Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Erban Elżbieta Gizela - Kochankowie Burzy 05 - Czas wojny, czas miłości PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Strona 3
Strona 4
===Lx4sHSgfLhtoWmJUbFRgCjwIPlpoXmxfOg9sXmlZOF07CDhZaw5qXw==
Strona 5
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Fotografia na okładce i grafiki na stronach rozdziałowych
© KathySG/shutterstock.com|HRYBRAND web and graphics/shutterstock.com
Marcin Kuśmierski/polona.pl|Leonard Ochtman/si.edu
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Kinga Ucherek
[email protected]
Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2023
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. + 48 600 472 609, + 48 664 330 229
[email protected]
www.videograf.pl
Dystrybucja: LIBER SA
05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4
Panattoni Park City Logistics Warsaw I
tel. +48 22-663-98-13, fax +48 22-663-98-12
[email protected]
dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2022
tekst © Elżbieta Gizela Erban
ISBN 978-83-8293-063-4
===Lx4sHSgfLhtoWmJUbFRgCjwIPlpoXmxfOg9sXmlZOF07CDhZaw5qXw==
Strona 6
O roku świętych błędów! O roku szaleństwa!
Próżno cię wyklinały rachuby trzeźwości,
Ostało ziarno gniewu w oczach potomności,
Aż kłosem wybujało na polach zwycięstwa.
Twe echa, wielki roku, to sumień kołatka,
Co nie dała do reszty gnuśnieć w niewoli.
Benedykt Hertz, 1863
===Lx4sHSgfLhtoWmJUbFRgCjwIPlpoXmxfOg9sXmlZOF07CDhZaw5qXw==
Strona 7
Rozdział 1
W tę noc styczniową wilgotne mgły otulały ziemie Królestwa Polskiego
szarym całunem i wszędzie mżył deszcz. W nieprzeniknionych
ciemnościach przemykały grupki mężczyzn, podążając na miejsca zbiórek.
Były to przeważnie cmentarze czy podmiejskie laski, gdzie nie obawiano
się obecności agentów policji i patroli kozackich. Najliczniej stawiła się
młodzież: studenci, licealiści, młodzi czeladnicy, drobna szlachta i
mieszczanie. Sporadycznie dołączali do nich chłopi, lecz nieliczni i nieufnie
nastawieni do powstania. Rząd Narodowy liczył na spontaniczny zryw
całego społeczeństwa. Tymczasem ogół narodu pozostał bierny i
wyczekujący. Część Polaków, przekonana, że Aleksander II jest
prawowitym władcą, uważała wybuch walki zbrojnej za karygodny bunt.
Zaledwie połowa spiskowców stawiła się na wyznaczone miejsca
zgrupowania, zaś zaplanowane akcje zakończyły się niepowodzeniem.
Pomimo szaleńczych ataków żaden ważny obiekt strategiczny nie wpadł w
ręce powstańców, a straty w rannych, zabitych i wziętych do niewoli już
pierwszej nocy były znaczne. Wyłoniony z KCN-u Tymczasowy Rząd
Narodowy zaraz pierwszego dnia stracił kontakt z walczącymi oddziałami.
Rozkazy trafiały do dowódców spóźnione lub nie przychodziły wcale.
Niektórzy naczelnicy partii powstańczych otrzymywali polecenia
odwołania akcji, a nawet informację, że powstanie nie wybuchło. Była to
planowa robota Białych, polegająca na celowym torpedowaniu w zarodku
walki zbrojnej. Zdarzało się, że gromady drżących z zimna mężczyzn na
próżno oczekiwały, aż zjawi się dowódca i powiedzie ich do boju. Kiedy
nikt się nie pojawiał, niedoszli powstańcy, zawiedzeni i wściekli, wracali do
domów, przeklinając konspiracyjne władze.
Uzbrojenie oddziałów było bardzo słabe. Niektórzy mieli stare flinty albo
przedpotopowe pistolety. Bywało, że za całą broń musiał wystarczyć kij.
Lecz ludzie szli do powstania z czystej miłości ojczyzny, pełni gorącej
wiary w zwycięstwo i entuzjazmu dla sprawy. Walkę o wyzwolenie
uważano za punkt honoru. Członkowie rządu, obawiając się blokady
Strona 8
stolicy, oczekiwali w Kutnie, aż pułkownik Padlewski zajmie Płock, aby
tam się ujawnić.
W Warszawie pozostał jedynie Stefan Bobrowski, pełniący obowiązki
naczelnika miasta i przewodniczącego Komisji Wykonawczej. Ten
młodziutki, dwudziestotrzyletni mężczyzna, chory na jaskrę i niemal ślepy,
stał się rzeczywistym przywódcą powstania, dźwigając z niezłomną wolą
straszliwy ciężar odpowiedzialności za losy kraju. Pod tym ogromnym
brzemieniem ugiąłby się nawet doświadczony generał.
