FAGERHOLM GUNILLA - Niebieskie oczy. Czarny ląd

Szczegóły
Tytuł FAGERHOLM GUNILLA - Niebieskie oczy. Czarny ląd
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

FAGERHOLM GUNILLA - Niebieskie oczy. Czarny ląd PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie FAGERHOLM GUNILLA - Niebieskie oczy. Czarny ląd PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

FAGERHOLM GUNILLA - Niebieskie oczy. Czarny ląd - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Gunilla Fagerholm NIEBIESKIE OCZY CZARNY LĄD przełożyły Teresa Tomczyńska i Maria Jeżewska Strona 3 *** Pragnę z całego serca podziękować pani Lindsay Johansson ze Szwecji za jej wysiłki włożone w poprawę mojej angielszczyzny oraz panu Andrew Ashdown z Anglii za ciężką pracę nad wskazaniem fragmentów wymagających korekty lub wyjaśnienia. Książkę tę dedykuję: mojemu mężowi Bertilowi, mojemu bratu Per Erikowi, moim synom - Christianowi i Davidowi oraz mojej kochanej przyjaciółce Susannie. Jest to autentyczna opowieść o latach, które spędziłam z moim mężem na kenijskiej wsi. Celem tej książki nie jest rzucanie oskarżeń, ale pokazanie kenijskiej prowincji z przełomu tysiącleci, ciągle jeszcze stanowiącej mieszankę dawnych plemiennych tradycji i wierzeń oraz nowoczesnego życia z wszechobecną korupcją - tak powszechną w wielu krajach. Dlatego też, aby chronić prywatność poszczególnych osób, zmieniłam imiona, nazwy miejsc i niektóre szczegóły. Pragnę podkreślić, że kochamy Kenię i Kenijczyków i kiedy już minął szok związany z naszym nagłym wyjazdem, nigdy nie żałowaliśmy naszej przygody. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o naszym życiu w Kenii, odwiedźcie naszą stronę internetową: www.medialib.se *** Strona 4 Prolog. (8 maja 2001). - Panie Lindstrom, proszę chwilę zaczekać. Rozejrzałam się czujnie w koło, żeby sprawdzić, kto woła. Przed hotelem już od dawna czekała na nas taksówka, którą mieliśmy pojechać do centrum na zakupy. Zobaczyłam, że zza kontuaru recepcjonista daje nam znaki. Podeszliśmy, żeby się dowiedzieć, o co chodzi. - Panie Lindstrom - powiedział, podając jakąś kartkę Bertilowi - ktoś do pana dzwonił. Zostawił wiadomość. Osłupiałam. - Co znowu? - zastanawiałam się. Przed chwilą rozmawiałam z rodziną w Szwecji, więc byłam pewna, że wiadomości nie zostawił żaden z naszych bliskich, a nikt inny nie wiedział, gdzie się zatrzymaliśmy. Znowu poczułam, że grozi nam niebezpieczeństwo - miałam wrażenie, że spadam w czarną otchłań. O Boże! Czułam, że gwałtownie przyspiesza mi puls; zaczęłam drżeć i ciężko oddychać. Bertil, pragnąc dodać mi otuchy, objął mnie mocno ramieniem i trzymał kartkę tak, abyśmy mogli przeczytać ją razem. Kiedy skończyliśmy, popatrzyliśmy na siebie. Wiadomość była z Kakamega, od Noah, który pomógł nam sprzedać komputery. Sama w sobie nie była może aż tak istotna, ale skąd u diabła wiedział, gdzie nas szukać? Na pewno nic mu nie mówiliśmy, że zatrzymamy się w hotelu Boulevard. Prawdę mówiąc, okłamaliśmy go, że jedziemy na północ do Turkana na urlop, a tymczasem w tajemnicy przyjechaliśmy do Nairobi. Dla zmylenia tropów nie zabukowaliśmy bezpośredniego lotu do Szwecji, ale wybraliśmy połączenie przez Włochy i Hiszpanię. Poczułam, jak nagle ogarnia mnie chłód. Nie wyglądało to dobrze. Postanowiliśmy, że nikt w Kenii nie może się dowiedzieć, że jedziemy do Nairobi. Przecież grożono nam śmiercią, a teraz pewnie już wszyscy wiedzą, gdzie jesteśmy. Skoro Noah nas odszukał, to pewnie inni też mogą. Szczerze mówiąc, byliśmy tak bardzo zdenerwowani, że natychmiast wskoczyliśmy do taksówki i pojechaliśmy do szwedzkiej ambasady. Wyjaśniliśmy, co się stało i dlaczego jesteśmy tacy niespokojni. Urzędniczka zaproponowała nam Strona 5 ochroniarzy, którzy mieli nas pilnować aż do wyjazdu. Odrzuciliśmy tę