Gerrold David - Dziecko z Marsa

Szczegóły
Tytuł Gerrold David - Dziecko z Marsa
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gerrold David - Dziecko z Marsa PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gerrold David - Dziecko z Marsa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gerrold David - Dziecko z Marsa - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Gerrold Dziecko z Marsa Pod koniec spotkania kobieta z urzędu do spraw adopcji oznajmiła: - Och, i jeszcze jedno. Dennis uważa, że jest Marsjaninem. - Słucham? - Nie byłem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem. Moje papiery leżały porozrzucane po całym biurku - grube, zszyte razem pliki rozmaitych raportów, opinie psychiatrów w plastykowych kopertach, kserokopie diagnoz szpitalnych, ręcznie pisane notatki pracowników urzędu do spraw adopcji, wypisane na maszynie raporty o maltretowaniu dzieci, powiązane razem zapisy procesów sądowych oraz moje własne odręcznie nabazgrane zapiski: "Nadpobudliwość", "Uszkodzenia powstałe w okresie płodowym na skutek alkoholizmu rodziców", "Maltretowanie emocjonalne", "Maltretowanie fizyczne", "Apgar", "Skala Connersa". Wcześniej nie miałem pojęcia, że jest aż tyle problemów związanych z dziećmi. Przez moment naprawdę rozglądałem się za teczką z napisem "Marsjanie". - Uważa, że jest Marsjaninem - powtórzyła pani Bright. Była to drobna kobieta, bardzo oficjalna i uprzejma. - Tłumaczył swoim opiekunom, że nie jest taki jak inne dzieci - pochodzi z Marsa i dlatego nie można od niego wymagać, żeby przez cały czas zachowywał się jak Ziemianin. - Cóż, to żaden problem - odezwałem się odrobinę za szybko. - Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są Marsjanami. Nie będzie odstawał od normy. Wszystko pójdzie dobrze, jeśli nie będzie zechce triblów albo nie zacznie zaczepiać dzikiego chtorranina. Po minach urzędniczek zorientowałem się, że wcale ich to nie rozbawiło. Na moment serce podeszło mi do gardła. Może nie powinienem był tego mówić? Może moje reakcje były zbyt nonszalanckie? Najgorszą sprawą w całej adopcji jest to, że musisz przekonać kogoś, by ci zaufał i powierzył dziecko. A to oznacza udzielenie pozwolenia obcym osobom na skrupulatne przebadanie całego twego życia. Zbadane zostanie wszystko: sytuacja finansowa, historia chorób, dom i inne nieruchomości, wychowanie, osobowość, motywacje, rejestr policyjny, iloraz inteligencji, nawet życie erotyczne. To oznacza także, że każdy powód do samozadowolenia, jaki kiedykolwiek miałeś, zostanie rozbity w proch. Jeżeli masz jakiś słaby punkt, to odniesiesz wrażenie, że cała procedura skoncentrowana jest właśnie na nim. W moim wypadku było to okropne i jakże znajome poczucie, że jestem zawsze na drugim miejscu - nie dość dobry, by bawić się ze starszymi dziećmi albo dostać prestiżową pracę, albo zdobyć nagrodę, czy co tam było do osiągnięcia. Choć podczas tego spotkania mieliśmy tylko ustalić, czy ja i Dennis pasowalibyśmy do siebie, wciąż dręczyło mnie uczucie, że oto znowu poddawany jestem ocenie. Co się stanie, jeżeli i tym razem nie okażę się dość dobry? Spróbowałem jeszcze raz: - Wciąż przedstawiacie mi najczarniejsze scenariusze - zacząłem powoli. - Że nie wiadomo, czy dzieciak jest w ogóle zdolny do głębszych uczuć... to brzmi tak, jakbyście usiłowali mi go wyperswadować. - Zdążyłem ugryźć się w język, zanim wyrwało mi się za dużo. Nagle ogarnęła mnie złość, właściwie bez powodu. Przecież ci ludzie wykonywali tylko swoją pracę. I raptem olśniło mnie. Oto właśnie powód - oni tylko wykonywali swoją pracę. W tym momencie zrozumiałem, że nikogo w tym pokoju nie łączy z Dennisem taka więź jak mnie - a ja go nawet ani razu jeszcze nie widziałem. Dla nich był jedynie kolejną sprawą, którą należało doprowadzić do końca. Dla mnie był... szansą na posiadanie rodziny. To niesprawiedliwe z mojej strony -wyładowywać frustrację na tych zmęczonych, przepracowanych kobietach, w dodatku marnie opłacanych. One też się tym wszystkim przejmowały, tylko że inaczej. Opanowałem złość. - Proszę posłuchać - zacząłem, pochylając się do przodu, kładąc ręce spokojnie i z rozmysłem na stole. - Jeżeli biedny dzieciak po tym wszystkim, co przeszedł, chce uważać się za Marsjanina, to ja nie będę mu tego odmawiał. Poza tym sądzę, że jest to wzruszające. Dowód na umiejętność radzenia sobie w każdych okolicznościach. Dla niego stanowi to najbardziej racjonalne wyjaśnienie jego irracjonalnej sytuacji. Pewnie czuje się odizolowany, porzucony, inny, samotny. To mu przynajmniej coś wyjaśnia. Ułożył historyjkę zbudowaną na tej sytuacji i teraz potrafi sobie z nią poradzić. Być może, jest to złe wyjaśnienie, ale jedyne logiczne dla niego. Głupotą byłoby mu to odbierać. Kiedy już im wygarnąłem, nie mogłem oprzeć się pokusie wypowiedzenia jeszcze jednej myśli. - Znam mnóstwo ludzi, którzy kryją się w świecie fantazji, bo rzeczywistość jest dla nich zbyt trudna. Fantazje to moja specjalność. Różnica polega tylko na tym, że ja je zapisuję i każę reszcie świata płacić za przywilej dzielenia mojej iluzji. Fantazjowanie to nie ucieczka, tylko sposób na przeżycie. Sposób na poradzenie sobie ze sprawami, które człowieka przerastają. Dlatego uważam fantazję za coś wyjątkowego, co należy chronić i pielęgnować. To bardzo delikatna roślinka, a bez niej jesteśmy tacy bezbronni. Wiem, co ten chłopiec czuje, bo sam przez to przechodziłem. Nie byłem, dzięki Bogu, w takich okolicznościach jak on, ale wiem jedno -jeśli będą go otaczać dorośli, którzy nie wyczują jego prawdziwych potrzeb, to nigdy nie dostanie tej szansy na dostosowanie się, o której wszyscy tu ciągle mówią. - Po raz pierwszy patrzyłem na nie, jakby to one musiały zadowolić mnie, a nie odwrotnie. - Proszę mi wybaczyć pewność siebie, ale on potrzebuje kogoś, kto mu powie, że może sobie być