Fielding Helen - Czerwony śmiech
Szczegóły |
Tytuł |
Fielding Helen - Czerwony śmiech |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Fielding Helen - Czerwony śmiech PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Fielding Helen - Czerwony śmiech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Fielding Helen - Czerwony śmiech - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FIELDING
CZERWONY ŚMIECH
I
CZARNY ŚMIECH
Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmieszności jest udawanie.
Henry Fielding
Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno wielkiej fabryki pomp w stanie Michigan.
Niedługo zawita tu wiosna. Czy to możliwe, że - jak powiada mój koleś Hutchinson
"skoro przyszła zima, wiosna jest tuż tuż"? Yogi Johnson zastanawiał się,
czy sprawdzi się to i w tym roku. Dwa okna dalej stał Scripps O'Neil - wysoki,
chudy mężczyzna o długiej, chudej twarzy. Obaj patrzyli na puste podwórko
fabryki.
Śnieg przykrył skrzynie z pompami, które wkrótce zostaną stąd zabrane. Kiedy
nadejdzie wiosna i stopnieje śnieg,
robotnicy powyciągają je ze stert i przetransportują na stację G.R.&I, gdzie
zostaną załadowane
na lory i wyekspediowane. Yogi Johnson spoglądał przez okno na zasypane śniegiem
pompy,
ajego oddech rysował na szybie małe, baśniowe kwiaty. Yogi Johnson myślał o
Paryżu.
Może właśnie te wzory na szybie skojarzyły mu się z wesołym miastem, w którym
kiedyś
spędził dwa tygodnie. Dwa najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Były już za nim.
Podobnie
jak cała reszta.
Scripps O'Neil miał dwie żony. Gdy tak wyglądał przez okno, wysoki, chudy,
krzepki, myślał
o obu kobietach. Jedna mieszkała w Macelonie, druga w Petoskey. Tej z Mancelony
nie widział
od zeszłej wiosny. Patrzył na zaśnieżone podwórko fabryki i zastanawiał się,
co też przyniesie wiosna. Z tą żoną z Mancelony Scripps często się upijał.
Gdy się upił, oboje byli szczęśliwi. Chodzili razem na dworzec, wędrowali wzdłuż
torów, siadali na nasypie i pili obserwując przejeżdżające pociągi. Zasiadali
pod sosną na niewielkim pagórku, pili i patrzyli na pociągi. Czasem pili całą
noc. Czasem
przez tydzień bez przerwy. I dobrze im to robiło.Dawało Scrippsowi siłę.
Scripps miał córkę, na którą żartobliwie wołał "Lousy /Wszawa, wstrętna (przyp.
tłum.)/
O'Neil. W rzeczywistości nazywała się Lucy. Pewnej nocy, kiedy Scripps i jego
stara
popijali w pobliżu torów już trzy lub cztery dni, stracił żonę. Nie wiedział,
gdzie się podziała. Kiedy oprzytomniał, było zupełnie ciemno. Poszedł torami
do miasta. Podkłady pod stopami wydawały mu się bardzo twarde. Próbował iść po
szynach. I też nie mógł. Jasne, dlaczego. Znowu zaczął iść po podkładach.
Do miasta było daleko. W końcu zobaczył światła nastawni. Porzucił tory i
przeszedł
koło szkoły średniej w Mancelonie. Budynek z żółtej cegły. Żadnych śladów
rokoka jak na tych kamieniczkach w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie
on. To jego przyjaciel,
Yogi Johnson.
Yogi Johnson wyglądał przez okno. Niedługo przyjdzie pora zamykania fabryki na
noc. Ostrożnie
otworzył okno, tylko odrobinę. Śnieg na podwórzu zaczął topnieć. Wiał
ciepły wiatr. Pompiarze nazywali go "chinook". Jego podmuch wtargnął przez okno.
Wszyscy
robotnicy zaczęli odkładać narzędzia. Wielu znich to Indianie.
Bygadzista był niskim facetem o żelaznych szczękach.Kiedyś wybrał się aż do
Duluth. Duluth
leżało po drugiej stronie błękitnego jeziora, na wzgórzach Minnesoty.
Przydarzyła
mu się tam cudowna rzecz.
Brygadzista włożył palec do ust, poślinił go i podniósł do góry. Poczuł powiew
ciepłej
bryzy. Potrząsnął ze smutkiem głową i uśmiechnął się do mężczyzn. Był to raczej
ponury uśmiech.
-No cóż, chłopcy, "chinook" jak się patrzy - stwierdził.
Robotnicy odwiesili narzędzia na miejsca. Większość milczała. Na wpół zmontowane
pompy
znalazły się na półkach. Robotnicy ruszyli jeden za drugim do łazienki. Jedni
rozmawiali,
inni milczeli, jeszcze inni pomrukiwali.
Zza okna dobiegały indiańskie okrzyki wojenne.
Scripps O'Neil stał przed szkołą średnią w Mancelonie i przypatrywał się
rozświetlonym
oknom. Dookoła było ciemno, padał śnieg. Padał, odkąd Scripps mógł sięgnąć
pamięcią. Zatrzymał się
jakiś przechodzień i przypatrywał O'Neilowi. Jednak w końcu kim mógł być dlań
ten człowiek? Nieznajomy ruszył przed siebie.
Scripps stał w śniegu i gapił się w jasne okna szkoły. W środku uczono się
różnych
rzeczy. Do późnej nocy. Chłopcy rywalizowali z dziewczętami wpędzie ku wiedzy,
który
ogarniał całą Amerykę. Jego córka, mała Lousy, dziewczynka, która, lekko licząc,
kosztowała go siedemdziesiąt pięć dolarów - tyle wyniosły honoraria lekarzy
- uczyła się tam wśrodku. Scrippsa rozpierała duma. Dla niego było już za późno
na naukę.
Ale Lousy dzień w dzień, wieczór po wieczorze, zdobywała tu wiedzę. Ta
dziewczyna miała
dryg, nie ma co!
Scripps ruszył w stronę domu. Nie był duży ten dom, ale to nie przeszkadzało
jego starej.
-Scripps - mawiała często, kiedy popijali - nie chcę pałacu. Wystarczy
mi miejsce, gdzie nie wieje.
Scripps wziął ją za słowo. Teraz, gdy późnym wieczorem brnął przez śnieg,
zobaczył światła własnego domu i poczuł zadowolenie, że wziął ją za słowo.
Dobrze, że nie wracał do pałacu. On, Scripps, nie należał do facetów, którzy
chcieliby
mieć pałace.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Coś wciąż chodziło mu po głowie. Starał
się od tego uwolnić, ale bez rezultatu. Cóż takiego napisał spotkany pewnego
razu w Detroit
jego kumpel - poeta Harry Parker? Harry zwykł był recytować: "Choćbym przebiegał
pałace i przyjemności, kiedy coś tam, coś tam, coś tam, nie ma to jak własne
włości".
Nie pamiętał słów. Przynajmniej nie wszystkie. Napisał do nich prostą melodię i
uczył
Lucy śpiewać. To było za czasów jego pierwszego małżeństwa. Mógł był zostać
kompozytorem,
jednym z tych gości piszących kawałki dla Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej,
gdyby tylko
dano mu szansę. Postanowił nakłonić Lucy, by zaśpiewała tę piosenkę dziś
wieczór.
Już nigdy nie sięgnie po kieliszek. Picie zrujnowało jego słuch. Wielokrotnie,
kiedy był pijany, gwizdy pociągów wjeżdżających na wzniesienie w Boyne Falls
zdawały mu się
znacznie piękniejsze od wszystkich rzeczy,które kiedykolwiek napisał ten typ
Strawiński.