Dla Rosjan wybuch powstania okazał się kompletnym zaskoczeniem. Nie
posądzali Polaków o taką determinację, złudzeni biernym zachowaniem
władz podziemnych podczas branki. Dopiero następnego dnia książę
namiestnik ogłosił stan wojenny na terenie całego kraju. Dowódcą armii
rosyjskiej został generał Edvard Ramsay, Szwed w służbie cara. Na jego
rozkaz generałowie ściągnęli z miast i miasteczek placówki wojskowe,
tworząc z nich potężne kolumny, złożone z piechoty, kawalerii i artylerii,
wspomagane przez sotnie kozackie. Kolumny poruszały się we wszystkich
kierunkach, zwalczając partie powstańcze. W tym czasie armia rosyjska
liczyła około stu tysięcy żołnierzy. Dowódcy otrzymali rozkaz zmiażdżenia
powstania, zanim ogarnie ono cały kraj. Z imperium nieustannie
nadchodziły posiłki i broń. Sił powstańczych nikt nie liczył. Można jedynie
przypuszczać, że w najlepszym okresie było nie więcej niż trzydzieści
tysięcy żołnierzy.
Już początek walki był dla Polaków niepomyślny. Atak na Płock okazał
się nieudany, a pułkownik Padlewski nie przybył do swego oddziału. Źle
uzbrojona partia, nieudolnie dowodzona, rozbiegła się w panice,
rozgromiona przez nieprzyjaciela. W Kieleckiem naczelnik Kurowski bez
żadnego powodu rozpuścił swoją partię, odwołując akcję. Na terenie Gór
Świętokrzyskich z zaplanowanych ataków na osiem miejscowości tylko
pułkownik Langiewicz uderzył na Szydłowiec, bracia Dawidowicze na
Bodzentyn, a Narcyz Figietty na Jedlnię. Jedynie ten ostatni atak był udany.
Powstańcy, zdobywszy na nieprzyjacielu broń i amunicję, wycofali się z
miasteczka sprawnie i prawie bez strat własnych.
Sukcesem zakończył się również atak młodzieży warszawskiej na
kompanię pułku muromskiego w lasach Kampinosu. Polacy, dowodzeni
przez Aleksandra Rogalińskiego, porąbali Rosjan kosami, zabijając
pułkownika Kozlanina. W Podlaskiem i Łomżyńskiem do walki wyruszyły
Strona 9
wszystkie zgrupowania. Duże partie toczyły tam zacięte boje i utrzymały
się, odcinając Warszawę od Petersburga, przechwytując rosyjskich kurierów
i rozkręcając szyny kolejowe.
***
Ta pierwsza noc powstania, z 22 na 23 stycznia, była dla Niny straszna.
Leżąc w wielkim łożu, nadsłuchiwała pilnie, łudząc się ciągle, że usłyszy
głos męża. Była bardzo zmęczona, a rozpacz i łzy przy pożegnaniu z
Aleksem pozbawiły ją reszty sił. Udręczona bezsennością, usiadła i
wsłuchiwała się w ciszę nocną. Krople deszczu uderzały monotonnie w
szyby i w parapet okna, szemrały w rynnach. Nerwy miała tak napięte, że
zdawało się jej, iż lada moment popękają. Oczekiwała z nadzieją, że coś się
wydarzy – za chwilę usłyszy szybkie, mocne kroki i do sypialni wejdzie
Aleks. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju, aż do zupełnego wyczerpania.
Tęsknota za mężem była tak paląca, że Nina narzuciła na siebie peniuar i
weszła do jego pokoju.
Ogarnął ją chłód ciągnący z kątów, bo od dawna nikt tutaj nie przebywał.
Nad kominkiem z chęcińskiego marmuru wisiał duży portret męża w
przepysznym mundurze rotmistrza czerwonych huzarów gwardii cesarskiej.
Stanęła przed nim i uniosła głowę, wpatrując się wytężonym spojrzeniem w
chmurne oczy Aleksa. Wstrząsały nią nerwowe dreszcze. Miłość i tęsknota
za nim rosły, wzmagając cierpienie.
„A kto raz posłyszy w sobie głos ojczyzny, tego i śmierć nie powstrzyma”
– przypomniała sobie słowa poety. Nie pamiętała, kto to napisał, nieważne
– dosyć, że dziś te słowa stały się prawdziwe i straszliwie aktualne.
„Aleczku, odszedłeś i pozostawiłeś mnie samą! – wołała do niego w duszy,
nie spuszczając oczu z jego twarzy. – Przecież wiesz, że jesteś mi tak
potrzebny do życia, jak woda i powietrze. Och, najdroższy, boję się, że
wkrótce umrę i nie zobaczę cię więcej”.
Jęknęła, czując w brzuchu tępy ból. Miała wrażenie, jakby jej jelita
wypełniono lodem i wydawało się jej, że już nigdy się nie rozgrzeje. Oczy
męża patrzyły na nią z powagą i smutkiem. Długo nie mogła oderwać
wzroku od portretu, wreszcie ciężko westchnęła i wyszła z pokoju, cicho
zamykając za sobą drzwi. Wróciła do sypialni i surowo zganiła się za
mazgajstwo. „Boże, tysiące kobiet jest dziś w tej samej sytuacji, więc
przestań się nad sobą rozczulać, ty idiotko!” – upomniała się, ale to
Strona 10
stwierdzenie nie przyniosło pociechy. Pomyślała, że nie wolno jej
zapominać, iż jest dziedziczką, odpowiedzialną za ludzi, którzy jej służyli, i
za cały majątek.