Marsjaninem, jeśli chce. Należy pozwolić mu być Marsjaninem tak długo, jak długo będzie tego potrzebował. - Tak. Dziękuję - odezwała się nagle najważniejsza urzędniczka. - Myślę, że mamy już wszystkie potrzebne nam informacje. Wkrótce się z panem skontaktujemy. W tym momencie opuściła mnie cała nadzieja. Nie zrozumiała ani słowa z mojej przemowy. Byłem pewien, że wszystko zlekceważyła. Pozbierałem swoje papiery. Wymieniliśmy uprzejmości i uściski dłoni, przez całą drogę do windy miałem przylepiony do twarzy oficjalny uśmiech. Nie odezwałem się ani słowem, moja siostra także nie. Oboje zaczekaliśmy, aż znajdziemy się z powrotem w samochodzie ruszyliśmy w stronę hollywoodzkiej autostrady. Ona siedziała za kierownicą, prowadząc duży wóz w tym wariackim ruchu bez najmniejszego wysiłku, jak to potrafi tylko pośrednik handlu nieruchomościami z Los Angeles. - Zawaliłem sprawę - jęknąłem. - Prawda? Znowu byłem za bardzo... sobą. - Skarbie, moim zdaniem, wszystko poszło świetnie. - Poklepała mnie po ręce. - Nie dadzą mi go - upierałem się. - Jestem samotnym mężczyzną. Nie zgodzą się na to. Najpierw biorą małżeństwa, potem samotne kobiety, a dopiero na końcu, jeżeli nikt inny dzieciaka nie zechce, wezmą pod uwagę samotnego mężczyznę. Jestem na szarym końcu listy. Nigdy nie dostanę tego dziecka. Nigdy nie dostanę żadnego dziecka. Kobieta, która się zajmuje moją sprawą, uprzedziła mnie przecież, żebym zbytnio na to nie liczył. Są nim zainteresowane jeszcze dwie rodziny. Ta rozmowa to czysta formalność. Wiem o tym. Aby mogli udowodnić, że brali pod uwagę więcej niż jedną możliwość. - Czułem, jak frustracja rośnie we mnie niczym balon wypełniony bólem. - A to właśnie jest dzieciak dla mnie, Alice, jestem tego absolutnie pewien. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale tak jest. Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa trzy tygodnie wcześniej, mały kwadracik kolorów sugerujący przelotny uśmiech. Pojechałem na ogólnokrajową konferencję amerykańskich rodzin zastępczych do Los Angeles, do hotelu Hilton przy lotnisku. Sześć spotkań na godzinę, przez sześć godzin dziennie, przez dwa dni, cała sobota i niedziela. Wybrałem te spotkania, na których, jak sądziłem, mogłem uzyskać najwięcej informacji przydatnych przy szukaniu i wychowywaniu dziecka. Zamówiłem nagrania - ponad dwa tuziny - z tych spotkań, w których nie mogłem uczestniczyć osobiście. Nie miałem pojęcia, że przy adopcji trzeba uporać się z tyloma problemami. Wchłaniałem wszystko jak gąbka, wsłuchując się z zapałem w porady udzielane przez tych, którzy już zaadoptowali dziecko, przez ich dorosłe dzieci, przez psychologów, adwokatów, pracowników urzędu do spraw adopcji i innych specjalistów. Ale naprawdę wziąłem w tym udział jedynie po to, żeby znaleźć dziecko. Zostałem już zaakceptowany. Spędziłem ponad rok na wypełnianiu formularzy i przesłuchaniach. Ale akceptacja nie oznacza, że dostaje się dziecko. Znaczy tylko tyle, że twoje nazwisko trafiło na listę. Wyboru dokonują biorąc pod uwagę przede wszystkim potrzeby dziecka. To słuszne - ale frustrujące. W końcu wylądowałem w pokoju, który na konferencji był ekwiwalentem sali wystawowej. Całe rzędy stołów, a na nich ekspozycje chwytające za serce. Albumy ze zdjęciami. Organizacje. Agencje. Dzieci z Europy Wschodniej. Dzieci z Ameryki Łacińskiej. Dzieci z Azji. Dzieci specjalnej troski. Albumy ze zdjęciami jak u handlarza nieruchomościami. Odwracaj strony, patrz na oczy, uśmiechy, potrzeby. "Johnny został porzucony przez matkę w wieku trzech lat. Jest nadpobudliwy, wznieca pożary, bywa okrutny wobec małych zwierząt. Będzie potrzebował długiej terapii..."; "Janie, lat 9, poważnie upośledzona umysłowo. Była wykorzystywana seksualnie przez ojczyma, potrzebuje całodobowej opieki..."; "Michael cierpi na padaczkę..."; "Linda potrzebuje..."; "Danny potrzebuje..."; "Michael potrzebuje..." Tyle potrzeb. Tyle krzywd. To paraliżujące. Dlaczego jest aż tyle dzieci specjalnej troski? Upośledzone. Nadpobudliwe. Maltretowane. Czy porzucono je dlatego, że nie były idealne, czy też tylko one zostały, podczas gdy wszystkie normalne dzieci już zaadoptowano? Najgorsze, że nie potrafiłem zrozumieć wszystkich uczuć wchodzących w grę. Chciałem mieć dziecko, nie przypadek. A niektóre z historii opisanych w tych albumach były naprawdę wstrząsnęły mną. Czy tylko takie dzieci były osiągalne? Pewnie to samolubne z mojej strony, ale przewracałem strony w poszukiwaniu dziecka, u którego odpowiedzi na wszystkie problemy byłyby proste. Czy rzeczywiście zależałoby mi na dodaniu do swojego życia jeszcze jednego zestawu cudzych potrzeb - mnie, samotnemu mężczyźnie, mającemu dość lat, by być uznanym za pana w średnim wieku, który powinien poważnie myśleć o przejściu na emeryturę? Najważniejsze pytanie brzmi: "Dlaczego chce pan/pani zaadoptować dziecko?" I na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć. Nie znajdowałem właściwych słów. Okazało się, że jest coś, czego nie umiem wyrazić na piśmie. Kwestionariusz dotyczący motywacji leżał na moim biurku przez tydzień niczym cegła. Na samo tylko poukładanie myśli zużyłem trzydzieści stron drobnego wydruku. Potrafiłem opowiadać wspaniałe historie o tym, jaka moim zdaniem powinna być rodzina, ale nie byłem w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego sam chcę mieć syna. Nie od razu. O trzeciej nad ranem prawda okazała się bardzo nieprzyjemna, a ja - samolubny. Nie chciałem umierać samotny. Nie chciałem zostać zapomniany. Wszystkie te książki i scenariusze... były niczym. Zużyte drzewa. Nadmiar ćwiczeń. Wzbogacały innych. Dla mnie stały się bezużyteczne. Zapełniały półki. Robiły wrażenie na tych, na których łatwo je wywrzeć. Ale nie stanowiły dowodu, że jestem prawdziwym człowiekiem. Nie dawały mi żadnych podstaw do przekonania, że moje życie