Picie do tego doprowadziło. To był błąd.Powinien wyjechać do Paryża. Jak ten
gość,
który grał na skrzypcach, Albert Spalding.
Scripps otworzył drzwi i wszedł.
-Lucy, to ja, Scripps! - zawołał.
Nie będzie już więcej pił. Dość nocy spędzonych przy torach. Może trzeba kupić
nowe futro dla Lucy? Może ona jednak chce mieszkać w pałacu, a nie tutaj? Nigdy
się nie dowiesz,
jak naprawdę należy traktować kobietę.Może to miejsce wcale nie chroni
fantastycznie
od wiatru? Zapalił zapałkę.
-Lucy! - krzyknął.
W jego głosie było głuche przerażenie. Jego przyjaciel, Walt Simmons, słyszał
taki
ryk, kiedy pewnego razu jakiś ogier wpadł pod koła autobusu na placu Vendome w
Paryżu.
W Paryżu nie kastrowano koni. Wszystkie to ogiery.Klaczy nie hodowano. Od
zakończenia wojny. Wojna
wszystko zmieniła.
-Lucy! - wykrzyknął - Lucy!
Żadnej odpowiedzi. Dom był pusty. Kiedy tak stał, samotny, wysoki, chudy, w
opuszczonym domu, kłębiące się
od śniegu powietrze przyniosło indiańskie okrzyki wojenne.
Scripps wyjechał z Mancelony. Całkowicie skończył z miasteczkiem. Cóż mogło
mu ono dać? Zupełnie nic. Pracowałeś całe życie i wtem zdarza się coś takiego!
Znikają
wieloletnie oszczędności. Wszystko przepadło.
Ruszył do Chicago, żeby znaleźć pracę.Chicago to było właśnie to. Spójrzmy
na położenie geograficzne - na samym końcu jeziora Michigan. Chicago może wiele
zdziałać. To jasne dla każdego głupka. Scripps mógłby kupić kawałek gruntu tam,
gdzie
znajduje się Loop - wielka, handlowo - przemysłowa dzielnica. Mógłby kupić grunt
tanio
i położyć na nim łapę. Niech tylko spróbują mu go zabrać. Już przecież wiedział,
co i jak.
Samotny, z gołą głową, szedł wzdłuż torów kolei G.R.&I. Śnieg prószył mu na
włosy. To była najzimniejsza noc, jaką pamiętał. Podniósł zmartwiałego
ptaszka, który zmarzł i spadł na tory. Aby go rozgrzać, umieścił go pod koszulą.
Ptak zagnieździł się koło ciepłego ciała i skubał dziobem jego pierś z
wdzięcznością.
-Biedny mały - powiedział Scripps - tobie też zimno.
Łzy napłynęły mu do oczu.
-Cholera z tym wiatrem! - wykrzyknął Scripps i ponownie stawił czoło śnieżycy.
Wiatr wiał wprost od Lake Superior, druty telegraficzne nad głową Scrippsa
śpiewały. Ujrzał
w ciemnościach wielkie żółte oko zbliżające się ku niemu. Ogromna lokomotywa
przedzierała
się przez śnieżycę, była coraz bliżej. Scripps zszedł z torów, by ją przepuścić.
Cóż to powiadał staruszek
Szekspir: "Kto silny ten rządzi"? Scripps zastanawiał się nad cytatem, aż pociąg
minął go wśnieżnych ciemnościach. Najpierw lokomotywa. Widział, jak palacz
pochyla
się, by wrzucać wielkie szufle węgla przez otwarte drzwi paleniska. Maszynista
nosił
gogle. Światło padające z uchylonych drzwiczek pieca rozjaśniało jego twarz.
Maszynista. Ten, który trzymał rękę na dławiku. Scripps myślał o tych
anarchistach
z Chicago, którzy podczas egzekucji mówili:
"Choć dziś jeszcze nas dławicie, wciąż nic a nic, tylko coś tam, coś tam, z
naszymi duszami".
Na cmentarzu Waldheim w Chicago, tam, gdzie zostali pochowani, tuż obok Forest
Park Amusement
Park, stał pomnik. Ojciec zabierał tam Scrippsa w niedziele. Pomnik i
umieszczony na nim anioł
były całe czarne. Syn często pytał ojca:
-Tato, czemu, skoro przychodzimy w niedziele oglądać anarchistów, nie możemy
jeździć
na karuzeli?
Odpowiedź nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich
spodenkach.
Ojciec zaś wielkim kompozytorem. Matka pochodziła z północnych Włoch. Ci
północni
Włosi to dziwni ludzie.
Scripps stał koło torów. Długie, czarne wagony postukiwały obok. Wszystkie
pulmanowskie.
Rolety opuszczone. Światło przedostawało się przez wąskie szpary u dołu okien.
Pociąg
nie hałasował tak bardzo, jak ten jadący w przeciwną stronę - musiał wspinać
sięna wzniesienie Boyne Falls. Jechał wolniej, niż te zgóry. Lecz wciąż zbyt
szybko,
by Scripps mógł się go uczepić. Myślał o tym, z jakim mistrzostwem czepiał się
wozów z żywnością, kiedy był małym chłopcem wkrótkich spodenkach.
Długi, ciemny wąż pulmanowskich wagonów minął Scrippsa stojącego obok torów.
Kto podróżował wtych wagonach? Amerykanie, którzy gromadzą szmal przez sen? Czy
były
tam matki? Ojcowie? Kochanki lub kochankowie? A może pasażerowie byli
Europejczykami?
- zastanawiał się Scripps. Przedstawiciele znużonej cywilizacji wycieńczonej
wojną?
Minął go ostatni wagon - pociąg zaczął wspinać się na wzgórze. Scripps wpatrywał
się w tylne czerwone światła znikające w ciemności, w której łagodnie wirowały
płatki śniegu. Ptak zatrzepotał pod koszulą.
Scripps ruszył stąpając po podkładach.
Chciał dotrzeć do Chicago, o ile to możliwe, jeszcze tej nocy, by zacząć
pracować od
rana. Ptak znów zaczął się wiercić.
Nie był już taki słaby. Scripps przytrzymał go ręką, by powstrzymać trzepotanie
skrzydeł.
Ptaszek uspokoił się. Scripps wyciągał nogi krocząc po torach.
Nie musiał w końcu iść aż do Chicago.Były inne miejsca. Co by się stało, gdyby
ten cholerny krytyk, Henry Mencken, ogłosił Chicago Stolicą Amerykańskiej
Literatury?
Było jeszcze Grand Rapids. W Grand Rapids mógłby pewnego dnia zająć się
meblarstwem. W ten sposób dorabiano się fortun. Meble Grand Rapids były znane
wszystkim
młodym parom, rozmawiającym o urządzeniu domu. Zapamiętał reklamę, którą
zobaczył w Chicago, kiedy był małym chłopcem. Pokazała mu ją matka, gdy chodzili
boso,
żebrząc od drzwi do drzwi. To było prawdopodobnie tam, gdzie teraz jest Loop.
Matka uwielbiała
światło elektrycznego neonu.
-Zupełnie, jak San Miniato w mojej rodzinnej Florencji - mówiła Scrippsowi. -
Przypatrz
się dobrze tym literom, mój synu, bo pewnego dnia Orkiestra Symfoniczna Firenze
wykona tu utwór
twojej kompozycji.
