Foryś Robert - Bóg, honor, trucizna
Szczegóły |
Tytuł |
Foryś Robert - Bóg, honor, trucizna |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Foryś Robert - Bóg, honor, trucizna PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Foryś Robert - Bóg, honor, trucizna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Foryś Robert - Bóg, honor, trucizna - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
===OA1pDTkAZFRmBDIBOAhtVGEHYVQ2ATABYlZjVGdfaQw=
Strona 4
Obietnice
Paryż, październik A.D. 1671
Prawdziwa władza kryje się w cieniu. Wybrzmiewa szeptem knowań
i pochlebstw, dźwięczy złotem, zabija trucizną i zdradą. Ten, kto osiągnął
mistrzostwo w sztuce intrygi, może za pomocą niewidzialnych sznurków sterować
losami innych, choćby byli oddaleni o tysiące mil.
Markiza d’Arquien miała całkowitą pewność, że mężczyzna, którego odwiedza
po zmroku, trzyma w swych zręcznych dłoniach mnóstwo takich niewidzialnych
nici. W tym kilka łączących się bezpośrednio z nią.
Kardynał Pierre de Bonzi siedział zgarbiony za biurkiem, dzierżąc w dłoni gęsie
pióro i skrobiąc nim w kartę papieru. Za plecami jego eminencji wisiał na ścianie
olbrzymi portret Ludwika XIV. Król Francji, w peruce i zbroi, unosił szpadę,
kierując ostrze w stronę jakiegoś oblężonego miasta.
Markiza wykrzywiła wargi na wspomnienie upokorzeń, których doznała od tego
ogarniętego megalomanią bufona. Po raz setny przysięgła sobie, że któregoś dnia
Ludwik zapłaci jej za afronty.
Kardynał nie okazał zdziwienia późną porą wizyty. Z markizą znali się jeszcze
z czasów, gdy Bonzi pełnił służbę ambasadora Ludwika XIV w Rzeczypospolitej
i wspólnie czynili starania, aby wynieść na tron Polski francuskiego pretendenta
księcia de Condé. Niestety szlachta zniweczyła te plany, głosując na syna kniazia
Jaremy – Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Mit obrońcy Zbaraża miał, jak się
okazało, większą wartość w oczach panów braci niż złoto i wszelkie obietnice
płynące znad Sekwany.
Markiza minęła buzujący ogniem kominek i stąpając po miękkim dywanie,
ruszyła w stronę oświetlonego przez świece biurka. Kardynał wyszedł jej naprzeciw.
Był szczupłym, wciąż atrakcyjnym mężczyzną. Miał pociągłą twarz o wystających
kościach policzkowych i ciemne włosy, w których połyskiwały iskierki siwizny.
Gdy się uśmiechnął, w jego oczach pojawił się drapieżny błysk.
– Witaj, droga przyjaciółko. Cieszę się, że znalazłaś dla mnie czas przed
wyjazdem.
Strona 5
– Nie mogło być inaczej, eminencjo. – Podeszła bliżej.
W chwili, gdy powinna była pochylić głowę i ucałować kardynalski pierścień,
wpadła w ramiona odzianego w szkarłat mężczyzny. Odchyliła głowę w tył, a on
złapał ją za podbródek i pocałował zachłannie w usta. W pierwszym odruchu
zamierzała odepchnąć go i zrugać. A jednak nie zrobiła nic, by go powstrzymać.
Kardynał miał coś, na czym bardzo jej zależało. Kufer ze złotem, bez którego nie
zamierzała opuszczać Paryża.
Pierre de Bonzi wydał z siebie niski pomruk. Obrócił ją plecami do biurka,
chwycił w talii i bez wysiłku posadził na blacie. Wygięła się i oparła ciężar ciała na
zgiętych łokciach, gdy eminencja zadarł wysoko jej błękitną suknię. Zacisnęła zęby
i zamknęła oczy. Kardynał podciągnął sutannę i nie spuszczając z markizy ognistego
spojrzenia, wsunął się między jej uda z pomrukiem chciwej żądzy.
Szybko wstrząsnął nim spazm. Chrząknął gardłowo i poruszył biodrami
w ostatnim konwulsyjnym pchnięciu. Westchnęła, zastanawiając się, ile dni dzieli ją
od miesięcznego krwawienia.
Szybko jednak odgoniła od siebie te myśli. To była jej ostatnia noc w Paryżu
i zostało jeszcze wiele rzeczy do omówienia, nim opuści ojczyznę i powróci do
męża.
*
W gabinecie zapachniało tytoniem i kawą, zestawem egzotycznych, piekielnie
kosztownych nowinek, na które w Paryżu zapanowała moda, odkąd Ludwik XIV
postanowił dorównać innym europejskim potęgom i zdobyć dla Francji kolonie.
W kraju nad Sekwaną pojawiły się tytoń i trzcina cukrowa z Ameryki, czarni
niewolnicy z Senegalu, kawa i drogocenne przyprawy ze Wschodu. Nowe wspaniałe
klejnoty w koronie Króla Słońce, wzmacniające jego potęgę, której i tak żaden inny
monarcha w Europie nie mógł samodzielnie sprostać.