Sen nie przychodził, więc wzięła lampę naftową i chodziła po domu,
zaglądając do pustych pokoi i sal. W bibliotece zapaliła świecznik,
przypatrując się mahoniowym szafom, pełnym tomów w skórzanej i
złoconej oprawie. Ściany, obite bogatą tkaniną, łączyły się u góry ze
wspaniałymi freskami sufitu, a ten przeglądał się w błyszczącej posadzce.
Nad kominkiem, tak ogromnym, że mogły w nim płonąć całe pnie, wyryty
był herb Klonowieckich – Szaszor. Podniosła lampę i przypatrywała się
złocistej gwieździe na szyi orła. „Jakże piękny jest mój dom – pomyślała. –
Będę go strzegła i nie dopuszczę, aby spłonął lub został zniszczony”.
Wróciwszy do sypialni, usiadła na dywanie przed kominkiem i rzuciła w
płomienie grube polana bukowe. Wpatrując się w purpurowe błyski ognia,
myślami była przy mężu. Deszcz ustał, tylko wiatr powracał, zrywając się
w silnych podmuchach. Przyszło jej na myśl, że oto siedzi wygodnie w
cieple, podczas gdy mąż tuła się po leśnych bezdrożach, w chłodzie, głodny
i bezdomny, i ogarnęła ją bezdenna rozpacz. Może już go ścigano jak dzikie
zwierzę? Przystępując do powstania, wyrzekł się domu i rodziny. Nie
przysługiwały mu żadne prawa, nie chroniła żadna konwencja. Był banitą,
buntownikiem tropionym przez wojsko, policję i szpiclów żandarmerii.
Uświadomiwszy to sobie raz jeszcze, Nina zacisnęła powieki i miała ochotę
walić głową w ścianę. Gdyby wpadł w ręce nieprzyjaciela, czekała go
egzekucja lub, w najlepszym razie, dożywotnie zesłanie na katorgę. Uniosła
ręce i wsunęła palce we włosy, wpijając paznokcie w skórę głowy.
– Jezu, Jezu… – szeptała, ogarnięta paniką.
Na policzku poczuła czyjś ciepły oddech. Coś zapiszczało żałośnie i
polizało ją po twarzy. Otworzyła oczy i ujrzała siedzącego przy niej Grota.
Musiał chyłkiem wśliznąć się do sypialni. Przypomniała sobie, że od kilku
dni pies bezskutecznie szukał swojego pana. Skomlił, biegał po pokojach i
po parku, uparcie węsząc. Teraz także nie spał, tylko usiadł przy niej,
podnosząc na nią oczy pełne ludzkiego niemal cierpienia. Nie pojmowała,
skąd Grot wiedział, że jego pan odszedł na długo, może na zawsze?
Dawniej, gdy Aleks wyjeżdżał z Makowa, nawet na kilka dni, seter nie
okazywał niepokoju. Ale teraz był bardzo rozdrażniony, wył i nie chciał
jeść. Przytuliła psa, gładząc czule jego jedwabistą sierść. Nie potrafiła mu
Strona 11
wytłumaczyć, dokąd odszedł jego pan. Aleks nie chciał wziąć go z sobą,
obawiając się, że pies może zginąć w czasie bitwy. Pocałowała Grota w
czubek głowy, wiedząc, że pies tęsknił za panem, tak jak ona. Przytuleni do
siebie, siedzieli, nadsłuchując.
Naraz Grot wstał i wysunąwszy się z jej ramion, podszedł do drzwi na
taras i zaczął gorliwie węszyć. Spoglądała na niego z niepokojem, próbując
odgadnąć, co pies chce jej dać do zrozumienia. Grot odwrócił głowę,
spojrzał na nią i szczeknął, a potem zaskomlił. Nina podskoczyła
przerażona, słysząc pukanie do drzwi sypialni.
– Proszę jaśnie pani hrabiny… – Dobiegł ją cichy głos Walentego.
Poderwała się i prędko otworzyła.
– Co się stało?
Kamerdyner był ubrany; widocznie wcale się nie kładł.
– Ośmieliłem się zapukać, bo idąc przez park, dostrzegłem światło w
oknie pokoju jaśnie pani hrabiny. Obawiam się, że dzieje się coś
niedobrego. Może jaśnie pani sama raczy zdecydować, co mamy robić.
Proszę za mną.
– Już idę!
Narzuciła na siebie futro i okręciwszy głowę szalem, ruszyła za
staruszkiem. Po drewnianych schodach weszli na strych. Był czysty i
uprzątnięty. Wszędzie stały skrzynie z piaskiem, na wypadek pożaru. Nina
ze wzruszeniem pomyślała o przezorności męża. Po drabince wspięli się na
mały balkonik ukryty pomiędzy występami dachu. Pałac stał na wzgórzu i z
tego miejsca roztaczał się wspaniały widok na całą okolicę. Wkrótce miał
nadejść świt, lecz niebo było ciemne i znowu kropił deszcz. Ogarnął ich
przenikliwy chłód. Nina szczelniej otuliła się futrem i rozejrzała dokoła,
starając się przebić wzrokiem nieprzeniknione ciemności. Nie zauważyła
jednak nic podejrzanego.
– Coś się Walentemu przywidziało – rzekła uspokojona.
