani Kasi
Bieńkowskiej. Uważali, że chce wysadzić panią Indżę z siodła...
– Jak?
– Podobno miała dowody, że pani Indża lubi czasem ponarzucać się młodym
wolontariuszom. I dzwoniła po znajomych dziennikarkach, żeby ruszyły temat. Ale pani
Indża się z niej tylko śmiała. A jak jej asystentka powiedziała, że jej zdaniem to obie te
wiceprezeski chcą się jej pozbyć, to powiedziała, że teraz jest jeszcze spokojniejsza. Bo zanim
się wezmą razem do jej obalania, to się nawzajem pozagryzają, chociaż to podobno dobre
przyjaciółki są. Poza tym mówiła, że jeszcze się nie urodził taki dziennikarz, który by coś
przeciw niej napisał, więc może spać spokojnie. – Pani Andżelika z coraz większym
zadowoleniem patrzyła na swoje najnowsze dzieło, trochę jak malarz zadowolony z udanego
obrazu. – Chociaż chyba się trochę bała pani Kasi.
– Myśli pani, że miała kogo?
– Nie wydaje mi się. Pani Kasia to z nich najsympatyczniejsza jest. Taka wiecznie
uśmiechnięta i życzliwa. Ale może coś ją rzeczywiście zdenerwowało i zaniosła to do gazet?
– A uważa pani, że pani Indża mogła rzeczywiście czegoś chcieć od wolontariuszy?
– Tego to ja nie wiem – powiedziała kobieta wymijająco. – Ale miałam kiedyś taką
klientkę, po którą mąż przyszedł i siedział na krzesełku. No i wpadła pani Indża, bo miałam
jej robić manikiur zaraz po tej klientce. A ona zaczęła tego jej męża regularnie podrywać.
Facet zgłupiał, bo ze trzydzieści lat młodszy, żona obok. Ja się nie wtrącałam, ale też się
dziwnie czułam. Dopiero jak klientka z mężem wyszła, to tak coś wspomniałam
mimochodem. A wtedy pani Indża powiedziała, że mężczyzna to tylko mężczyzna i nawet
Strona 16
gej, gdy się go odpowiednio ładnie poprosi, to się zgodzi. Tak powiedziała. Jej się chyba
wydawało, że się naprawdę chłopom podoba. – Przyjrzała się z uwagą paznokciom Jacka. –
No, gotowe.
– Moje paznokcie chyba nigdy nie wyglądały tak dobrze – stwierdził samokrytycznie
Jacek. Kątem oka zauważył jednak, jak pani Andżelika chowa pilniczki do większego
pojemnika kryjącego mnóstwo innych jej narzędzi pracy. – Ładne cacka tu pani ma.
– Prawda. Te dwa najładniejsze to od pani Kasi. Sama je zrobiła.
– Sama?
– Tak. Ma takie hobby. Robi biżuterię. I jak kiedyś zobaczyła, że mi się połamały, to
powiedziała, że mi je obsadzi. Na początku nie chciałam, bo to przecież grosze kosztuje, to
masówka w zasadzie. Ale powiedziała, że to ją odpręża i że zrobi to dla przyjemności.
Wielcy wodzowie zawsze sami hodują swoich morderców. Najczęściej zdają sobie z tego
sprawę, więc gdy tylko ktoś wygląda już na osobę będącą w stanie utrzymać w ręku nóż,
a na dodatek wiedzącą, gdzie go wbić, jest usuwany z grona najbliższych
współpracowników. Z tego też powodu wybitne jednostki zbyt długo będące u władzy
pozostawiają po sobie same miernoty. Ale cóż, nie mają wyjścia, inaczej któregoś dnia
poczuliby chłodne żelazo w okolicy żeber. Niektórzy jednak zbyt długo igrają z losem, będąc
pewnymi własnej siły, i nie usuwają na czas grożącego im niebezpieczeństwa...