Scripps godzinami przyglądał się szyldowi, podczas gdy matka, owinięta w stary
szal, spała
w miejscu, które teraz prawdopodobnie nazywa się Blackstone Hotel. Neon wywarł
na nim
wielkie wrażenie.
POZWÓL HARTMANOWI WYMOŚCIĆ TWOJE GNIAZDKO
głosił napis. Mienił się wieloma kolorami. Wpierw czysta, oślepiająca
biel - Scripps lubił ją najbardziej. Potem cudowna zieleń, a potem czerwień.
Pewnego
razu, gdy leżał wtulony w ciepło ciała matki i przyglądał się mrugającemu
neonowi, przyszedł policjant.
-Musicie się stąd wynosić - powiedział.
O tak, na interesie z meblami można było zbić ciężkie pieniądze, gdyby wiedzieć,
jak się do tego zabrać. On, Scripps, znał wszystkie sztuczki w tej grze.
Zatrzyma się w Grand
Rapids. Ptak zatrzepotał, tym razem radośnie.
-Ach, jaką piękną, pozłacaną klatkę zbuduję dla ciebie, mój śliczny!
- zawołał Scripps. Ptaszek dziobnął go poufale. Śnieg zaczął przysypywać
torowisko. Scripps kroczył stawiając czoło burzy. Do jego uszu docierały
niesione przez
wiatr indiańskie okrzyki wojenne.
Rozdział 4.
Gdzie był Scripps? Wędrując nocą, w czasie śnieżycy, zgubił się. Wyruszył
do Chicago po tej strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom już dłużej nim nie
będzie.
Czemu odeszła Lucy? Co stało się z Lousy? On, Scripps, nie wiedział. Nie, żeby
się tym
przejmował. To wszystko zostało za nim. Nie miało teraz znaczenia. Stał po
kolana
w śniegu przed stacją kolejową. Wielkie litery na budynku głosiły:
PETOSKEY
Piętrzyły się tu jelenie przywiezione przez myśliwych z górnego półwyspu
Michigan. Martwe i sztywne ciała zwierząt, na wpół przysypane śniegiem, leżały
jedno na drugim na peronie. Czy to mogło być Petoskey?
Jakiś człowiek był wewnątrz budynku, wystukiwał coś za okienkiem kasowym.
Spojrzał na Scrippsa.
Czy to mógł być telegrafista? Coś mu podpowiedziało, że tak.
Scripps wyszedł ze śnieżnej kurzawy i zbliżył się do okienka. Siedzący z drugiej
strony
mężczyzna zawzięcie stukał kluczem telegrafu.
-Czy pan jest telegrafistą? - spytał Scripps.
-Tak, proszę pana. Jestem.
-Jak to cudownie!
Telegrafista zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.Czego mógł chcieć od niego ten
człowiek?
-Czy to trudne zajęcie? - zagadnął Scripps. Chciał zapytać wprost, czy to
Petoskey.
Nie znał tej wielkiej północnej części Ameryki. Pragnął jednak być grzeczny.
Urzędnik przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
-Jesteś wróżem?
-Nie - odparł Scripps. - Nie wiem nawet, co znaczy "wróż".
-No cóż - powiedział telegrafista - Po co łazisz z tym ptakiem?
-Ptakiem? - zdziwił się Scripps - Jakim ptakiem?
-Tym, który wystaje zza twojej koszuli.
Scripps był zdezorientowany. Co to za facet, ten telegrafista? Jacy ludzie
wybierają ten
fach? Czy są podobni do kompozytorów? Przypominają artystów? Pisarzy? Facetów,
którzy robią reklamy w naszych ogólnokrajowych tygodnikach? A może przypominają
Europejczyków,
wykończonych i wyniszczonych wojną, mających najlepsze lata za sobą? Czy mógł
opowiedzieć temu
telegrafiście całą swoją historię? Czy ją zrozumie?
-Ruszyłem do domu - zaczął - mijałem szkołę średnią w Mancelonie...
-Znam dziewczynę w Mancelonie - przerwał mu urzędnik - może i ty ją znasz.
Ethel Enright.
Nie warto kontynuować. Powinien skrócić opowieść. Ograniczyć się do podstawowych
faktów. Poza tym na chłostanym wiatrem peronie było upiornie zimno. Coś
podpowiadało
mu, że nie ma sensu dalej mówić. Spojrzał na stertę jeleni, sztywnych i
zamarzniętych.
Może i one kochały się kiedyś. Niektóre to byki. Byki miały rogi. Można je łatwo
rozpoznać. Gorzej z kotami. We Francji kastrowano koty, nie trzebiono zaś koni.
Francja była
daleko.
-Żona mnie porzuciła - stwierdził nagle Scripps.
-Nie jestem ciekaw, czemu włóczysz się z tym cholernym ptakiem, który wystaje ci
zza
koszuli - odparł telegrafista.
-Co to za miasto? - spytał Scripps. Ich chwilowa więź duchowa przepadła. Nigdy
naprawdę nie zaistniała. Ale mogła. Teraz nie miało to sensu. Nie miało sensu
starać
się zatrzymać tego, co minęło. Tego, co uciekło.
-Petoskey - odpowiedział telegrafista.
-Dziękuję - Scripps odwrócił się i zanurzył wciche, opustoszałe północne
miasto. Na szczęście miał w kieszeni czterysta pięćdziesiąt dolarów. Nim zaczął
pijacką podróż ze swoją starą, sprzedał opowiadanie George'owi Horace'emu
Lorimerowi.
Czemu wogóle ją rozpoczął? I o co w tym wszystkim w ogóle chodziło?
Naprzeciw niego szli ulicą dwaj Indianie. Spojrzeli na niego, lecz ich twarze
nie zmieniły wyrazu.
Pozostały niewzruszone. Weszli do zakładu fryzjerskiego McCarthy'ego.
Rozdział 5.
Scripps O'Neil stał niezdecydowany przed zakładem fryzjerskim. W środku golono
mężczyzn. Innym strzyżono włosy. Jeszcze inni siedzieli pod ścianą na wysokich
krzesłach i oczekiwali swojej kolejki. Podziwiali obrazki zawieszone na ścianie
lub własne odbicia
w długich lustrach. Czy on, Scripps, powinien wejść?
Miał przecież czterysta pięćdziesiąt dolarów w kieszeni! Mógł iść, dokąd
chciał. Ponownie rozejrzał się niezdecydowany. Zachęcająca perspektywa:
towarzystwo
mężczyzn, ciepłe pomieszczenie, białe kurtki fryzjerów, wykonujących zręczne
cięcia nożyczkami lub prowadzących brzytwy po skosie przez pianę na twarzach
mężczyzn.
Ci fryzjerzy umieli posługiwać się narzędziami! A jednak to mu jakoś nie
odpowiadało. Potrzebował
czegoś innego. Był głodny. Poza tym należało zatroszczyć się o ptaka.
Scripps O'Neil odwrócił się tyłem do zakładu fryzjerskiego i pomaszerował ulicą
przez ciche, zmarznięte, północne miasto. Mijał po prawej płaczące brzozy,
których
nagie gałęzie ciężar śniegu przygniatał do ziemi. Usłyszał dzwoneczki sanek. To
mogło
być Boże Narodzenie. Może na południu małe dzieci ciskały petardy pokrzykując
do siebie: "Prezent na Gwiazdkę! Prezent na Gwiazdkę!". Ojciec Scrippsa
pochodził z
południa. Był żołnierzem w armii rebeliantów. Dawnymi laty, w czasie wojny
secesyjnej. Sherman
spalił ich dom podczas długiego marszu.
-Wojna to piekło - rzekł Sherman. - Ale wie pani, jak to jest, pani O'Neil.
