Fiodor Dostojewski - Idiota
Szczegóły |
Tytuł |
Fiodor Dostojewski - Idiota |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Fiodor Dostojewski - Idiota PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Fiodor Dostojewski - Idiota PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Fiodor Dostojewski - Idiota - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FIODOR DOSTOJEWSKI
IDIOTA
POWIE�� W CZTERECH
CZʌCIACH
CZʌ�
PIERWSZA
I
W ko�cu listopada, w odwil�, oko�o dziewi�tej rano, poci�g petersbursko-warszawskiej kolei �elaznej ca�� par�
podje�d�a� do Petersburga. By�o tak wilgotno i mglisto, �e ledwie rozednia�o; o dziesi�� krok�w od toru, na
prawo i na lewo, trudno by�o cokolwiek dojrze� z okien wagonu. Mi�dzy pasa�erami by�o te� kilku takich,
kt�rzy wracali z zagranicy; ale najwi�kszy �cisk panowa� w przedzia�ach trzeciej klasy, gdzie pe�no by�o ludzi
pospolitych, jad�cych za swoimi interesami nie bardzo z daleka. Wszyscy, jak zwykle w podr�y, czuli si�
zm�czeni, wszystkim przez noc oci�a�y oczy, wszyscy porz�dnie zzi�bli, wszyscy mieli twarze blado��te,
koloru mg�y.
W jednym z wagon�w trzeciej klasy od samego �witu znale�li si� naprzeciwko siebie tu� przy oknie dwaj
pasa�erowie - obaj m�odzi, prawie bez baga�u i niezbyt strojnie przyodziani, obaj o dosy� ciekawych
fizjonomiach i obaj pragn�cy wreszcie nawi�za� rozmow�. Gdyby obaj wiedzieli nawzajem o sobie, co ich w tej
chwili szczeg�lnie czyni godnymi uwagi, zdziwiliby si� oczywi�cie, �e przypadek tak dziwnie zrz�dzi�, sadzaj�c
ich razem w wagonie trzeciej klasy petersbursko-warszawskiego poci�gu. Jeden z nich by� m�czyzn�
niewielkiego wzrostu, mo�e dwudziestosiedmioletnim, k�dzierzawym, niemal brunetem, o szarych, ma�ych, ale
ognistych oczach. Nos mia� szeroki i nieco sp�aszczony, ko�ci policzkowe wydatne; cienkie usta bez przerwy
uk�ada�y mu si� w jaki� bezczelny, ironiczny, a nawet z�o�liwy u�miech; jednak wysokie i nader foremne czo�o
upi�ksza�o twarz, kt�rej dolna cz�� by�a tak nieszlachetnie rozwini�ta. W twarzy tej szczeg�lnie uderza�a
�miertelna blado��, nadaj�ca fizjonomii m�odzie�ca poz�r wycie�czenia mimo jego solidnej budowy, a zarazem
jaki� rys nami�tno�ci, wielkiej, niemal bolesnej, nie harmonizuj�cej z aroganckim, ordynarnym u�miechem i
ostrym, pysza�kowatym wzrokiem. M�odzieniec by� ubrany ciep�o, w szeroki barani ko�uch kryty czarnym
suknem, wi�c w ci�gu nocy nie zmarz�, podczas gdy jego s�siad musia� na swoich �cierp�ych od zimna plecach
przenie�� wszystkie rozkosze nocnej listopadowej s�oty rosyjskiej, do kt�rej widocznie by� nieprzygotowany.
Mia� na sobie do�� lu�n� i grub� opo�cz� bez r�kaw�w, z ogromnym kapiszonem, kubek w kubek tak�, jak�
zazwyczaj nosz� w�drowcy w zimie gdzie� daleko za granic�, w Szwajcarii albo na przyk�ad w p�nocnych
W�oszech, nie licz�c, ma si� rozumie�, przy tym na takie odcinki drogi, jak od Ejkun�w do Petersburga. Co
jednak by�o u�yteczne i ca�kiem zadowala�o we W�oszech, to si� okaza�o niezupe�nie przydatne w Rosji.
Posiadaczem opo�czy z kapiszonem by� m�ody cz�owiek, te� dwudziestosze�cio albo dwudziestosiedmioletni,
wzrostu troch� wi�cej ni� �redniego, o bardzo jasnych i g�stych w�osach, o zapadni�tych policzkach i ze
spiczast�, nieznaczn�, prawie ca�kiem bia�� br�dk�. Oczy mia� du�e, niebieskie i badawcze; w spojrzeniu ich tai�
si� jakby spok�j, ale by� te� i jaki� ci�ar, jaki� dziwny wyraz, po kt�rym pewni ludzie natychmiast odgaduj�, �e
kto� cierpi na epilepsj�. Twarz m�odzie�ca by�a zreszt� przyjemna, subtelna, wychud�a, ale bezbarwna, a teraz
nawet zsinia�a od ch�odu. Pasa�er �w trzyma� w r�kach skromny t�umoczek ze starego wyp�owia�ego fularu,
zawieraj�cy, zdaje si�, ca�y jego podr�ny dobytek. Na nogach mia� trzewiki o grubych podeszwach i getry - te�
nie po rosyjsku. Czarnow�osy s�siad w ko�uchu wszystko to dostrzeg�, po cz�ci z nud�w, i w ko�cu spyta� z
owym niedelikatnym u�mieszkiem, w kt�rym tak bezceremonialnie i po chamsku wyra�a si� ludzka satysfakcja
z k�opot�w bli�niego:
- Zimno, co?
I wzruszy� ramionami.
- Bardzo - odpowiedzia� s�siad z nadzwyczajn� gotowo�ci� - i niech pan we�mie pod uwag�, �e to w dodatku
odwil�. - A co, gdyby wypad� mr�z? Nawet nie przypuszcza�em, �e u nas jest tak zimno. Odwyk�em.
- Pan z zagranicy?
- Tak, ze Szwajcarii.
- Fiuu! To nie�le!...
Brunet z lekka gwizdn�� i parskn�� �miechem.
Zacz�a si� rozmowa. Gotowo��, z jak� m�odzieniec w szwajcarskiej opo�czy odpowiada� na wszystkie pytania
swego czarniawego s�siada, by�a zadziwiaj�ca i pozbawiona wszelkiego podejrzenia, mimo �e niekt�re pytania
by�y bardzo lekcewa��ce, najzupe�niej niew�a�ciwe i niepowa�ne. Odpowiadaj�c wyja�ni� mi�dzy innymi, �e
istotnie d�ugo nie by� w Rosji, przesz�o cztery lata, �e wys�ano go za granic� z powodu choroby, jakiej� dziwnej
choroby nerw�w w rodzaju padaczki albo pl�sawicy, jakich� dr��czek i konwulsji. Brunet, s�uchaj�c go, kilka
razy si� u�miechn��; a szczeg�lnie g�o�no roze�mia� si�, kiedy na pytanie: "No i co, wyleczyli pana?" - blondyn
odpar�: "Nie, nie wyleczyli."
- Ha! Pieni�dzy pewnie sporo pan nap�aci� po pr�nicy, bo my tutaj to im wierzymy - zauwa�y� zjadliwie
brunet.
- �wi�ta prawda! - wtr�ci� si� do rozmowy siedz�cy obok i licho przyodziany jegomo��, na wygl�d
zaskorupia�y w kancelaryjnej pracy urz�dnik, w wieku lat czterdziestu, korpulentny, z czerwonym
nosem i w�growat� twarz� - �wi�ta prawda, prosz� �askawego pana, niepotrzebnie tylko wyciskaj� z
Rosjan tyle forsy!
- O, jak�e si� panowie myl� w moim przypadku! - zawo�a� szwajcarski pacjent cichym i �agodz�cym g�osem -
oczywi�cie nie mog� si� spiera�, bo wszystkiego nie wiem, ale m�j doktor da� mi ze swoich ostatnich pieni�dzy
na drog� tutaj, a prawie dwa lata trzyma� mnie tam na sw�j rachunek.
- Nie mia� kto za pana p�aci� czy co ? - spyta� brunet.
- Tak, pan Pawliszczew, kt�ry �o�y� na mnie, umar� dwa lata temu; pisa�em potem do genera�owej Jepanczyn,
mojej dalekiej krewnej, ale nie dosta�em odpowiedzi. Wiec przyjecha�em.
- Dok�d�e pan przyjecha�?
- To znaczy, gdzie si� zatrzymam?... Nie wiem jeszcze, doprawdy... w og�le...
- Jeszcze si� pan nie zdecydowa�?
I obaj s�uchacze znowu parskn�li �miechem.
- A w tym tlumoczku pewnie si� mie�ci ca�y pa�ski maj�tek? - spyta� brunet.
- Got�w jestem p�j�� o zak�ad, �e tak - podchwyci� z nad wyraz zadowolon� min� czerwononosy urz�dnik - i �e
innych poza tym pakunk�w w wagonie baga�owym nie ma, chocia� jak si� to m�wi, bieda nie ha�bi.