Edyta Staniec zawsze miała wgląd w dokumenty finansowe fundacji, ale wiedziała,
że Indża nie znosiła, gdy ktoś się nimi nadmiernie interesował. Kiedy poprosiła księgową
o wyjaśnienie kilku faktur, Wasowicz wpadła do niej niezadowolona, zarzucając jej,
że zostały jej prokuratorskie przyzwyczajenia z IPN. I choć Staniec nigdy nie pracowała
w pionie śledczym, a jedynie w archiwum, to ten epizod bardzo ciążył na jej feministycznej
karierze. Gdy dodało się do tego trójkę dzieci i wciąż tego samego męża, poślubionego
na dodatek w kościele, jej droga na szczyt wydawała się szczególnie trudna.
Lecz Edyta Staniec była obrzydliwie ambitna, z akcentem na obrzydliwie. I nie
poddawała się, wciąż się wspinając po szczeblach kariery. Jej pierwszym sukcesem była
walka o parasolkę. Zaatakowała to słowo w jednej ze swoich publikacji, nazywając je jednym
z najgorszych przykładów nomenklaturowego męskiego szowinizmu. Jak pisała:
„Posłuchajcie sami, jak to brzmi: poważny, stateczny parasol i kompletnie niepoważna
parasolka. Jak młodsza, głupsza siostra. Słabsza i gorsza, gdyż przecież parasolką zwiemy
zwykle małą, torebkową zabawkę, niedającą prawdziwej ochrony, parasol zaś jest
statecznym, silnym mężczyzną, pod którego opieką nikt nie zmoknie. Dość już jednak tego!
Od dzisiaj wyrzućmy z naszego języka uwłaczającą godności kobiety parasolkę! Niech żeńska
forma tego przedmiotu zwie się parasolą, silną i dumną jak jej męski odpowiednik!”.
Właśnie ten artykuł kilka lat temu zwrócił na nią uwagę Indży. Wzięła ją pod swoje
skrzydła i umożliwiła awans w feministycznej hierarchii. Dzięki temu poznała też Kaśkę
Bieńkowską i wkrótce to one stały się czołowymi furiażystkami, nadającymi ton fundacji
FuRiA. Indża była zawsze jej twarzą, ale mniej zajmowała się bieżącą pracą. Za to nigdy nie
pozwoliła, aby wymknęły jej się spod kontroli finanse. I nie znosiła, gdy się jej ktoś w nie
wtrącał. Staniec już od dawna podejrzewała, że Indża ma zwyczaj traktowania pieniędzy
fundacji jak własnych. Jednak dopiero teraz miała na to dowody.
– Chciałaś mnie widzieć? – zapytała Bogdańska, stając w drzwiach gabinetu.
– Tak, Olu, zastanowiły mnie faktury, które właśnie przeglądam. Na przykład zupełnie
nie rozumiem, dlaczego płacimy za przedszkole twojego syna?
Strona 17
– Indża tak zarządziła.
– Rozumiem, ale są przecież państwowe przedszkola...
– To bardzo wrażliwy chłopak. Mówiłam ci kiedyś, że musi być w mniejszej grupie,
bo w większej...
– A ta faktura ze Studia Modelingu Paznokci pani Andżeliki? Jesteś na niej wymieniona. –
Staniec spojrzała uważnie na dokument przed sobą i przeczytała na głos: – Usługa
kosmetyczna manikiur i pedikiur dla pani Aleksandry Bogdańskiej. – Odłożyła dokument. –
Faktura jest za lipiec i obejmuje dwadzieścia zabiegów. Jak twoje paznokcie to w ogóle
zniosły? – zapytała ze złośliwym uśmieszkiem Edyta. – Albo jeszcze to: całodzienne zabiegi
spa...
– Ja nie bywam w spa...
– Wiem, kto lubił sobie dobrze wypocząć, żeby pięknie wyglądać – dodała zgryźliwie. –
Masz mi coś do powiedzenia o tych fakturach?
– Co na przykład?
– Coś, co mogłoby mi się przydać przy okazji wyborów. I przy okazji uchroniłoby twój
tyłek.