Muszę to zrobić.
I podłożył ogień pod stary dom z białymi kolumnami.
-Ty tchórzu, gdyby tylko generał O'Neil był tutaj - powiedziała matka kulawą
angielszczyzną - nie podpaliłbyś nigdy tego domu!
Dym wzbijał się ponad starą siedzibą. Płomienie strzelały coraz wyżej. Białe
kolumny znikały w gęstniejących kłębach. Scripps kurczowo trzymał się
szorstkiego
ubrania matki.
Generał Sherman wsiadł z powrotem na konia i skłonił się nisko.
-Pani O'Neil - powiedział, a matka Scrippsa zawsze utrzymywała, że miał łzy w
oczach,
choć był jedynie cholernym Jankesem. Ten człowiek miał serce, nawet jeśli nie
słuchał
jego głosu. - Pani O'Neil, gdyby był tu generał, moglibyśmy załatwić to jak
mężczyzna z mężczyzną. No a tak, pszepani, wojna to wojna - muszę spalić ten
dom.
Skinął na jednego z żołnierzy i ten podbiegł ichlusnął naftą z wiadra w
płomienie. Ogień wystrzelił w górę, wielki słup dymu wzbił się w nieruchome,
wieczorne powietrze.
-Ten dym, generale Sherman - odezwała się triumfalnie matka Scrippsa - ostrzeże
przynajmniej inne lojalne córy Konfederacji, że pan nadciąga.
Sherman ukłonił się.
-To ryzyko, które musimy podjąć, pszepani...
Spiął konia ostrogami i pogalopował przed siebie, długie siwe włosy powiewały
na wietrze. Ani Scripps ani jego matka nigdy go już nie spotkali. To dziwne, że
myślał
o tym właśnie teraz. Podniósł wzrok. Przed sobą zobaczył szyld:
U BROWNA. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ
Wejdzie tu i coś zje. Tego właśnie potrzebował.
Wejdzie i coś zje. Ten napis:
SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ
Ach, właściciele tych wielkich jadłodajni to naprawdę łebscy faceci. Wiedzieli,
jak zdobyć klientów. Nie potrzebowali ogłoszeń w "Saturday Evening Post".
SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ
To było to. Wszedł do środka.
Minąwszy drzwi jadłodajni Scripps O'Neil rozejrzał się dookoła. Długi kontuar.
Zegar. Drzwi prowadzące do kuchni. Kilka stołów. Sterta pączków pod szklaną
pokrywą. Na ścianie wisiał spis potraw, które można zjeść. Czy to jednak
rzeczywiście
U BROWNA?
-Przepraszam - zwrócił się Scripps do podstarzałej kelnerki, która wyszła
z kuchni przez wahadłowe drzwi - czy to jest naprawdę U BROWNA?
-Tak, proszę pana - odrzekła kelnerka - Trzeba spróbować, aby nie pożałować.
-Dziękuję - powiedział Scripps.Usadowił się przy szynkwasie. - Poproszę
fasolkę dla siebie i drugą porcję dla mojego ptaka.
Rozpiął koszulę i umieścił ptaka na kontuarze. Ten nastroszył piórka i otrząsnął
się. Z zaciekawieniem dziobał butelkę keczupu.Podstarzała kelnerka wyciągnęła
rękę i pogłaskała go.
-Dzielny chłopczyk - zauważyła. - A przy okazji, co pan zamawiał, proszę pana?
- spytała zlekkim zakłopotaniem.
-Fasolę - odparł Scripps - dla ptaka i dla mnie.
Kelnerka uchyliła małe okienko prowadzące do kuchni. Scripps dostrzegł
rozgrzane, wypełnione
parą pomieszczenie, wielkie garnki i kotły, a na ścianie mnóstwo lśniących
puszek.
-Mięso z pierdziawkami! - rzuciła rzeczowo kelnerka w otwarte okienko. - I
raz dla ptaka!
-Grzeje się! - dobiegł głos z kuchni.
-Ile ptaszek ma lat? - spytała podstarzała kelnerka.
-Nie wiem - odparł Scripps. - Znamy się dopiero od ostatniej nocy. Szedłem
torami
z Mancelony. Żona mnie rzuciła.
-Biedny mały! - powiedziała kelnerka. Wylała trochę keczupu na palec. Ptak
dziobał
z wdzięcznością.
-Żona mnie opuściła - rzekł Scripps. - Popijaliśmy koło torów kolejowych.
Wychodziliśmy
wieczorami i patrzyliśmy na przejeżdżające pociągi. Piszę opowiadania. Jedno
zamieszczono
w "Post", a dwa w "Dial". Mencken stara się dostać mnie w swoje łapy. Jestem
za mądry na takie numery. "Polizei" to nie dla mnie. Przyprawiają mnie o
"Katzenjammer".
Co on mówił? Gadał bez ładu i składu. W ten sposób daleko nie zajdzie. Musi
wziąć
się w garść.
-Scofield Thayer był świadkiem na moim ślubie - dodał. - Jestem harwardczykiem.
Chcę tylko, żeby mnie i mojemu ptakowi dali szansę. Żadnej
Weltpolitik."Wyrzucić
doktora Coolidge'a!"
Pogubił się. Wiedział, dlaczego. Omdlewał z głodu. Północne powietrze było
dlań zbyt ostre, zbyt przenikliwe.
-Hej - powiedział. - Czy nie mógłbym dostać choć odrobinę tej fasoli? Nie chcę
być natrętny. Potrafię się zadowolić byle czym.
Okienko otworzyło się i pojawiły się dwa parujące talerze. Jeden duży, drugi
mały.
-Proszę! - powiedziała kelnerka.
Scripps rzucił się na wielką porcję fasoli. Było wniej trochę wieprzowiny.
Ptak jadł z radością, zadzierając głowę po każdym dziobnięciu, aby przełknąć
ziarna.
-Robi tak, by podziękować Bogu za tę fasolę - wyjaśniła podstarzała
kelnerka.
-Faktycznie, w dechę fasolka - zgodził się Scripps. Rozjaśniło mu się po niej
w głowie. Cóż to za bzdury wygadywał o tym Henrym Menckenie? Czy Mencken
faktycznie
go ścigał? To nie byłaby przyjemna perspektywa. Ale miał przecież w kieszeni
czterysta pięćdziesiąt
dolarów. Kiedy pieniądze się rozejdą, może zawsze ze sobą skończyć. Jeśli
będą naciskać zbyt mocno, spotka ich wielka niespodzianka. Nie był człowiekiem,
którego
łatwo dostać żywcem. Niech tylko spróbują.
Po zjedzeniu fasoli ptak zasnął. Spał stojąc na jednej nodze, drugą podkulił
pod siebie.
-Kiedy się zmęczy, zmieni nogę i odpocznie - zauważyła kelnerka. -
Mieliśmy w domu starego rybołowa, który tak robił.
-Gdzie był pani dom? - spytał Scripps.
-W Anglii. W Krainie Jezior - kelnerka uśmiechnęła się z pewną zadumą.
- Wie pan, kraj Wordswortha.
Ach, ci Anglicy. Podróżowali po całej kuli ziemskiej. Nie wystarczała im ich
mała
wyspa. Dziwni nordycy obsesyjnie marzący o imperium.
-Nie zawsze byłam kelnerką - powiedziała podstarzała kelnerka.
-Jasne, że nie.
-No pewnie - zaczęła - To trochę dziwna historia. Może będzie pana nudzić?
-Wcale nie. Nie miałaby pani nic naprzeciw, gdybym kiedyś skorzystał z tej
opowieści?