Okaza�o si�, �e tak w�a�nie by�o: jasnow�osy m�odzieniec bezzw�ocznie i z niezwyk�ym po�piechem przyzna� si�
do tego.
- T�umoczek pa�ski ma jednak pewne znaczenie - ci�gn�� dalej urz�dnik, kiedy na�miano si� do syta (a warto
zaznaczy�, �e i sam w�a�ciciel t�umoczka zacz�� wreszcie, patrz�c na nich, �mia� si�, co jeszcze zwi�kszy�o ich
weso�o��) - i chocia� mo�na si� za�o�y�, �e nie s� w nim zapakowane z�ote zagraniczne rulony napoleondor�w i
friedrichsdor�w ani te� dukat�w holenderskich, co �atwo wywnioskowa� chocia�by z getr�w opinaj�cych
pa�skie cudzoziemskie trzewiki, ale... je�li do pa�skiego t�umoczka wzi�� na dok�adk� tak� niby krewn�, jak na
przyk�ad genera�owa Jepanczyn, to i t�umoczek nabierze innej zupe�nie wagi, ma si� rozumie�, tylko o tyle, o ile
genera�owa Jepanczyn jest rzeczywi�cie pa�sk� krewn� i pan si� co do tego nie myli skutkiem roztargnienia... w
kt�re bardzo a bardzo �atwo cz�owiekowi wpa��, chocia�by... z nadmiaru fantazji.
- Ach, zgad� pan znowu - podchwyci� jasnow�osy m�odzieniec - przecie� istotnie prawie si� myl�, przecie� to jest
prawie nie krewna; tak dalece, �e doprawdy wcale a wcale si� nie zdziwi�em, kiedy mi nie odpowiedziano.
Spodziewa�em si� tego.
- Niepotrzebnie si� pan wykosztowa� na ofrankowanie listu. Hm!... Przynajmniej jest pan dobroduszny i szczery,
a to si� chwali! Hm!... Genera�a za� Jepanczyna znamy w�a�ciwie dlatego, �e to cz�owiek powszechnie znany;
nieboszczyka pana Pawliszczewa znali�my tako�, je�li tylko by� to Miko�aj Andriejewicz Pawliszczew, bo jest
r�wnie� stryjeczny brat jego, co mieszka dotychczas na Krymie; a nieboszczyk Miko�aj Andriejewicz by�
cz�owiekiem szanowanym i ustosunkowanym i posiada� w swoim czasie, prosz� �askawego pana, cztery tysi�ce
dusz...
- Tak, nazywa� si� Miko�aj Andriejewicz Pawliszczew. Udzieliwszy tej odpowiedzi m�ody cz�owiek badawczo i
z zaciekawieniem przyjrza� si� wszystkowiedz�cemu jegomo�ciowi.
Takich wszystkowiedz�cych jegomo�ci�w spotka� mo�na czasami, nawet dosy� cz�sto, w pewnej warstwie
spo�ecznej. Wszystko wiedz�, ca�a niespokojna ciekawo�� ich umys�u, ich zdolno�ci zwracaj� si�
niepohamowanie w jedn� stron�, oczywi�cie z braku powa�niejszych �yciowych zainteresowa� i pogl�d�w, jak
by to okre�li� wsp�czesny my�liciel. S�owa "wszystko wiedz�" nale�y zreszt� rozumie� bardzo ciasno: gdzie ten
a ten pracuje, z kim si� zna, ile ma pieni�dzy, gdzie by� gubernatorem, z kim jest �onaty, ile wzi�� w posagu, kto
jest jego stryjecznym bratem, a kto ciotecznym itd., itd., i wszystko w tym rodzaju. Owi wszechwiedz�cy
przewa�nie chodz� z dziurami na �okciach i dostaj� siedemna�cie rubli miesi�cznej pensji. Ludziom, o kt�rych
wiedz� wszystko, nawet najskrytsze ich tajemnice, oczywi�cie nawet by nie przysz�o do g�owy, jakie nimi
kieruj� pobudki, a tymczasem dla wielu z nich ta wiedza, r�wnaj�ca si� ca�ej nauce, stanowi istotn� pociech�,
dzi�ki niej sami nabieraj� szacunku dla siebie, a nawet osi�gaj� wy�sze rozkosze duchowe. No i nauka ta jest
bardzo poci�gaj�ca. Widzia�em uczonych, literat�w, poet�w, dzia�aczy politycznych, kt�rzy w tej nauce szukali i
znale�li ukojenie i cel swoich d��e�, a nawet wr�cz porobili kariery tylko dzi�ki temu. W ci�gu ca�ej tej
rozmowy czarniawy m�odzieniec ziewa�, patrzy� bez celu w okno i niecierpliwie czeka� na koniec podr�y. By�
roztargniony, mo�e nawet za bardzo roztargniony, prawie wyl�k�y; robi� si� chwilami jaki� dziwny: s�ucha� i nie
s�ucha�, patrzy� i nie patrzy�, �mia� si�, sam niekiedy nie wiedz�c i nie rozumiej�c, z czego si� �mieje.
- A, za pozwoleniem, z kim�e mam honor?... -zwr�ci� si� nagle w�growaty jegomo�� do m�odego blondyna z
t�umoczkiem.
- Jestem ksi��� Lew Niko�ajewicz Myszkin - odrzek� tamten z zupe�n� i niezw�oczn� gotowo�ci�.
- Ksi��� Myszkin? Lew Niko�ajewicz? Nie znam, prosz� �askawego pana. Nawet nie s�ysza�em o takim -
odpowiedzia� w zamy�leniu urz�dnik - to znaczy nie m�wi� o nazwisku, bo nazwisko historyczne, mo�na i
powinno si� je znale�� w historii Karamzina, ale m�wi� o osobie; nigdzie si� jako� nie spotyka ksi���t
Myszkin�w; nawet s�uch o nich zagin��.
- Ba! - odpar� natychmiast ksi��� - ksi���t Myszkin�w ju� nie ma teraz wcale opr�cz mnie; jestem bodaj�e
ostatni. A co si� tyczy ojc�w i dziad�w, to wielu z nich by�o jednodworcami. Ojciec m�j by� zreszt�
podporucznikiem armii, awansowanym z junkra. Ale doprawdy nie wiem, w jaki spos�b genera�owa Jepanczyn
okaza�a si� te� jedn� z ksi�nych, i te� w swoim rodzaju ostatni�...
- H�, h�, h�! Ostatnia w swoim rodzaju! H�, h�! Jak pan to dowcipnie wyrazi�.
U�miechn�� si� r�wnie� brunet. Blondyn troch� si� zadziwi�, �e mu si� uda�o powiedzie�, do�� kiepski zreszt�,
kalambur.
- Prosz� sobie wyobrazi�, �e powiedzia�em najzupe�niej bezwiednie - wyja�ni� wreszcie, zdziwiony.
- Ale� rozumiemy, rozumiemy, prosz� �askawego pana - przytakn�� weso�o urz�dnik.
- A czy ksi��� uczy� si� tam, u tego profesora ?
- Owszem... uczy�em si�.
- A ja si� nigdy niczego nie uczy�em.
- Przecie� i ja tak tylko co� nieco� - doda� ksi��� nieomal tonem usprawiedliwienia. - Z powodu choroby nie
uwa�ano za mo�liwe kszta�ci� mi� systematycznie.
- Zna pan Rogo�yn�w? - spyta� szybko brunet.
- Nie, nie znam. Przecie� w Rosji ma�o kogo znam. Czy to pan jest w�a�nie Rogo�yn?
- Tak, ja. Parfien Rogo�yn.
- Parfien? A czy przypadkiem nie z tych Rogo�yn�w... - zacz�� ze zdwojon� powag� urz�dnik.
- Tak, tak, w�a�nie z tych - przerwa� mu szybko i z niegrzeczn� niecierpliwo�ci� brunet, kt�ry wcale zreszt� ani
razu nie zwraca� si� do w�growatego urz�dnika, lecz od samego pocz�tku rozmawia� tylko z ksi�ciem.
- Wi�c... jak�e to? - spyta� os�upia�y urz�dnik i oczy nieomal wylaz�y mu na wierzch, a twarz jego zacz�a od
razu przybiera� wyraz jakiej� nabo�nej czci i granicz�cej ze strachem przypochlebno�ci. - Wi�c syn tego
Siemiona Parfienowicza Rogo�yna, dziedzicznego obywatela honorowego, kt�ry z miesi�c temu umar�
zostawiaj�c dwa i p� miliona rubli w �ywej got�wce?