– Indża była moją szefową i po prostu robiłam, co mi kazała. Przecież to nie są duże
pieniądze...
– No, co ja słyszę, kilka tysięcy miesięcznie to dla ciebie nie są duże pieniądze. Ciekawa
sprawa. No dobrze, jak się namyślisz i będziesz chciała coś mi powiedzieć, wróć do mnie.
I pamiętaj, że teraz Indża cię nie ochroni. Gdybyś była ze mną szczera, to może mogłabym
coś dla ciebie zrobić. Zastanów się.
Ola Bogdańska wyszła, a Edyta Staniec uśmiechnęła się zadowolona. Była pewna, że tę
rundę wygrała i była asystentka Wasowicz przyjdzie do niej już niedługo z odpowiednią
wersją wydarzeń. Taką, którą będzie można wykorzystać do potępienia zaniedbań epoki,
która w fundacji FuRiA minęła wraz ze śmiercią Indży. Najlepszym lekarstwem mającym
uzdrowić sytuację będzie oczywiście ona, Edyta Staniec. Trzymająca w ręku wszystkie karty.
Rzecz jasna, trzeba będzie tu i ówdzie jakąś kartę pokazać, aby nie być gołosłowną. A potem
obiecać, że nic więcej nie wypłynie, zapewnić zmiany w zarządzaniu, które nie pozwolą
na więcej błędów i wypaczeń. Czyli, jak mawiał klasyk, pozornie zmienić wszystko, aby nic
się nie zmieniło. W końcu jej też się należy coś więcej od życia. Czas najwyższy zadbać
o siebie.
Wyjęła z torebki lusterko i przyjrzała się krytycznie swojej twarzy. Zmarszczki. Niedobrze.
I kilka kilogramów za dużo. Nawet jej paznokcie to obraz nędzy i rozpaczy. To przez tę ciągłą
bieganinę i brak czasu dla siebie. Ale teraz koniec z tym. Koniec. Najwyższy czas zadbać
o siebie.
Sięgnęła jeszcze raz do torebki i wyjęła stamtąd pilnik do paznokci.
Zdarzało się wprawdzie, że ktoś o siódmej rano wychodził z mieszkania Jacka, ale nigdy nikt
o tej porze nie dobijał się do jego drzwi. Przypadek, półprzytomny, dreptał w ich stronę,
przeklinając w myślach popsuty domofon, który pozwolił intruzowi o tak diabelskiej porze
dostać się aż na czwarte piętro. Gdyby bowiem stał na dole i wciskał guziczek domofonu,
detektyw mógłby go zignorować, gdyż zaraz ktoś by przegonił natręta. A tak Jacek musiał się
zwlec z łóżka i niemal po omacku iść do drzwi. Dopiero kiedy wyjrzał przez judasza, jego
źrenice otworzyły się szerzej.
– Poczekaj chwilę – poprosił.
Strona 18
– Jeśli nie jesteś sam, mogę przyjść kiedy indziej. – Zza drzwi usłyszał głos Marzeny.
– Nie, nie, muszę tylko coś włożyć na siebie. – Rozglądał się wokół, a ponieważ nie
znalazł niczego lepszego niż długi jesienny płaszcz, narzucił go na ramiona, a następnie
odsunął zasuwkę i otworzył drzwi.
– Jesteś nagi? – zapytała niepewnie pani mecenas.
– A czy widzisz coś, czego nie powinnaś zobaczyć? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ale pod tym płaszczem...
– Tak lubię spać – stwierdził Jacek, lecz zaraz się poprawił. – To znaczy nie w płaszczu,
tylko...
– Zrozumiałam. Na pewno nikogo tu nie ma? – Udawana eksnarzeczona Jacka spojrzała
badawczo na wieszak, a potem, ponad ramieniem detektywa, w głąb mieszkania.
– Na pewno. Wejdź...
– Przepraszam, że tak wcześnie, ale chciałam zdążyć pogadać chwilę przed pracą.