-Jeśli pana zainteresuje... - kelnerka uśmiechnęła się. - Oczywiście
nie poda pan mojego nazwiska.
-Jeśli pani sobie nie życzy... A przy okazji, czy mógłbym powtórzyć zamówienie?
-Spróbujesz, nie pożałujesz - uśmiechnęła się. Miała pobrużdżoną,
szarą twarz. Przypominała nieco tę aktorkę, która umarła w Pittsburghu. Jak
ona się nazywała? Lenore Ulric. W "Piotrusiu Panie". Oczywiście. Powiadają, że
zawsze chodziła w woalce, myślał Scripps.Interesująca kobieta. Czy to była
Lenore
Ulrik? Może jednak nie. Wszystko jedno.
-Naprawdę chce pan jeszcze fasoli? - zapytała kelnerka.
-Tak - rzekł Scripps.
-Jeszcze raz pierdziawka!-krzyknęła w okienko. - Dla ptaka już nie.
-Grzeje się - padła odpowiedź.
-Niech pan mówi - poprosił uprzejmie Scripps.
-To było w roku wystawy światowej w Paryżu - zaczęła. - Byłam wtedy młodą
dziewczyną, "jeune fille", przyjechałam z Anglii z matką. Miałyśmy uczestniczyć
w otwarciu wystawy. Zatrzymałyśmy się w hotelu na placu Vendome. Po drodze z
Gare du
Nord wstąpiłyśmy do fryzjerni po drobne zakupy. Pamiętam, że matka kupiła
dodatkowy
flakon "soli pachnących", jak je nazywacie w Ameryce.
Uśmiechnęła się.
-Niech pani mówi. Sole pachnące.
-Zameldowałyśmy się, jak należy, w hotelu, zarezerwowano nam połączone
pokoje. Matka była nieco zmęczona podróżą, więc jadłyśmy w swoich pokojach.
Wystawa
bardzo mnie podekscytowała. Lecz byłam też bardzo zmęczona - miałyśmy
okropną przeprawę przez kanał, toteż spałam mocno. Rano obudziłam się i
zawołałam
matkę. Nie odpowiedziała, więc weszłam, by ją zbudzić. Zamiast niej w łóżku
leżał francuski generał.
-"Mon Dieu"! - zawołał Scripps.
-Okropnie się przeraziłam - kontynuowała kelnerka - zadzwoniłam, by wezwać
dyrekcję.
Przyszedł portier i zażądałam wyjaśnień, gdzie jest moja matka. "Mademoiselle"
- tłumaczył portier - "nie wiemy nic o pani matce. Przybyła tu pani z generałem
Jakimśtam". Nie pamiętam nazwiska generała.
-Niech się nazywa Joffre.
-To było bardzo podobne nazwisko - powiedziała kelnerka. - Straszliwie
przerażona,
wezwałam policję i zażądałam księgi gości. "Przekonacie się, że jestem
zameldowana z matką" - mówiłam. Policja przybyła i portier wyciągnął
rejestr. "Proszę spojrzeć, "madame". Jest pani zameldowana z generałem, z którym
przyjechała pani do hotelu zeszłego wieczora".
-Wpadłam w rozpacz. Przypomniałam sobie wkońcu, gdzie znajdowała się
fryzjernia. Policja posłała po fryzjera. Sprowadził go jeden z agentów. "Byłam
z matką u pana w zakładzie - zwróciłam się do fryzjera - kupiła flakon
aromatycznych
soli". "Pamiętam "mademoiselle" doskonale - odparł. - Lecz nie była
pani z matką. Była pani w towarzystwie starszego francuskiego generała. Kupił,
o ile się nie mylę, nożyczki do wąsów. Można to w każdym razie sprawdzić w moich
księgach".
-Byłam w rozpaczy. W tym czasie policja sprowadziła taksówkarza, który przywiózł
nas z dworca do hotelu. Przysięgał, że nie jechałam z matką... Czy ta historia
pana
naprawdę nie nudzi?
-Niech pani mówi dalej - prosił Scripps. - Gdyby kiedykolwiek szukała
pani fabuł, tak jak ja szukałem...
-No cóż. Już wszystko zostało powiedziane. Nigdy więcej nie widziałam matki.
Kontaktowałam się z ambasadą, lecz nic nie mogli zrobić. Ustalili ostatecznie,
że przeprawiłam się przez kanał z matką.I na tym koniec - do oczu podstarzałej
kelnerki
napłynęły łzy. - Nigdy już nie widziałam mamusi. Nigdy. Ani razu.
-A co z generałem?
-Pożyczył mi w końcu sto franków, nawet wtedy nie była to duża suma, no i
przyjechałam
do Ameryki, zostałam kelnerką. Ot i cała historia.
-Nieprawda - powiedział Scripps. - Założę się o wszystko, że jest coś
jeszcze.
-Czasami, wie pan, mam także takie uczucie - powiedziała kelnerka - że musi być
jeszcze coś. Gdzieś musi być jakieś wyjaśnienie.Nie wiem, dlaczego przyszło mi
to do głowy
dziś rano.
-Dobrze, że wyrzuciła to pani z siebie.
-Tak - uśmiechnęła się kelnerka, zmarszczki na jej twarzy nie były już tak
głębokie.
- Czuję się teraz lepiej.
-Niech mi pani powie - zapytał Scripps - czy w tym mieście znalazłaby się jakaś
porządna praca dla mnie i dla ptaka?
-Przyzwoita praca? O innych nic nie wiem.
-Tak, przyzwoita praca - powiedział Scripps.
-Mówi się, że potrzeba fizycznych do nowej fabryki pomp.
Czemu nie miałby zarabiać pracą własnych rąk? Robił to Rodin. Cezanne był
rzeźnikiem.
Renoir cieślą. Picasso jako młody chłopak pracował w fabryce papierosów. Gilbert
Stuart - autor tych słynnych portretów Waszyngtona, których reprodukcje spotkać
można w całej Ameryce, tych, które wiszą w każdej klasie - Gilbert Stuart był
kowalem.
No a taki Emerson. Emerson był pomocnikiem murarza. Obiło mu się o uszy, że
James Russell
Lowell za młodu był telegrafistą. Jak facet na stacji. Może nawet teraz ten
telegrafista
pracuje nad swoim własnym "Thanatopsis" lub "To a Waterfowl"? Czemu więc on,
Scripps O'Neil, nie miałby pracować w fabryce pomp?"
-Zajrzy pan tu jeszcze? - spytała kelnerka.
-Jeśli pani pozwoli...
-I niech pan przyniesie ptaka!
-Dobrze - powiedział Scripps. - Biedaczek jest trochę wykończony. Miał ciężką
noc.
-Też tak myślę - zgodziła się kelnerka.
Scripps wyszedł i znów ruszył w miasto. Miał jasny umysł i gotów był stawić
życiu czoło. Fabryka pomp mogłaby być interesująca. Pompy to teraz nie byle
co. W Nowym Jorku, na Wall Street, codziennie wyrastały i waliły się w gruzy
budowane na nich fortuny.
Słyszał o gościu, który na pompach lekką rączką zarobił z pół miliona w ciągu
pół godziny. Ci faceci z Wall Street wiedzieli, co jest grane.
Znalazłszy się na ulicy spojrzał na szyld. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ -
odczytał.
Nieźle tu karmili. Czy jednak rzeczywiście mieli kucharza Murzyna? Tylko raz,
tylko przez
chwilę, kiedy uchyliło się okienko, dostrzegł coś czarnego. Ale może ten
facet ubabrał się sadzą z pieca?
