Follett Ken - Klucz do Rebeki

Szczegóły
Tytuł Follett Ken - Klucz do Rebeki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Follett Ken - Klucz do Rebeki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Follett Ken - Klucz do Rebeki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Follett Ken - Klucz do Rebeki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Ken Follett Klucz do Rebeki Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnict i Nagrań Warszawa 1991 Przełożył Hieronim Mistrzycki Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych, w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B1 Przedruk z wydawnictwa "Amber" sp. z o.o. Poznań and "Epoka" Warszawa 1989 Pisała J. Szopa Strona 2 Korekty dokonały: D. Jagiełło i K. Kruk Dla Robin Mc$gibbon "Największym bohaterem ze wszystkich jest nasz kairski szpieg." - Erwin Rommel, wrzesień, 1942 (cytat wg Anthony Cave Brown Bodyguard of Lies) Część pierwsza Tobruk 1 Ostatni wielbłąd padł w południe. Był to pięcioletni biały samiec, którego mężczyzna kupił w Gialo, najmłodszy i Strona 3 najsilniejszy z trzech wielbłądów, również najłagodniejszy. Lubił go, tak jak człowiek może lubić wielbłąda, to znaczy tylko trochę go nienawidził. Wspinali się na wzgórek od zawietrznej, grzęznąc nieporadnie w miękkim piasku. Stanęli na wierzchołku, z którego spojrzeli przed siebie, tylko po to, by zobaczyć następny wzgórek i tysiąc innych do pokonania. Na ten widok wielbłąda jakby ogarnęła rozpacz - ugięły mu się przednie nogi, zad się opuścił i zwierzę osiadło na szczycie pagórka niby posąg, wpatrzone w przestrzeń pustyni obojętnym wzrokiem konających. Mężczyzna pociągnął za uzdę w nozdrzach wielbłąda - łeb Strona 4 pochylił się naprzód, szyja wyciągnęła, lecz zwierzę nie wstało. Mężczyzna podszedł od tyłu i kopnął je mocno ze cztery razy w zadnie nogi. W końcu wyjął zakrzywiony nóż beduiński, ostry jak brzytwa, spiczasto zakończony, i wbił go w zad. Z rany pociekła krew, zwierzę jednak nawet nie odwróciło łba. Mężczyzna zrozumiał, co się stało - po prostu nie odżywione mięśnie wielbłąda przestały funkcjonować, podobnie jak maszyna, której zabrakło paliwa. Widział już wielbłądy padłe na skraju oazy, mimo że dookoła Strona 5 miały życiodajną zieleń - nie starczało im sił na to, by nią się pożywić. Mógłby spróbować jeszcze ze dwóch sposobów, na przykład nalać wody do nozdrza zwierzęcia, aż zaczęłoby się dusić, albo rozpalić ogień za jego zadnimi nogami. Nie stać go jednak było ani na stratę wody, ani drewna, poza tym żadna z metod nie wróżyła wielkiego powodzenia. Zresztą i tak nadszedł czas postoju. Słońce stało wysoko, rozżarzone. Zaczynało się długie saharyjskie lato, temperatura sięgała w południe 43/0 C w cieniu. Nie zdejmując bagażu z grzbietu wielbłąda mężczyzna otworzył jeden z worków i wyjął namiot. Ponownie rozejrzał się odruchowo dookoła - w polu Strona 6 widzenia nie było ani cienia, ani żadnej kryjówki, właściwie wszędzie było tak samo źle. Rozbił namiot przy zdychającym wielbłądzie, na wierzchołku wzgórka. Usiadł po turecku w wejściu do namiotu, by przyrządzić herbatę. Uklepał kwadrat piasku przed sobą, ustawił bezcenne suche gałązki w stożek i rozpalił ogień. Kiedy woda w czajniku się zagotowała, zaparzył herbatę w taki sposób, w jaki parzą ją koczownicy, to znaczy nalał z dzbanka do kubka, dodał cukru, znów przelał do dzbanka, by bardziej naciągnęła, i tak kilka razy. Ostatecznie herbata zrobiła się tak mocna i jakby melasowata, że stanowiła najbardziej orzeźwiający napój na świecie. Strona 7 Czekając, aż słońce opuści się niżej, zjadł kilka daktyli i patrzył na zdychającego wielbłąda. Potrafił zachować spokój. Przewędrował ogromny szmat pustyni, ponad półtora tysiąca kilometrów. Przed dwoma miesiącami wyruszył z El Agela na wybrzeżu Morza Śródziemnego w Libii i udał się na południe przemierzając siedemset kilometrów przez Gialo i Kufra w samo puste serce Sahary. Potem skręcił na