„I wielkie pieniądze, bez których nic nie jest możliwe”, pomyślała markiza
z zawiścią. Choć starannie to skrywała, czuła się jak żebraczka, musząc prosić króla
Francji o kolejne subsydia. Walka o tron pochłaniała krocie, a majątki jej rodziny
Strona 6
pustoszone rok w rok przez wojnę przynosiły zaledwie cząstkę dawnego dochodu.
Najgorsza była świadomość, że dla Ludwika są to niemal drobniaki, dla niej zaś i jej
męża – cała nadzieja na przetrwanie ciężkich czasów w Polsce.
Na szczęście tu, w Paryżu, mogła liczyć na protekcję kardynała de Bonziego
w staraniach o pozyskanie funduszy z królewskiego skarbu.
– Wino, kakao czy kawa? – Głos eminencji oderwał ją od rozmyślań.
– Poproszę kawę – odparła.
Usiadła na krześle i spojrzała na kardynała stojącego przy stoliku z napojami.
Bonzi skończył napełniać filiżanki, odstawił imbryczek i uśmiechając się, wręczył
jej napar.
Markiza posłała mu wymuszony uśmiech. Ostrożnie wzięła łyk – kawa była
gorąca.
Eminencja umościł się blisko niej.
– Za nasze przyszłe powodzenie – wzniósł toast swoją filiżanką.
– I spełnienie najskrytszych planów – dodała ona.
– Tak… – Oblicze kardynała przybrało czujny, przebiegły wyraz. Spojrzeli sobie
w oczy. – Czy jesteś pewna, że twój mąż zdecyduje się na bunt?
– Na bunt nie, lecz jeśli nazwiemy to działaniem w obronie praw i wolności jego
ukochanej Rzeczypospolitej, owszem. Zadbam o to – zapewniła z pełnym
przekonaniem.
De Bonzi zacisnął usta w wąską linię.
– Tym razem nie możemy ponieść porażki. Francja staje w obliczu wojny
z koalicją Austrii, Holandii, Prus i Hiszpanii. Ludwik bardzo liczy na hetmana. Jeśli
obalicie Korybuta i jego austriacką królową, książę de Longueville przypłynie do
Gdańska z flotą i żołnierzami.
– A to odciągnie Austriaków od naszych granic. Jest pewne, że cesarz zechce
ratować siostrę i szwagra na polskim tronie – dodała cynicznie markiza. Mówiąc
„naszych granic”, czyniła to szczerze. Wciąż uważała się za Francuzkę i nie
przypuszczała, aby kiedykolwiek uległo to zmianie. Nie w głębi jej serca.
– Najważniejszy jest prymas Prażmowski – oznajmił de Bonzi. – Zapewnij go, że
Strona 7
pozostaje w pamięci i łaskach Ludwika. Na dowód tego wkrótce otrzyma dziesięć
tysięcy funtów w złocie.
– Czy to wystarczy? – wyraziła wątpliwość markiza. – Owszem, wydaje się, że
prymas szczerze nie znosi Korybuta, lecz wynika to tylko z urażonej ambicji.
Prażmowski jest wrogiem Wiśniowieckiego, gdyż ten słucha we wszystkim matki,
żony Habsburżanki i Paców.
– Prymas od lat wykazuje lojalność wobec Francji – rzekł de Bonzi.
– Ale podczas elekcji poparł carewicza Fiodora – przypomniała cierpko. – Ponoć
wziął za to olbrzymie kwoty w rublach i sobolach. Nie ma wątpliwości, nasz prymas
służy tylko własnej ambicji i temu, kto najlepiej go opłaca.
– Jak my wszyscy, markizo. Dlatego nasza oferta jest najlepsza. – Kardynał
uśmiechnął się lekko. – Król Ludwik zaproponuje prymasowi coś, czego nikt inny na
świecie nie może mu dać.
Wstrzymała oddech, obserwując zagadkowy uśmieszek na jego ustach. Dając
sobie czas na zastanowienie się, odstawiła pustą filiżankę na szafeczkę mieszczącą
się za palikiem baldachimu. Nagle ją olśniło. Robiąc wielkie oczy, spojrzała na
kardynała.
– Chcecie zrobić go papieżem!? – zawołała podekscytowana.
– Jestem pod wrażeniem twej przenikliwości, markizo – odparł de Bonzi. –
Zaproponowałem taki plan i król wyraził zgodę. Otrzymam też niemałe fundusze,
aby zdobyć stosowne poparcie w kolegium kardynałów.
Markiza ochłonęła już po pierwszym szoku.
– To się nie uda. – Potrząsnęła głową, wzburzając falę ciemnych loków
opadających na szczupłe jasne ramiona. – Od czasów Borgiów nie wybrano na tron
papieski nikogo spoza Italii!
– Z jednym bardzo krótko trwającym wyjątkiem – przyznał kardynał. – Jest to
jednak bardziej zaleta niż przeszkoda, jeśli zaproponuje się kurii rzymskiej
odpowiedniego kandydata.
– Ludzie kupią tylko to, czego pragną? – zauważyła trzeźwo.
– A czego pragną kardynałowie?
Strona 8
Markiza ironicznie uniosła brwi.
– Bogactw i młodych chłopców?