W odpowiedzi podniósł ramię i wskazał palcem w kierunku południowo-
zachodnim. Wytężyła wzrok i zauważyła ze zdumieniem, że chmury od
spodu poróżowiały lekko, jakby słońce wstawało. To dziwaczne zjawisko
poprzednio umknęło jej uwagi.
– Ciekawe… – mruknęła. – Przecież świt dopiero za kilka godzin, i to na
wschodzie. To chyba jakaś zorza.
Strona 12
– Bodzentyn się pali – wyjaśnił kamerdyner złowróżbnym tonem. – Łunę
widać, choć to od nas daleko.
– Boże! – Raptownie odwróciła się do niego. – Chyba bracia
Dawidowicze atakują miasto!
Gdzieś daleko z głębin nocy niósł się głos dzwonu. To w sarnickim
kościele uderzono na trwogę. Najwyraźniej tam także ktoś dostrzegł łunę.
W pałacowej psiarni i we wsi wyły psy, czując w powietrzu dym. Nina się
wzdrygnęła i zacisnęła zęby, nie odrywając oczu od rozlewającej się na
niebie różowej poświaty.
– Co jaśnie pani hrabina rozkaże? – odezwał się Walenty. – Czy mam
budzić ludzi?
– Na razie nie widzę potrzeby. Tylko niech Paweł postara się choć raz nie
drzemać i zajrzy tu od czasu do czasu. Rano może się dowiemy, co się tam
stało.
– Dopilnuję, żeby Paweł nie spał! – zapewnił kamerdyner surowym
tonem.
Powróciła do sypialni, przejęta i przygnębiona. Położyła się i kiedy
nareszcie sen zamknął jej powieki, ponownie nawiedził ją koszmar. Śniła,
że wpadła do grobu Pauli, a zwały ziemi zasypywały ją powoli. Poczuła, że
się dusi.
– Nie! – krzyknęła, szarpnęła się i usiadła na łóżku, ciężko dysząc.
W pokoju było ciemno, bo ogień w kominku zgasł. Drżącymi dłońmi
zapaliła lampkę i spojrzała na zegar. Była godzina dziesiąta rano.
Rozgniewana, szarpnęła taśmę dzwonka.
– Dlaczego mnie nikt nie obudził? – ofuknęła wchodzącą Jagę.
– Przecież całą noc nie spałaś. Myślisz, że nie słyszałam twoich kroków?
– Niania podeszła do okna i odsunęła ciężkie kotary. Do pokoju weszło
szare ponure światło pochmurnego poranka.
Jaga przysiadła na łóżku i pocałowała wychowankę w czoło.
– Blada jesteś, kotku. Czy wiesz, że w nocy palił się Bodzentyn?
– Wiem. Ci szaleńcy rozpętali burzę, nie przejmując się losem
bezbronnych, niewinnych ludzi, których ona zmiecie. Od Alka nie było
wiadomości?
– Jeszcze na to za wcześnie. Pan poszedł ze swoją partią w lasy. Poleż,
dziecko. Ulisia przyniesie ci śniadanie do łóżka.
Strona 13
– Zapominasz, nianiu, że teraz muszę sama o wszystkim decydować. –
Ociągając się, Nina postawiła bose stopy na dywanie. Bolały ją kości i było
jej niedobrze, ale przemogła słabość i wstała.
Weszła zapłakana Ulisia i pociągając nosem, przygotowała wodę do
mycia, ręczniki i czystą bieliznę. Zwykle zagadywała Ninę wesoło,
opowiadając o pałacowych nowinkach, ale tego dnia była smutna, milcząca
i wycierała fartuszkiem czerwone zapuchnięte oczy. Pracowała bezmyślnie,
niezgrabnie, aż Jaga musiała ją skarcić, gdy z hukiem upuściła na posadzkę
wiązkę drewna.
– Uważaj, przestraszyłaś panią! – upomniała ją ostro.
– Już dobrze… – Nina ujęła się za swoją ulubienicą. – Jej brat i Antoś
poszli z panem, więc trudno się dziwić, że nie ma biedaczka do niczego
głowy, prawda?
Pokojówka przypadła do niej i ucałowawszy jej ręce, z płaczem wybiegła
z sypialni, zasłaniając twarz fartuszkiem. Jaga westchnęła i pokiwała
głową.
Przy śniadaniu Nina nie miała apetytu. Piekła ją zgaga i denerwował
entuzjazm Miry, której usta się nie zamykały. Wszyscy zastanawiali się, czy
udał się atak Dawidowiczów na Bodzentyn. Po posiłku Nina postanowiła
przejrzeć notatki męża i poszła do gabinetu. Zacierając zziębnięte ręce,
usiadła przy biurku i otworzyła notes Aleksa. Tego dnia miał być w Borku.
Borek i Zameczek były dwoma największymi folwarkami, znajdującymi się
najbliżej Makowa. Ale Nina czuła się taka rozbita, że odłożyła wyjazd do
jutra. Zajrzała do skarbca i stwierdziła, że mąż pobrał znaczną kwotę z
pieniędzy, które niedawno przywiózł z banku. Niezadowolona z jego
lekkomyślności, zaglądnęła jeszcze do ksiąg, przytupując, bo w pokoju
było zimno. Zmarznięta, zeszła na parter i w sieni napotkała Walentego
doglądającego froterowania posadzki w malinowym salonie. Zauważyła, że
stary kamerdyner, idąc, z trudem posuwał nogami i mocno się garbił.