Część II.
WALKA O ŻYCIE
"W tym miejscu muszę uroczyście zapewnić, że nie mam zamiaru nikogo oczerniać
ani szkalować.
Chociaż wszystko, co tu piszę, jest wzięte żywcem z księgi natury, i nie ma
postaci czy wydarzenia,
którego bym nie zaobserwował lub nie doświadczył, starałem się, jak mogłem,
przesłonić
osoby, stwarzając takie okoliczności, taką kolejność wydarzeń i zabarwienie,
by nikt nie mógł się łatwo domyślić, o kogo chodzi. Jeśliby nawet tak się
zdarzyło,
to tylko w tym wypadku, gdy opisana wada tak jest niewielka, że sam delikwent
śmiałby się
ze swej słabostki na równi z innymi."
Henry Fielding
Rozdział 1.
Scripps O'Neil szukał zajęcia. Dobrze byłoby zarabiać pracą własnych rąk. Szedł
ulicą od strony jadłodajni i minął zakład fryzjerski McCarthy'ego. Nie wszedł
do środka. Lokal jak zawsze wyglądał zachęcająco, lecz Scripps potrzebował
pracy. Skręcił
na rogu koło zakładu i znalazł się na Głównej Ulicy Petoskey. To była ładna,
szeroka ulica; po obu stronach stały rzędy domów z cegły i z kamienia.
Prowadziła aż
dodzielnicy, gdzie mieściła się fabryka pomp. Gdy Scripps znalazł się przed jej
bramą,
poczuł się zakłopotany. Czy to rzeczywiście była ta fabryka? Faktycznie, mnóstwo
pomp
wynoszono, układano na śniegu i polewano wodą z wiader. Lód równie dobrze
chronił
przed zimowymi wiatrami jak każda farba. Ale czy to naprawdę były pompy?
Wszystko mogło
być oszustwem. Ci pompiarze to przecież łebscy goście.
-Hej! - Scripps skinął na jednego z robotników, który chlustał wodą na nowiutką,
jeszcze niegotową pompę. Ustawiono ją właśnie na śniegu iwyglądała
żałośnie. - Czy to pompy?
-Będą nimi w swoim czasie - odpowiedział robotnik.
Scripps wiedział już, że to ta fabryka. Nikt nie wystrychnie go na dudka.
Podszedł do drzwi.
Wisiała na nich tabliczka:
WSTĘP WZBRONIONY
DOTYCZY WŁAŚNIE CIEBIE
To znaczy mnie? - zastanowił się Scripps. Zapukał i wszedł.
-Chciałbym rozmawiać z kierownikiem - odezwał się stanąwszy w półcieniu.
Przechodzili koło niego robotnicy niosąc na barkach następne niegotowe pompy.
Nucili jakieś kawałki. Uchwyty pomp klapały ciężko o ziemię w niemym proteście.
Niektóre pompy były pozbawione uchwytów. Może właśnie te miały szczęście
- myślał Scripps. Zbliżył się niski mężczyzna. Dobrze zbudowany, niski,
o potężnych barach i ponurej twarzy.
-Pytałeś o kierownika?
-Tak, proszę pana.
-Jestem tu majstrem. Co powiem to święte.
-Może pan przyjmować i zwalniać? - spytał Scripps.
-Swobodnie.
-Szukam pracy.
-Staż?
-Nie w pompach.
-W porządku - powiedział majster - damy cię na akord. Hej, Yogi Johnson! -
zawołał
do jednego z mężczyzn, który stał wyglądając przez okno na podwórze. - Pokaż
nowemu
kolesiowi, gdzie ma upchnąć swoje graty i gdzie co jest w tej budzie - przyjrzał
się
Scrippsowi od stóp do głów. - Jestem Australijczykiem - oznajmił. - Mam
nadzieję,
że ci się spodoba w tej norze - i wyszedł.Mężczyzna nazwany Yogim Johnsonem
podszedł
od strony okna.
-Miło mi - powiedział. Był krępym, dobrze zbudowanym facetem. Typem, jakiego
można
spotkać wszędzie. Wyglądał na takiego, który dużo przeszedł.
-Wasz majster jest pierwszym Australijczykiem, jakiego spotkałem w życiu.
-Ach, on nie jest Australijczykiem! Po prostu zetknął się raz z Australijczykami
podczas wojny i zrobiło to na nim wielkie wrażenie.
-A ty byłeś na wojnie? - spytał Scripps.
-Tak - odpowiedział Yogi Johnson. - Byłem pierwszym powołanym w Cadillac.
-To musiało być duże przeżycie.
-Dla mnie znaczyło bardzo wiele. Chodźmy, pokażę ci zakład.
Scripps szedł za mężczyzną, który pokazywał mu fabrykę. Było ciemno
i gorąco. Pompy przesuwały się na taśmociągu. Rozebrani do pasa mężczyźni
chwytali
je wielkimi szczypcami, wybierali wadliwe, a dobre umieszczali na innym
taśmociągu,
który transportował je do drugiego pomieszczenia,
gdzie miały wystygnąć. Inni mężczyźni - w większości Indianie - ubrani jedynie
w szmaty na biodrach, rozwalali wadliwe pompy wielkimi młotami oraz oskardami i
szybko
przetapiali je na ostrza siekier, resory do wagonów, suwaki do puzonów, formy do
odlewania kul -
stanowiło to całą uboczną produkcję wielkiej fabryki. Nic się tu nie marnuje,
zauważył
Yogi. Grupa indiańskich chłopców, pomrukując pod nosem stare plemienne
przyśpiewki, przykucnęła
w rogu wielkiej kuźni i obrabiała małe kawałki, które odłupały się przy
wytopie pomp. Robili z nich brzytwy.
-Pracują nago - powiedział Yogi.
-Przy wyjściu są przeszukiwani. Czasami jednak próbują ukryć ostrza, by wynieść
je na handel.
-Musi być dużo strat z tego powodu.
-Ach, nie. Strażnicy wyłapują większość z nich.
Na górze Yogi otworzył drzwi do oddzielnego pomieszczenia. Pracowało tam dwóch
starych
mężczyzn. Jeden z nich spojrzał przez okulary w metalowej oprawie i zmarszczył
brwi.
-Zrobiłeś przeciąg - powiedział.
-Zamknij drzwi - dodał drugi stary człowiek wysokim, skarżącym się głosem
ludzi bardzo leciwych.
-To są nasi dwaj rękodzielnicy - poinformował Yogi. - Ich dziełem
są wszystkie pompy, które fabryka wysyła na wielkie międzynarodowe konkursy.
Pamiętasz
naszą Niezrównaną Funtówkę, która wygrała rywalizację we Włoszech,
tam, gdzie został zabity Franky Dawson?
-Czytałem o tym w gazecie - odparł Scripps.
-Pan Borrow, ten w kącie, zrobił Funtówkę od początku do końca własnymi rękami
- oznajmił Yogi.
-Dosłownie wyrzeźbiłem ją ze stali tym oto nożem - pan Borrow podniósł
w górę nóż o krótkim ostrzu i wyglądzie brzytwy. - Zajęło mi to osiemnaście
miesięcy.
-Niezrównana była całkiem niezłą pompą, zgoda - odezwał się wysokim głosem
mały staruszek. - Ale pracujemy teraz nad taką, która zostawi w polu wszystkie
te zagraniczne, nieprawdaż, Henry?
-To jest pan Shaw - oznajmił szeptem Yogi - prawdopodobnie największy żyjący
twórca pomp.