De Bonzi uśmiechnął się, doceniając drwinę.
– Oczywiście, pieniądze pozwalają zaspokajać pragnienia – powiedział, markiza
zaś odniosła wrażenie, że mówi o samym sobie. – Mam jednak na myśli ideę, która
uwiedzie kolegium kardynalskie. Coś, czego brakuje w Rzymie rozrywanym przez
konflikty w kurii. Nada nowy sens misji sług Kościoła.
– Co może dać kardynałom wybór Polaka?
– Szanse na powrót do czasów świetności. Kościół potrzebuje papieża spoza
Italii, kogoś oderwanego od jej małych konfliktów i intryg. Człowieka, który
zorganizuje ligę państw katolickich skierowaną przeciw imperium tureckiemu.
Wzmocni tracące na znaczeniu i bogactwie papiestwo.
– I Prażmowski ma tego dokonać? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie sam, oczywiście. – Jego eminencja uśmiechnął się nieskromnie.
– Skąd przypuszczenie, że kardynałowie poprą taki zamiar?
– Pytanie brzmi: co ich czeka, jeśli tego nie uczynią? Poza wpływem Kościoła
pozostaje wielka część protestanckich Niemiec, Skandynawia, Anglia i Holandia
z ich koloniami. Rzym nie otrzymuje z tych krajów dziesięciny. Samo państwo
papieskie otoczone jest przez italskie posiadłości Hiszpanii i Austrii. Katoliccy
monarchowie zaczynają wyciągać ręce po biskupstwa, domagać się od duchownych,
by w pierwszej kolejności byli wierni państwu i królowi, a nie Ojcu Świętemu.
Papież Polak to wizja, która pozwoli Kościołowi odzyskać dawną pozycję zachwianą
przez reformację i potęgi chrześcijańskich królów.
„W tym także tego bufona Ludwika, którego w głębi serca oboje nie cierpimy”.
Tę myśl markiza zachowała jednak dla siebie. Pewnych spraw lepiej nie poruszać,
nawet gdy jest się nagim w alkowie.
Musiała przyznać, że plan był śmiały i pociągający. Godzien nieprzeciętnej
inteligencji kardynała de Bonziego. Choć przebieg jego realizacji – podobnie jak
jego twórca – piekielnie nieprzewidywalny.
Strona 9
Człowiek z blizną
Kufer był tak ciężki, że musiało dźwigać go czterech silnych mężczyzn.
W pewnej chwili jeden z nich idący na przedzie zaczepił czubkiem buta
o nierówność bruku i na moment wielka skrzynia przechyliła się niebezpiecznie na
bok. Sama myśl, że mogłaby trzasnąć o ziemię i otworzyć się, ujawniając sekretną
zawartość, wywołała kpiący uśmieszek u Charlotty Mesire.
Odsunęła się od okna i wkroczyła do kancelarii, gdzie powitał ją sekretarz
kardynała. W białych pończochach, szustokorze i pofryzowanej peruce przypominał
Charlotcie elegancko wystrzyżonego pudla.
– Jego eminencja jest zajęty modlitwą – oznajmił wyniośle. – Wyraźnie
zaznaczył, że nie należy mu teraz przeszkadzać.
Charlotta spojrzała na sekretarza, mrużąc oczy.
Wielu rzeczy można było się spodziewać po kardynale Tulonu, lecz nie tego, że
oddaje się porannej pokucie zaraz po nocy spędzonej z mężatką.
– Zatem poczekam.
Usiadła na wygodnym, wyściełanym aksamitem krześle ustawionym pod ścianą.
Sekretarz zmarszczył brwi, ale nie ośmielił się zaoponować. Z niezadowoloną
miną wrócił za biurko. Wyciągnął gęsie pióro z kałamarza, strząsnął nadmiar
atramentu i zaczął pisać coś na karcie papieru.
Zdołał nakreślić dwa, trzy zdania, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł
przez nie jakiś dworak. Wymachując naręczem opatrzonych pieczęciami
dokumentów, zaczął perorować podniesionym głosem, nie zwracając uwagi na
obecną w pomieszczeniu damę. Padły takie słowa jak: „poważne konsekwencje”,
„zaniedbanie”, „skandal” i „łapówka”. Przy każdym z tych określeń sekretarz
krzywił się, jakby obrywał pięścią w brzuch.
W końcu udało mu się przerwać oskarżycielską tyradę. Poderwał się zza biurka
i obiecując natychmiast wyjaśnić zarzuty, wyprowadził z sekretariatu
rozwścieczonego mężczyznę.
Charlotta podniosła się z krzesła, gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi z cichym
Strona 10
szczękiem. Podeszła do przeszklonego wyjścia na taras. Wystarczyło przekręcić
zasuwkę, aby otworzyć podwoje i dostać się na szeroki balkon o wysokiej kamiennej
balustradzie. Zadrżała, gdy owiało ją chłodne powietrze.
W dole, na alejkach między wilgotnymi żywopłotami zbierała się mgła
napływająca od Sekwany. Charlotta nie dostrzegła żadnych strażników, wszyscy byli
zajęci na dziedzińcu przy pakowaniu na wozy drogocennych skrzyń.