Ogarnęła ją serdeczna litość i pomyślała, że nie tylko ona cierpiała.
– Proszę, niech Walenty odpocznie – rzekła łagodnie. – Pan mówił, żeby
Walenty się nie przemęczał i dbał o siebie.
Oczy staruszka zabłysły radością.
– Tak pan mówił? O, Bóg zapłać! A zdrowy chociaż? Zawsze był
delikatny, ale nigdy na siebie nie uważał. Kto tam pana goli i dba o niego? –
dopytywał się z troską.
Strona 14
– Nikt. Sam musi o siebie zadbać – westchnęła.
– O mój Jezu, poszedłbym za moim panem, alem już stary i byłbym mu
tylko ciężarem.
Spuściła głowę, prędko mrugając.
– I ja bym za nim poszła, ale również byłabym dla niego tylko ciężarem –
szepnęła, przygryzając usta.
Walenty zmartwił się jej cierpieniem.
– Niechże jaśnie paniuleczka nie płacze, bo jeszcze, nie daj Boże,
zaszkodzi sobie. Jak jaśnie pan hrabia powróci do domu, to może już i
dzieciątko będzie na świecie. A nawet i wolna Polska?
– Ależ z nas gapy! – zawołała Nina, rzuciwszy okiem na ściany. –
Zapomnieliśmy schować gobeliny w lochach!
Kamerdyner nie zdążył odpowiedzieć, bo do sieni wszedł pan Bochniak.
Miał ponurą minę i skłoniwszy się, milczał, jakby to, co chciał powiedzieć,
nie mogło mu przejść przez usta. Nina spojrzała na niego z nagłym lękiem.
– Błagam, niechże pan to wykrztusi! – ponagliła go pełna niepokoju.
– Przed bramą stoją ludzie, poranieni i głodni. Uciekli z Bodzentyna
przed Moskalami.
– Niech Świtała otworzy bramę. Zobaczymy, co można dla nich zrobić –
poleciła doskonale opanowanym tonem.
Wyszli na ganek i po chwili zobaczyli uciekinierów. Pomęczeni ludzie
szli wolno, niosąc tobołki z naprędce pochwyconą odzieżą. Niektórzy
dźwigali na rękach małe dzieci, inni ciągnęli za sobą wózki z jakimiś
gratami będącymi całym ich majątkiem. W oczach nieszczęsnych
uciekinierów malowała się groza. Trwożnie oglądali się za siebie, jakby
oczekiwali pogoni, i przyśpieszali kroku. Nawet Żydzi dreptali przy swoich
wózkach, pogrążeni w posępnej zadumie. Środkiem jechało kilka wozów z
rannymi i resztkami dobytku. Pod wozami szły psy, wystraszone, z
podwiniętymi ogonami.
– Drugie tyle ludzi pozostało na wsi – odezwał się rządca.
– To Dawidowicze nie zdobyli Bodzentyna?! – wykrzyknęła z trwogą
Mira.
– Potem, Miruniu, potem – niecierpliwie przerwała Nina. – Musimy zaraz
pomóc tym biedakom. Dla kobiet znajdzie się miejsce w oficynie, a
mężczyzn umieścimy w czworakach i w domku myśliwskim. Trudno,
musisz na jakiś czas przerwać lekcje. Panie Bochniak, czy są ciężko ranni?
Strona 15
– Jest kilku mocno poparzonych i pociętych szablami. Ciężej rannych nie
ma, bo Moskale dobijali ich na miejscu. Ot, tragedia. A takie to było miłe
zaciszne miasteczko. Handel się rozwijał i rolnictwo… Nieszczęście… –
utyskiwał żałośnie rządca.
– Cóż, ci biedacy wypili już to piwko, które panowie tak gorliwie
warzyliście! – Nina nie mogła odmówić sobie złośliwego docinka. – Teraz
kolej na nas.
Cała służba wyległa na ganek, głośno użalając się nad losem
nieszczęśliwych bodzentyńskich mieszczan. Głośno przeklinano Moskali i
odgrażano się im zawzięcie. Nina słuchała tego ze zmarszczonymi brwiami.
„To nie Rosjanie rozpętali piekło. Sami zgotowaliśmy sobie ten los. Wielki
Boże! W każdej chwili mogą tu przybyć kozacy i spalić Maków, tak samo,
jak puścili z dymem Bodzentyn. Nie, to zbyt straszne, nie mogę o tym
nawet myśleć” – zadrżała, wyobraziwszy sobie jęzory ognia nad dachem
pałacu i płomienie w wysokich oknach.
– Panie Bochniak, koniecznie należy posadzić kogoś na wieżyczce
kaplicy. Niech uważa, czy nie nadchodzi wojsko i ostrzeże nas w porę.
– Bardzo słusznie. Zaraz tam kogoś poślę. – Rządca wyraził jej wzrokiem
uznanie.
Od zbiegów dowiedziano się o tragicznych losach nieszczęsnego
miasteczka. Kiedy dzwony dały znak do szturmu, ukryci powstańcy
zaatakowali jednocześnie koszary, magazyny wojskowe i kwatery oficerów.