propozycję, bo nie chcieliśmy wyjść na histeryków. Poradziła nam, żebyśmy już na lotnisku skontaktowali się z dyżurnym pracownikiem ochrony ambasady, jeżeli poczujemy się w jakimkolwiek stopniu zagrożeni. Wezwała mężczyznę do pokoju, bo chciała mieć pewność, że w razie potrzeby go rozpoznamy. Oczywiście zrezygnowaliśmy ze zwiedzania i zakupów; wróciliśmy do hotelu, a tam staraliśmy się trzymać jak najbliżej innych gości z Europy. - Może w razie czego nam pomogą - myślałam. Cały czas mieliśmy dziwne wrażenie, że nasi prześladowcy nas śledzą. Bladym świtem złapaliśmy taksówkę na lotnisko i tam przeczekaliśmy w nerwach kilka godzin. Ciągle czuliśmy się niespokojni, jakby w ostatniej minucie ktoś mógł nas dopaść i przeszkodzić nam w wyjeździe z Kenii. To był irracjonalny strach, niemniej bardzo silny Czekaliśmy na odprawę, krążąc niecierpliwie w pobliżu sekcji imigracyjnej. Od kilku lat czekaliśmy na ten moment - wyjazd z Kenii. Ulżyło mi na widok szwedzkiego pracownika ochrony, który upewniał się, czy wszystko jest w porządku. Jednak, kiedy spojrzałam na urzędnika imigracyjnego, przed którym stałam w kolejce, uczucie ulgi znikło. Miał tak srogą minę, że przestraszyłam się, że może nas nie wypuścić. Kto wie? Może nie wolno opuszczać kraju, kiedy sprawa sądowa jest jeszcze w toku - pomyślałam. - Bertil - powiedziałam do męża - może przejdźmy do innej kolejki. Ten facet mnie przeraża. - Lepiej będzie, jak tu zostaniemy. Jeśli zaczniemy miotać się z kolejki do kolejki, dopiero wtedy wzbudzimy podejrzenia. Do zobaczenia po drugiej stronie. I nic się nie bój. Odprawa strasznie się dłużyła. Pot ściekał mi z czoła i nie potrafiłam zachować spokoju. Miałam ochotę krzyknąć na cały głos: Szybciej! W końcu nadeszła moja kolej. Urzędnik imigracyjny patrzył na mnie, jednocześnie wertując mój paszport strona po stronie. Potem spojrzał na mnie raz jeszcze, a ja nagle poczułam, że dłużej nie wytrzymam. Strona 6 - Proszę pani, nie może pani pozostać dłużej w Kenii - oświadczył poważnym głosem. - Jutro wygasa pani wiza. - Tak, wiem. Właśnie dlatego wyjeżdżam - tłumaczyłam się niezręcznie. - Życzę pani przyjemnej podróży - dodał na zakończenie i wręczył mi paszport. Odwróciłam się i zauważyłam, że Bertil też już przeszedł przez odprawę. Przez szybę zobaczyłam, jak pracownik ochrony szwedzkiej ambasady macha nam na pożegnanie. - Zapraszamy pasażerów do wyjścia numer dwanaście. - Cóż za cudowne słowa. Łzy spływały mi po policzkach. - Bogu dzięki, żyjemy! - powiedziałam. - Udało się... Dostałam czkawki, śmiałam się i płakałam jednocześnie. A jednak mimo tego śmiechu, byłam zupełnie rozbita. Tak jak ktoś, kto cudem uniknął wypadku, odczułam gwałtowny przypływ adrenaliny. A do tego potworne zmęczenie. Nogi miałam jak z ołowiu, ledwie mogłam się ruszyć. W samolocie startującym z międzynarodowego lotniska w Nairobi siedzący obok mnie, zarośnięty i spocony Bertil miał, tak samo jak ja, łzy w oczach. Objął mnie ramieniem i mocno uścisnął. Tylko dzięki niemu zdołałam przetrwać te straszliwe chwile. - A teraz wypijmy szampana - powiedział. - Za przyszłość i za to, że wreszcie lecimy do domu. - Ależ Bertil, jestem taka... - Ciii, już cicho, zapomnij o złych czasach. Pomyślmy o przyszłości. Być może, kto wie, kiedyś będziemy wspominać tylko dobre chwile. Pod nami rozpościerały się rozległe wysuszone równiny, na których znajdowały się slumsy otaczające Nairobi oraz Park Narodowy. Opuszczaliśmy Kenię, kraj, który przez pięć lat był naszym domem i miejscem, w którym zamierzaliśmy spędzić resztę życia. Wyjeżdżając, wzięliśmy tylko po jednej walizce. Reszta naszych rzeczy pozostała w Riverdale Gardens, w naszej kenijskiej wsi. Strona 7 Spełniliśmy toast, a potem Bertil przysnął. Myślałam o naszych psach, które zostawiliśmy w Kenii. Tak strasznie za