– Zwykle zaczynasz pracę koło dziewiątej. Wasza kancelaria adwokacka jest o kwadrans
drogi stąd, więc wystarczyłoby, żebyś przyszła o wpół do dziewiątej, no, powiedzmy
kwadrans po ósmej, ale nie o siódmej. No chyba że męczy cię bezsenność, wtedy jesteś
w pracy nawet o wpół do ósmej. Kawy?
– Kawy chętnie, ale swoje śledcze uwagi sobie daruj.
Ruszyli w stronę kuchni, mijając po drodze sypialnię Jacka, do której Marzena zerknęła
jeszcze raz, upewniając się, czy nikogo tam nie ma.
– Przecież przyszłaś tu na pewno w sprawie mojego małego śledztwa. Inaczej nie
zrywałabyś się bladym świtem, żeby zadać mi te wszystkie pytania, które cisną się na twoje
usta.
– Skoro już wiesz, o co chcę zapytać, to bądź tak miły i powiedz mi wszystko, co chcę
wiedzieć.
– Dobrze, ale potrzebuję rewanżu. A właściwie kontaktu do Katarzyny Bieńkowskiej. –
Jacek włączył elektryczny czajnik i otworzył szafkę w poszukiwaniu kawy. Nie było to
proste, bo sam tego płynu nie pijał, a nawet wręcz nie cierpiał jego smaku. Zawsze jednak
trzymał jakąś paczuszkę dla gości. Sęk w tym, że od dawna ich nie miewał, więc nie
odświeżał zapasów, a nawet już nie pamiętał, komu i kiedy ostatnio parzył kawę.
– Jeśli mi dokładnie wszystko wyjaśnisz, postaram się o spotkanie. Ale dobrze wiesz,
co myślą o tobie feministki.
– Jakoś to przeżyję. A jeśli chodzi o twojego włoskiego chłopaka, to naprawdę
powiedziałem ci wszystko, co ustaliła pani Irmina. Jego rodzina ma kontakty w wielu
miejscach mafii, ale to w wypadku biznesmenów stamtąd nie jest rzadkie. Więc nic w tym
dziwnego.
– Chcę wiedzieć, czy Fabrizio... – Marzena szukała odpowiednich słów, ale bardzo trudno
było je znaleźć. – Czy on też... No wiesz... – Spojrzała błagalnie na Jacka, aby dzięki swej
domyślności nie kazał jej wymawiać tego słowa.
– Czy jest w mafii? Widzę, że musiałaś go o to zapytać. Pewnie w żartach, a on się
śmiertelnie obraził, więc teraz ty się boisz, że to prawda, co powiedziałem. Ale chciałabyś
wiedzieć dokładniej, czy nie uczestniczy w jakichś kryminalnych machlojkach, a może nawet
czy nie odpowiada za czyjąś śmierć.
– A odpowiada? – zapytała blada Marzena.
– Nie mam pojęcia. – Woda się zagotowała i Jacek przelał ją z czajnika do filiżanki,
do której wcześniej wsypał trzy łyżeczki kawy, bo wiedział, że Marzena lubi mocny napar. –
Naprawdę, nie kłamię. Nie byłem w stanie aż tyle się o nim dowiedzieć.
Strona 19
– A po co w ogóle się tego dowiadywałeś?! I po co mi o tym mówiłeś?! Wolałabym nic
nie wiedzieć...
– I wyjść za przyszłego cappo di tutti capi?
– Na ślub z nim i tak bym pewnie nie miała szans – stwierdziła nie bez żalu. – Ale teraz
cały ten związek jest w ogóle bez sen... – Urwała i uważnie przyjrzała się jego dłoniom. –
Zrobiłeś sobie manikiur?! – zapytała z niedowierzaniem.
– To w związku ze sprawą, którą prowadzę. – Jacek podał Marzenie kawę i chciał dorzucić
jeszcze coś miłego, ale nie zdążył. Zawartość filiżanki wylądowała na jego płaszczu. Nie było
to jednak spowodowane celowymi działaniami pani mecenas, lecz szokiem, jakiego doznała.