-Idźcie chłopcy dalej i zostawcie nas samych - powiedział pan Borrow. Cyzelował
pewnie, jego starcze słabe ręce drżały lekko w przerwach pomiędzy cięciami.
-Daj chłopakom popatrzeć - sprzeciwił się pan Shaw. - Skąd jesteś, młody
kolego?
-Właśnie przyszedłem z Mancelony - odparł Scripps. - Żona mnie rzuciła.
-No cóż, nie powinieneś mieć kłopotów ze znalezieniem innej - powiedział pan
Shaw.
- Wyglądasz na obiecującego młodego faceta. Ale przyjmij moją radę i nie spiesz
się. Kiepska żona jest niewiele lepsza niż żadna.
-Nie masz racji, Henry - zauważył pan Borrow wysokim głosem - każda żona
jest niezła w dzisiejszych czasach.
-Posłuchaj mojej rady, młody kolego, i nie spiesz się. Tym razem znajdź sobie
dobrą.
-Henry wie to i owo - stwierdził pan Borrow - wie, o czym mówi - zaniósł się
wysokim chichotem.
Pan Shaw, stary pompiarz, zarumienił się.
-Wy chłopcy, idźcie już sobie, zostawcie nas znaszymi pompami - powiedział. -
Henry
i ja mamy szmat pracy przed sobą.
-Cieszę się, że panów poznałem - powiedział Scripps.
-Chodź - rzekł Yogi - lepiej żebyś już zaczął, bo inaczej będę
miał majstra na karku.
Skierował Scrippsa do pracy przy zakładaniu pierścieni w montowni pierścieni
tłokowych.
Scripps pracował tam prawie rok. Pod pewnym względem był to najszczęśliwszy rok
jego życia.
Pod innym - koszmar. Straszliwy koszmar. W końcu przywykł do niego. Czasami
jednak nienawidził.
Zanim zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, upłynął rok. Wciąż zakładał
pierścienie
na tłoki. Ale jakie dziwne rzeczy wydarzyły się tamtego roku! Często o nich
rozmyślał.
Gdy tak dumał nasadzając pierścienie, teraz już prawie automatycznie, słyszał
śmiech
dobiegający z dołu, gdzie mali indiańscy chłopcy szlifowali przyszłe brzytwy.
Kiedy gosłyszał, coś podchodziło mu do gardła, nieomal dławiło.
Rozdział 2.
Późnym wieczorem, po pierwszym dniu w fabryce pomp, pierwszym dniu
rozpoczynającym
serię wciąż tych samych nudnych dniówek, które polegały na nakładaniu pierścieni
na tłoki, Scripps znów poszedł do jadłodajni. Przez cały dzień ukrywał ptaka.
Coś
podpowiadało mu, że fabryka pomp nie jest właściwym miejscem, by się z nim
afiszować.
Ptak sprawiał mu kilkakrotnie pewne kłopoty, lecz Scripps odpowiednio
przystosował ubranie;
wyciął nawet szparkę, przez którą ptak mógł wytknąć dziób i zaczerpnąć
świeżego powietrza.
A teraz dzień roboczy dobiegł końca. Skończył się. Scripps idzie do jadłodajni.
Jest szczęśliwy,
że pracował fizycznie. Rozmyśla o starych wytwórcach pomp. Podąża ku towarzystwu
przyjaznej kelnerki. Kim właściwie była ta kelnerka? Co przydarzyło się jej w
Paryżu?
Musi dowiedzieć się więcej o tym Paryżu. Yogi Johnson tam był. Musi wypytać
Yogiego.
Zmusić go do mówienia. Wyciągnąć to z niego. Pociągnąć go za język. A on już
z pewnością wie to i owo.
Przyglądając się zachodowi słońca nad portem Petoskey - jezioro było
zamarznięte,
wielkie bryły lodu piętrzyły się ponad falochronem - Scripps maszerował
ulicami w kierunku jadłodajni. Mógł zaprosić Yogiego Johnsona, lecz nie śmiał.
Jeszcze nie pora. Później. Wszystko w swoim czasie. Nie warto spieszyć się w
przypadku ludzi
pokroju Yogiego. Kim on wkońcu był? Czy naprawdę brał udział w wojnie? Czym dla
niego była
wojna? Rzeczywiście zgłosił się jako pierwszy w Cadillac? Gdzie w ogóle leżało
to Cadillac? Czas to pokaże.
Scripps O'Neil otworzył drzwi i wszedł do jadłodajni.Podstarzała kelnerka,
czytająca amerykańską
wersję "Manchester Guardian", podniosła się z krzesła, odłożyła na kasę
gazetę i okulary w stalowych oprawkach.
-Dobry wieczór - powitała go. - Dobrze, że znów pan jest.
Coś drgnęło w Srippsie O'Neilu. Owładnęło nim uczucie, którego nie potrafił
określić.
-Pracowałem przez cały dzień - spojrzał na kelnerkę - dla pani.
-To cudownie! - uśmiechnęła się nieśmiało. - A ja pracowałam cały
dzień... dla pana.
Łzy napłynęły Scrippsowi do oczu. Znów coś wnim drgnęło. Pochylił się, by ująć
jej rękę, a ona ze spokojną godnością położyła mu ją na dłoni.
-Jesteś moją panią - powiedział.
Łzy napłynęły również do jej oczu.
-Jesteś moim mężczyzną - powiedziała.
-Powtarzam raz jeszcze: jesteś moją panią - Scripps wymawiał słowa uroczyście.
Coś ponownie wnim pękło. Nie mogł powstrzymać się od płaczu.
-Niech to będzie nasza ślubna uroczystość - powiedziała podstarzała kelnerka.
Scripps ścisnął jej dłoń.
-Jesteś moją kobietą - odrzekł po prostu.
-Jesteś moim mężczyzną, więcej niż mężczyzną - spojrzała mu w
oczy. - Jesteś dla mnie całą Ameryką.
-Chodźmy - powiedział Scripps.
-Masz swojego ptaka? - spytała zdejmując fartuch i składając egzemplarz
"Manchester Guardian Weekly". - Zabiorę "Guardiana", jeśli nie masz nic
naprzeciwko
- powiedziała owijając gazetę fartuchem. - Nie czytałam go jeszcze.
-Bardzo lubię "Guardiana". Moja rodzina kupowała go, odkąd pamiętam. Mój
ojciec ogromnie podziwiał Gladstone'a.
-A mój ojciec chodził z Gladstone'em do Eton - powiedziała podstarzała kelnerka.
- Już idę.
Włożyła płaszcz i stała gotowa do wyjścia; fartuch, okulary w stalowych
oprawkach
w zniszczonym czarnym futerale z marokinu, w ręku egzemplarz "Manchester
Guardian".
-Nie masz kapelusza? - spytał Scripps.
-Nie.
-Kupię ci - powiedział czule.
-To będzie prezent ślubny od ciebie - powiedziała podstarzała kelnerka. Łzy
znów zalśniły w jej oczach.
-A teraz już chodźmy - powiedział Scripps.
Podstarzała kelnerka wyszła zza szynkwasu i trzymając się za ręce pomaszerowali
w noc.
Czarny kucharz otworzył okienko i wyglądał przez nie z głębi kuchni.
-Poszły sobie - zachichotał. - Poszły w ciemność. No, no, no - delikatnie
zamknął okienko. Nawet on był nieco poruszony.
Rozdział 3.