Taras miał kształt litery L, której krótsza część niknęła za narożnikiem gmachu.
Skierowała się tam, mijając gabinet kardynała, i skręciła za róg, gdzie znajdowały
się olbrzymie okna alkowy. Kompleks pomieszczeń zajmowany przez kardynała
składał się z sypialni, łazienki, garderoby i saloniku. Właśnie w tym ostatnim pokoju
eminencja prowadził rozmowę ze swym gościem.
Niestety firany były szczelnie zasłonięte. Przez szparę w uchylonym oknie
sączyły się ciche głosy, zagłuszane przez hulający po tarasie wiatr. Charlotta
musiała maksymalnie wytężyć słuch, aby wychwycić poszczególne słowa.
– Ekscelencja ufa jej?
– Dlaczego miałbym nie ufać? Dotychczas dobrze nam służyła.
– Mój pan odnosi wrażenie, że markiza Sobieska myśli więcej o pozycji swego
męża niż o powodzeniu naszej sprawy.
– Cóż… taki to urok małżeństwa – rzekł de Bonzi. – Zresztą zabezpieczyłem się
przed…
Dalsze słowa skutecznie przytłumił świst wiatru.
– Czy książę de Longueville gotów jest przyjąć na siebie ciężar korony? – To był
już głos rozmówcy kardynała.
– O ile zostanie wezwany przez swych nowych poddanych – zaznaczył kardynał
z rezerwą. – Król Ludwik ma żywo w pamięci poprzednie niepowodzenie w Polsce
z elekcją księcia de Condé.
– Decyzja szlachty była zupełnie nie do przewidzenia, eminencjo.
– Wiem to. Tym razem nie możemy…
Skrzypienie zatrzaśniętej przez wiatr okiennicy zagłuszyło głos kardynała.
Charlotta zaklęła w duchu i odruchowo przykucnęła przy murze dzielącym dwa
Strona 11
okna saloniku.
– … potrzeba nam pewności, że zmiana na tronie odbędzie się bez kolejnej
wojny domowej, której wynik zawsze jest niepewny.
– Taką gwarancję da tylko śmierć Michała Korybuta, eminencjo.
– Zatem Bóg wybaczy nam, jeśli usuwając jednego człowieka, unikniemy
większych ofiar i kosztów. Proponuję wybrać dyskretny sposób. Nazywają to
„wdowia łza”…
Rozchwierutane okno znów trzasnęło.
– Bądź tak dobry i zamknij okiennice – poprosił de Bonzi z irytacją w głosie.
Charlotta przywarła do muru. Zasłona odchyliła się i za szybą ukazała się ręka.
Spód dłoni mężczyzny przecinała wąska podłużna blizna. Prawdopodobnie pamiątka
po garocie.
Okiennica zamknęła się cicho i zasłona wróciła na swoje miejsce. Charlotta
odczekała chwilkę, po czym wycofała się skulona za narożnik tarasu. Tam
wyprostowała się i szybkim krokiem dotarła pod przeszklone drzwi kancelarii.
Odetchnęła z ulgą na widok pustego miejsca za biurkiem, wsunęła się do
ciepłego wnętrza i przekręciła zasuwkę. Nim zdążyła dopaść krzesła, wrócił
sekretarz. Zamarł w progu i zmierzył Charlottę nieufnym spojrzeniem. Posłała mu
niewinny uśmiech. W tym samym momencie rozwarły się podwoje prowadzące do
samotni kardynała.
Eminencja zmierzył ją wzrokiem.
– Dobrze, że jesteś – rzekł krótko i zaprosił skinieniem dłoni do siebie.
Przeszli od razu do saloniku. Po rozmówcy kardynała nie było już śladu. Uznała,
że wymknął się tylnym wyjściem. Jej samej w przeszłości zdarzało się korzystać
z tego rozwiązania.
Eminencja spoczął w fotelu. Łaskawym gestem wskazał jej krzesło.
Wciąż było ciepłe od ciała tamtego człowieka.
– Chcę mieć pewność, że użyte środki nie zostaną zmarnotrawione przez naszych
przyjaciół – oznajmił kardynał. – Będziesz mnie informować listownie o postępach
w naszej sprawie.
Strona 12
– Jak eminencja rozkaże – zgodziła się bez wahania. – Obawiam się jednak, że
ich osobiste ambicje są znacznie silniejsze niż lojalność wobec Francji.
Przez moment zdawało się, że kardynał de Bonzi się uśmiechnie.
– Taka jest natura polityki, moja droga. Rzucamy garściami złoto z nadzieją, że
ludzie, którzy je przyjmą, będą pożądać go więcej i więcej. Chciwość to cecha, na
którą zawsze można liczyć.
– Problem w tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapłaci więcej – zauważyła
Charlotta.
– W takiej sytuacji najlepiej od razu podejmować zdecydowane działania. –
W głosie eminencji zadźwięczała stal. – Zadbasz, aby nasi przyjaciele pozostali
lojalni. Gdyby jednak rozsądek przegrał u nich z chciwością… Cóż… wiesz, co
masz robić.
Charlotta zmusiła się do niewyraźnego uśmiechu.
– Wiem, eminencjo.
– Doskonale, nigdy w ciebie nie wątpiłem, moje dziecko.