- A sk�de� si� dowiedzia�; �e akurat dwa i p� miliona rubli w �ywej got�wce? - przerwa� brunet, nie racz�c i
tym razem spojrze� na urz�dnika. - Patrz pan! - mrugn�� porozumiewawczo do ksi�cia - co im z tego przyjdzie,
�e si� b�d� zaraz tak podlizywa�? To prawda, �e m�j rodzic pomar�, a ja ze Pskowa w miesi�c p�niej jad� do
domu prawie bez but�w. Ani brat, podlec, ani matka, ani pieni�dzy, ani zawiadomienia - nic nie przys�ali! Jak
psu! W gor�czce przele�a�em w Pskowie ca�y miesi�c!
- A teraz wypada wzi�� milionik z czym� albo i dwa, o Bo�e ! - za�ama� r�ce urz�dnik.
- Czego on chce, niech mi pan powie z �aski swojej! - skin�� na niego znowu Rogo�yn ze z�o�ci� i
rozdra�nieniem - przecie� ja ci nie dam ani kopiejki, �eby� tutaj nawet chodzi� przede mn� do g�ry nogami.
- I b�d�, b�d� chodzi�.
- Widzicie go! A nie dam, nie dam, �eby� nawet ca�y tydzie� skaka�!
- To nie dawaj! Dobrze mi i tak, nie dawaj! A ja b�d� skaka�. Rzuc� �on�, drobne dziatki, a przed tob� b�d�
skaka�. Powiedz tylko s��wko!
- A niech�e ci�, tfu! - splun�� czarniawy m�odzieniec. - Pi�� tygodni temu - zwr�ci� si� do ksi�cia - z jednym
zawini�tkiem uciek�em od ojca do Pskowa, do ciotki; tam mnie gor�czka z n�g zwali�a, a on pomar� beze mnie.
Krew go zala�a. Niech mu ziemia lekk� b�dzie, ale o ma�o mnie wtedy nie zabi�! Czy ksi��� da wiar�? Dalib�g!
�ebym wtedy nie uciek�, zabi�by, i kwita.
- Pan go czym� rozgniewa�? - rzek� ksi���, z pewnym szczeg�lnym zaciekawieniem przypatruj�c si�
milionerowi w ko�uchu. Ale chocia� i sam milion, i otrzymanie go w spadku mog�o budzi� pewnego rodzaju
zainteresowanie, ksi�cia zdziwi�o i zainteresowa�o jeszcze co� innego; a i sam Rogo�yn dlaczego� nader ch�tnie
nawi�za� rozmow� z ksi�ciem, chocia� potrzeba rozmawiania, jak� odczuwa�, by�a, zdaje si�, raczej
mechaniczna ni� moralna; wyp�ywa�a raczej z roztargnienia ni� z dobroduszno�ci; z niepokoju, ze
zdenerwowania; �eby tylko patrze� na kogokolwiek i o czymkolwiek mle� j�zykiem. Wydawa�o si�, �e dot�d ma gor�czk�, a co najmniej dreszcze. Co za� si� tyczy urz�dnika, to ten jakby zawisn�� nad Rogo�ynem; nie �mia�
odetchn��, �owi� i wa�y� ka�dziutkie s�owo, jakby szukaj�c brylantu.
- Rozgniewa� si�, to rozgniewa�, a mo�e i mia� czego - odrzek� Rogo�yn - ale mnie najwi�cej dopiek� brat. O
matce nie m�wi�; kobieta stara, czyta Miniej�, siedzi ze staruchami, a co Sie�ka postanowi, to musi tak by�, i
koniec. Ale dlaczego� on mi� nie zawiadomi� w swoim czasie ? Znamy si� na tym, prosz� pana! Prawda, �e
le�a�em wtedy bez przytomno�ci. Telegram by� pono� wys�any. No i telegram ten przyszed� do ciotki. A ona ju�
trzydzie�ci lat jest wdow� i od rana do wieczora siedzi z bo�ymi g�upcami. Mniszka nie mniszka, ale jeszcze co�
gorszego. Przestraszy�a si� telegramu, zanios�a go do cyrku�u i telegram spoczywa w cyrkule do dzi� dnia.
Dopiero Koniew, Wasilij Wasilicz, znalaz� si� jak przyjaciel, o wszystkim mi doni�s�. Brat w nocy obci�� z
ca�unu lamowego na trumnie ojca z�otolite fr�dzle: "Ile one, powiada, kosztuj� pieni�dzy!" A przecie� za to
jedno tylko mo�e p�j�� na Sybir, je�li ja zechc�, bo to jest �wi�tokradztwo. Ej ty, strachu na wr�ble ! - zwr�ci�
si� do urz�dnika. - Jak wedle prawa: �wi�tokradztwo?
- �wi�tokradztwo! �wi�tokradztwo! - przytakn�� natychmiast urz�dnik.
- Idzie si� za to na Sybir?
- Na Sybir, na Sybir! Z punktu na Sybir!
- Oni wci�� jeszcze my�l�, �em chory - ci�gn�� dalej Rogo�yn zwracaj�c si� do ksi�cia - a ja nie m�wi�c ani
s�owa, po cichutku, nie wyzdrowiawszy jeszcze ca�kiem, wsiad�em do wagonu i jad� - otwieraj wrota, Siemionie
Siemionowiczu! Brat na mnie gada� ojcu nieboszczykowi, to znana sprawa. A �em ja wtedy rzeczywi�cie
rozdra�ni� ojca przez Nastasj� Filipown�, to te� prawda. To tylko sam zawini�em. Grzech mi odj�� rozum.
- Przez Nastasj� Filipown� ? - odezwa� si� s�u�alczym tonem urz�dnik, jakby co� rozwa�aj�c.
- Przecie nic nie wiesz! - krzykn�� na niego zniecierpliwiony Rogo�yn.
- W�a�nie, �e wiem! - odpar� triumfuj�co urz�dnik.
- A ju�ci! Jedna jest na �wiecie Nastasja Filipowna? Ale z ciebie namolne, ci powiem, bydl�! Z g�ry wiedzia�em,
�e jakie� takie bydl� zaraz si� przyczepi! - m�wi� dalej do ksi�cia.
- A mo�e i wiem, prosz� �askawego pana! - upiera� si� urz�dnik. - Lebiediew wie! Wasza wielmo�no�� raczy mi
robi� zarzuty, a co b�dzie, je�li dowiod�? W�a�nie to jest ta sama Nastasja Filipowna, z powodu kt�rej pa�ski
rodzic chcia� pana upomnie� kalinow� pa�k�; nazywa si� Nastasja Filipowna Baraszkow; mo�na powiedzie�
nawet wielka pani, i te� w swoim rodzaju ksi�na, a zna si� z niejakim Tockim, Afanasijem Iwanowiczem, z
jednym tylko w�a�cicielem ziemskim i bogaczem, cz�onkiem kompanii i towarzystw, i oboje s� na to konto w
wielkiej przyja�ni z genera�em Jepanczynem...
- Ehe, to� ty taki! - zdziwi� si� w ko�cu naprawd� Rogo�yn - tfu, do diab�a, rzeczywi�cie wie.
- Wszystko wie! Lebiediew wszystko wie! Ja, wasza wielmo�no��, je�dzi�em tak samo dwa miesi�ce z
Aleksaszk� Lichaczowem, te� po �mierci ojca, i wszystko, to znaczy wszystkie k�ty i zak�tki znam; dosz�o do
tego, �e bez Lebiediewa - nigdzie ani kroku. Obecnie urz�duj� w areszcie dla d�u�nik�w, wi�c i Armance, i
Korali�, i ksi�n� Pack�, i Nastasj� Filipown� mia�em mo�no�� pozna�; zreszt� pozna�em wiele innych os�b.
- Nastasj� Filipown�? A czy� ona z Lichaczowem... - Rogo�yn popatrzy� na niego ze z�o�ci�, a� mu wargi
przyblad�y i zadr�a�y.
- Nnie! Nnnic! Absolutnie! - po�apawszy si� odpowiedzia� czym pr�dzej urz�dnik. - Z �adnymi, to znaczy,
pieni�dzmi, Lichaczow nie m�g� nic zrobi�! Nie, to nie Armance! Tu tylko jeden Tocki. A wieczorem w Teatrze
Wielkim albo we Francuskim siedzi sobie we w�asnej lo�y. Oficerowie m�wi� w swoim k�ku, co im �lina na j�zyk przyniesie, ale nic nie mog� udowodni�: "O, powiadaj�, to jest w�a�nie owa Nastasja Filipowna" - i tyle; a
o czym� wi�cej-nic! Bo i nic nie ma.