miało jakąś wartość. W rzeczywistości były mniej więcej tyle warte, co urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Tak naprawdę to chciałem móc coś zmienić. Pragnąłem kogoś, kto wiedziałby, że za tymi wszystkimi słowami kryje się prawdziwy człowiek. Tata. Leżałem rozbudzony, wpatrując się w ciemność, usiłując wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, czy sprostałbym rozmaitym sytuacjom, czy rozwiązywałbym rozmaite codzienne problemy związane z byciem tatą. Tworzyłem rozmaite scenariusze i starałem się wymyślić sposoby na rozładowywanie trudnych sytuacji. W swoich wyobrażeniach byłem zawsze łagodny, hojny, wyrozumiały i mądry. A moje wyimaginowane dziecko - niewinne i wesołe, pełne miłości i ciekawości świata, wdzięczne za to, że dałem mu dom. Było niewidzialną istotą żyjącą w mojej duszy, wyzywającą rzeczywistość, by dostosowała się do niego. Zastanawiałem się, gdzie ono może teraz być, jak i kiedy je w końcu spotkam - i czy w rzeczywistości rodzicielstwo będzie równie cudowne jak w marzeniach. Ale to były tylko fantazje. Album to udowadniał. Te dzieci miały swoje historie, brutalne, tragiczne i łapiące za serce. Powlokłem się do następnego stołu. Urzędniczka urzędu do spraw adopcji z Los Angeles miała kolejny album. Przedstawiłem się, powiedziałem, że zostałem już przyjęty, ale nie znaleziono mi jeszcze odpowiedniego dziecka. Czy mógłbym przejrzeć zdjęcia? Tak, oczywiście, odpowiedziała. Odwracałem strony powoli, przyglądając się niewinnym twarzyczkom, szukając chłopca, który mógłby być moim synem. Wszystkie zdjęcia przedstawiały czarne dzieci, a władze nie zezwalały już na mieszane adopcje. Zbyt kontrowersyjne. Czarni pracownicy socjalni zaprotestowali - mogłem ich zrozumieć - ale ile spośród tych dzieci znajdzie teraz domy? Na końcu albumu, jakby dodane w ostatniej chwili, było zdjęcie jedynego białego dziecka. Mój wzrok przemknął po nim szybko, zacząłem już zamykać księgę - i wtedy dopiero uświadomiłem sobie, co zobaczyłem. Poczułem to niczym mocne uderzenie, zamarłem i omal nie upuściłem albumu. Chłopiec jechał na rowerku słoneczną, obsadzoną drzewami alejką. Ktokolwiek zrobił zdjęcie, utrwalił moment krzyku albo śmiechu. Jasne włosy malca rozwiewał wiatr, oczy za okularami lśniły niczym gwiazdy, sprawiał wrażenie tryskającego zdrowiem. Nie mogłem oderwać oczu od zdjęcia. Pewność ogarnęła mnie niczym fala ognia i lodu. Było to uczucie rozpoznania. To ON - dziecko, które na zawsze zamieszkało w mojej wyobraźni! Niemal słyszałem, jak krzyczy: "Cześć, tato!" - Proszę mi opowiedzieć o tym dziecku - zażądałem, nieco za szybko. Urzędniczka i tak przyglądała mi się już podejrzliwie. Rozumiałem ją. Mnie też mój głos wydał się dziwny. Spróbowałem wyjaśnić. - Proszę mi powiedzieć, czy zdarza się, że ludzie widzą zdjęcie i mówią pani, że to jest właśnie to dziecko? - Zawsze tak jest - odpowiedziała. Na jej twarzy pojawił się pełen zrozumienia uśmiech. Na imię miał Dennis. Właśnie skończył osiem lat. Dopiero dziś rano dołożyła jego zdjęcie do albumu. Dobrze, poprosi, by urzędniczka zajmująca się sprawą chłopca skontaktowała się z moją. Ale - ostrzegła - proszę pamiętać, że inne rodziny też mogą być zainteresowane. I że wybiera się zawsze rozwiązanie najlepsze dla dziecka. Nic do mnie nie docierało. Słyszałem słowa, ale nie ostrzeżenia. Naciskałem i w końcu zorganizowali mi spotkanie. Uprzedzili mnie jednak: - Być może nie jest to dziecko, jakiego pan szuka. Zaklasyfikowano je jako trudne. Chłopiec jest nadpobudliwy, był maltretowany psychicznie, możliwe, że występują objawy upośledzenia z okresu płodowego związanego z alkoholizmem rodziców, miał jak dotąd osiem rodzin zastępczych i nigdy własnej... Nie docierały do mnie żadne uwagi. Po prostu nie chciałem ich słyszeć. Chłopiec na zdjęciu ujął mnie za serce tak mocno, że nagle nieskończenie rozszerzyłem granice tego, co byłem gotów zaakceptować. Rozsyłałem wiadomości przez CompuServe, prosząc o informacje i porady dotyczące adopcji, opieki nad dzieckiem nadpobudliwym, postępowania wobec ofiary maltretowania emocjonalnego, wszystkiego, co tylko przyszło mi do głowy - jakie szanse miało to dziecko na zostanie samodzielnym człowiekiem? Posłużyłem się gorącą linią adopcyjną, a tam skierowano mnie do innych rodziców, którzy mieli te same problemy. Zaatakowałem księgarnie i biblioteki. Zadzwoniłem do swojego kuzyna, lekarza, który przefaksował mi dwadzieścia stron raportów medycznych. Na spotkaniu pojawiłem się tak wszechstronnie przygotowany i nafaszerowany teorią oraz dobrymi intencjami, że musiałem wyjść na totalnego wariata. A teraz... było po wszystkim. Oparłem głowę o okienko po stronie pasażera w samochodzie mojej siostry i jęknąłem. - Cholera! Mam już dosyć bycia w ciąży. Trzynaście miesięcy wystarczy każdemu mężczyźnie! Jest już ze mną tak źle, że nie mogę nawet wejść do supermarketu. Gapię się ludzi z dziećmi i zaraz mam łzy w oczach. Wciąż powtarzam sobie: "A gdzie jest moje?" Siostra doskonale rozumiała mój stan ducha. Sama wychowała czwórkę własnych dzieci, z których żadne nie skończyło w więzieniu, więc widocznie radziła sobie dobrze. - Posłuchaj mnie, Davidzie. Może ten chłopiec wcale nie jest dla ciebie odpowiedni... - Oczywiście, że jest dla mnie odpowiedni. To Marsjanin. Zignorowała te słowa. - ...a jeżeli nie jest odpowiedni, to znajdzie się jakieś inne dziecko, które się nada. Obiecuję ci to. Przecież sam mówiłeś, że nie wiesz, czy uda ci się uporać z tymi wszystkimi problemami, jakie się z nim wiążą. - Wiem, tylko że... czuję... sam nie wiem, co właściwie czuję. To jest gorsze niż wszystko, przez co w życiu przechodziłem. To pragnienie, którego nie można zaspokoić. Czasami boję się, że nic z tego nie wyjdzie. Alice zjechała na pobocze i wyłączyła silnik. - No, dobrze, moja kolej - powiedziała. - Przestań