wschód i przekroczył granicę Egiptu, nie zauważony ani przez ludzi, ani przez Strona 8 zwierzęta. Przeciął skaliste pustkowie na Pustyni Zachodniej i w pobliżu Kharga ruszył na północ. Teraz był już blisko celu. Znał pustynię, ale bał się jej - podobnie jak wszyscy inteligentni ludzie, nawet koczownicy, którzy spędzili na pustyni całe życie. Nigdy jednak nie dopuszczał, by ten strach nim zawładnął, wpędził go w panikę czy też sparaliżował. Przecież zawsze może dojść do katastrofy: popełnia się błędy w nawigacji, które powodują ominięcie studni o kilka kilometrów, bywa że bukłaki z wodą pękają lub ciekną, bywa że po kilku dniach zaczyna chorować absolutnie zdrowy wielbłąd. Jedyną odpowiedzią na to jest słowo Inshallah - to znaczy: Taka była wola boska. Strona 9 W końcu słońce zaczęło zapadać na zachodzie. Spojrzał na juki wielbłąda, zastanawiając się, ile sam mógłby unieść. Były tam trzy małe europejskie walizki - dwie z nich ciężkie, jedna lekka, ale wszystkie trzy jednakowo ważne. Miał też małą torbę z ubraniem, sekstant, mapy, żywność i bukłak z wodą. To już i tak za dużo - będzie musiał pozostawić namiot, naczynia do herbaty, garnek, almanach i siodło. Połączył trzy walizki razem, na nich umieścił ubrania, żywność i sekstant, po czym związał to wszystko kawałem szmaty. Włożył prowizoryczne szelki na ramiona i dźwignął Strona 10 bagaż tak jak plecak. Z przodu powiesił sobie na szyi bukłak z koziej skóry napełniony wodą. Bagaż był ciężki. Trzy miesiące wcześniej mógłby dźwigać podobny przez cały dzień, a potem wieczorem grać w tenisa, był bowiem silnym mężczyzną. Pustynia jednak wyssała z niego siły. Jelita odmawiały mu posłuszeństwa, skóra była jedną wielką raną, schudł z dziesięć, piętnaście kilogramów. Bez wielbłąda nie ujdzie daleko. Ruszył marszem, z kompasem w dłoni. Szedł zgodnie ze wskazanym kierunkiem, opierając się pokusie, by zboczyć i okrążyć Strona 11 wzgórze, przez ostatnie kilometry określał bowiem swoje położenie według kursu i logu, toteż najdrobniejsza pomyłka mogła go kosztować kilkaset metrów i mogła się skończyć śmiercią. Szedł miarowo, powoli, wyciągniętym krokiem. Nie miał w sobie nadziei ani strachu, skupiał się na kompasie i piasku. Zdołał zapomnieć o bólu zmęczonego ciała, stawiał nogę za nogą automatycznie, machinalnie, a więc bez wysiłku. Czuło się już chłód wieczoru. Bukłak wiszący na szyi robił się coraz lżejszy, w miarę jak mężczyzna wypijał z niego wodę. Nie chciał myśleć o tym, ile jeszcze wody mu pozostało - jak obliczył, wypijał trzy litry dziennie, wiadomo więc, że nazajutrz wody zabraknie. Nad Strona 12 głową przefrunęło z głośnym gwizdem stado ptaków. Spojrzał w górę osłaniając oczy ręką i stwierdził, że to stado stepówek, ptaków pustynnych podobnych do brązowych gołębi, które co rano i wieczór szukały wody. Leciały w tym samym kierunku, w którym on zmierzał, co oznaczało, że jest to kierunek właściwy. Niemniej wiedział, że ptaki te potrafią przebyć w poszukiwaniu wody nawet siedemdziesiąt kilometrów, a to nie dodawało mu wiele otuchy. Na pustyni zapanował chłód, co Strona 13 spowodowało, że nad horyzontem zebrały się chmury. Za jego plecami słońce zapadło się jeszcze niżej, zamieniło w duży, żółty balon. Trochę później na fiołkowym niebie pojawił się biały księżyc. Pomyślał, że urządzi sobie postój. Nikt nie da rady iść przez całą noc. Nie miał jednak namiotu ani koca, ani ryżu, ani herbaty. Był pewien, że znajduje się blisko studni, z obliczeń wynikało, że powinien już do niej dotrzeć. Szedł dalej. Spokój już go powoli opuszczał. Chciał zwyciężyć bezwzględną pustynię siłą i doświadczeniem, ale zaczynało wyglądać na to, że pustynia jego zwycięży. Pomyślał znów o wielbłądzie, którego zostawił, o tym, jak zwierzę Strona 14 ułożyło się na wierzchołku wzgórza, spokojne, wyczerpane, czekając na śmierć. Pomyślał, że on nie będzie czekał na śmierć, lecz kiedy nie da jej się uniknąć, popędzi na jej spotkanie. Nie dla niego