- Tak te� to wszystko si� przedstawia - potwierdzi� Rogo�yn, pos�pnie zmarszczywszy brwi. - Tak samo wtedy
m�wi� Zalo�ew. Przebiega�em wtedy w starej ojcowskiej bekieszy, prosz� ksi�cia, przez Newski Prospekt, a ona
wychodzi ze sklepu i wsiada do karety. Od razu jakbym w ogniu stan��. Spotykam Zalo�ewa; gdzie� mi si� z
nim r�wna�; chodzi ubrany jak subiekt od fryzjera, szkie�ko w oku; a ja u ojca paradowa�em w dziegciem
smarowanych butach i �ar�em chudy kapu�niak. To, powiada, k�sek nie dla ciebie, to, powiada, ksi�na, kt�ra
ma na imi� Nastasja, po ojcu Filipowna, a nazwisko Baraszkow; �yje z Tockim. a Tocki nie wie teraz, jak si� od
niej odczepi�, bo to niby doszed� do solidnego wieku, ma lat pi��dziesi�t pi��, i chce si� �eni� z najwi�ksz�, jaka
jest, pi�kno�ci� w ca�ym Petersburgu. No i tu mi podsun�� my�l, �e zaraz dzisiaj mog� zobaczy� Nastasj�
Filipown� w Teatrze Wielkim na balecie; b�dzie siedzia�a w swojej lo�y na parterze. U nas, u mojego ojca,
niechby kto spr�bowa� i�� na balet - kr�tka sprawa - i koniec; zabi�by! Ja jednak cichcem pobieg�em na godzink�
i znowu zobaczy�em Nastasj� Filipown�; p�niej ca�� noc nie spa�em. Rano nieboszczyk daje mi dwie
pi�cioprocentowe obligacje po pi�� tysi�cy ka�da, i m�wi: "Id�, sprzedaj, siedem tysi�cy pi��set zanie� do
kantoru Andriejew�w, zap�a�, a ca�� reszt� z dziesi�ciu, nie wst�puj�c nigdzie, oddasz mnie; b�d� na ciebie
czeka�." Sprzeda�em obligacje, wzi��em pieni�dze, a do kantoru Andriejew�w nie wst�pi�em, tylko pobieg�em,
nie ogl�daj�c si�, do angielskiego magazynu i za wszystkie pieni�dze wybra�em par� kolczyk�w z dwoma
brylancikami wielko�ci, nie przymierzaj�c, orzecha: zosta�em d�u�ny czterysta rubli, powiedzia�em nazwisko,
zaufali. Z kolczykami buch do Zalo�ewa: tak i tak, idziemy, bracie, do Nastasji Filipowny. Poszli�my. Co
mia�em wtedy pod nogami, co przed sob�, co po bokach - nic nie wiem i nie pami�tam. Weszli�my prosto do
salonu; sama wysz�a do nas. Nie wyjawi�em wtedy, kim jestem. A Zalo�ew powiada: "Od Parfiena, m�wi,
Rogo�yna, raczy pani przyj�� na pami�tk� wczorajszego spotkania." Otworzy�a pude�ko, spojrza�a, u�miechn�a
si�: "Prosz� podzi�kowa�, m�wi, pa�skiemu przyjacielowi panu Rogo�ynowi za �askawe wzgl�dy." Skin�a
g�ow� i odesz�a. Dlaczego zaraz na miejscu nie umar�em! Bo je�li nawet poszed�em tam, to dlatego, �e
my�la�em: "I tak �ywy nie wr�c�!" Najgorzej ubod�o mnie to, �e ten bestia Zalo�ew wykorzysta� wszystko dla
siebie. Ja jestem i niski, i ubrany jak cham, i stoj�, milcz�, wytrzeszczam na ni� oczy, wi�c wstyd mi; a on
elegant jak si� patrzy, wypomadowany, ufryzowany, rumiany, w kraciastym halsztuku - sypie komplimenty jak z
r�kawa, k�ania si� i n�k� szasta; wi�c ani chybi wzi�a go za mnie! "No - m�wi�, jake�my wyszli - �eby� mi si�
teraz nie o�mieli� nawet pomy�le�, rozumiesz?" �mieje si�: "A jak ty si� wyliczysz przed ojcem?" Chcia�em, co
prawda, rzuci� si� od razu do wody, nie wst�puj�c nigdzie, ale my�l�: "I tak ju� wszystko jedno", i niby
pot�pieniec wr�ci�em do domu.
- Ach jej! - krzywi� si� urz�dnik i nawet dreszcze go przechodzi�y. - Przecie nieboszczyk nawet nie za dziesi��
tysi�cy, ba, za dziesi�� rubli potrafi� wyprawi� cz�owieka na tamten �wiat - rzek� do ksi�cia. Ksi��� z
zaciekawieniem przygl�da� si� Rogo�ynowi, kt�ry w tej chwili by� jakby jeszcze bledszy.
- Na tamten �wiat! - powt�rzy� Rogo�yn. - Co ty tam wiesz? Od razu - m�wi� dalej do ksi�cia - dowiedzia� si� o
wszystkim, bo i Zalo�ew papla� ka�demu, kogo tylko spotka�. Wzi�� mnie ojciec do siebie na g�r�, drzwi
zamkn�� i poucza� ca�� godzin�. "To ja ci�, powiada, tylko tak przygotowuj�, a przyjd� jeszcze powiedzie� ci
dobranoc." No i co pan my�li? Pojecha� stary do Nastasji Filipowny, bil jej pok�ony do ziemi, b�aga� i p�aka�;
wynios�a mu nareszcie pude�ko, cisn�a: "Masz, powiada, stary brodaczu, swoje kolczyki; s� mi teraz dziesi��
razy dro�sze, kiedy wiem, spod jakiej grozy musia� je Parfien wydosta�. K�aniaj si�, powiada, i podzi�kuj synowi." No, a ja tymczasem za rad� matki po�yczy�em u Sierio�ki Protuszyna dwadzie�cia rubli i jazda
poci�giem do Pskowa. Dojecha�em z febr�. Staruchy zacz�y mnie tam leczy� modlitwami, a ja siedz� pijany;
potem za ostatnie grosze chodzi�em od szynku do szynku i przele�a�em ca�� noc w rynsztoku, bez przytomno�ci.
Rano ju� mia�em gor�czk�; a w nocy opr�cz tego psy mnie pogryz�y. Ledwom przyszed� do siebie.
- No, no, prosz� �askawego pana, inaczej nam teraz za�piewa Nastasja Filipowna!-chichota� urz�dnik zacieraj�c
r�ce - teraz, panie dobrodzieju, furda kolczyki! Teraz takie kolczyki sprawimy...
- Je�li raz jeszcze powiesz cho� s��wko o Nastasji Filip�wnie, B�g �wiadkiem, spuszcz� ci baty, mimo �e
je�dzi�e� z Lichaczowem! - zawo�a� Rogo�yn chwyciwszy go mocno za r�k�.
- Spu�cisz baty, wi�c nie odepchniesz! Wal! Jak spu�cisz baty, to tak jakby� przypiecz�towa�... No,
przyjechali�my!
Rzeczywi�cie poci�g wje�d�a� na stacj�. Chocia� Rogo�yn m�wi�, �e wyjecha� po kryjomu, ju� na niego czeka�o
kilkunastu ludzi. Krzyczeli i machali do niego czapkami.
- Patrzcie no, jest i Zalo�ew - wyb�ka� Rogo�yn patrz�c na nich z triumfuj�cym i nawet jakby z�o�liwym
u�miechem; potem nagle odwr�ci� si� do ksi�cia. - Nie wiem, ksi���, za co ci� polubi�em. Mo�e dlatego �e ci�
spotka�em w takiej chwili, ale przecie jego te� spotka�em (wskaza� na Lebiediewa), a nie polubi�em. Przyjd� do
mnie, ksi���. Zdejmiemy z ciebie te getrzyska, ubior� ci� w najlepsze futro z kuny, w bia�� kamizelk� albo jak�
zechcesz, napcham ci pe�ne kieszenie pieni�dzy i... p�jdziemy do Nastasji Filipowny! Przyjdziesz?
- Niech ksi��� uwa�a! - podchwyci� tonem sugestywnym i uroczystym Lebiediew. - Oj, niech pan nie
przepuszcza okazji! Oj, niech pan nie przepuszcza okazji!...
Ksi��� Myszkin wsta�, grzecznie poda� Rogo�ynowi r�k� i rzek� do niego uprzejmie:
- Z najwi�ksz� przyjemno�ci� przyjd� i bardzo panu dzi�kuj� za to, �e mi� pan polubi�. Mo�e jeszcze dzisiaj
wpadn�, je�li zd���. Bo, powiem panu otwarcie, i pan bardzo mi si� spodoba�, zw�aszcza kiedy pan opowiada� o
brylantowych kolczykach. Nawet ju� przed tym opowiadaniem poczu�em do pana sympati�, chocia� ma pan
ponur� twarz. Dzi�kuj� panu r�wnie� za obiecane mi ubrania i futro, bo rzeczywi�cie ubranie i futro przydadz�
mi si� wkr�tce. Co za� do pieni�dzy, to w obecnej chwili nie mam prawie ani grosza.
- Pieni�dze b�d�, do wieczora b�d�, przychod�!
- B�d�, b�d� - podchwyci� urz�dnik - b�d� wieczorem, jeszcze przed zachodem s�o�ca!