Ksiądz Omiński osobiście aresztował niebotycznie zdumionego
komendanta. Lecz rosyjscy żołnierze nie dali za wygraną i śmiałym
kontratakiem wyparli Polaków z Bodzentyna i ze zdobytych pozycji. Na
rozkaz dowódcy powstańcy wycofali się z miasta, zaścielając ziemię
poległymi. Rozwścieczeni i upokorzeni Rosjanie z furią uderzyli na
bezbronnych mieszkańców. Do domów wrzucano płonące pochodnie i po
chwili część śródmieścia stanęła w ogniu. Przerażonych ludzi wypędzano z
domów i mordowano. Na zabytkowym ryneczku, gdzie tak niedawno
witano z entuzjazmem wkraczających powstańców, rozpoczęła się rzeź.
Wieszano mężczyzn, katowano dzieci, gwałcono kobiety. Ciche miasteczko
zamieniło się w ogniste piekło. W krwawych łunach pożarów sołdaci
dokończyli rzezi i nieniepokojeni przez nikogo sprawnie wycofali się w
kierunku Kielc.
Strona 16
W pałacu krzątano się, opatrując rannych i pocieszając rozpaczających,
którzy utracili najbliższych oraz dobytek całego życia. Nina nieskończoną
ilość razy musiała wysłuchiwać szczegółowych opowiadań o
okrucieństwach, których dopuszczali się Moskale na niewinnej ludności.
Leżąc wieczorem w łóżku, ciągle miała przed oczami obraz płonącego
miasta i wydawało się jej, że słyszy krzyki mordowanych.
„Boże, gdzie teraz jest Alek? – myślała z najwyższym niepokojem. – Czy
jeszcze żyje? A może partia została rozbita, a on leży gdzieś w lesie z kulą
w sercu?”. Szybko odrzuciła tę myśl, czując, że ma w mózgu płomień.
Uchodźcy nie pozostali długo w Makowie. Odeszli nazajutrz o świcie,
gnani jakąś wewnętrzną potrzebą szukania bezpiecznego kąta. Pozostało
tylko kilka kobiet, bo utraciwszy rodziny i domy, nie miały się dokąd udać.
Siedziały w oficynie apatyczne, ogłupiałe spadłym na nie nieszczęściem.
***
Nina nie mogła znaleźć sobie miejsca, umierając z niepokoju o życie
męża. W ciągu najbliższych dni nie zaszło nic godnego uwagi. Raz tylko
przywlokło się do pałacu nocą pięciu zmęczonych młodych mężczyzn
poszukujących tworzących się oddziałów powstańczych. Rządca
przenocował ich w oficynie, prosząc Ninę i pannę Mirę, aby nie wychodziły
przy takich okazjach, bo licho nie śpi. Następnego dnia przyszli powstańcy,
wyspani i najedzeni, powędrowali dalej.
W pałacu pozostały prawie same kobiety, nie licząc Walentego,
kuchmistrza, kilku kuchcików i paru innych mężczyzn nienadających się do
noszenia broni. Można było przewidywać, że wkrótce przybędą do Makowa
jakieś oddziały powstańcze, a za nimi kolumny rosyjskie. Zaczną się
żądania paszy dla koni, chleba, słoniny i wódki dla żołnierzy, mięsa i
wędlin dla oficerów. W przypadku rabunku wsi obowiązkiem dziedzica
było wspomóc potrzebujących chłopów. Z tym również należało się liczyć
w niedalekiej przyszłości.
Z rozkazu Niny z pobliskich folwarków zaczęto zwozić do Makowa
żywność. Wozy z ziemniakami, jarzynami, zbożem i mięsem oraz drobiem,
eskortowane przez parobków ze wsi, ciągnęły do pałacu. Kto żyw chwytał
za łopatę i kopał głębokie doły, do których spuszczano beczki z żywnością i
baryłki z wódką. Stado arabów ukryto na leśnych pastwiskach w głębi
puszczy. Na szczęście zima tego roku była lekka i mrozy nie dokuczały.
Strona 17
Czasy z każdym dniem stawały się coraz bardziej niespokojne. Manifest
Rządu Tymczasowego zaognił już i tak napięte stosunki pomiędzy dworami
a wsiami. Po wybuchu powstania chłopi stanowczo odmawiali dziedzicom
posłuszeństwa. Rabowano dwory pod pretekstem, iż dziedzic wspomagał
powstańców. Zdarzało się, że gromady zdemoralizowanych chłopów
napadały na karety pocztowe i doszczętnie je okradały. Bogu ducha
winnych podróżnych chłopi oddawali w ręce policji, domagając się nagrody
za ich ujęcie. Winne temu były władze carskie, wyznaczając za żywego lub
umarłego powstańca nagrodę pieniężną w wysokości pięciu rubli srebrem.
Na szczęście Nina nie musiała się obawiać gospodarzy makowskich. Byli to
ludzie pracowici, spokojni i porządni, serdecznie wdzięczni dziedzicom za
troskliwą opiekę. Pomimo licznych wojen wieś była bezpieczna i bogata.