kilkugodzinna agonia i wszechogarniające szaleństwo - byłoby to niegodne. Ma przecież nóż. Ta myśl sprawiła, że zaczęła ogarniać go rozpacz, nie potrafił już przezwyciężyć strachu. Księżyc zaszedł, ale gwiazdy jasno oświetlały okolicę. W oddali zobaczył swoją matkę, która powiedziała: "Tylko nie mów, że nigdy cię nie ostrzegałam!" Słyszał pociąg turkoczący w rytm jego serca, powolny. Szlakiem sunęły kamienie niby galopujące Strona 15 szczury. Czuł zapach pieczonego jagnięcia. Wspiął się na wzgórek i ujrzał za nim czerwony blask ognia, na którym pieczono mięso. Mały chłopiec siedział i ogryzał kości. Wokół ogniska stały namioty, spętane wielbłądy skubały rzadko rosnące krzewy cierniste, w oddali widać było studnię. Zaczęły się halucynacje. Ludzie w tych zwidach spojrzeli na niego, zdumieni. Wysoki mężczyzna wstał i przemówił. Wędrowiec sięgnął do swojego zawoju i odsłonił część twarzy. Wysoki mężczyna postąpił krok Strona 16 naprzód. - Przecież to mój kuzyn! - zawołał zdumiony. Wędrowiec zrozumiał, że nie jest to jednak złudzenie, uśmiechnął się blado i upadł. Kiedy oprzytomniał, przez chwilę zdawało mu się, że jest kilkunastoletnim chłopcem, że jego dorosłe życie to tylko sen. Ktoś dotknął jego ramienia i powiedział w języku pustyni: - Obudź się, Achmedzie. Od lat nikt nie nazywał go Achmedem. Zdał sobie sprawę, że zawinięty jest w szorstki koc i leży na zimnym piasku, na głowie ma zawój. Otworzył oczy i ujrzał wspaniały wschód słońca podobny do tęczy wyciągniętej w linię prostą na tle płaskiego czarnego horyzontu. Wiał mu w twarz Strona 17 lodowaty poranny wiatr. W chwili tej znów przypomniał sobie, jaki człowiek może się czuć zagubiony i niespokojny w wieku piętnastu lat. Kiedy po raz pierwszy wówczas obudził się na pustyni, czuł się całkiem zagubiony. Pomyślał wtedy: "Ojciec nie żyje", a potem: "Mam nowego ojca". Przez głowę przemknęły mu urywki sur Koranu, pomieszane z fragmentami wyznania wiary, którego matka nauczyła go w tajemnicy po niemiecku. Przypomniał mu się ból obrzezania, a potem wiwaty i wystrzały z karabinów - to mężczyźni gratulowali mu w ten sposób tego, że przystał do Strona 18 nich, stał się prawdziwym mężczyzną. Potem była długa podróż pociągiem, ciekawość, jacy okażą się ci żyjący na pustyni kuzyni, i pytanie, czy nie będą się wyśmiewać z jego bladego ciała i miejskiego stylu bycia. Wyszedł szybko z dworca i zobaczył dwóch Arabów siedzących w piachu przy wielbłądach, na placu przed budynkiem, zawiniętych od stóp do głów w tradycyjne stroje - tylko przez szparę w zawoju na głowie było coś widać: ich ciemne, nieprzeniknione oczy. Zabrali go do studni. Wszystko było przerażające - nikt się do niego nie odzywał, porozumiewano się z nim gestami. Wieczorem zdał sobie sprawę, że u tych ludzi Strona 19 nie ma "toalet", co niezwykle go stropiło. W końcu musiał o to zapytać. Po chwili milczenia wszyscy wybuchnęli śmiechem. Okazało się, że byli przekonani, iż nie zna ich języka, i dlatego usiłowali z nim rozmawiać językiem gestów. Ponadto pytając o toaletę użył na nią dziecinnego określenia, przez co sytuacja stała się jeszcze zabawniejsza. Ktoś mu wyjaśnił, że należy wyjść poza koło namiotów i kucnąć na pisaku. Po tym zajściu już się tak nie bał. bo wprawdzie byli to twardzi ludzie, lecz nie okazali się nieprzyjemni. Wszystkie te myśli powróciły, kiedy patrzył na swój pierwszy wschód słońca na pustyni, pojawiły się też teraz, dwadzieścia lat później, tak Strona 20 samo świeże i bolesne jak wczorajsze złe wspomnienia, wywołane słowami: "Obudź się, Achmedzie". Usiadł raptownie, myśli przejaśniały nagle jak poranne niebo. Przeszedł przez pustynię mając do wypełnienia niezwykle ważną misję. Trafił do studni, nie była ona złudzeniem - kuzyni koczowali tu jak co roku o tej porze. Zasłabł z wyczerpania, owinęli go w koce i pozwolili spać przy ognisku. Kiedy pomyślał o swoim cennym bagażu, ogarnęła go nagła panika - czy przydźwigał go tu na miejsce?