- A czy p�e� pi�kn� ksi��� bardzo lubi? Prosz� mi zawczasu powiedzie�.
- Ale� nie! Ja przecie�... Pan mo�e nie wie... ja przecie� wskutek mojej wrodzonej choroby wcale nawet nie
znam kobiet.
- Je�li tak - zawo�a� Rogo�yn - to znaczy, �e ksi��� jest ca�kiem jak ten g�upiec bo�y, a takich Pan B�g lubi.
- Takich Pan B�g wszechmog�cy lubi - podchwyci� urz�dnik.
- A ty, gryzipi�rku, chod� ze mn� - powiedzia� Rogo�yn do Lebiediewa i wszyscy wyszli z wagonu.
Lebiediew na koniec dopi�� zamierzonego celu. Niebawem ha�a�liwa gromada ruszy�a w stron�
Wozniesie�skiego Prospektu. Ksi��� musia� zawr�ci� w stron� Litiejnej. By�o zimno i mokro. Ksi���
rozpytywa� przechodni�w - okaza�o si�, �e mia� przed sob� jeszcze jakie trzy wiorsty, wi�c zdecydowa� si�
wzi�� doro�k�.
II
General Jepanczyn mieszka� we w�asnym domu, troch� w bok do Litiejnej, w stron� cerkwi Przemienienia.
Opr�cz tego (wspania�ego) domu, kt�rego pi�� sz�stych by�o oddawane w najem, genera� Jepanczyn mia�
jeszcze olbrzymi dom na Sadowej, przynosz�cy r�wnie� nadzwyczajny doch�d. Opr�cz tych dw�ch dom�w
posiada� jeszcze pod samym Petersburgiem nader intratny i spory maj�tek, a w powiecie petersburskim jak��
fabryczk�. W dawnych czasach genera� Jepanczyn, jak o tym wszyscy wiedzieli, mia� do czynienia z dzier�aw�
dochod�w pa�stwowych. Obecnie bra� udzia� - maj�c tam bardzo powa�ny g�os - w kilku solidnych
towarzystwach akcyjnych. Uchodzi� za cz�owieka posiadaj�cego du�e pieni�dze, du�e stanowisko i du�e
znajomo�ci. W niekt�rych miejscach zdo�a� si� sta� po prostu niezast�pionym, mi�dzy innymi w swoim
urz�dzie. A tymczasem wszyscy r�wnie� dobrze wiedzieli, �e Iwan Fiodorowicz Jepanczyn jest cz�owiekiem bez
wykszta�cenia i pochodzi ze zwyk�ej �o�nierskiej rodziny; ostatnia okoliczno�� mog�a mu niew�tpliwie przynie��
tylko zaszczyt, jednak genera�, cz�owiek wprawdzie m�dry, nie pozbawiony by� te� ma�ych, ca�kiem
wybaczalnych s�abostek i nie lubi� niekt�rych aluzji. Ale m�drym i sprytnym cz�owiekiem by� bezsprzecznie.
Trzyma� si� na przyk�ad metody, �eby si� nie wysuwa� na czo�o tam, gdzie trzeba raczej pozostawa� w cieniu, i
wielu ceni�o go w�a�nie za t� prostot�, w�a�nie za to, �e zawsze by� na swoim miejscu. A tymczasem gdyby�
tylko ci ludzie wiedzieli, co si� nieraz dzia�o w duszy Iwana Fiodorowicza, kt�ry tak dobrze zawsze potrafi� si�
znale��! Aczkolwiek rzeczywi�cie mia� i praktyk�, i do�wiadczenie w sprawach �yciowych, i pewne
niepospolite zdolno�ci, wola� jednak uchodzi� raczej za wykonawc� cudzych pomys��w ni� za cz�owieka z
g�ow�, wola� by� uznawany za "oddanego bez czo�obitno�ci" i - zgodnie z duchem czasu - za Rosjanina i
cz�owieka z sercem. Pod tym ostatnim wzgl�dem przydarzy�o mu si� nawet kilka zabawnych historyjek; ale
genera� nigdy nie traci� animuszu nawet w najk�opotliwszych sytuacjach; przy tym szcz�cie mu dopisywa�o
nawet w kartach, a gra� na bardzo wysokie stawki i nawet, jakby z rozmys�em, nie tylko nie chcia� skrywa� tej
swojej ma�ej rzekomo s�abostki do karci�t, tak istotnie i w wielu wypadkach przydaj�cej mu si�, ale nawet si�
ni� popisywa�. Obraca� si� w towarzystwach mieszanych, w ka�dym razie, rzecz prosta, w�r�d grubych ryb. Ale
wszystko by�o w sferze przysz�o�ci, na wszystko by� jeszcze czas i wszystko musia�o z czasem i swoj� kolej�
przyj��. Bo i pod wzgl�dem wieku genera� Jepanczyn by�, jak si� to m�wi, w pe�nym rozkwicie, mia� lat
pi��dziesi�t sze��, nie wi�cej, a to b�d� co b�d� stanowi pi�kny wiek, wiek, od kt�rego dopiero zaczyna si�
prawdziwe �ycie. Zdrowie, cera, mocne, chocia� czarne z�by, przysadzista, krzepka budowa cia�a, powa�ny
wyraz twarzy rano na s�u�bie, weso�y za� pod wiecz�r przy kartach albo u ksi�cia - wszystko to przyczynia�o si�
do obecnych i przysz�ych sukces�w i wy�cie�a�o r�ami drog� �ycia jego ekscelencji.
Rodzina genera�a te� kwit�a. Co prawda, nie by�y tam same r�e, ale by�o du�o czego� takiego, na czym od
dawna zacz�y si� powa�nie i serdecznie skupia� najwi�ksze nadzieje i plany dygnitarza. Bo istotnie jaki� cel w
�yciu jest wa�niejszy i �wi�tszy od cel�w, jakie mo�e mie� ojciec? W czym szuka� oparcia, je�li nie w rodzinie?
Rodzina ekscelencji sk�ada�a si� z ma��onki i trzech doros�ych c�rek. Genera� o�eni� si� do�� wcze�nie, jeszcze
b�d�c podporucznikiem, z pann� prawie tego samego co i on wieku, nie posiadaj�c� ani urody, ani
wykszta�cenia, za kt�r� wzi�� zaledwie pi��dziesi�t dusz - chocia� one w�a�nie sta�y si� podstaw� jego
p�niejszej fortuny. Jednak nigdy potem nie �a�owa� swego wczesnego o�enku, nigdy go nie uwa�a� za poryw
nieszcz�snej m�odo�ci, a ma��onk� swoj� tak dalece powa�a� i tak si� jej ba� czasami, �e nawet j� kocha�.
Genera�owa pochodzi�a z ksi���cej rodziny Myszkin�w, rodziny wprawdzie nie nazbyt �wietnej, ale bardzo
staro�ytnej, i by�a z tego wielce dumna. Jedna z �wczesnych wp�ywowych osobisto�ci, jeden z tych protektor�w,
co udzielaj� protekcji, kiedy ich to nic nie kosztuje, zgodzi� si� zaj�� ma��e�stwem m�odej ksi�niczki. Otworzy� furtk� m�odemu oficerowi i popchn�� go do wyj�cia; a jemu niepotrzebne by�o �adne popychanie, wystarczy�o
wskaza� oczyma - i tak by sobie da� rad�! Z nielicznymi wyj�tkami ma��onkowie zgodnie prze�yli d�ugi szmat
czasu a� do srebrnego wesela. Jeszcze w bardzo m�odym wieku genera�owa umia�a sobie znale��, jako
ksi�niczka z pochodzenia i ostatnia w rodzie, a mo�e te� dzi�ki osobistym zaletom, pewne wysoko postawione
protektorki. P�niej, w miar� wzrastania zamo�no�ci i s�u�bowych awans�w m�a, zacz�a si� po trosze w tych
wy�szych sferach aklimatyzowa�.