Jednakże wystarczył jeden najazd wojska, aby ta sielankowa sytuacja
radykalnie się zmieniła…
Pewnego dnia Nina wracała z codziennego obchodu gospodarstwa,
bardziej niż zwykle zmęczona i przygnębiona, bo Aleks nie dawał znaku
życia, a jego partia jakby zapadła się pod ziemię. Po drodze do domu
wstąpiła do kaplicy i odmówiła pacierz, prosząc zmarłą hrabinę Teklę o
pomoc. Wierzyła święcie, że ciotunia wysłucha jej prośby. Od rana czuła
się źle, a ciągły niepokój, troska i tęsknota za mężem odbierały jej chęć do
życia.
Wróciła do domu smutna. W sieni usiadła na taborecie i stękając, zdjęła
kalosze, bo w parku i na dziedzińcu czworaków błoto sięgało po kostki. Z
głębi domu dobiegały wesołe głosy i naraz do sieni wpadła rozpromieniona
Mira, a za nią dreptała uśmiechnięta Jaga. „Z czego one się tak cieszą? Czy
jest teraz w ogóle jakiś powód do radości?” – pomyślała Nina z niechęcią.
– Najmilsza, są nowiny! – wykrzyknęła panna Lutówna, podbiegając do
niej. – Przyjechał pan Orlewicz i pani Siekielska. Och, Nineczko, wyobraź
sobie, że oddział pana naczelnika rozbił moskiewską kolumnę! Wszyscy
Moskale polegli, a z naszych chłopców tylko kilku. Zwycięstwo! –
Przerwała entuzjastyczną przemowę i bacznie przyjrzała się siedzącej bez
ruchu w milczeniu Ninie. – Kochanie, źle się czujesz?
Z policzków młodej hrabiny odpłynęła cała krew, a twarz z każdą chwilą
stawała się bledsza, przybierając siny odcień. „Jezu, stało się” – myślała z
przerażeniem. Oto wydarzyło się to, czego najbardziej się obawiała. Mąż
zaatakował i rozbił rosyjski oddział. Według prawa wojennego zasłużył na
Strona 18
karę śmierci. Teraz tajni agenci zaczną się rozpytywać i prędzej czy później
do władz carskich trafi informacja, że naczelnikiem partii jest hrabia
Klonowiecki z Makowa. Wtedy można się spodziewać najazdu wojska i
konfiskaty majątku. Wyrzucą ją z domu, jak niegdyś matkę z Jaśminowa. A
łudziła się cichą nadzieją, że do bezpośredniego starcia nie dojdzie i Aleks,
zniechęcony do władz powstańczych, powróci do domu.
– Przepraszam, kochanie. Nie pomyślałam, że możesz zasłabnąć z radości
– rzekła Mira ze skruchą.
„Ty głupia! – pomyślała Nina, przymykając powieki. – Gdybyś mi
powiedziała, że powstanie się skończyło, byłaby to cudowna nowina. Boże,
oni wszyscy są wprost napompowani entuzjazmem jak balon gazem”.
Westchnęła i otworzyła oczy. Walenty już biegł truchcikiem, niosąc
szklankę wody, Jaga podsuwała jej pod nos sole trzeźwiące. Kumosia,
usłyszawszy, że pani zasłabła, śpieszyła z bobrowymi kroplami, a za nią
pani ochmistrzyni z wachlarzem. Nina odetchnęła głęboko, pragnąc
pobudzić krążenie.
– Już mi lepiej – oznajmiła chłodno, odsuwając nianię.
– Cóż to, nie cieszysz się, dziecinko, że są nowiny o panu? – zdziwiła się
Jaga. – Pomóc ci przejść? Goście są w buduarze.
– Dobrze. Chcę wiedzieć, z czym przyjechał Orlewicz i posiedzieć z
Zosią.
– Czy jaśnie pani hrabina pozwoli, żebym i ja mógł posłuchać nowin o
naszym panu? – spytał nieśmiało Walenty.
– Oczywiście. – Nina się podniosła, czując, że powracają jej siły.
Szła coraz prędzej, a potem już biegła, unosząc wysoko spódnice i
zaledwie dotykając stopami posadzki. Jak wicher wpadła do buduaru, w
rozwianej sukni i z ogniem w oczach. Orlewicz wstał i skłonił się z
uśmiechem. Na kanapce siedziała Zosia, bardzo blada, trzymając złożone
dłonie na kolanach. Nina podeszła do niej, ucałowała jej gładki policzek i
usiadła obok, obejmując przyjaciółkę ramieniem.
– Cieszę się, że pana widzę w zdrowiu. – Skinęła Orlewiczowi głową. –
Dobrze, że przyjechałaś, Trusieńko. Wybierałam się jutro do ciebie. Panie
Orlewicz, prosimy o dokładną relację o najnowszych wydarzeniach.
Jeszcze nikt nie miał tak uważnych i wdzięcznych słuchaczy. Czy partia
poniosła duże straty? A czy mój mąż i nasi przyjaciele wyszli z bitwy cało?
Strona 19
Orlewicz był brudny i zabłocony, a jego niegolona twarz – pociemniała,
wysmagana wichrami. Ale oczy miał błyszczące i uśmiech na ustach.
– Najmocniej przepraszam panią hrabinę za mój wygląd, ale ja tak prosto
z drogi – tłumaczył się zakłopotany.