się tym zadręczać. Jesteś najinteligentniejszy z całej rodziny, ale czasami przytrafiają ci się okresy totalnego zidiocenia. Zostaniesz wspaniałym ojcem dla jakiegoś wyjątkowego szczęśliwca. Ta urzędniczka o tym wie. Wszyscy na spotkaniu widzieli twoje zaangażowanie. Kiedy spytałeś o liczbę Apgara i skalę Connersa albo kiedy podałeś im ten raport o nadpobudliwości, o którym nawet one nie słyszały, zrobiłeś na nich ogromne wrażenie. Pokręciłem głową. - Zbieranie wiadomości to żadna sztuka. Dajesz sygnał w CompuServe, odczekujesz dwa dni i sprawdzasz pocztę elektroniczną. - Nie chodzi o to, tylko o sam fakt, że się postarałeś. To dowodzi, że usiłowałeś dowiedzieć się, czego to dziecko może potrzebować i czy możesz mu to zapewnić. - Chciałbym ci wierzyć - mruknąłem. Popatrzyła na mnie uważnie. - O co chodzi? - spytała. - A jeżeli naprawdę nie będę dość dobry? Tego się właśnie boję. Nie mogę się pozbyć strachu. - A, to normalne - odparła beztrosko. - Dowodzi, że się nadajesz. Tak naprawdę to tylko ci rodzice, którzy są sobą zachwyceni, powinni się martwić. - Aha - potwierdziłem i oboje zaczęliśmy się śmiać. Uścisnęła mnie. - Wszystko będzie dobrze. Teraz wracajmy do domu, trzeba zadzwonić do mamy, zanim ze zdenerwowania dostanie zawału. Dwa stulecia później (chociaż kalendarz uparcie twierdził coś zupełnie innego) zadzwoniła do mnie pani Bright. - Podjęliśmy decyzję. Jeżeli jest pan w dalszym ciągu zainteresowany Dennisem, chcielibyśmy zorganizować spotkanie... - Nie pamiętam, co mówiła potem, głównie objaśniała szczegóły całej procedury, ale zapamiętałem, czym zakończyła: - Chcę panu powiedzieć, że dwie rzeczy pomogły nam podjąć decyzję. Po pierwsze, wszystkie te lektury i zebrane wiadomości dowodzą, że jest pan gotów poświęcić się zaspokojeniu potrzeb Dennisa. To bardzo ważne przy każdej adopcji, ale w tym wypadku szczególnie. Po drugie, to, co pan powiedział na końcu spotkania, o zrozumieniu jego potrzeby bycia Marsjaninem. Byłyśmy naprawdę wzruszone pańskim wczuciem się w jego sytuację. Uważamy, że ta cecha będzie najważniejsza w rodzinie, w której umieszczony zostanie Dennis. Dlatego postanowiłyśmy najpierw wypróbować pana. Podziękowałem jej wylewnie, tak mi się przynajmniej zdaje. Nagle zacząłem mieć kłopoty ze wzrokiem, a pudełko z chusteczkami opróżniło się gwałtownie. Dennisa spotkałem trzy dni później w Ośrodku Wychowawczym Johnsona w Culver City. Był jednym z sześciorga mieszkających tam dzieci, czterech chłopców i dwóch dziewczynek. Ponieważ urząd do spraw adopcji nie chciał, by malec dowiedział się, iż mnie wypróbowywują, miałem zostać przedstawiony jako przyjaciel opiekującego się dziećmi małżeństwa. Dziecko, które przyszło ze szkoły, było ponure i poruszało się jak zombie. Wszedł, minął mnie, nie okazując w żaden sposób, że mnie dostrzegł, i skierował się prosto do swojego pokoju. Powiedziałem: "Cześć". Odpowiedział: "Cześś", nie zatrzymując się nawet. Przez chwilę czułem się oszukany. Ja rozpoznałem go od razu, dlaczego on nie rozpoznał mnie? Potem musiałem z uśmiechem udzielić sobie nagany, że to przecież ja jestem dorosły, nie on. Po chwili jednak wyszedł ze swojej kryjówki i zapytał, czy chciałbym z nim zagrać w automatycznego hokeja. Przez pierwsze kilka minut był skoncentrowany wyłącznie na grze. Ja dla niego nie istniałem. Potem przypomniałem sobie ćwiczenie z jednego z kursów, w których uczestniczyłem - o tym, że czasem wystarczy po prostu z kimś być. Przestałem tak bardzo się starać, żeby wszystko robić prawidłowo i zamiast tego skoncentrowałem się na Dennisie, pozwalając mu być przy mnie dokładnie takim, jakim był. Nie mogłem jednak wyłączyć analitycznej części mojego umysłu. Przeczytawszy te wszystkie dane, wysłuchawszy opinii pracowników urzędu do spraw adopcji, nie mogłem powstrzymać się przed wypatrywaniem oznak. Nie widziałem ich. Żadnych. Widziałem tylko dziecko. A potem wydarzyło się to, co zawsze staje się z dorosłym, który chce się bawić z dzieckiem. Na nowo odkryłem własne dzieciństwo. Zaangażowałem się w grę i wkrótce już uśmiechałem się i śmiałem wtedy, kiedy i on, okazując ten sam zachwyt i aprobatę wobec każdego śmielszego zagrania. I wtedy właśnie to się stało. Zrozumiałem, że po drugiej stronie pudła znajduje się taka sama jak ja ludzka istota. Zabłysła jakaś iskra. Zaczął reagować na mnie, a nie tylko na grę. Czułem, że coś nas połączyło w niemal fizyczny sposób. Potem przyszła godzina, kiedy David musiał zabrać się za swoje obowiązki. Załadowaliśmy wózek puszkami przeznaczonymi do ekologicznego kosza na śmieci i zawieźliśmy je do pobliskiego parku. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. On mówił, ja słuchałem. Czasami ja zadawałem pytania, a czasami on. W drodze powrotnej chciał, żebym to ja pociągnął wózek, a on mógł się w nim przejechać. Teraz wręcz promieniał. Był tym chłopcem z fotografii. Jednak kiedy wróciliśmy do ośrodka, pozostałe dzieci przyszły już ze szkoły i bawiły się na dworze. Jak tylko Dennis je zobaczył, uciekł na sam koniec podwórka. Rzucił się tam na dużą starą kanapę i zwinął w kłębek. Był tak odcięty od innych dzieci - od całego świata - jak to tylko możliwe. Co spowodowało ten nagły wybuch nieszczęścia? Czy obawa, że teraz, kiedy są jeszcze inne dzieci do zabawy, odrzucę go? I dlatego wolał odrzucić mnie pierwszy? A może chodziło o coś innego? Z wnętrza domu obserwowałem go, kiedy tak siedział samotnie. Był bardzo nieszczęśliwym małym chłopcem. Nie uśmiechał się już. W tej chwili zrozumiałem, że nie mogę go tutaj zostawić. Jakiekolwiek miał problemy, moje przywiązanie było silniejsze. A przynajmniej w to wierzyłem. Opiekunowie poprosili mnie, żebym został na kolacji z dziećmi. Nie planowałem tego, ale dzieci nalegały, więc zostałem, specjalnie siadając obok Dennisa. W ogóle się nie odzywał, był