Kardynał dźwignął się z fotela i podał jej dłoń. Charlotta popatrzyła mu w oczy
i uklękła. Musnęła wargami pierścień z olbrzymim rubinem.
Był kimś więcej niż ojcem, którego niemal nie pamiętała.
Uważał się za jej Stwórcę.
Charlotta uśmiechnęła się w duchu na to zadufanie. Gdyby eminencja poświęcał
więcej czasu na czytanie Biblii, odkryłby, że wszelkie stworzenie nosi w sobie
ukrytą skazę nieposłuszeństwa.
===OA1pDTkAZFRmBDIBOAhtVGEHYVQ2ATABYlZjVGdfaQw=
Strona 13
ROZDZIAŁ I
Uciekinier
Grudzień A.D. 1671
Bogusław Tyner przedzierał się między drzewami, brodził po kolana w zwałach
śniegu, ślizgał się na zmarzniętej ziemi. Cierpiał zimno, głód i strach. Wszystko po
to, aby na koniec przekonać się, że nie wystarczy maszerować przed siebie, by uciec
przed pechem.
Dysząc z wyczerpania, przywarł do pnia sosny. „Fortuna na mnie szcza”,
pomyślał i wlepił wzrok w położoną poniżej dolinkę, gdzie rozłożyła się sotnia –
może jeden z oddziałów, przed którymi umykał od kilku dni. Kozacy byli zajęci
przygotowywaniem posłań i ognisk. Widać było, że szykują się do spędzenia tam
nocy.
Tyner poprawił futrzaną czapkę osuwającą mu się na oczy i rozejrzał się,
szukając wart. Dostrzegł po trzech strażników czuwających przy obu wylotach
dolinki. Kilku innych pełniło straż na skraju lasu po drugiej stronie niecki.
Wartownicy uzbrojeni byli w rohatyny, szable i samopały. Tyner boleśnie przekonał
się na własnej skórze, że Kozacy wiedzieli, jak ich używać.
Gdy dwie niedziele wcześniej jego oddział przekroczył granicę z Mołdawią, nic
nie zapowiadało katastrofy. Posuwali się w stronę Suczawy, łupiąc i paląc wsie
zwolenników hospodara, a za dnia zapadali się w gęste lasy Bukowiny. Tyner
w skrytości ducha zaczął wierzyć, że tym razem dopisało mu szczęście. Po powrocie
planował za zdobyte łupy wydzierżawić folwark, może nawet założyć wymarzoną
stadninę koni.
Lecz jak zawsze los zakpił z niego w okrutny sposób. Gdy wracali na polską
stronę, podczas przeprawy przez Seret zaskoczył ich tatarsko-kozacki oddział.
Rozpętało się gwałtowne i krwawe starcie, a że sułtańskie kundle miały
przewagę, resztki chorągwi rozproszyły się, szukając ocalenia w lasach. Jednak
próbować wymknąć się Tatarom to jakby chcieć prześcignąć wiatr. Przez kolejne dni
Strona 14
jego grupa, kilkunastu wymęczonych, owiniętych zakrwawionymi szmatami
desperatów, kluczyła po górach, pohańcy zaś siedzieli im na karku niczym wilki
podążające tropem krwi pozostawianym na śniegu przez ranną zwierzynę.
Dwa dni temu znów wpadli w zasadzkę. Jemu udało się przeżyć, co do
pozostałych nie mógł mieć pewności.
Tyner poczuł gorzki smak w ustach. Sięgnął po bukłaczek i wyciągnął zatyczkę.
Gorzałki nie zostało już wiele, tyle, co chlupotało na dnie. Pił ostrożnie, dbając, by
nie uronić ani kropli. Odbiło się mu i odetchnął, czując, jak miłe ciepło spływa
z przełyku do żołądka.
Przywiesił bukłaczek do pasa i ponownie popatrzył na sanie Kozaków ustawione
w taki sposób, by tworzyły zagrodę dla koni.
W jego głowie pojawił się śmiały plan.
Zza ośnieżonych drzew i krzewów porastających łagodne zbocze sąsiedniego
wzgórza wyłoniły się kolejne postacie dźwigające naręcza chrustu i gałęzi. Tyner
przerwał obserwację Kozaków i zbadał wzrokiem stromy, oblodzony stok poniżej
swojej kryjówki. Nie dostrzegł tam wartownika czy choćby śladów stóp na śniegu,
jedynie tuż przy linii drzew kilka kruków żerowało na lisiej padlinie.
Wypuścił obłoczek pary z ust i jeszcze raz bacznie zlustrował błyszczące bielą
kopce śniegu dzielące go od prowizorycznej zagrody dla koni.
Pokusa wykradzenia wierzchowca była nieodparta mimo wiążącego się z tym
ryzyka. Postanowił spróbować, gdy tylko się ściemni. Szybko jednak stwierdził, że
cierpliwość to stan, którego próżno wymagać od przemarzniętego na kość i głodnego
człowieka. Ostatni skrawek suszonego mięsa zjadł zeszłego dnia rano i teraz kiszki
skręcały mu się wściekle.