– To nie ma żadnego znaczenia. Jest pan dla nas najmilszym,
oczekiwanym gościem – powiedziała Nina niecierpliwie. – Proszę
opowiadać.
– Pan naczelnik jest zdrowy. Wczoraj odniósł zwycięstwo nad dwiema
rotami wojska rosyjskiego. Wszyscy świętujemy pierwszy znaczący sukces
naszej partii. Pan naczelnik prosił, żebym doręczył paniom listy, a dla pani
hrabiny dał mi tę gałązkę. – Pogrzebał w kieszeni i wręczył damom listy, a
z portfela wyjął małą gałązkę świerkową i podał ją Ninie. Listy były
zwykłymi kartkami wydartymi z notesu i zalepionymi chlebem. Młode
kobiety porwały je chciwie i czekały tylko okazji, aby przeczytać listy na
osobności. – Pan naczelnik wspominał, że to gałązka z jego leśnego
posłania – dorzucił Orlewicz. – Przesyła ją z ucałowaniem, zamiast
kwiatów.
Nina ujęła gałązkę końcami palców i pomimo kłujących igieł przycisnęła
ją do ust. Nagle przypomniały się jej słowa smutnej żołnierskiej piosenki:
Czy pamiętasz, Kasiu, jakim obiad miał?
Pieczeń z konia pod siodłem pieczona
Takim obiad miał.
Czy pamiętasz, Kasiu, jakiem łoże miał?
Świerczyna zielona na śniegi rzucona
Takiem łoże miał.
„Nie, nie będę płakać, bo Orlewicz wygada się przed Alkiem, a on zaraz
weźmie to sobie do serca” – stwierdziła i przełknęła łzy, obiema rękami
przyciskając do piersi ten skromny dar, cenniejszy od złota, bo na nim
spoczywała głowa męża.
– Jest pan z pewnością głodny i spragniony. Zaraz podadzą posiłek, a
teraz błagam, niechże pan mówi! – ponagliła.
Orlewicz zaczął dosyć monotonnie relacjonować szczegóły bitwy, lecz
potem sam dał się porwać i opowiadał z nieukrywaną emocją. Partia,
zebrawszy oczekujących na nią ludzi, zapadła w lasy koło Zagnańska. W
Strona 20
tym miejscu droga prowadzi z Suchedniowa do Kielc i jest to bardzo ważny
punkt strategiczny. Rozesławszy konne patrole, powstańcy oczekiwali na
okazję. Jakoż na drugi dzień otrzymali wiadomość, że w pobliskiej wsi
zakwaterowały się dwie roty wojska, złożone z piechoty i kozaków. Czujki
powstańcze nie spuszczały z nich oka, śledząc każdy ruch nieprzyjaciela.
Nareszcie Rosjanom sprzykrzył się pobyt na wsi, a może, obrabowawszy
gospodarzy z żywności, uznali, że czas się stamtąd wynieść. Dość, że
kolumna ruszyła w stronę Bodzentyna. Naczelnik nie uderzył, nie chcąc
narażać ludności wsi. Zgotował Moskalom zasadzkę na leśnej drodze.
Błyskawiczny atak powstańców był dla Rosjan absolutnym zaskoczeniem.
Od razu wywiązała się zacięta bitwa. Okazało się przy tym, że powstańcy,
nie będąc zawodowymi żołnierzami, dobrze uzbrojeni natychmiast wzięli
górę nad nieprzyjacielem, walcząc z niebywałą odwagą i lekceważeniem
śmierci. Strzelców wspierała kosynierka, straszliwa w bezpośrednim
natarciu. Na kozaków szarżował oddział kawalerii powstańczej. Rosjanie
bili się bardzo dzielnie, jednak widząc śmierć swego dowódcy, nie
wytrzymali nerwowo i poszli w rozsypkę. Tylko nielicznym udało się ujść z
życiem.
W ręce powstańców wpadło sporo zdobycznej broni i amunicji, konie
kozackie oraz dwa wozy pełne worków kradzionej żywności, którą
naczelnik rozkazał oddać ograbionym chłopom. Świeżo upieczeni żołnierze
wychwalali pod niebiosa militarne zdolności swego dowódcy. Atak,
zaplanowany precyzyjnie, był przeprowadzony tak brawurowo, że musiał
się zakończyć zwycięstwem.
– Szarżę kawalerii prowadził pan naczelnik – opowiadał Orlewicz. – Sam
pędził na przedzie z gołą szablą w dłoni, a ludzie szli za nim jak burza.
Zmietli kozuniów, zanim ci zdążyli się połapać w sytuacji. Czego jazda nie
docięła, to kosynierka dorżnęła. Chryste Panie, jakież to nasze chłopstwo
drapieżne! Pozostawili za sobą prawdziwe jatki. Wilki będą miały ucztę. O,
najmocniej panie przepraszam! – Orlewicz się zreflektował,
uświadomiwszy sobie, że jego słuchaczkami są damy. – Za to teraz ludzie
zlatują się do partii ze wszystkich stron, bo już głośno, że jest wojsko
polskie i dobry dowódca. Mamy czterystu żołnierzy, a ciągle przybywają
nowi.
Nina słuchała go z rozchylonymi ustami i z zapartym tchem, tuląc
płaczącą Zosię. Mocą wyobraźni widziała bitwę i galopującego na czele