W ci�gu ostatnich lat podros�y i dojrza�y wszystkie trzy generalskie c�rki - Aleksandra, Adelajda i Ag�aja. Co
prawda, wszystkie trzy nosi�y tylko nazwisko Jepanczyn, ale po matce by�y z rodu ksi���cego, mia�y do��
znaczny posag tudzie� ojca mog�cego w przysz�o�ci zaj�� bardzo wysokie stanowisko i - co r�wnie� jest do��
wa�ne - wszystkie trzy ja�nia�y niezwyk�� urod�, nie wy��czaj�c najstarszej Aleksandry, kt�ra ju� sko�czy�a
dwadzie�cia pi�� lat. �rednia mia�a dwadzie�cia trzy lata, a najm�odsza Ag�aja w�a�nie rozpocz�a dwudziesty
pierwszy rok. Ta najm�odsza by�a nawet sko�czon� pi�kno�ci� i w towarzystwie zwraca�a ju� na siebie
powszechn� uwag�. Ale i na tym jeszcze nie koniec: wszystkie trzy odznacza�y si� wykszta�ceniem, rozumem i
zdolno�ciami. By�o rzecz� og�lnie wiadom�, �e siostry nadzwyczaj si� kocha�y i nawzajem popiera�y. M�wiono
nawet o jakich� po�wi�ceniach ze strony dw�ch starszych si�str na rzecz domowego b�stwa - najm�odszej. W
towarzystwie nie tylko nie lubi�y brylowa�, ale nawet by�y zbyt skromne. Nikt im nie m�g� zarzuci� pychy i
wynios�o�ci, a tymczasem wiedziano, �e s� dumne i znaj� swoj� warto��. Najstarsza by�a muzykalna, �rednia
doskonale rysowa�a; przez d�ugie lata jednak prawie nikt o tym nie wiedzia� i wysz�o to na jaw dopiero ostatnio,
i to przypadkiem. S�owem, m�wiono o nich wiele pochlebnych rzeczy. Byli jednak i nie�yczliwi. Ze zgroz�
opowiadano, ile one przeczyta�y ksi��ek. Siostry nie �pieszy�y si� z zam��p�j�ciem; bywanie w pewnej sferze
towarzyskiej ceni�y, ale nie za bardzo. By�o to tym dziwniejsze, �e wszyscy przecie znali kierunek my�li,
charakter, cele i d��enia ich ojca.
By�o ju� ko�o jedenastej, kiedy ksi��� zadzwoni� do mieszkania genera�a. Genera� mieszka� na drugim pi�trze i
zajmowa� lokal mo�liwie skromny, chocia� odpowiedni do jego stanowiska. Otworzy� ksi�ciu lokaj w liberii i
ksi��� d�ugo musia� t�umaczy� si� przed tym s�ugusem, kt�ry od pierwszej chwili patrzy� podejrzliwie na niego i
na jego tobo�ek. Wreszcie po wielokrotnym i solennym zapewnieniu, �e jest naprawd� ksi�ciem Myszkinem i �e
musi koniecznie widzie� si� z genera�em w nader wa�nej sprawie, osi�gn�� tyle, �e s�uga, wci�� zdziwiony,
zaprowadzi� go obok, do malutkiego przedpokoju, przed sam� poczekalni� ko�o gabinetu, i odda� w r�ce
drugiego s�ugi, kt�ry dy�urowa� co rano w tym przedpokoju i meldowa� genera�owi interesant�w. Ten drugi
s�uga by� we fraku, mia� ponad czterdzie�ci lat i zatroskan� fizjonomi�; by� to specjalny kamerdyner przy
gabinecie ekscelencji i poniek�d jego prawa r�ka, wi�c zna� swoj� warto��.
- Niech pan si� zatrzyma w poczekalni, a t�umoczek prosz� zostawi� tutaj - rzek� sadowi�c si� bez po�piechu i z
godno�ci� w fotelu i patrz�c z surowym zdziwieniem na ksi�cia, kt�ry usiad� obok niego na krze�le z tobo�kiem
w r�ku.
- Je�li pan pozwoli - powiedzia� ksi��� - wola�bym zaczeka� tutaj z panem, bo jak�e� tam samemu?...
- W przedpokoju panu nie wypada, bo jest pan interesantem, czyli go�ciem. Pan do samego genera�a?
Lokaj widocznie nie m�g� si� pogodzi� z my�l� wpuszczenia takiego interesanta i postanowi� jeszcze raz go
wybada�.
- Tak, mam spraw�... - zacz�� ksi���.
- Nie pytam, jak� mianowicie spraw�; moim obowi�zkiem jest tylko pana zaanonsowa�. A bez sekretarza, jak
powiedzia�em, anonsowa� nie p�jd�.
Wydawa�o si�, �e podejrzliwo�� kamerdynera z minuty na minut� ros�a; bo te� ksi��� ca�kiem si� nie mie�ci� w
kategorii zwyk�ych interesant�w i chocia� genera� dosy� cz�sto, niemal codziennie o pewnej porze, musia�
przyjmowa� najrozmaitszych go�ci, zw�aszcza takich, co mieli sprawy, jednak mimo praktyki i instrukcji, nader
obszernej, kamerdyner by� w du�ym k�opocie; po�rednictwo sekretarza w zameldowaniu by�o niezb�dne.
- Pan rzeczywi�cie... z zagranicy? - spyta� w ko�cu jakby nieumy�lnie i stropi� si�; chcia� mo�e spyta�: "Czy pan
jest rzeczywi�cie ksi��� Myszkin?"
- Tak, wprost z poci�gu. Zdaje mi si�, �e pan chcia� spyta�, czy jestem naprawd� ksi�ciem Myszkinem, ale nie
spyta� pan przez grzeczno��.
- Hm... - mrukn�� zaskoczony lokaj.
- Upewniam pana, �e nie sk�ama�em, i z mojego powodu nie b�dzie pan mia� przykro�ci. A �e tak wygl�dam i
przyszed�em z tobo�kiem, nie ma si� co dziwi�; jestem obecnie w trudnych warunkach.
- Hm! Nie tego si� obawiam, widzi pan. Zameldowa� musz� i wyjdzie do pana sekretarz, chyba �e pan...
W�a�nie w tym s�k, �e... Czy pan nie z powodu ub�stwa idzie do genera�a, pozwol� sobie zapyta�, je�li mo�na?
- O nie, co do tego mo�e pan by� zupe�nie spokojny. Mam inn� spraw�.
- Prosz� mi wybaczy�, ja tak, patrz�c na pana, zapyta�em. Niech pan zaczeka na sekretarza; genera� teraz jest
zaj�ty z pu�kownikiem; potem przyjdzie sekretarz... bardzo przyjemny cz�owiek.
- Skoro wi�c trzeba czeka�, mam do pana pro�b�: czy nie mo�na by tu gdzie� popali�? Zabra�em z sob� tyto� i
fajk�.
- Po-pa-li�? - z pogardliwym zdumieniem podni�s� na niego oczy kamerdyner, jakby wci�� jeszcze nie wierz�c
uszom - popali�? Nie, tu nie wolno pali�, a poza tym wstydzi�by si� pan nawet my�le� o tym... H�... dziwi� si�
panu!
- O, przecie� ja nie prosi�em, �eby w tym pokoju; przecie� wiem; wyszed�bym gdzie�, tam gdzie by mi pan
wskaza�, poniewa� mam to przyzwyczajenie, a ju� trzy godziny nie pali�em. Zreszt� jak pan sobie �yczy; zna
pan przys�owie: kiedy wpad�e� mi�dzy wrony...
- No, jak�e ja zamelduj� takiego jak pan? - wymamrota� prawie mimo woli kamerdyner. - Po pierwsze, pan
nawet nie powinien znajdowa� si� tutaj, tylko w poczekalni, pan jest w charakterze interesanta, czyli go�cia, i ja
b�d� odpowiada�... � pan co niby, zamierza u nas mieszka� czy jak? - doda� jeszcze raz popatrzywszy z ukosa na
tobo�ek ksi�cia, najwidoczniej nie daj�cy mu spokoju.
- Nie, nie zamierzam. Nawet gdyby mi� zaproszono, nie zosta�bym. Przyjecha�em po prostu, �eby si�
zaznajomi�, i nic wi�cej.
- Jak? Zaznajomi� si�? - spyta� kamerdyner ze zdziwieniem i potr�jn� nieufno�ci�. - A dlaczeg� m�wi� pan
przedtem, �e pan ma jak�� spraw�?
- O, to w�a�ciwie nie jest �adna sprawa! �ci�le bior�c, je�li pan chce, mam tak� spraw�: chc� si� tylko poradzi�,
ale g��wnie chodzi mi o to, �eby si� przedstawi�, gdy� jestem ksi�ciem Myszkinem, a genera�owa Jepanczyn te�
jest ksi�n� Myszkin i te� ostatni�, bo opr�cz niej i mnie �adnych wi�cej Myszkin�w nie ma.
- Wi�c pan jest w dodatku krewniakiem? - zawo�a�, ju� prawie ca�kiem wystraszony, lokaj.
- Prawie �e nie. Zreszt�, je�li wzi�� z naci�ganiem, oczywi�cie jestem spokrewniony, ale to pokrewie�stwo jest
tak dalekie, �e nie mo�na go powa�nie bra� w rachub�. Zwraca�em si� raz do genera�owej listownie z zagranicy, jednak mi nie odpowiedzia�a. Mimo to uwa�a�em za konieczne nawi�za� stosunki po powrocie. Panu za�
t�umacz� teraz to wszystko, �eby pan nie mia� w�tpliwo�ci, gdy� widz�, �e pan si� wci�� niepokoi: prosz�
zameldowa�, �e przyszed� ksi��� Myszkin, i ju� z samego zameldowania wynika� b�dzie cel mojej wizyty.