przygaszony, jakby bał się utraty czegoś, czego bardzo pragnął. A może tak mi się tylko wydawało. Jadł cicho i nieśmiało. Ale wtedy Tony, najbardziej rozhukany z całej gromadki, odezwał się nagle: - A wie pan, co Dennis powiedział? Tony siedział naprzeciwko mnie. Miał minę pełną złośliwego triumfu, jak każde dziecko zamierzające zdradzić czyjś sekret. - Co? - zapytałem pełen jak najgorszych przeczuć. - Dennis powiedział, że chciałby, żeby pan był jego tatusiem. Nawet nie patrząc wiedziałem, że na krześle obok mnie Dennis kuli się, gotowy na niechybną, choć uprzejmą odmowę. Odwróciłem się w jego stronę, na nim właśnie skupiając całą swoją uwagę. - To bardzo miłe. Dziękuję - powiedziałem. Chciałem dodać dużo więcej, ale nie mogłem. Jeszcze nie. "Plan gry" wymagał, żebym pozostawał "przyjacielem" Dennisa przez co najmniej sześć tygodni, zanim podejmę jakiekolwiek zobowiązania wobec niego. Jeszcze nie dane mu było dowiedzieć się, że ja sobie życzę tego samego. Czułem się oszukany, nie mogąc dodać: "Ja też". Ale rozumiałem wyższe racje i zgadzałem się z nimi. - Lepiej niech pan uważa - powiedział Tony. - On może z tego zrobić marsjańskie życzenie, a wtedy będzie pan musiał. Wtedy nie zrozumiałem, o co Tony'emu chodziło. Zapomniałem więc o wszystkim. Kolejny raz o Marsjanach usłyszałem trzynaście miesięcy później. Byłem w Arizonie, na przyjęciu w rozrastającym się domu Jeffa Duntemanna. Jeff dostał dwie nominacje do nagrody Hugo, ale zrezygnował z science fiction, żeby pisać książki o programowaniu komputerów. Najwyraźniej było to zajęcie bardziej lukratywne, gdyż teraz prowadził już własny magazyn, "PC-Techniques". Mam tam stałą kolumnę, piszę dziwaczne artykuły, języki programowania pomieszane z mutacją buddyzmu zen. Obiegowy dowcip głosi, że zapewniam magazynowi "marsjański punkt widzenia". Siedziałem na tarasie, obserwując Dennisa chlapiącego się z entuzjazmem w basenie. Skakał z rozpędu w jego głęboki koniec. Rok wcześniej nie mogłem go ściągnąć ze schodków na płytkim końcu, nie chciał nawet, żebym go nauczył pływania pieskiem - teraz był początkującą rybą. Więcej siedział pod wodą niż na powierzchni. Rok wcześniej był nieszczęśliwym dzieckiem - zdolnym do radości, dowodziło tego zdjęcie, ale przeważnie smutnym, niepewnym, wyobcowanym i gniewnym. Rok wcześniej powiedział zajmującej się nim urzędniczce: "Myślę, że Bóg nie słucha moich modlitw. Modliłem się o tatę i nic się nie stało." Kiedy wprowadził się do mnie, poprosiłem urzędniczkę, żeby przypomniała mu o tej rozmowie i powiedziała, że czasami uczynienie cudu zajmuje Bogu trochę czasu. Cud - wedle mojego przyjaciela Randy'ego Macnamary - to coś, co nigdy nie zdarza się ot tak sobie. Teraz, po fakcie, po pierwszych zwariowanych dniach pełnych radości i paniki, po dniach pełnych obezwładniającego strachu, po awanturach i próbach, po tysiącu i jednej kanapkach z masłem orzechowym i galaretką, zrozumiałem, co miał na myśli. I jeszcze więcej. Cud wymaga prawdziwego poświęcenia. Nigdy nie zdarza się przypadkiem. W moim życiu zdarzały się też inne cuda - o jednym napisałem, o drugim może nigdy nie napiszę - ale ten był ze wszystkich najlepszy. Dowód tego wisiał w ramkach na mojej ścianie. Pewnego popołudnia otworzyłem pudełko z drugim śniadaniem Dennisa i znalazłem kartkę, którą włożyłem tego dnia rano. Napisałem na niej: Proszę, zjedz dzisiaj wszystko! Kocham cię! Tata. Na drugiej stronie była odpowiedź Dennisa, naskrobane dziecięcym, niepewnym pismem: Terz cie kocham. jesteś dla mnie bardzo waszny. Myśle, rze jesteś nailepszy. Kocham cie, tata i nigdy nie kochałem kogoś bardziej niż ciebie. nigdy nie znałem nikogo fajniejszego niż ty. Na dole narysował trzy serca i w największym z nich napisał Tata. Tak więc cud się dopełnił. Dennis był zdolny do głębszych uczuć. I umiał je wyrażać. Teraz mogłem już tylko siedzieć i rozkoszować się pewnością, że mimo wszystkich moich wątpliwości i błędów to najważniejsze zrobiłem dobrze. Przeszedłem od "chcę być", przez "będę" i "odkrywanie-jak- być" do zwykłego "bycia". Musiałem rozpromienić się niczym wieczór w Arizonie. Różowe chmury znaczyły ściemniające się niebo. Nie znałem na tym przyjęciu nikogo oprócz Jeffa i Carol oraz słynnego na cały świat Pana Bajta, zajętego w kuchni wybłagiwaniem resztek jedzenia, których nie powinien dostawać. Ale to mi nie przeszkadzało. Wystarczało mi, że mogę siedzieć i patrzeć, jak mój syn się bawi. Wtedy nagle dotarło do mnie słowo "Marsjanin" i, nie ruszając się, zdołałem odwrócić swoją uwagę o 180 stopni. Cztery żony siedziały razem - to było jedno z tych przyjęć, na których informatycy gadają o językach programowania, a ich żony o dzieciach. Nie znałem się wystarczająco na żadnym z tych tematów, w obu dziedzinach wciąż czułem się jak amator, więc byłem najlepszym słuchaczem z możliwych. - Nie, to prawda - mówiła jedna z kobiet. - Odkąd tylko nauczyła się mówić, upierała się, że pochodzi z Marsa. Matka nigdy nie zdołała jej tego wyperswadować. Zapytała ją: "Więc jak to możliwe, że pamiętam, jak byłam w szpitalu i urodziłam ciebie?", a ona odpowiedziała: "Wszczepili ci mnie do brzucha." Teraz ma już dwanaście lat i wciąż w to wierzy. Znajduje odpowiedź na każde pytanie, na niczym jej nie złapiesz. Twierdzi, że UFO bez przerwy zaszczepia kobietom marsjańskie dzieci. Pozostałe kobiety roześmiały się z wyrozumiałością. Stwierdziłem, że sam się uśmiecham, patrząc na Dennisa. Po raz pierwszy od dość dawna przypomniałem sobie, co powiedział ludziom z Urzędu - że on też jest Marsjaninem. Zabawny zbieg okoliczności. - W szkole mojej córki - powiedziała inna z kobiet - był chłopiec, który codziennie przychodził w koszulce z napisem "Jestem Marsjaninem". Często się z niego przez to wyśmiewali. Dyrektor usiłował mu wyperswadować tę koszulkę, ale chłopiec się uparł. Wszystkie dzieciaki