Pół godziny później Scripps O'Neil i podstarzała kelnerka wrócili do jadłodajni
jako
mąż i żona. Jadłodajnia wyglądała właściwie tak samo. Długi kontuar, solniczki,
pojemniki z cukrem, butelka keczupu, butelka z sosem Worcestershire. Okienko do
kuchni. Za bufetem
stała kelnerka. Pulchna, wesoła dziewczyna ubrana w biały fartuch. Przy
kontuarze
siedział komiwojażer. Czytał gazetę wydawaną w Detroit, jadł stek z kością
i odsmażane ziemniaki. Coś pięknego przydarzyło się Scrippsowi i podstarzałej
kelnerce. Byli teraz bardzo głodni. Chcieli jeść.
Podstarzała kelnerka spogląda na Scrippsa. Scripps patrzy na podstarzałą
kelnerkę.
Komiwojażer czyta gazetę i od czasu do czasu polewa keczupem smażone ziemniaki.
Za ladą
druga kelnerka, Mandy, wświeżo wykrochmalonym białym fartuchu. Mróz na szybach.
W środku
ciepło. Na dworze zimno. Ptak Scrippsa, trochę nastroszony, siedzi na kontuarze
i wygładza
dziobem piórka.
-A więc wróciliście - powiedziała Mandy. - Kucharz mówił, że poszliście
w noc.
Podstarzała kelnerka spojrzała na Mandy; jej oczy pojaśniały, spokojny głos
nabrał
głębszej, bogatszej barwy.
-Jesteśmy małżeństwem - powiedziała dobrotliwie. - Właśnie
wzięliśmy ślub. Co chciałbyś na kolację Scrippsie, mój miły?
-Nie wiem - odparł Scripps. Czuł się odrobinę niezręcznie. Coś uwierało
go w środku.
-Może zjadłeś już dość tej fasoli, kochany Scrippsie - powiedziała podstarzała
kelnerka, obecnie jego żona. Komiwojażer spojrzał znad gazety. Scripps zauważył,
że to "News" z Detroit. Świetna gazeta.
-Czyta pan doskonałą gazetę - Scripps zwrócił się do komiwojażera.
-"News" to rzeczywiście niezła gazeta - potwierdził wędrowny handlarz. -
Spędzacie miodowy miesiąc?
-Tak - odparła pani Scripps. - Jesteśmy teraz małżeństwem.
-No cóż - powiedział komiwojażer - to wspaniała rzecz. Sam jestem żonaty.
-Naprawdę? - spytał Scripps. - Mnie moja żona zostawiła. W Mancelonie.
-Nie mów o tym więcej, kochany Scrippsie - poprosiła pani Scripps. - Już tyle
razy
mówiłeś o tej historii.
-Tak, kochanie - zgodził się Scripps. Był nieza bardzo pewny siebie. Coś
uwierało
go gdzieś wśrodku. Spojrzał na Mandy; krzepką i zawadiacko piękną w świeżo
wykrochmalonym
fartuchu. Patrzył na jej ręce: zdrowe, sprawne, zręcznie wykonujące kelnerskie
powinności.
-Spróbujcie steku z kością z odsmażanymi ziemniakami - zaproponował komiwojażer.
- Mają tu całkiem dobry stek.
-Chciałabyś, kochanie? - spytał Scripps żony.
-Wezmę tylko kubek mleka i herbatniki - odparła podstarzała pani Scripps.
- Sobie zamów, na co tylko masz ochotę, kochanie.
-Twoje herbatniki i mleko, Diano - powiedziała Mandy stawiając je na kontuarze.
- A dla pana stek?
-Tak - odparł Scripps. Znów coś w nim drgnęło.
-Wysmażony czy krwisty?
-Krwisty, proszę.
Kelnerka obróciła się i krzyknęła do okienka:
-Raz z kością. Krwisty!
-Dziękuję - powiedział Scripps. Przyglądał siękelnerce Mandy. Dziewczyna
miała dar obrazowego języka. To właśnie obrazowość języka spowodowała, że
zainteresował się swoją obecną żoną. To i jej dziwne pochodzenie. Anglia,
Kraina Jezior. Scripps przemierzający Krainę Jezior z Wordsworthem. Pole
złocistych żonkili. Wiatr wiejący nad Windermere. Gdzieś daleko, być może,
jakiś jeleń narykowisku. Ach, ale to było dalej na północ, w Szkocji. Ci Szkoci
ukryci
głęboko w niedosiężnychgórach to twarde plemię. Harry Lauder i jego fajka.
Szkoccy
górale podczas pierwszej wojny. Czemuon, Scripps, nie był na wojnie? Tu jego
kumpelYogi Johnson
miał na niego haczyk. Dla niego, Scrippsa, wojna mogłaby mieć wielkie znaczenie.
Czemu
nie brał w niej udziału? Dlaczego niedowiedział się o niej w porę? Może był za
stary.Weźmy jednak
takiego generała Joffre'a. Na pewno Scripps był młodszy od tego starego
francuskiego generała.
Generał Foch modlący się o zwycięstwo.
Francuscy żołnierze klęczący wzdłuż Chemin des Dames, modlący się o zwycięstwo.
Niemcy ze swoim "Gott mit uns". Cóż to za farsa! Z pewnością nie był starszy od
francuskiego
generała Focha. Ciekawe.
Mandy postawiła przed nim na kontuarze stek z kością i odsmażane kartofle. Gdy
przysuwała
talerz, jej dłoń musnęła jego rękę.Dziwny dreszcz przeszył Scrippsa. Życie było
przed nim. Nie czuł się stary. Czemu teraz nie toczyły się żadne wojny? A może
itak.
Walczono w Chinach, Chińczycy, Chińczycy zabijali się nawzajem. Po co? Ciekawe.
O co,
w końcu, w tym wszystkim chodziło?
Mandy, hoża kelnerka, pochyliła się do przodu.
-Czy opowiadałam panu - zaczęła - o ostatnich słowach Henry'ego Jamesa?
-Ależ droga Mandy - powiedziała pani Scripps - mówiłaś już o tej historii
wiele razy.
-Posłuchajmy jej - powiedział Scripps. - Henry James bardzo mnie interesuje.
- Henry James. Henry James. Facet, który porzucił własną ojczyznę, by zamieszkać
w Anglii wśród Anglików. Dlaczego tak postąpił? Dlaczego opuścił Amerykę?
Czyż nie tu tkwiły jego korzenie? Jego brat William. Boston. Pragmatyzm.
Uniwersytet Harvarda.
Stary John Harvard ze srebrnymi klamerkami przy butach. Charley Brickley. Eddie
Mahan.
Gdzież oni wszyscy są teraz?
-W rzeczy samej - zaczęła Mandy - Henry James stał się poddanym brytyjskim
na łożu śmierci. Kiedy tylko król się o tym dowiedział, wysłał mu najwyższe
odznaczenie, jakie mógł przyznać - Order Zasługi.
-O.Z. - uzupełniła podstarzała pani Scripps.
-To było tak - ciągnęła kelnerka. - Profesorowie Gosse i Saintsbury
przyszli razem z człowiekiem, który przyniósł order. Henry James leżał na łożu,
miał
zamknięte oczy. Na stoliku obok paliła się świeca. Pielęgniarka pozwoliła im
zbliżyć
się do umierającego. Zawiesili mu wstęgę na szyi, a odznaczenie położyli na
prześcieradle
okrywającym jego pierś. Profesorowie Gosse i Saintsbury pochylili się, aby
wygładzić
szarfę. Przez cały ten czas Henry James nie otworzył oczu. Pielęgniarka
powiedziała
im, że muszą wyjść z sali, więc wyszli. Kiedy już ich nie było, Henry James
o