Przyjm� - dobrze, a nie przyjm� - mo�e nawet bardzo dobrze. Chocia� nie przyj��, zdaje si�, nie mog�;
genera�owa z pewno�ci� zechce zobaczy� najstarszego i jedynego przedstawiciela swojego rodu, a ona ras�
swoj� wysoko ceni, jak o tym s�ysza�em z nader miarodajnych ust.
Zdawa�o si�, �e to, co ksi��� m�wi�, by�o zupe�nie proste; ale im by�o prostsze, tym si� stawa�o w danym
wypadku niedorzeczniejsze, i do�wiadczony kamerdyner nie m�g� nie odczu� czego�, co najzupe�niej przystoi
cz�owiekowi wzgl�dem cz�owieka i najzupe�niej nie przystoi go�ciowi wzgl�dem "cz�owieka". A poniewa� taki
"cz�owiek" zawsze jest o wiele m�drzejszy, ni� sobie o nim wyobra�aj� jego w�adcy, przeto i kamerdynerowi
za�wita�o w g�owie, �e mog� tu zachodzi� dwa przypadki: albo ksi��� jest jakim� wycirusem i z pewno�ci�
przyszed� prosi� o wsparcie, albo jest zwyczajnym g�upcem, bez ambicji, poniewa� m�dry ksi���, maj�cy
ambicj�, nie siedzia�by w przedpokoju i nie rozmawia�by z lokajem o swoich sprawach; czy wi�c i w jednym, i
w drugim wypadku nie trzeba b�dzie za niego odpowiada�?
- Powinien si� pan jednak uda� do poczekalni - zauwa�y� tonem jak najbardziej nalegaj�cym.
- Ba, gdybym tam siedzia�, tobym panu wszystkiego nie obja�ni� - roze�mia� si� weso�o ksi��� - i pan wobec
tego wci�� jeszcze niepokoi�by si� patrz�c na m�j p�aszcz i tobo�ek. A teraz mo�e pan nawet nie b�dzie czeka�
na sekretarza i p�jdzie zameldowa� sam.
- Go�cia takiego jak pan nie mog� zameldowa� bez sekretarza, a przy tym jego ekscelencja niedawno specjalnie
nakaza�, �eby mu nie przeszkadza�, kiedy tam jest pan pu�kownik, a Gawri�a Ardalionowicz wchodzi bez
meldowania.
- Urz�dnik?
- Gawri�a Ardalinowicz? Nie. Pracuje sam dla siebie w Kompanii. Tobo�ek niech�e pan chocia� tam postawi.
- Ju� o tym my�la�em, je�li pan pozwoli. I, wie pan, zdejm� chyba p�aszcz?
- Naturalnie, przecie� w p�aszczu pan nie wejdzie.
Ksi��� wsta�, po�piesznie zdj�� opo�cz� i zosta� w dosy� przyzwoitej i zgrabnie skrojonej, aczkolwiek ju�
znoszonej marynarce. Na kamizelce wisia� stalowy �a�cuszek, a do �a�cuszka, jak si� okaza�o, przyczepiony by�
srebrny genewski zegarek.
Chocia� ksi��� by� przyg�upi - lokaj doszed� ju� do tego wniosku - jednak kamerdyner genera�a pomy�la� w
ko�cu, �e nie wypada mu prowadzi� dalej rozmowy z go�ciem, mimo i� ksi��� dlaczego� spodoba� mu si�,
oczywi�cie pod niekt�rymi wzgl�dami. Z innego wszak�e punktu widzenia budzi� w nim zdecydowan� i
ordynarn� niech��.
- A genera�owa kiedy przyjmuje? - spyta� ksi��� siadaj�c znowu na poprzednim miejscu.
- To ju� nie moja sprawa. Przyjmuje rozmaicie, zale�nie od osoby. Krawcow� przyjmie i o jedenastej. Gawri��
Ardalionowicza te� przyjmuje wcze�niej ni� innych, dopuszcza nawet do pierwszego �niadania.
- Tu u was w pokojach zim� cieplej ni� za granic� - zauwa�y� ksi��� - ale tam za to na ulicach cieplej, a w
mieszkaniach zimow� por� trudno wytrzyma� Rosjaninowi, kt�ry si� nie zd��y� przyzwyczai�.
- Nie pal�?
- Tak. I domy urz�dzone s� inaczej, to jest piece i okna.
- Hm! A czy d�ugo pan podr�owa�?
- A� cztery lata. Zreszt� ca�y czas prawie siedzia�em na jednym miejscu na wsi.
- Odzwyczai� si� pan od wszystkiego, co nasze?
- I to prawda. Niech mi pan wierzy, sam sobie si� dziwi�, �e nie zapomnia�em m�wi� po rosyjsku. Rozmawiam,
ot, teraz z panem, a sam my�l�: "Jak to jednak ja dobrze m�wi�." Mo�e dlatego jestem taki rozmowny.
Doprawdy, od wczoraj wci�� mam ochot� m�wi� po rosyjsku.
- Hm! H�! A czy pan przedtem zamieszkiwa� w Petersburgu? (Pomimo wszelkich wysi�k�w lokaj nie m�g� nie
podtrzyma� tak uprzejmej i grzecznej rozmowy.)
- W Petersburgu? Prawie �e nie, tak tylko, przejazdem. I przedtem nic tu nie zna�em, a teraz podobno tyle
nowego �e, jak powiadaj�, nawet ten, kto cokolwiek zna�, musi si� uczy� poznawa� od pocz�tku. M�wi� tu
obecnie du�o o s�dach.
- Hm!... O s�dach. Niby prawda, �e m�wi�. A jak tam, s�dy sprawiedliwsze s� ni� u nas ?
- Nie wiem. O naszych s�ysza�em du�o dobrego. U nas na przyk�ad nie ma kary �mierci.
- A tam jest kara �mierci?
- Jest. Widzia�em egzekucj� we Francji, w Lyonie. Zabra� mnie tam z sob� Schneider.
- Wieszaj�?
- Nie, we Francji nadal �cinaj� g�owy.
- No i co, krzyczy?
- Gdzie tam! To si� dzieje w okamgnieniu. Cz�owieka k�ad� i w maszynie, co si� nazywa gilotyn�, spada taki
szeroki n�, ci�ko, mocno... G�owa odskakuje tak szybko, �e si� nawet nie zd��y mrugn��. Przygotowania s�
nieprzyjemne. Kiedy og�aszaj� wyrok, ubieraj�, kr�puj� sznurami, prowadz� na szafot, to wszystko jest okropne!
Ludzie si� zbiegaj�, nawet kobiety, chocia� tam nie lubi�, �eby kobiety patrza�y.
- Nie ich rzecz.
- Oczywi�cie! Oczywi�cie! Patrze� na tak� m�k�!... Skazaniec by� cz�owiekiem m�drym, nieustraszonym,
silnym, niem�odym. Nazywa� si� Legros. I m�wi� panu, niech pan wierzy albo nie wierzy: jak wchodzi� na
szafot - p�aka�, blady by� jak �ciana. Czy to jest mo�liwe? Czy to nie straszne? No bo kt� p�acze ze strachu? Nie
przypuszcza�em, �e mo�e p�aka� ze strachu nie jakie� tam dziecko, ale m�czyzna, kt�ry nigdy nie p�aka�,
m�czyzna czterdziestopi�cioletni. C� si� w takich momentach dzieje z dusz� ludzk�, do jakich spazm�w si� j�
doprowadza? Zn�canie si� nad dusz�, i nic wi�cej! Powiedziane jest: "Nie zabijaj", wi�c dlatego �e zabi�, jego
si� zabija? Nie, tak nie wolno. Widzia�em to ju� miesi�c temu, a dotychczas mam przed oczyma. Pi�� razy mi si�
�ni�o.
Ksi��� nawet o�ywi� si� m�wi�c, lekki rumieniec wyst�pi� na jego bia�ej twarzy, aczkolwiek s�owa by�y tak jak
przedtem ciche. Kamerdyner obserwowa� go z �yczliwym zainteresowaniem i najwidoczniej nie chcia�o mu si�
przerywa� tej rozmowy; mo�e sam by� cz�owiekiem nie pozbawionym wyobra�ni i usi�uj�cym my�le�.
- Dobrze jeszcze, �e to kr�tka m�czarnia, kiedy g�owa odlatuje - zauwa�y�.
- Wie pan co ? - podchwyci� gor�co ksi���. - Pan to zauwa�y� i wszyscy to tak samo widz� jak pan, i po to
wymy�lono gilotyn�. A mnie zaraz wtedy przysz�a do g�owy taka my�l: czy to nie jest jeszcze gorzej? Pana to
mo�e �mieszy, panu si� to wydaje nieprawdopodobne, ale przy pewnej wyobra�ni nawet taka my�l do g�owy
wskoczy. Niech pan pomy�li: we�my na przyk�ad tortury; s� przy tym cierpienia i rany, m�ka cielesna, i to
wszystko odrywa od m�ki duchowej, tote� cz�owiek m�czy si� tylko z powodu ran tak d�ugo, dop�ki nie umrze.