nimi tęskniłam: za Rufusem rudobrązowym retrieverem, którego przywieźliśmy ze Szwecji w 1996 roku, kiedy przyjechaliśmy na stałe do Kenii, jego ukochaną sunią Merry oraz ich szczeniakiem Mussem, uroczym, czarnym, małym rozrabiaką. Rozmyślałam też o raju, który opuściliśmy. Nasz azyl Riverdale Gardens to bogactwo różnobarwnych kwiatów, krzewów i drzew, stada tropikalnych, kolorowych ptaków, tysiące motyli i te wszystkie drzewa owocowe oraz wspaniała pogoda. Jak, na Boga, mam żyć bez tej cudownej natury? Z drugiej strony, żyliśmy tam otoczeni złodziejami i przemocą. Marzyłam o powrocie do normalnego życia. Bez czujnego oglądania się za siebie, czy ktoś nie stoi za blisko, czy ktoś za mną nie idzie, czy ktoś nie wygląda podejrzanie. Chciałam ukryć się w tłumie; rozpłynąć i nigdy więcej nie być celem dla złych ludzi. Tylko... Boże święty, co niby mamy robić po powrocie do Szwecji? - rozmyślałam z niepokojem. Gdy pięć lat temu wyjeżdżaliśmy do Kenii, złożyliśmy wypowiedzenie i raczej nie mogliśmy liczyć na powrót do tej samej pracy. Sprzedaliśmy też nasz dom. Znowu mam znosić chroniczne bóle wywołane zimnym klimatem Szwecji (to był jeden z powodów naszego wyjazdu). A zatem nie mieliśmy pracy, domu, pieniędzy i żadnego dobytku... Kiedy steward przyniósł mi szklankę whisky, odchyliłam się w fotelu. Czułam się teraz znacznie lepiej; ciśnienie wróciło do normy. Z zamkniętymi oczami starałam się myśleć pozytywnie i wyłącznie o przyjemnych sprawach, choć to wcale nie było takie proste. Bertil obudził się, przeciągnął i drapiąc się po brodzie, stwierdził: - Czemuż, na Boga, uwierzyliśmy wodzowi wioski, kiedy powiedział, że mieszkańcy będą świętować nasz przyjazd? -Jesteśmy pewnie najbardziej naiwnymi białymi we wszechświecie. Powiedz, Bertil, czy my się nigdy niczego nie nauczymy? - Myśląc o słowach wodza czułam, że znów skacze mi ciśnienie. Strona 8 - Fakt. Pomyśl tylko, że wpakowaliśmy się w to bagno tylko z powodu złota. *** Strona 9 Rozdział 1. Złoto na sawannie. Nasza kenijska przygoda zaczęła się od wyprawy do rezerwatu przyrody Maasai Mara pod koniec 1995 roku, kiedy znalazłam na sawannie kamień zawierający złoto. Pokazałam go Hermanowi, szefowi obozowiska, a wtedy on opowiedział nam o swoim rodzinnym mieście, Kakamega, owładniętym gorączką złota. Tydzień później znaleźliśmy w atlasie Kenii opis poszukiwań tego szlachetnego kruszcu właśnie w Kakamega. Po kilku miesiącach Bertil, wytrawny poszukiwacz złota, wrócił do Kenii, aby z właścicielem obozowiska i Hermanem zaplanować kolejne wyprawy. W maju 1996 roku wybraliśmy się wspólnie do dystryktu Kakamega1, gdzie natknęliśmy się na całe wioski żyjące z wypłukiwania złota. Cudownie spędzaliśmy czas razem z mieszkańcami, pozyskując złoto. Okolica była przepiękna, a ludzie tacy gościnni! Pewnego ranka spojrzałam z okna naszego hotelu w Chavakali na zieloną dolinę. - Pamiętasz - powiedziałam do Bertila - jak rozmawialiśmy o planach wyjazdu ze Szwecji? Mówiliśmy, że tam jest nudno i marzyliśmy, żeby znaleźć sobie miejsce na ziemi w jakimś lepszym klimacie. Właśnie tu chciałabym osiąść. - To tak zróbmy - odparł bez wahania Bertil. Wróciliśmy do Kenii w sierpniu tego samego roku i długo tłukliśmy się po wertepach, jeżdżąc niemal nieistniejącymi drogami w poszukiwaniu naszego wymarzonego kawałka ziemi. Miałam wrażenie, że przebyliśmy setki kilometrów, a od dziur i wybojów mieliśmy siniaki na całym ciele. Z rzadka jedliśmy coś porządnego, a na sen prawie nie było czasu. Niespodziewanie odkryliśmy naszą zieloną dolinę. Spokój, piękno, a na dodatek w pobliżu las tropikalny. Tu i ówdzie rozsiane wśród niewielkich poletek gliniane chaty. W dolinie strumień, a na górze, po drugiej stronie resztki lasu deszczowego. Z pól niósł się radosny śmiech pracujących tam ludzi. To jest