uważały, że zwariował. - Pewnie tylko w ten sposób mógł zwrócić na siebie ich uwagę. - Cóż - odezwał się czwarty głos - to często spotykana dziecięca fantazja, że tak naprawdę jest się podrzutkiem albo sierotą i ma się innych rodziców. Dodawanie do tego Marsa to po prostu wykorzystanie nowych informacji o świecie, żeby historyjka była bardziej wiarygodna. Nie usłyszałem nic więcej z tej rozmowy, gdyż Carol weszła oznajmiając, że deser jest już na stole. Jednak ziarno ciekawości zostało zasiane. Jeśli nic innego, pomyślałem, to przynajmniej mogłoby z tego wyjść niezłe opowiadanie. Gdybym tylko mógł wymyślić jakieś zakończenie. Pomyślmy, pewien mężczyzna adoptuje małego chłopca, a potem odkrywa, że dziecko pochodzi z Marsa... Hmmm. Ale gdzie tu haczyk? Horror? Dzieci z Marsa wymordują nas w łóżkach. Zbyt proste. Zbyt oczywiste. Poza tym Richard Matheson napisałby to dużo lepiej, jeśli już tego nie zrobił. John Wyndham też już to napisał. Ukryta inwazja? Marsjanie podbiją Ziemię, a my nawet tego nie zauważymy? Fred Brown wyprzedził mnie tu o cztery dekady. Jego opowiadanie zostało nawet gdzieś sfilmowane. Może coś delikatnego i czułego? Zapewnienie rodziny gwiezdnej sierotce? To byłoby najtrudniej napisać - w dodatku Zenna Henderson opisała to już parę razy. Sturgeon też umiał sobie radzić z takimi rzeczami. Chciałbym wziąć słuchawkę i zadzwonić do niego. Pewnie miałby jakiś nieziemski pomysł na zakończenie, ale rachunek za połączenie byłby niebotyczny. Mogłem oczywiście zadzwonić do Harlana, ale pewnie by mnie ochrzanił za przerywanie mu oglądania ulubionego serialu. Poza tym wątpię, czy wziąłby pytanie na poważnie. "Harlan, posłuchaj... myślę, że mój syn jest Marsjaninem i usiłuję napisać o tym opowiadanie..." Jasne, David. Byłeś może ostatnio u lekarza? Postanowiłem zastanowić się nad tym później. Może moja podświadomość mogłaby to rozważyć w czasie jazdy do domu. Może zakończenie przyjdzie mi do głowy przypadkiem. Nigdy nie byłem w stanie napisać absolutnie niczego, jeśli nie miałem w głowie gotowego zakończenia. Łatwo jest zacząć pisać, ale jeżeli nie znasz zakończenia, opowiadanie schodzi na manowce, energia twórcza się wyczerpuje i masz jeszcze jeden powód do frustracji. Trzymałem całą szafkę pełną nie dokończonych opowiadań na dowód, że w ten sposób niczego się nie osiągnie . Następnego dnia... mknęliśmy przez bezludną czerwoną pustynię, pozornie zawieszeni pomiędzy rozpalonym niebem a lśniącą drogą, nie odzywając się, słuchając tylko kasety Van Dyke Parks i popijając chłodzone napoje z lodówki. Kaseta skończyła się i uderzył w nas gwizd wiatru. Kabriolety są bardzo fajne, ale na pewno nie ciche. Nagle przypomniałem sobie zasłyszaną dzień wcześniej rozmowę. - Hej - odezwałem się. - Jesteś Marsjaninem? - Co? - Jesteś Marsjaninem? - powtórzyłem. - A dlaczego pytasz? - No, najwyraźniej jesteś żydowskim Marsjaninem. Odpowiadasz pytaniem na pytanie. - Kto ci powiedział, że jestem Marsjaninem? - Kathy. Zanim cię poznałem, mieliśmy spotkanie. Opowiedziała mi wszystko o tobie. Twierdziłeś podobno, że jesteś Marsjaninem. Pamiętasz, jak jej to mówiłeś? - Tak. - Ciągle jesteś Marsjaninem? - Tak - odpowiedział. - Aha. Opowiesz mi o tym? - Okay - odparł. - Zrobili mnie na Marsie. Byłem kijanką. Potem przywieźli mnie na Ziemię w UFO i wszczepili mojej mamie do brzucha. A potem się urodziłem. - No tak - mruknąłem. - Właśnie myślałem, że tak to musiało być. To wszystko? - Mhm. - A dlaczego Marsjanie cię tu przysłali? - Żebym mógł być ziemskim chłopcem. - Aha. - Możemy iść na kolację do Round Table Pizza? - zapytał, zmieniając nagle temat, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. - A czy Marsjanie lubią pizzę? - Tak! - zawołał z entuzjazmem. Potem wycelował palce w moją stronę jak pistolet-zabawkę. Większość dzieci "celowałaby" z dwóch najdłuższych palców, ale Dennis celował z palca wskazującego i małego, podczas gdy wyprostowany kciuk udawał cyngiel. - Jak mnie nie zabierzesz dzisiaj na pizzę, to będę cię musiał zdisneygradować. - Uuu, to brzmi nieprzyjemnie. Na pewno nie chciałbym zostać zdisneygradowany. Musiałbym stać w ciemnościach i wciąż śpiewać tę okropną piosenkę, a tłumy japońskich turystów robiłyby mi zdjęcia. Ale dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. Może jutro, jeśli będziesz miał w szkole dobry dzień. - Nie, dzisiaj! - Groźnie celował we mnie, teraz już z obu rąk. Przez chwilę zastanawiałem się, co by się stało, gdyby zgiął kciuki. Czy zamieniłbym się w gigantyczną, trójpalczastą mysz? - Jak mnie zdisneygradujesz - powiedziałem - to wtedy już na pewno nie dostaniesz żadnej pizzy. - Okay - zgodził się. Złożył broń, najpierw jedną rękę, potem drugą. Najpierw mały palec lewej dłoni, potem wskazujący, mały palec prawej dłoni, a wreszcie wskazujący. Za każdym razem jego wargi wydawały ciche cmoknięcie. W końcu zgiął kciuki - i nagle znowu miał ręce. Potem też próbowałem zrobić coś takiego. Człowiek może to zrobić, ale to jest coś jak wulkańskie pozdrowienie. Wymaga ćwiczeń. Coś się porobiło z moimi plecami. Jeśli nie zapominam o ćwiczeniach rozciągających parę razy w tygodniu, jeśli często robię przerwy przy pisaniu na komputerze i jeśli pamiętam o kąpieli w jacuzzi co parę dni tak, aby bąbelki gotowały się wokół mnie, to jestem w stanie funkcjonować w miarę normalnie. To uczciwy interes. Zazwyczaj z jacuzzi korzystam po kolacji. Kiedy słońce zajdzie, nadchodzi idealny moment na kąpiel na golasa. Parę dni po wycieczce do Phoenix siedzieliśmy z Dennisem sami przy basenie. Na lampach w basenie jest niebieski filtr, a w jacuzzi - czerwony. Kiedy bąbelki są włączone, wygląda to jak małe jeziorko wrzącej lawy. Czasami rozmawiamy o czymś nieważnym, czasami siedzimy w milczeniu, podczas gdy woda masuje nasze ciała, czasami przyglądamy się niebu i wypatrujemy