Na szczęście znów zaczął gęsto sypać śnieg. Kilka minut później obozowisko
w dole utonęło w kurzawie. Tyner podrapał się po wilgotnym zaroście na szczęce.
„Jeśli masz coś zrobić, zrób to, nim minie okazja”. Tak mawiała jego żona. Gdy był
młodszy, brał to za kobiece zrzędzenie, teraz, po latach, słowa te wydawały się mu
bardzo prawdziwe.
Wynurzył się spod ośnieżonych gałęzi i chyłkiem ruszył w dół, chwytając się
wystających korzeni drzew i skał. Starał się przemieszczać ukośnie po pochyłości,
Strona 15
aby znaleźć oparcie dla stóp, aż ześlizgnął się na dno niecki, osłonięty przez
kłębowisko ruchomych płatków. Przykucnął zesztywniały i bezgłośny przy
śnieżnym kopcu, nasłuchując, jak Kozacy nawołują się przy ognisku.
Tyner wysunął się chyłkiem zza zaspy i zanurzył w wirującą biel i szarość. Szedł
prawie na oślep. Lodowe płatki spadały mu na twarz, oblepiały brodę, wąsy i brwi,
prószyły w oczy tak, że musiał osłaniać się ramieniem. Mimo to brnął dalej,
zapadając się w śniegu, dysząc ciężko i wciąż zastanawiając się, czy idzie w dobrym
kierunku.
Najpierw zobaczył zarys sań, a potem usłyszał parskanie uwiązanych tam koni.
Przyczajony, zrobił jeszcze kilka kroków i dopadł osłony, za którą stały
wierzchowce.
Przez jakiś czas znów nasłuchiwał głosów dochodzących z kurzawy. Niestety nie
potrafił ustalić nic pewnego. Ostrożnie wystawił głowę nad drewnianą ramę.
Najbliższe mu zwierzę wytrzeszczało na niego oczy i prychało parą. To była klacz,
pod wierzch.
Pochylił się i wpełzł pod sanie, uważając, by nie uderzać szablą o płozy,
a następnie wyczołgał się po przeciwnej stronie między pęcinami wierzchowców.
Nagłe pojawienie się człowieka zaniepokoiło klacz. Wierzgnęła, a jej przednie
kopyto wybiło dołek w śniegu tuż przy twarzy Bogusława.
Poderwał się i uspokajającym gestem przyłożył dłoń do jej chrap. Klacz
szarpnęła za powróz, ale po chwili pozwoliła mu się dotknąć. Szepcząc
uspokajającym tonem, odwiązał powróz od sań i poprowadził zwierzę w kłębowisko
śniegowych płatków. Pomimo braku siodła i strzemion zdołał wspiąć się na grzbiet
konia i pognał cwałem w kierunku wylotu dolinki. Dystans między nim a obozem
zwiększał się z każdym końskim skokiem. Bogusław wlepił wzrok w oślepiającą
biel. Przy tej pogodzie wartownicy mieli niewielkie szanse na celny strzał. O ile
dostrzegą go w kurzawie. Na razie nic tego nie zapowiadało.
Obejrzał się przez ramię, wciąż nie słyszał alarmu. Uśmiechnął się do samego
siebie, choć bez szczególnej radości. Ostatecznie aż tak wiele się nie zmieniło, wciąż
był głodny i zmarznięty.
A potem obrócił głowę i spojrzał.
Strona 16
Wprost na rohatynę wyrosłą z zamieci i trzymającą ją barczystą postać.
Mgnienie oka przed tym, jak wąski grot przebił rozpędzoną klacz.
Zwierzę ze straszliwym kwikiem runęło na śnieg, spryskując go obficie krwią.
Tyner mógł się jedynie zsunąć na bok i w ostatniej chwili podciągnąć kolana, ratując
nogi przed zmiażdżeniem pod ciężarem wierzchowca. Gwałtowny upadek wydarł mu
dech z piersi, a uderzenie w tył głowy niemal pozbawiło przytomności.
– Prawie się udało – wymamrotał, czując w ustach smak krwi z przygryzionego
języka.
Usłyszał skrzypienie śniegu.
Nadchodziła jego śmierć. Od lat wiedział, że ta chwila kiedyś nastąpi. Właściwie
to Tyner dziwił się, że tak długo udawało się mu jej uniknąć. Nie bał się. Nawet
poczuł ulgę. Przymknął oczy, czekając, aż pochłonie go mrok.
Złe przeczucia
„Czemu po mnie nie wyjechał?” Niepokój szarpał sercem Marysieńki, odkąd
przypłynęła do Gdańska i zamiast objęć długo niewidzianego męża otoczył ją
tłumek kupców i rajców zabiegających o łaski pani hetmanowej. Zwykle cieszyła ją
taka adoracja ze strony niezmiernie bogatych gdańszczan, lecz niespodziewana
nieobecność męża była jak łyżka dziegciu, która zepsuła cały smak miodu.
Wytrwała w tym niepokoju dwa dni, po czym kazała służbie pakować bagaże na
wozy i wyruszyła w drogę do domu.
– Może znalazł sobie kochankę – w końcu wyjawiła swój lęk na głos, zwracając
się do podróżującej wraz z nią w karocy damy do towarzystwa.