to - pomyśleliśmy od razu. Strona 10 Podczas ceremonii zakupu przesiedzieliśmy pięć godzin na krzesłach w palącym słońcu, wraz z połową mieszkańców wioski, całą jej starszyzną, lokalną władzą i wodzem we własnej osobie, no i oczywiście - sprzedającym, przebranym w odświętną różowo fioletową szatę, z wielkim krzyżem wiszącym na szyi. Wyglądał jak prawdziwy prorok. Wręczyliśmy zwyczajowe podarunki, przede wszystkim pieniądze, potem odmówiono chyba wszystkie możliwe modlitwy w języku luhia, wręczono całą dokumentację, wraz z tłumaczeniami. Tuż po zakończeniu uroczystości, wyruszyliśmy do miasta po umowy sprzedaży - świadkowie złożyli odciski palców, były znaczki, pieczęcie i mnóstwo innych nudnych detali. Po załatwieniu wszystkich żmudnych formalności posiadłość wreszcie należała do nas: dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych ziemi wykorzystywanej wcześniej pod uprawę kukurydzy, wraz ze znajdującymi się na niej glinianymi chatami. Byłam wtedy taka szczęśliwa. W Szwecji sprzedaliśmy nasz szeregowiec i spłaciliśmy pożyczki bankowe. W ten sposób udało nam się zgromadzić kilkaset tysięcy szwedzkich koron w gotówce. Szóstego grudnia 1996 roku nadszedł wreszcie moment naszego wyjazdu. Wyjechaliśmy z błogosławieństwem naszych dorosłych synów oraz rodziców, aby rozpocząć nowe, wspaniałe życie. Pełni optymizmu, mieliśmy ciągle w pamięci słowa sympatycznego wodza wioski: Cała wioska będzie tańczyć i śpiewać w dniu waszego powrotu! *** Strona 11 Rozdział 2. Lotnisko międzynarodowe Kenyatta. (7 grudnia 1996) Z przeraźliwym zgrzytem ruszył wreszcie pas bagażowy. Oczy wszystkich pasażerów automatycznie skierowały się na wiszący pod sufitem monitor. Tak, to nadjeżdżały nasze bagaże. Żołądek podszedł mi do gardła. Jak poszło? Gdzie on jest? Jak się czuje? - myślałam. Spojrzałam na taśmociąg. Wcale nie interesowały mnie walizki ani nic innego. Wypatrywałam tylko jednej konkretnej przesyłki. Nagle usłyszałam szmer rozchodzący się wśród tłumu pasażerów i gromada ludzi ruszyła ku linii i ku mojej paczce. Kilku mężczyzn przecisnęło się przez tłum, zdjęło przesyłkę z taśmy i w asyście reszty niosło ją w moją stronę. Przykucnęłam na kamiennej posadzce naprzeciwko szarej skrzynki i otoczona wianuszkiem ciekawskich, ostrożnie otworzyłam drzwiczki. Siedział tam, ciągle jeszcze na wpół oszołomiony środkami uspokajającymi, które podaliśmy mu tuż przed odlotem - nasz piękny, młody pies Rufus. Chwiejnym krokiem wyszedł z kontenera prosto w moje ramiona i czule polizał mnie w ucho, po czym szeroko ziewnął. Świadkowie tego szczególnego powitania dopytywali się z niepokojem, czy z psem wszystko w porządku. Na lotnisku Arlanda musieli słyszeć naszą rozmowę z załogą samolotu, kiedy nerwowo wypytywaliśmy, czy aby na pewno Rufus trafi do ogrzewanego luku. Pewnie słyszeli także, jak odgrażałam się, że nie wsiądę do samolotu, dopóki nie przyrzekną nam, że psu będzie ciepło. Miałam wrażenie, że ci obcy ludzie byli tak samo szczęśliwi jak my, że wszystko dobrze poszło. Bertil zebrał cały nasz dobytek i ruszyliśmy, pchając przeładowany wózek w stronę odprawy celnej. Prowadziłam Rufusa na smyczy, a w drugiej ręce trzymałam kopertę z różnymi urzędowymi papierami, opatrzonymi licznymi pieczęciami. Wybraliśmy oznakowane na czerwono wyjście i mieliśmy nadzieję, że nikt nie będzie nam robił problemów. Strona 12 Dwaj odwróceni do nas plecami celnicy pochłonięci byli ożywioną rozmową. Żeby zwrócić ich uwagę, przełknęłam kilkakrotnie głośno ślinę, zakasłałam, aż wreszcie po długiej chwili jeden z celników się odwrócił i spytał poirytowanym głosem, czego właściwie chcemy. - Podróżujemy z psem i mamy zaświadczenia od weterynarza - powiedziałam. - Proszę przejść - odparł szorstko. - Dokąd? - spytał Bertil. - Tam. - Celnik wskazał wyjście. - No