A przecie najsilniejszy b�l pochodzi mo�e nie od ran, ale od �wiadomo�ci, �e za godzin�, potem za dziesi�� minut, potem za p�l minuty, potem za chwil�, zaraz - dusza wyleci z cia�a i �e ju� nie b�dzie si� cz�owiekiem; a
najwa�niejsze to, �e na pewno. W�a�nie kiedy cz�owiek po�o�y g�ow� pod sam n� i us�yszy, jak on z szelestem
zaczyna spada� - ta �wier� sekundy jest najstraszliwsza. Wie pan, �e to nie tylko moja fantazja, �e wielu tak
m�wi�o? I ja tak w to wierz�, i� powiem panu wprost, co o tym s�dz�. Zabi� za morderstwo to kara
niewsp�miernie du�a w stosunku do samej zbrodni. Zab�jstwo na mocy wyroku jest bez por�wnania
okropniejsze ni� zab�jstwo dokonane przez bandyt�. Ten, kogo bandyci zabijaj�, morduj� w nocy, w lesie, albo
jako� tam, niew�tpliwie ma jeszcze nadziej� wyratowania si�, ma j� do ostatniego momentu. Bywa�y wypadki,
�e komu� ju� poder�ni�to gard�o, a on jeszcze �udzi� si� nadziej�, pr�bowa� ucieka� albo b�aga� o lito��. A tu
ca�� t� ostatni� nadziej�, z kt�r� umiera� jest dziesi�� razy l�ej, odbieraj� cz�owiekowi na pewno; tu jest wyrok, i
w tym, �e na pewno si� nie uniknie jego skutk�w, tkwi ca�a ta okropna m�ka, od. kt�rej nie ma nic na �wiecie
silniejszego. Niech pan przyprowadzi i postawi �o�nierza naprzeciwko armaty w bitwie, i niech pan do niego
strzela: wci�� b�dzie mia� nadziej�. Ale niech pan temu samemu �o�nierzowi przeczyta taki wyrok, a na pewno
zwariuje albo si� rozp�acze. Kto powiedzia�, �e natura ludzka zdolna jest znie�� to bez ob��kania? Po co ten
gwa�t ohydny, niepotrzebny, bezcelowy? Mo�e istnieje taki cz�owiek, kt�remu przeczytano wyrok, dano si�
pom�czy�, a potem oznajmiono: "Id�, zosta�e� u�askawiony." Tylko taki cz�owiek m�g�by co� nieco�
opowiedzie�. Chrystus te� m�wi� o tej m�ce i o tym strachu. Nie, z cz�owiekiem nie wolno tak post�powa�!
Kamerdyner, chocia� nie umia�by tak wyrazi� wszystkiego jak ksi���, zawsze jednak, wprawdzie nie wszystko,
ale co wa�niejsze zrozumia�. Wida� to by�o nawet z jego rozczulonej twarzy.
- Je�eli ju� pan tak bardzo chce - powiedzia� - zapali�, to ostatecznie mo�na, byle pr�dziutko. Bo nagle wezwie,
a pana nie ma. O tu, pod schodami, widzi pan, s� drzwi. Wejdzie pan w te drzwi; na prawo jest kom�rka; tam
mo�na, tylko lufcik pan otworzy, bo to przecie nieporz�dek...
Ksi��� jednak nie zd��y� p�j�� zapali�. Do przedpokoju wszed� znienacka m�ody cz�owiek nios�c jakie� papiery.
Kamerdyner j�� z niego zdejmowa� futro. M�ody cz�owiek spojrza� z ukosa na ksi�cia.
- Ten pan, Gawri�o Ardalionowiczu - zacz�� konfidencjonalnie i prawie poufale kamerdyner - melduje si�, �e jest
ksi�ciem Myszkinem i krewnym pani genera�owej, przyjecha� poci�giem z zagranicy, z t�umoczkiem w r�ku,
ale...
Dalszego ci�gu ksi��� nie us�ysza�, gdy� kamerdyner zacz�� m�wi� szeptem. Gawri�a Ardalionowicz s�ucha�
uwa�nie i spogl�da� na ksi�cia z wielkim zaciekawieniem, wreszcie przesta� s�ucha� i niecierpliwie podszed� do
niego.
- Pan jest ksi��� Myszkin? - zapyta� nadzwyczaj uprzejmie i grzecznie. By� to bardzo przystojny i m�ody
m�czyzna, te� lat dwudziestu o�miu, wysmuk�y blondyn, wzrostu �rednio wysokiego, z ma�� hiszpa�sk�
br�dk�, o twarzy rozumnej i pi�knej. Tylko u�miech jego, aczkolwiek bardzo uprzejmy, wygl�da� jako� zanadto
subtelnie, ods�ania� z�by, jako� za bardzo per�owe i r�wne; spojrzenie mimo ca�ej weso�o�ci i niew�tpliwej
prostoduszno�ci te� by�o jako� zanadto przenikliwe i badawcze.
"Kiedy jest sam, z pewno�ci� tak nie patrzy, i mo�e nawet nigdy si� nie �mieje" - raczej wyczu�, ni� pomy�la�
ksi���. Obja�ni� wszystko, co m�g� napr�dce, prawie to samo, co ju� przedtem obja�nia� kamerdynerowi, a
jeszcze przedtem Rogo�ynowi. Gawri�a Ardalionowicz tymczasem jakby co� sobie przypomnia�.
- Czy to przypadkiem nie pan - zapyta� - z rok temu albo nawet mniej, by� �askaw przys�a� list, bodaj�e ze
Szwajcarii, do Jelizawiety Prokofiewny?
- Tak jest.
- Wiec pana tu znaj� i na pewno pami�taj�. Pan do jego ekscelencji? Zaraz zamelduj�... Zaraz b�dzie wolny.
Tylko niech�e pan... powinien pan na razie wej�� do poczekalni... Dlaczego trzymasz pana tutaj ? - zwr�ci� si�
surowo do kamerdynera.
- Przecie m�wi�, �e pan sam nie chcia�...
W tej chwili nagle otworzy�y si� drzwi gabinetu i jaki� wojskowy z teczk� w r�ku wyszed� stamt�d k�aniaj�c si�
i g�o�no m�wi�c.
- Jeste� tu, Gania? - zawo�a� g�os z gabinetu - chod� no, prosz�!
Gawri�a Ardalionowicz kiwn�� ksi�ciu g�ow� i po�piesznie wszed� do gabinetu.
Po jakich� dw�ch minutach drzwi otworzy�y si� znowu i rozleg� si� d�wi�czny i przyjazny g�os Gawri�y
Ardalionowicza:
- Niech ksi��� pozwoli!
III
Genera� Iwan Fiodorowicz Jepanczyn stal po�rodku swojego gabinetu i z nadzwyczajnym zaciekawieniem
patrzy� na wchodz�cego ksi�cia, a nawet post�pi� ku niemu dwa kroki. Ksi��� podszed� i przedstawi� si�.
- Tak, prosz� pana - odrzek� genera� - czym�e mog� s�u�y�?
- �adnego pilnego interesu nie mam, chcia�em po prostu pozna� pana. Nie chcia�bym przeszkadza�, a nie znam
pa�skiego porz�dku dnia i pa�skich zarz�dze�... Ale jestem tu wprost z poci�gu... przyjecha�em ze Szwajcarii.
Genera� z lekka si� u�miechn��, jednak pomy�la� i da� spok�j; potem jeszcze pomy�la�, przymru�y� oczy, jeszcze
raz obejrza� swojego go�cia od st�p do g�owy, nast�pnie szybko wskaza� mu krzes�o, sam usiad� cokolwiek z
boku i w niecierpliwym oczekiwaniu zwr�ci� si� do ksi�cia. Gania sta� w k�cie gabinetu, przy biurku, i
przegl�da� papiery.
- Na sprawy towarzyskie ma�o mam w og�le czasu - o�wiadczy� genera� - ale poniewa� pan oczywi�cie
przyszed� tu w okre�lonym celu...
- Tak w�a�nie czu�em - przerwa� ksi��� - i� pan dopatrzy si� w mojej wizycie jakiego� specjalnego zamiaru.
Jednak, daj� s�owo, pr�cz przyjemno�ci zaznajomienia si� nie kieruje mn� �aden szczeg�lny cel.
- Przyjemno�� oczywi�cie i dla mnie nadzwyczajna, ale �ycie sk�ada si� nie tylko z rozrywek, s� te� interesy...
Przy tym ani rusz nie mog� dot�d stwierdzi�, co nas w�a�ciwie ��czy... jaki jest, �e si� tak wyra��, pow�d...
- Powodu naturalnie nie ma i wsp�lnego, rzecz prosta, mi�dzy nami ma�o... gdy� skoro nawet jestem ksi�ciem
Myszkinem i pa�ska ma��