Charlotta Mesire oderwała wzrok od książki, którą zaczęła czytać jeszcze na
statku. Wydawało się, że nie przeszkadza jej kołysanie i ciągłe podskakiwanie
karocy na wertepach, choć Marysieńka nie potrafiłaby się skupić w tych warunkach
na przeczytaniu nawet jednej strony.
Charlotta odłożyła książkę na siedzenie.
Strona 17
– O ile sobie przypominam, latem sama namawiałaś go w listach, aby podczas
kampanii wojskowej nie trwał w abstynencji pod twą długą nieobecność, gdyż to
niezdrowe dla męża w sile wieku.
Marysieńka spojrzała ostro na Charlottę. Od służby, nawet tak zaufanej jak pani
Mesire, nie oczekiwała napomnień.
– Nie mówię przecież o wojskowych ladacznicach – fuknęła z irytacją. – Tylko
o czymś poważnym, jakiejś magnackiej suce, która omotała Jana swymi sztuczkami.
Charlotta pochyliła się ku markizie. Uspokajającym gestem położyła dłoń na
futrzanej narzucie okrywającej jej nogi.
– Twój mąż jest zakochany w tobie po uszy, nie znam drugiej takiej miłości,
z pewnością miał ważny powód, aby nie przyjechać. Zobaczysz, w Gniewie czeka na
ciebie list od niego.
– Tak, na pewno – szepnęła Marysieńka i uściskała dłoń Charlotty
w podziękowaniu za słowa otuchy.
Karoca znów potężnie zakołysała się na wyboju, co zburzyło ledwo poprawiony
nastrój Marysieńki.
– Czy w tym kraju ktoś w końcu zadba o drogi!? – huknęła rozdrażniona. –
Przecież to urąga wszelkiej przyzwoitości.
Charlotta zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
– Co cię tak drażni? Masz już miesięczne dolegliwości?
– Problem w tym, że nie dostałam krwawienia. – Marysieńka westchnęła
i spojrzała w obity suknem sufit powozu.
– Och… Może to przez trudy podróży…
– Miejmy taką nadzieję – mruknęła Marysieńka i wlepiła wzrok w monotonny,
okryty bielą pejzaż za oknem. Minęły ledwie dwa dni od wyjazdu z Gdańska, a ona
miała już serdecznie dość podróży. Otuliła się szczelnie futrem, lecz ciepły ubiór nie
mógł zastąpić przytulnego domu i filiżanki kakao wypitej przy ogniu rozpalonym
w kominku.
Zresztą celowo czekała z powrotem do Polski, aż silny mróz zetnie jesienne
roztopy. Bez tego utknęliby po osie w błocie już na Żuławach.
Strona 18
Latem mijany krajobraz mieniłby się od złota i srebra pól, kwietnych łąk
i szumiących nad strumieniami drzew. Teraz jednak okolice zasnuwała
przygnębiająca biel, od której odcinały się zgarbione sylwetki czarnego ptactwa.
Na szczęście po jakiejś godzinie kolebania się na bezdrożach dotarli do Gniewu,
starostwa należącego do Sobieskich. W unoszącej się nad Wisłą mgle Marysieńka
widziała zarys potężnego zamku z czterema wieżami i czerwoną bryłę kościoła
odcinającą się na tle szarości i bieli.
Trakt polepszył się i konie pokłusowały w kierunku bramy prowadzącej za mury.
Marysieńka z ciekawością obserwowała witryny sklepów i ludzi, którzy przystawali
na widok przemierzającej uliczką kawalkady. Ktoś z ciżby krzyknął na wiwat, ktoś
inny podchwycił powitanie. Wnet na trasie przejazdu podniosły się okrzyki
w niemieckiej mowie, która na całym Pomorzu była w powszechnym użyciu.
Jadący na przedzie dragoni zniknęli już pod masywnym łukiem bramy
zamkowej, a po chwili koła karocy zaturkotały o brukowany dziedziniec.
Marysieńka i Charlotta wysiadły z powozu, gdy tylko woźnica wstrzymał
zaprzęg. Na podwórcu rozbrzmiały pokrzykiwania czeladzi i woźniców próbujących
zmieścić w ciasnej przestrzeni kilkanaście wozów, na których wieziono sprzęty
i ubrania zakupione we Francji.
– Zadbaj, aby kufry od kardynała trafiły pod klucz – zwróciła się markiza do
Mesire. – Przy drzwiach postaw straż.
– Zajmę się tym – odrzekła Charlotta.
Marysieńka z niechęcią rozejrzała się po malutkich oknach osadzonych
w murach z czerwonej cegły. Zamek jak zawsze wywierał na niej ponure wrażenie,
szczególnie o tej porze roku. Otuliła szyję kołnierzem futrzanego płaszcza i szybkim
krokiem udała się do głównego wejścia.
W surowym holu zamiast podstarosty zastępującego w Gniewie jej męża
przywitał ją ochmistrz. Niski, kulejący na lewą nogę mężczyzna ściągnął czapkę
i padł do jej nóg, całując rąbek sukni.
– Czy komnaty gotowe? – wypaliła, nie hamując rozpierającej ją irytacji.
– Wydałem polecenia, jak tylko przybył goniec z Gdańska – zapewnił ochmistrz.