już, szybko. Zdumieni wyszliśmy przez drzwi odprawy celnej na zewnątrz - na wolność. Co się, do diabła, dzieje? Tyle czasu i wysiłku poświęciliśmy na skompletowanie dokumentów weterynaryjnych wymaganych przy transporcie Rufusa do Kenii. Wypełniliśmy cały stos papierków. Kilka dni przed wyjazdem odkryliśmy, że dokumenty psa zapakowano przez pomyłkę do kontenera, który płynął statkiem. Nie mogliśmy się do nich dostać. Cudem zdobyliśmy przefaksowane kopie. Tyle zachodu, a nikt nawet nie chciał rzucić na nie okiem. Wyprowadziliśmy naszego pupilka na dwór, chcieliśmy, żeby na wątłym trawniczku, tuż obok olśniewających rabat kwiatowych, choć na chwilę rozprostował łapy. Nie było mowy; ukryte wśród kwiatów wielkie zwoje drutu kolczastego nie dały mu nawet powęszyć. Przechodnie wyglądali na przestraszonych i cofali się na widok brązowego potwora na smyczy. Był jeszcze wczesny ranek, w powietrzu unosił się kuszący zapach frangipani - uroczynu czerwonego oraz kwiatów posadzonych wokół budynków lotniska. Cóż za cudowna odmiana po szarej, zimowej szwedzkiej pogodzie! Wyjeżdżaliśmy podczas szalejącej śnieżycy, ulice pokrywała gruba warstwa śniegu. Teraz, ledwie po kilku godzinach lotu, byliśmy w samym sercu tropików i upajaliśmy się cudownym klimatem. Ludzie wokół sprawiali wrażenie życzliwych, aczkolwiek zaciekawionych ogromną stertą naszych bagaży. Miejscowe kobiety były piękne, wiele z nich miało na sobie wspaniałe afrykańskie sukienki. Dumnie Strona 13 wyprostowane szły majestatycznym krokiem. Stojący obok nas ludzie śmiali się radośnie i żartowali -zupełnie inaczej niż w Szwecji. Taksówką, wyładowaną tak, że mało nie pękła, dotarliśmy do jedynego hotelu w Nairobi, który przyjmował gości z psami. Bagaże wniesiono do pokoju, ja zaś zabrałam Rufusa do hotelowego ogrodu, żeby się wybiegał. Spacer skończył się raptownie, kiedy osa użądliła go w nos. Nasz pies pewnie już znienawidził nową ojczyznę. Na domiar złego zmieszany recepcjonista wyjaśnił nam, że nowy właściciel hotelu poprzedniego dnia postanowił, że jednak nie będą przyjmowali gości z psami. Zmartwieni musieliśmy opuścić pokój, do którego chwilę wcześniej się wprowadziliśmy. Nie mieliśmy się gdzie zatrzymać. W towarzystwie sympatycznego taksówkarza godzinami staraliśmy się znaleźć hotel przyjmujący psy. W końcu pojechaliśmy pod Nairobi, gdzie w trakcie poprzedniego pobytu odwiedziliśmy naszą znajomą ze Szwecji. Po długim poszukiwaniu wśród setek podobnych willi, odnaleźliśmy w końcu jej dom i z radością nacisnęliśmy dzwonek. Co za ulga, okazało się, że służąca nas pamiętała, zaprosiła do środka i się zgodziła, żebyśmy zostali razem z Rufusem. Dodała, że choć nasza przyjaciółka spędzi następny tydzień w Maasai Mara, to na pewno bardzo się ucieszy, kiedy zastanie nas u siebie po powrocie. Nasz pierwszy długi pobyt w Nairobi wykorzystaliśmy na zakup rzeczy potrzebnych w Kakamega. Miotaliśmy się między willą znajomej a sklepami w centrum Nairobi, obładowani nowym, niezbędnym sprzętem. Prawdę mówiąc, nawet nie mieliśmy pojęcia, co można kupić w głębi kraju, ani też jak daleko będzie do lokalnych sklepów. Wkrótce byliśmy w stanie poruszać się po Nairobi bez mapy, choć od czasu do czasu lądowaliśmy przez pomyłkę w slumsach, które robiły na nas przerażające wrażenie. Głód, śmierć, zniekształcone ciała, okaleczone dzieci, mali ulicznicy odurzeni klejem lub rozpuszczalnikami... Nie mogłam tego znieść, chodziłam ze łzami w oczach. Ze sterty śmieci, które ludzie przetrząsali w poszukiwaniu jedzenia, wydobywał się straszliwy fetor. To nie było życie. Wstrząsający kontrast ze światem dobrze odżywionych i ubranych Afrykańczyków, których widzieliśmy na lotnisku. Strona 14 Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy u kolejnej znajomej ze Szwecji, która