Zobaczyła bowiem, że w miejscu, w którym od dziesięciu lat zawsze stało zdjęcie zaginionej
w Himalajach Basi, jej serdecznej przyjaciółki i jedynej, jak sądziła, miłości Jacka, w tej chwili
znajdowała się fotografia zupełnie innej kobiety...
Pan Fryderyk Przypadek, ojciec Jacka, nie mógł mieć najmniejszych zastrzeżeń do pracy
swojej sekretarki Lidii. Ba, nawet wielokrotnie chwalił w myślach Marzenę, że przed
odejściem z pracy znalazła na swoje miejsce tak kompetentną osobę. Oczywiście, pani
mecenas, wówczas jeszcze aplikantka, była sekretarką tylko niejako przy okazji. Jej funkcja
brała się z ogromnej oszczędności czy mówiąc wprost – sknerstwa pana Fryderyka. Od kiedy
jednak po rozwodzie z Felicją postanowił wiele zmienić w swoim życiu, uznał, że trzeba
rozwinąć skromną kancelarię odziedziczoną po ojcu w większą firmę. To z kolei wymagało
pewnych inwestycji, więc musiał przeboleć, że zadań sekretarskich nie będzie jak dotychczas
wykonywał aplikant. Ba, nawet myślał o tym, żeby teraz przyjąć jednocześnie dwie osoby
pod swój patronat, choć do tej pory się tego wystrzegał.
Pan Fryderyk żywił na początku pewną nadzieję, że te zmiany spowodują, iż była żona
spojrzy na niego łaskawszym okiem, ale pani Felicja, mimo romantycznej kolacji, na którą
dała się zaprosić, powiedziała jasno, że chce z nim pozostać wyłącznie na stopie oficjalnej.
Mecenas przyjął to do wiadomości, stwierdzając przy okazji, że kierunek właściwych zmian
jest jednak słuszny.
Obecnie miał już pod swoim patronatem pierwszego aplikanta i szukał kolejnego. Zaczął
też rozglądać się za jakimś młodym, energicznym prawnikiem, którego mógłby przyjąć
na wspólnika. I z zadowoleniem zauważał fakt, że jego sekretarka ma wystarczająco dużo lat,
aby nie powodować szybszego krążenia krwi w jego żyłach i nie zabierać mu niepotrzebnie
czasu, który chciał poświęcić na pracę. Był z niej zresztą zadowolony nie tylko z tego
powodu, lecz przede wszystkim dlatego, że spełniała swoje obowiązki z największą
sumiennością.
Aż do dziś, gdy wrócił z obiadu ze swoim aplikantem Wojtkiem i dowiedział się,
że w jego gabinecie od kwadransa czeka jakaś bliżej mu nieznana młoda kobieta, która
po prostu weszła, oświadczyła, że musi porozmawiać z mecenasem, choć nie dzwoniła
wcześniej ani w żaden inny sposób się nie umawiała. Gdybyż jeszcze zechciała zaczekać obok
krzesełka pani Lidii. Nie, ona weszła do środka i kazała sobie podać herbatę i pączka.
A sekretarka po prostu wykonała jej polecenie.
– Czy może mi to pani wyjaśnić? – Mecenas Przypadek starał się zachować spokój, choć
sam nie wiedział, czy bardziej irytuje go bezczelność jego gościa czy nieporadność pani Lidii.
– Ja... ja naprawdę nie wiem, jak to się stało – tłumaczyła się sekretarka. – Ona tak to
wszystko mówiła... jakby miała prawo tak mówić.
Strona 20
– Otóż proszę przyjąć do wiadomości, że w tej kancelarii tylko ja mogę wydawać
polecenia. Dlatego zaraz jak tylko wyrzucę z gabinetu tę panią, niech mi pani przyniesie
kawę. Albo nie, ciśnienie i tak mi już wystarczająco skoczyło. A jeszcze jak z nią pogadam...
– To może meliski zaparzę? – zaproponowała pani Lidia.