meteorów; kiedyś widzieliśmy czerwony okruch gwiazdy lecący niczym karabinowa kula. Ale dzisiaj, kiedy Dennis chlapał się wśród bąbelków, złapałem się na obserwowaniu sposobu, w jaki światło modelowało jego rysy. Nie jestem ekspertem w dziedzinie rozwoju czaszki u dziecka, ale nagle uderzyły mnie dziwne proporcje jego czoła i oczu. Zanim go zaadoptowałem, pokazano mi raporty rozmaitych lekarzy. Jeden z nich, mający szukać efektów upośledzenia w okresie płodowym w wyniku alkoholizmu rodziców, opisał pięcioletniego Dennisa jako dziecko o "niezwykłym wyglądzie". Nie rozumiałem, o co mu chodziło. Dla mnie Dennis zawsze był niezwykle urodziwym chłopcem. Są tylko dwa rodzaje twarzy - okrągła i końska. Dennis ma okrągłą, ja końską. Tu miał szczęście, bo jego uśmiech jest tak szeroki, że trzeba okrągłej twarzy, by go pomieścić. Los obdarzył go także włosami ciemnoblond, które sięgają ramion. Oczy ma brązowe i ukryte za rzęsami tak długimi, że mogłyby pozbawić spokojnego snu producentów tuszu. Jego cera lśni złotem jak zachód słońca w Arizonie. Jego ciało też jest dobrze ukształtowane, ma długie nogi i tors pływaka. Jest szczupły, ale nie chudy. Wygląda jak dziecko z filmów Disneya. Spodziewałem się, że gdy dorośnie, złamie niejedno serce. Dziewczyny będą za nim ganiały z lassami. Zastanawiałem się już teraz, jakim będzie nastolatkiem - i czy będę umiał sobie z nim poradzić. Teraz... gdy widziałem go w odbitym czerwonym świetle - czy aby nie tego koloru światło mają na Marsie? - wyglądał rzeczywiście trochę jak istota pozaziemska. Jego czoło miało u szczytu zaokrągloną wypukłość. Kości policzkowe wydawały się nachylone pod dziwnym kątem, a oczy - wąskie i gadzie. Prawdopodobnie działo się tak dlatego, że światło padało z dołu, a nie z góry, w dodatku przepuszczone przez czerwony filtr, ale było to denerwujące. Przez chwilę zastanawiałem się, co właściwie za istotę włączyłem do swojego życia. - Co? - zapytał, też się we mnie wpatrując. - Nic - odpowiedziałem. - Patrzyłeś na mnie. - Podziwiałem cię. Jesteś pięknym dzieciakiem, wiesz? - Mhm. - Nagle znów był Dennisem. - Skąd wiesz? - Wszyscy tak mówią. Podobają im się moje rzęsy. Roześmiałem się. Oczywiście. Oto miałem przed sobą dziecko, które świetnie opanowało reguły gry. Był wprawnym manipulatorem. Naprawdę szybko nauczył się demonstrować ten swój specjalny uśmiech i wyciągać od ludzi wszystko, czego chciał. Oczywiście, że był świadom wrażenia, jakie robiły jego rzęsy. Ale... przez tamtą chwilę nie był małym chłopcem Dennisem. Był kimś innym. Kimś zimnym i czujnym. Zauważył, że go obserwuję. Wyczuł podejrzliwość. A może to tylko siła sugestii? Większość poradników dla rodziców mówi, by nie czuć się winnym, jeżeli zacznie się nagle zastanawiać, czy dziecko nie złapie zaraz muchy językiem. To bardzo rozpowszechniona rodzicielska obawa. A potem... niezależnie od wątpliwości co do Dennisa i moich zdolności dotrzymania mu kroku, wystarczyło, bym zadał sobie jedno proste pytanie. Jak bym się czuł, gdyby Kathy Bright oznajmiła, że musi go ode mnie zabrać? "Serce rozdarte" było najprostszą odpowiedzią. W rzeczywistości nie obchodziło mnie, czy jest Marsjaninem, czy nie, byłem połączony z nim jakąś siłą, tak samo jak on ze mną. Ale z ciekawości, a może także chcąc się przekonać, że to wszystko tylko moja wyobraźnia, wszedłem do CompuServe. Jest tam także dział dla rodziców. Zostawiłem na tablicy ogłoszeń wiadomość pod nagłówkiem: "CZY TWOJE DZIECKO JEST MARSJANINEM?" Mój chłopiec twierdzi, że jest Marsjaninem. Słyszałem o dwojgu innych dzieciach, które także coś takiego twierdziły. Czy ktoś jeszcze słyszał o dzieciach, które wierzyły, że są z Marsa? W ciągu następnych paru dni, póki wiadomość nie została automatycznie zdjęta z tablicy, dostałem trzydzieści dziewięć odpowiedzi. Część z nich była uważnymi analizami psychologicznymi stwierdzającymi, dlaczego dziecko może mówić coś takiego. Przeważnie chodziło w nich o to samo, co powiedziała ta matka z Phoenix: dzieci często fantazjują na temat swojego "wspaniałego pochodzenia". W przeszłości mogły wierzyć, że są w rzeczywistości książętami lub księżniczkami i że pewnego dnia ich prawdziwi rodzice pojawią się, by zabrać je do swoich złotych zamków. Ponieważ teraz mitologia została wyparta przez statki kosmiczne i mutantów, jest bardziej prawdopodobne, że dziecko będzie fantazjować na temat odlotu na "Falconie" albo "Enterprise". Ale jeżeli dane dziecko ma dość doświadczenia, by wiedzieć, że tamte historie to tylko fikcja, będzie także wiedziało, że Mars to rzeczywiście istniejąca planeta, a zatem... Mars miał dodawać całej wymyślonej historii wiarygodności. Et cetera, et cetera. Historyjka ta u różnych dzieci może przybierać różne formy, ale jeżeli po jakimś czasie nie zostanie zapomniana, należy znaleźć dobrego terapeutę - może to być dowodem istnienia jakiegoś głębszego problemu. Et cetera. Wiedziałem, jakie są głębsze problemy Dennisa. Był podawany z rąk do rąk w systemie rodzin zastępczych, póki nie znalazł się pod moją opieką. Nie wiedział, skąd przyszedł ani gdzie jest jego miejsce. Część odpowiedzi pochodziła od innych rodziców, dzielących się ze mną niektórymi przedziwnymi opowieściami ich własnych dzieci. Interesujące, ale w moim przypadku niezbyt przydatne. Chociaż... było też ponad tuzin prywatnych wiadomości. "Córeczka mojej siostry twierdziła kiedyś, że została przywieziona na Ziemię w UFO i wszczepiona do brzucha mamy, kiedy mama spała. Trzymała się tej historii do czasu aż skończyła czternaście lat, a wtedy nagle przestała o tym wspominać. Potem już nigdy nie chciała odpowiadać na żadne pytania na ten temat". "Moi sąsiedzi mieli syna, który twierdził, że nie jest Ziemianinem. Zniknął mając dwanaście lat. Bez śladu. Policja uznała, że został porwany". "Moja eks-żona była psychologiem