zaprosiła nas do swojej pięknej rezydencji na przyjęcie - wspaniały świąteczny stół. Kilka dni później, tuż przed Nowym Rokiem, załadowaliśmy nasz nowo zakupiony land rover po sam dach: jedzenie w puszkach, narzędzia, naczynia, sztućce, kuchenka, lodówka, butle gazowe, generator; wraz z wygodnie rozłożonym na tylnym siedzeniu Rufusem wyruszyliśmy w podróż na północ, do naszego nowego domu w zachodniej Kenii. *** Strona 15 Rozdział 3. Ku podniecającej przyszłości. Podróż w głąb kraju była ekscytująca, choć żmudna, jechaliśmy i chłonęliśmy przesuwający się za oknami samochodu krajobraz. Naszym przeładowanym land roverem nie dało się jechać szybciej. A to znaczyło, że mieliśmy mnóstwo czasu, by się rozglądać i podziwiać widoki. Oczywiście podróżowaliśmy już samochodem podczas naszych poprzednich wizyt w Kenii, ale nigdy w aż tak ślimaczym tempie. Wcześniej wyobrażałam sobie Kenię jako równinny kraj o czerwonawej, spalonej ziemi, tu i ówdzie porośnięty akacjami z rozrzuconymi skupiskami okrągłych, glinianych chat o pokrytych trawą dachach. Wędrujące żyrafy i zebry, także lwy, a stada sępów zarówno krążące w powietrzu, jak i żerujące na rozkładającej się padlinie. Rzeczywiście, tak to wygląda na przykład w Maasai Mara, ale już w górach na zachodzie widoki są zupełnie inne. Kiedy wjeżdżaliśmy na zachodnią stronę Wielkiego Rowu Afrykańskiego, myślałam o losach wytrwałych białych osadników, którzy w początkach XX wieku wspinali się po stromych, w tamtych czasach pozbawionych dróg, górskich zboczach, osiągających miejscami wysokość od 2000 do 3000 metrów. Ludzie wówczas mozolnie wpychali na szczyty gór zaprzężone w woły wozy wyładowane całym dobytkiem po to, żeby skolonizować nieznane tereny ciągnące się na zachód od Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Był to region znacznie żyźniejszy niż te równiny, które pozostawili za sobą. Zielony, pagórkowaty krajobraz, strumienie wijące się w dolinach i przepływające przez wówczas jeszcze bujne lasy tropikalne. Dzisiaj większą ich część wycięto, a wykarczowaną ziemię przeznaczono pod uprawę herbaty. Kiedy zostawiliśmy już za sobą Kisumu, stolicę prowincji Nyanza, jechaliśmy powoli na północ w kierunku płaskowyżu położonego na wysokości 1600-1800 metrów. Na drodze panował spory ruch. Szosa była wprawdzie wyasfaltowana, ale pełna wybojów. Tam gdzie droga opadała w dół w wielu Strona 16 miejscach wbudowano specjalne progi, by zmusić kierowców do zmniejszenia prędkości, ale i tak liczba wypadków śmiertelnych była ogromna. Po około dwudziestu kilometrach przekroczyliśmy równik - o czym informował nas specjalny znak - i wjechaliśmy do najgęściej zaludnionej części Kenii. Na licznych targowiskach wzdłuż drogi kwitł handel: wszędzie mrowie wędrujących ludzi, bydło, rowery i samochody; pełno ludzi w różnorodnych, barwnych strojach. Niektóre kobiety w długich powłóczystych jedwabnych szatach wyglądały tak strojnie, jakby wybierały się na bal. Żeby nie zakurzyć butów, niosły je na głowach. Część mężczyzn szła tylko w przepaskach na biodrach, inni z kolei prezentowali się bardzo schludnie i porządnie w garniturach i białych koszulach pod krawatem. Chavakali powitało nas tym samym zachwycającym widokiem, dla którego wybraliśmy to miejsce, aby rozpocząć nowe życie: pofałdowana, zielona sceneria; grzbiety gór i doliny poprzecinane strumieniami. Wzdłuż dróg wyłaniały się okrągłe, kryte trawą chaty i tylko gdzieniegdzie widać było domy o blaszanych dachach. Chatynki ukryte były w zagajnikach bananowych pośród kwitnących zarośli, krzewów herbacianych i trzciny cukrowej. Przepiękny i fascynujący widok. W mgnieniu oka zrobiło się ciemno. Noc blisko równika zapada bardzo szybko. Zdaliśmy sobie sprawę, że w żaden sposób nie zdołamy sami odnaleźć drogi do domu. Położony był gdzieś na