Strona 19
– Doskonale – mruknęła i ruszyła przez hol w stronę schodów prowadzących na
piętro.
Surowe sale i wąskie korytarze przeznaczone niegdyś na potrzeby Krzyżaków
były puste i nieogrzewane. W wielu miejscach dostrzegła pleśń, pajęczyny i kurz.
Starostwo zatrudniało zbyt mało urzędników i zbrojnych, aby tchnąć w gmach
pełnię dawnego życia, a Jan nigdy nie był skłonny zatrudniać więcej służby, niż to
konieczne. Nawyk oszczędności, graniczący ze skąpstwem, był cechą charakteru
męża, której mimo wieloletnich starań nie potrafiła zmienić.
W Gniewie zajmowała zawsze te same komnaty, z własną łazienką i przytulną
sypialnią. Obszerny salon miał wielkie okno o półkolistym sklepieniu,
a z ciemnobrązowego belkowanego sufitu zwisał kandelabr z tuzinem świec. Kilka
innych mosiężnych świeczników rozstawiono na biurku i kredensiku. Przy kominku
stał wygodny fotel, w głębi pomieszczenia zaś znajdowała się sofa.
Mimo starań włożonych w urządzenie pomieszczenia Marysieńce nie udało się
do końca wyeliminować surowego zakonnego ducha zasiedziałego w całym
zamczysku.
– Pospiesz się z ogniem, zimno tu jak w psiarni – ofuknęła pokojówkę, która za
pomocą miecha starała się rozdmuchać żar w kominku. Wyjrzała przez okno na
podzamcze. Stały tam drewniane szopy i kilka domków służby.
„Gdyby zburzyć te domy, można by tam postawić wygodny pałac. Nie
musiałabym się więcej zatrzymywać w tym ponurym gmachu”. Ów pomysł nieco
poprawił jej nastrój. Uniosła wzrok na płynącą trochę dalej Wisłę i ulokowany
poniżej zamku port rzeczny, gdzie czekały na wywóz do Gdańska olbrzymie sterty
desek i nieobrobionych pni. Rzeka wciąż nie pokryła się lodem, co umożliwiało
kursowanie barek, lecz jednocześnie oznaczało, że podróżując na Ruś, będzie
zmuszona korzystać z nielicznych mostów i promów.
Znów pomyślała o niepokojącym braku wieści od Jana. „Przecież pisałam, że
wracam! Czemu więc go tu ze mną nie ma?”
Zacisnęła palce na szalu i zsunęła go z szyi. Z pomocą służącej pozbyła się futra
z soboli i bawełnianej sukni, luźnej w talii i odrobinę krótszej z przodu.
Strona 20
– Daj to do prania – zarządziła. – I poproś madame Mesire, aby mnie odwiedziła.
Służąca dygnęła i opuściła komnatę, zamykając za sobą drzwi.
Marysieńka zatonęła w fotelu ustawionym naprzeciw kominka, pozbyła się
butów i wyciągnęła zmarznięte stopy w stronę buzującego ognia. Ogarnęło ją
przyjemne ciepło i poczuła ciążenie powiek, lecz nim zmęczenie wzięło górę,
pojawiła się Charlotta.
Zdążyła już zmienić suknię. Nowa była jasnozielona i zapięta pod szyję, co
uwydatniało zarys jędrnych piersi Charlotty. Czarne włosy nosiła krótko ścięte,
dzięki czemu mogła wygodnie zmieniać peruki. Miała lekko zadarty nos i duże oczy,
którymi spojrzała na Marysieńkę z nieodgadnionym wyrazem.
– Dowiedziałaś się, czemu podstarosta nie wyszedł mnie powitać?
Mesire zbliżyła się do kominka i ogrzała dłonie.
– Przewodniczy rozprawie sądowej w ratuszu – odparła. – Już go powiadomiono
o naszym przybyciu.
– Co to za proces?
– O czary – wyjaśniła Charlotta. – Ale to nie wszystko. Od pokojówki
dowiedziałam się, że w grę wchodziły też trucicielstwo i sodomia. Te oskarżenia
jednak wycofano ze względu na reputację ofiary.
– Napiję się białego wina. Podasz mi kieliszek? – poprosiła Marysieńka
i wskazała ruchem głowy kuferek stojący pod ścianą, gdzie trzymała oryginalne
trunki z Barsac.
Tuzin butelek stanowił pożegnalny prezent od kardynała de Bonziego, który
słusznie zauważył, że to, co w Polsce uważa się za wina francuskie, w rzeczywistości
jest sikaczem doprawionym przez Holendrów, zanim towar dotrze do Gdańska.
Charlotta wyjęła ze skrzynki zakorkowaną flaszkę i dwa srebrne pucharki. Gdy
napełniła je winem, jeden z nich podała markizie.
Marysieńka upiła łyk i z westchnieniem oparła się o zagłówek fotela.
– Boże, jak ja nienawidzę tego kraju – wyznała. – Od lat namawiam Jana do
wyjazdu do Francji. Ale on zawsze znajduje powód, aby się opierać. Prawda jest
taka, że zostanę tu z nim na zawsze. – Wychyliła resztę wina i wyciągnęła puchar ku