– Świetny pomysł. Tylko szybko, bo zaraz będę jej potrzebował.
Fryderyk Przypadek wszedł do gabinetu i najchętniej od razu kazałby wyjść
nieproszonemu gościowi. Był jednak osobą kulturalną i postanowił zamienić kilka
grzecznościowych zwrotów, a dopiero potem wyprosić natrętną kobietę. Nie zmienił tego
nawet fakt, że od razu po wejściu zobaczył jej długie, zgrabne nogi. Może by się nawet nimi
nieco zainteresował, gdyby nie opierały się w tej chwili stopami o jego biurko.
– Mecenas Fryderyk Przypadek. Czym mogę pani służyć? – zapytał, z najwyższym trudem
opanowując wściekłość.
– Agnieszka Storczyk. Będę twoją nową aplikantką – oświadczyła.
– Co proszę?!
– Będę twoją nową aplikantką – powtórzyła. – Na razie przyjąłeś jednego, a chcesz mieć
dwóch. To będziesz miał dwoje. Ja będę druga.
– Po pierwsze, droga pani Storczyk, to ja decyduję, z kim pracuję. A po drugie, uznałem
niedawno, że pragnę współpracować wyłącznie z mężczyznami, więc jeśli chce mnie pani
pozwać za seksizm, to droga wolna.
– Nie chcesz pracować z kobietami, żeby cię za bardzo nie kusiło. Ale nie ma obaw, ja
z pewnością nie będę dla ciebie pokusą.
– Cóż za krytyczna ocena własnej prezencji. Przez grzeczność nie będę zaprzeczał, pani
powierzchowność rzeczywiście nie jest zbyt atrakcyjna. A w ogóle kim pani jest?
Agnieszka Storczyk zdjęła nogi ze stołu i podniosła się z krzesła. Z kamiennym wyrazem
twarzy podeszła do mecenasa Przypadka, a następnie nachyliła się nad nim i zajrzała mu
głęboko w oczy.
– Jestem twoją ostatnią nadzieją na spełnienie marzeń. Niczego ci nie mogę obiecać, ale
może kiedyś nawet przejmę od ciebie tę kancelarię.
– Pani oszalała!
– Nie twierdzę, że od razu będę ci pomagać, choć chętnie przejrzę parę akt. Na początek
dasz mi przyzwoitą pensję i załatwisz miejsce na aplikacji. Tylko nie wciskaj mi kitu, że trzeba
zdać jakiś egzamin. W załatwianiu masz już doświadczenie, przecież tylko dzięki temu dostała
się na aplikację ta udawana narzeczona synka, Marzena.
– Skąd pani to wszystko... I jak pani w ogóle śmie! Proszę stąd natychmiast wyjść,
bo wezwę policję i oskarżę panią o próbę zniesławienia! – Głos pana Fryderyka słychać było
nawet w sekretariacie, a pani Lidia i aplikant Wojtek spojrzeli po sobie z przerażeniem.
Jedyną osobą, na której tyrada mecenasa nie zrobiła najmniejszego wrażenia, była Agnieszka.
Wydawało się nawet, że w ogóle nie słyszała słów Przypadka seniora.
– Nie będę wpadać tu zbyt często. Ale gdy będziesz miał jakąś ciężką sprawę, będę mogła
ci pomóc. Tak jak ty nie mam skrupułów, tylko jestem nieco bystrzejsza, więc mogę ci się
przydać.
– Kim pani, do diabła, jest?!
– Zastanawiałam się, czy Jacek ci to powie, czy nie. Widocznie jednak uznał, że sama cię
odwiedzę. Czasem nawet tak sobie myślę, czy to nie jest wkurzające, że istnieje ktoś tak
domyślny jak ja. W zasadzie powinnam to uznać za normalne, skoro mamy tego samego ojca.
Ale z drugiej strony ten ojciec nie grzeszy bystrością i nawet teraz gapi się na mnie, jakby
jeszcze nie zrozumiał, że stoi przed nim jego córka.