prawo w kierunku lasu deszczowego - tylko gdzie? Po długich dyskusjach postanowiliśmy udać się do domu naszego przyjaciela Timothy’ego. To właśnie on obwoził nas całymi dniami po okolicy pod koniec sierpnia, gdy szukaliśmy wymarzonej ziemi. Był kuzynem i bliskim przyjacielem członka parlamentu, przedstawiciela naszej wsi. Nie pamiętaliśmy jednak dokładnie, gdzie mieszkał, więc musieliśmy pytać ludzi, jak do niego trafić. Wszyscy w okolicy dobrze znali Timothy’ego, bez większych kłopotów znaleźliśmy jego dom. Chociaż przyjechaliśmy bez uprzedzenia, Timothy i jego rodzina przyjęli nas niezwykle ciepło. Zaproponowali nam pokój w domu jego matki. Był to oryginalny budynek z cegły, wzniesiony jeszcze w latach trzydziestych, w epoce Strona 17 gorączki złota. Kupił go ojciec Timothyego, który był niegdyś najbardziej szanowanym i znanym w całym regionie wodzem. Następnego dnia wyruszyliśmy z Timothym na nasze ziemie we wsi Wuasiva. Po kilkuset metrach zatrzymaliśmy się na wąskiej wiejskiej drodze. Przed nami znajdował się wąwóz pełen ostrych, wielkich kamieni. Praktycznie nie było tam miejsca na koła. Jar opadał stromo ku plantacji herbaty. Gdybyśmy przebijali się dalej, nasz land rover wylądowałby wśród herbacianych krzewów. Ale Bertil zakasał rękawy - musieliśmy przejechać. Metr po metrze usuwaliśmy kamienie i po kilku minutach grozy dotarliśmy na drugi koniec cali i zdrowi. My i nasza terenówka. - Przejeżdżaliśmy tędy w sierpniu zeszłego roku zwykłym samochodem. Jak to możliwe, że droga jest teraz w takim stanie? - zwróciłam się do Timothyego. - Mieliśmy straszną porę deszczową - wyjaśnił. - Droga została kompletnie zniszczona. - Jedno jest pewne - stwierdził Bertil. - Nie mam ochoty męczyć się tak za każdym razem, kiedy będziemy jechać po zakupy. Trzeba naprawić drogę. Musimy naradzić się z mieszkańcami wioski i dowiedzieć się, czy możemy to zrobić razem. Wieść o naszym przyjeździe rozeszła się pocztą pantoflową, bo na naszej działce już czekał sam wódz wioski, w towarzystwie starszyzny plemiennej i okolicznych mieszkańców. Wcześniej postanowiliśmy, że na razie zamieszkamy w dolnej chacie, jednej z dwóch, które stały na naszym terenie. Zostawiliśmy tam samochód, a mężczyźni pomogli nam rozładować bagaże. Zanim wprowadziliśmy się do chaty, musieliśmy zorganizować toaletę, prysznic, ogrodzenie oraz zatrudnić paru strażników - askari. Posiadłość nie była ogrodzona i, w trosce o nasze bezpieczeństwo, Timothy chciał początkowo wynająć nam dom w Kakamega. Wódz był temu przeciwny i wielokrotnie powtarzał: Wasze bezpieczeństwo to moja sprawa. Byliśmy jednak świadomi, że póki nie było ogrodzenia, nie mogliśmy spuścić Rufusa ze smyczy, dlatego postanowiliśmy pojechać z Timothym do Kakamega i na jakiś czas wynająć dom. Po wielogodzinnych poszukiwaniach nawet Timothy zrozumiał, że nie znajdziemy nic odpowiedniego. Wszystkie nieruchomości z reguły wynajmowano na minimum pół Strona 18 roku, a my przecież nie byliśmy zainteresowani takim terminem. Z nieba lał się żar. Rufus był głodny, spragniony, ział z gorąca i robił się coraz bardziej niespokojny. Nagle Bertil przypomniał sobie niewielki hotelik, w którym jedliśmy lunch podczas jednego z pobytów w Kakamega. Na szczęście mieli wolny pokój i zgodzili się też przyjąć psa. Ten problem mieliśmy na razie z głowy, postanowiliśmy zatrzymać się w hotelu, dopóki robotnicy nie skończą ogrodzenia. Nowy Rok spędziliśmy w hotelowym ogrodzie przy wybornej kenijskiej kolacji z szampanem. Nad nami, na czarnym jak smoła niebie, migotały miliardy gwiazd. Czuliśmy się pewni siebie, pełni planów na nowe wspaniałe życie, które mieliśmy rozpocząć następnego dnia. *** Strona 19 Rozdział 4. Wyzwania. Ze zmęczenia nie mogłam zasnąć. Nowe wrażenia i nadmiar słońca zupełnie mnie wykończyły. Nie