dziecięcym. Żartowała czasem na temat dzieci z Marsa. Mówiła, że może ocenić ogólny poziom wariactwa w Nowym Jorku po liczbie Marsjan, jakich spotkała danego roku. Początkowo opowiadała rodzicom tę samą starą historyjkę o fantazjowaniu na temat niezwykłego pochodzenia, potem zaczęła się nad tym zastanawiać. Historie opowiadane przez dzieci były bardzo do siebie podobne. Zaczęły życie jako marsjańskie kijanki, potem zostały przywiezione na Ziemię i wszczepione do macic ziemskich kobiet. Zawsze chciała przeprowadzić badania na temat dzieci z Marsa, ale nigdzie nie mogła zdobyć funduszy". "Kiedyś umawiałem się z dziewczyną, która mówiła, że jest z Marsa. Stanowczo się przy tym upierała. Kiedy próbowałem zaczynać poważne rozmowy, zmieniała temat. Powiedziała, że bardzo mnie lubi, ale nic by się między nami nie ułożyło. Zapytałem dlaczego, a ona powiedziała, że jest z Marsa. To wszystko. Pewnie Marsjanie mają jakieś prawa zabraniające małżeństw z innymi gatunkami". "Słyszałem o Marsjaninie, kiedy byłem w szkole średniej. Popełnił samobójstwo. Nie znałem go. Dowiedziałem się dopiero potem". "Kiedyś myślałem, że jestem z Marsa. Nawet miałem wspomnienia z czasów, kiedy byłem na Marsie. Było tam różowe niebo. Kiedy przyszły te fotografie z sond i okazało się, że na Marsie naprawdę jest różowe niebo, takie samo jak w moich wspomnieniach, myślałem, że to czegoś dowodzi. Kiedy opowiedziałem moim rodzicom, zabrali mnie do lekarza. Przeszedłem długą terapię, ale już jestem w porządku. Może pan też powinien zabrać swojego syna do terapeuty". Ta ostatnia wypowiedź naprawdę mną wstrząsnęła. Wiedziałem, że nadawca usiłował mnie uspokoić, ale efekt był wręcz przeciwny. No dobrze, może to ja. Może to dlatego, że jestem pisarzem. Czytam podteksty tam, gdzie ich nie ma. A może zbiorowy efekt wszystkich tych wiadomości, zwłaszcza ostatniej, wywołał u mnie niepokój. Odpowiedziałem na wszystkie. Wiem, że to brzmi głupio, ale proszę o wyrozumiałość. Jak ten marsjański krewny/przyjaciel wyglądał? Czy on/ona miał/a jakieś szczególne cechy fizyczne bądź problemy medyczne? Jaka była jego/jej osobowość? Czy wie pan/pani, co się z nim lub z nią stało? Czy nadal wierzy, że jest z Marsa? Zebranie odpowiedzi zajęło ponad tydzień. Z dziesięciorga Marsjan dwoje popełniło samobójstwo. Jeden odnosił sukcesy w interesach. Troje odmawiało rozmów o Marsie. Dwoje zostało "wyleczonych". Miejsca pobytu pozostałych nie znano. Troje zaginęło. Z nich dwoje jako nastolatki regularnie uciekało z domu. Zastanawiałem się, dokąd zamierzali uciec? Z dziesięciorga Marsjan sześcioro miało złotobrązową skórę, okrągłe twarze, brązowe oczy i bardzo długie rzęsy. Włosy zazwyczaj brązowe lub ciemnoblond. Była to interesująca anomalia statystyczna. Z dziesięciorga dzieci z Marsa pięcioro było nadpobudliwych, dwoje miało epilepsję. O pozostałej trójce nic nie było wiadomo. Zapytałem faceta, którego żona była psychologiem dziecięcym, czy kiedykolwiek zauważyła jakieś wspólne cechy u swoich Marsjan. Odpowiedział, że nie wie i że nie ma pojęcia, gdzie ona teraz może być. Zniknęła dwa lata wcześniej. Zadzwoniłem do swojego przyjaciela Steve'a Barnesa. Napisał jedno z zaświadczeń, które było mi potrzebne przy adopcji Dennisa i z tego powodu uważałem go za nieoficjalnego ojca chrzestnego chłopca. Przez jakiś czas gadaliśmy o tym, tamtym i owym. W końcu powiedziałem: - Steve, czy słyszałeś coś o Marsjanach? Nie słyszał. Opowiedziałem mu. Zapytał, czy znowu palę trawkę. - Mówię poważnie, Steve. - Ja też. - Nie dotykałem tego świństwa, odkąd wyrzuciłem z domu pewną panią, której nazwiska nie będę wymieniać - odpowiedziałem ze złością. - Tylko się upewniam. Musisz przyznać, że historia jest dosyć dziwaczna. - Wiem. Właśnie dlatego ci o tym mówię. Należysz do tych niewielu znanych mi osób, które byłyby skłonne w ogóle rozważyć to na poważnie. Rany boskie, dlaczego pisarze science fiction są zawsze najbardziej sceptyczni ze wszystkich ludzi? - Bo mamy do czynienia z większą liczbą wariactw niż wszyscy inni - odparł natychmiast. - Nie mam pojęcia, co z tym zrobić - powiedziałem, przyznając się do frustracji. - Wiem, że to brzmi jak zwariowana powieść o UFO. Z tym, że to naprawdę da się potwierdzić. Taka statystyczna anomalia nie da się wyjaśnić samym przypadkiem. I mogę się założyć, że znalazłoby się dużo więcej. Na przykład, jaką grupę krwi miały te dzieci? Ich ulubiona potrawa? Jak im szło w szkole? Co, jeżeli naprawdę coś się dzieje?... może to nie Marsjanie, może to jakiś fenomen społeczny albo syndrom. Nie wiem, co to jest, nie wiem, o co jeszcze pytać i nie wiem, komu powiedzieć. A przede wszystkim nie chcę skończyć na pierwszej stronie brukowca. Wyobrażasz to sobie? PISARZ SCIENCE FICTION ADOPTOWAŁ DZIECKO Z MARSA! - To mogłoby dobrze wpłynąć na twoją karierę - stwierdził Steve z namysłem. - Ciekawe, ilu zyskałbyś czytelników. - Tak, jasne. I ciekawe, ilu bym stracił. Chcę, żeby na stare lata brano mnie poważnie, Steve. Pamiętaj, co stało się z Jak-mu-tam. - Nigdy nie zapomnę starego Jak-mu-tam - stwierdził Steve. - Tak, to była naprawdę smutna historia. - Tak czy inaczej... Rozumiesz, o co mi chodzi? Co mam teraz robić? - Chcesz porady? - zapytał Steve. Nie czekał na odpowiedź. - Nic z tym nie rób. Zostaw to. Niech ktoś inny rozwiąże sprawę. Albo nikt. Sam to powiedziałeś, David. "Prawie zawsze niebezpiecznie jest za wcześnie mieć rację". Nie szukaj kłopotów. Zrób z tego opowiadanie, jeśli naprawdę musisz, i niech ludzie myślą, że to nieszkodliwa fantazja. Ale nie pozwól, by to ci zmarnowało życie. Chciałeś mieć tego dzieciaka, prawda? No to teraz go masz. Po prostu bądź dla niego ojcem. To jedyna rzecz, jaka jest tu naprawdę potrzebna. Miał rację. Wiedziałem o tym. Ale nie mogłem się na to zgodzić. - Jasne. Łatwo ci mówić. To nie ty masz Marsjanina w domu.