potrafiłam się odprężyć. Ale to było nieważne, czułam się taka szczęśliwa. Prace na naszej ziemi szybko szły naprzód i miałam nadzieję, że już wkrótce wprowadzimy się do małej glinianej chaty. Kenijska przygoda była dla nas prawdziwym wyzwaniem. Wróciłam myślami do mojego wcześniejszego życia; zanim poznałam Bertila. Nagle zrozumiałam, że nasza afrykańska wyprawa nie była moim pierwszym życiowym wyzwaniem. Kiedyś z własnej woli zamieniłam bezpieczną egzystencję na niepewną przyszłość. Przez wiele lat ciężko harowałam w szwedzkiej agencji turystycznej i w końcu osiągnęłam wysokie stanowisko z dobrą pensją. Miałam pracę cieszącą się uznaniem i otwierającą wiele drzwi. Dużo podróżowałam po świecie, zawsze zatrzymywałam się w najlepszych hotelach. Wszyscy uważali mnie za prawdziwego VIPa. Prowadziłam komfortowe życie; buty kupowałam na Filipinach, ubrania w Hongkongu, a stroje na miarę szyłam w Bangkoku. Pijałam wykwintny koktajl Singapore Slings w samym hotelu Raffles w Singapurze, odwiedziłam Alice Springs w Australii, miejsce, o którym marzyłam przez całe życie, na Borneo mieszkałam w typowym długim domu z łowcami głów... Podczas wakacji zmieniałam się w kogoś zupełnie innego. Chodziłam na bosaka w naszym letnim domku, łowiłam ryby, chodziłam do lasu na grzyby... Pewnego dnia zaczęłam się zastanawiać nad przyszłością. Czy już zawsze tak będzie? Czy w pracy nie czeka mnie już nic nowego? Czy rok po roku będę odwalać tę samą nudną robotę? Czy miało mi wystarczyć, że uważano mnie za kogoś ważnego? Nie, to mi nie wystarczało. Postanowiłam zejść o szczebel niżej. Zacząć od początku. Potrzebowałam prawdziwych wyzwań. Strona 20 W pracy używałam komputera do prostych czynności. Nie znałam się na komputerach, ale wiedziałam, że kryją w sobie ogromny potencjał. Kupiłam komputer - 640 kb RAM i zaczęłam uczyć się podstawowych programów. Ale nie potrafiłam jeszcze robić tego, co chciałam. Musiałam zdobyć konkretne umiejętności w programowaniu. Zrezygnowałam z pracy, a wysoka, regularna pensja stała się przeszłością. Metodą prób i błędów, po wielu komputerowych kursach, zdobyłam pewną wprawę i mój PC zaczął mnie wreszcie słuchać. Nauczyłam się programować. Moja niewielka firma dostała kilka ważnych zleceń od dużej firmy, a ja mogłam się z tego utrzymać. Życie nagle okazało się porywające. Musiałam walczyć - to było wspaniałe. Nieważne, że nie mogłam sobie pozwolić na zagraniczne wojaże czy luksusowe rzeczy, które dawniej kupowałam z taką łatwością. Czułam, że żyję. Po kilku latach kupiłam nowy komputer. Nie działał zbyt sprawnie, więc firma przysłała pracownika z zespołu technicznego, żeby mi pomógł. Zaczęliśmy rozmawiać i szybko zorientowaliśmy się, jak wiele nas łączy. Oboje uwielbialiśmy Australię, oboje zwiedzaliśmy Borneo... W poszukiwaniu opali wielokrotnie wyjeżdżał do Australii, wypłukiwał też złoto. Tym mężczyzną był właśnie mój przyszły mąż, Bertil. Wprowadził się do mnie, a po kilku latach pobraliśmy się w szwedzkiej ambasadzie w Bangkoku. Świadkami byli Christian i David, moi synowie z pierwszego małżeństwa. Towarzyszyli nam też w podróży poślubnej po Azji. Teraz zaczęło się nowe, pełne stresów życie i robota na okrągło. Bertil pracował na pełen etat w agencji informacyjnej, a wieczorami pomagał w mojej firmie komputerowej. Nasza wspólna praca sprawiała nam ogromną frajdę. Gdy tylko mieliśmy okazję, braliśmy urlop i wyruszaliśmy płukać złoto w północnej części Szwecji i Norwegii, co wkrótce stało się moim hobby. Największym problemem w naszym związku stawał się brak równowagi między pracą a odpoczynkiem. Praca zabierała nam coraz więcej czasu. Ja cierpiałam na fibromialgię3, która zaostrzała się w szwedzkim, surowym klimacie i zaczęłam wpadać w depresję. Czy już zawsze będę cierpieć na te bóle? - myślałam.