Eleanor Catton - Wszystko, co lśni

Szczegóły
Tytuł Eleanor Catton - Wszystko, co lśni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Eleanor Catton - Wszystko, co lśni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Eleanor Catton - Wszystko, co lśni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Eleanor Catton - Wszystko, co lśni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Do Czytelnika Spis postaci I. KULA W KULI Merkury w Strzelcu Jowisz w Strzelcu Mars w Strzelcu Saturn w Wadze Północ w Skorpionie Księżyca przybywa w Byku Słońce w Koziorożcu Medium coeli / Imum coeli Prawdziwy węzeł w Pannie Wenus w Koziorożcu Koniunkcje Merkury w Strzelcu II. PRZEPOWIEDNIE Ekliptyka Baran w Trzecim Domu Jowisz w Strzelcu Merkury w Koziorożcu Mniejsze zło Strona 6 Słońce w Wodniku Saturn w Wadze Mars w Koziorożcu Kardynalna ziemia Miesiąc bez księżyca Wenus w Wodniku III. DOM SAMOZNISZCZENIA Merkury w Wodniku Słońce w Rybach Saturn w Pannie Wenus w Rybach Jowisz w Koziorożcu Rosnący Księżyc w Baranie Mars w Wodniku Nga potiki a Rehua / Dzieci Antaresa Większe zło Zrównanie dnia z nocą IV. PAENGA-WHA-WHA Pierwszy punkt w Baranie Merkury w Rybach, Saturn w koniunkcji z Księżycem Wenus to Gwiazda Poranna Egzaltacja w Baranie Dom Wielu Życzeń Krzyż Południa Via Combusta Merkury zachodzi Strona 7 Słońce i Księżyc w koniunkcji (Księżyc w nowiu) V. SZCZYPTA KRUSZCU, TOWAR I FORSA Srebro Złoto Miedź Wu Xing Żelazo Cyna Smoła Dokładki do wagi VI. WDOWA I ŻAŁOBA Stała ziemia Mars w Raku Te-Ra-O-Tainui Przypadkowa godność Baran rządzony przez Marsa Słońce w Bliźniętach Skorpion rządzony przez Marsa VII. MIEJSCE STAŁEGO POBYTU Rak i Księżyc Słońce Lwa Wodnik i Saturn Długie królowanie Jowisza Przyrodzona godność Ascendent VIII. PRAWDA O AURORZE Strona 8 Saturn w Pannie Jowisz w Strzelcu Nów – Księżyc w Lwie Słońce w Lwie Inny świt IX. ZMIENNA ZIEMIA Druga kwadra – Księżyc w Pannie Słońce w Pannie Częściowe zaćmienie Słońca Papa-tu-a-nuku X. KWESTIE SUKCESJI Krzywda Upadek Descendent XI. ORION ZACHODZI, KIEDY WSCHODZI SKORPION Księżyc w Byku (w zasięgu Oriona) Słońce w Skorpionie XII. STARY KSIĘŻYC W OBJĘCIACH MŁODEGO Gwiazdy zodiaku Podziękowania Przypisy Strona 9 Dla Taty, który widzi gwiazdy, i dla Jude’a, który słyszy ich muzykę Strona 10 Strona 11 DO CZYTELNIKA Pozycje gwiazd i planet zostały ustalone w tej książce według danych astronomicznych, co oznacza, że uwzględniliśmy zjawisko niebieskie znane jako precesja – wskutek jego działania przesunęło się w czasie zrównanie wiosenne, czyli astrologiczny odpowiednik południka Greenwich. Do wiosennego (czyli na półkuli południowej jesiennego) zrównania dnia z nocą dochodziło dawniej, kiedy Słońce znajdowało się w konstelacji Barana, będącego pierwszym znakiem zodiaku, obecnie zaś dzieje się to, gdy wchodzi w znak dwunasty, czyli w znak Ryb. Z tej przyczyny, jak zauważą czytelnicy niniejszej powieści, wszystkie znaki zodiakalne są z punktu widzenia naszej dzisiejszej wiedzy „spóźnione” o miesiąc. Zmiana ta nie jest wyrazem braku szacunku dla współczesnej wiedzy, pragniemy jednak zauważyć, że wspomniana nieścisłość stoi w sprzeczności z faktem materialnym, jakim był dziewiętnastowieczny nieboskłon. Co więcej, ośmielamy się przypuszczać, że upieranie się przy niej można by nazwać rybim, to znaczy charakterystycznym dla ludzi urodzonych w Erze Ryb, w epoce luster, nieustępliwości, instynktu, podwojenia i rzeczy ukrytych. Podoba nam się ta myśl, utwierdza nas bowiem w wierze w potężne i mądre oddziaływanie nieskończonego nieba. Strona 12 SPIS POSTACI POSTACI GWIEZDNE: DOMY (ODPOWIADAJĄCE KOLEJNYM POSTACIOM GWIEZDNYM): Te Rau Tauwhare – poszukiwacz Domek Wellsa (Dolina Arahura) zielonego kamienia Charlie Frost – bankowiec Bank Rezerw (ulica Revella) Benjamin Löwenthal – dziennikarz Redakcja „Czasu Zachodniego i wydawca gazety Wybrzeża” (ulica Rezedowa) Edgar Clinch – hotelarz Hotel Ruszt (ulica Revella) Dick Mannering – bogacz, właściciel Kopalnia złota Aurora (Kaniere) złotodajnych pól Quee Long – przetapiacz złota „Kuźnia Chinatown” (Kaniere) Harald Nilssen – agent handlowy Nilssen & Co. (Nabrzeże Gibsona) Joseph Pritchard – aptekarz Palarnia opium (Kaniere) Thomas Balfour – agent spedycyjny „Z Bogiem” (bark, port macierzysty: Port Chalmers) Aubert Gascoigne – urzędnik sądowy Budynek sądu w Hokitika (sąd grodzki) Sook Yongsheng – samotny Fortuna Wędrowca (ulica Revella) poszukiwacz złota Cowell Devlin – kapelan Więzienie Hokitika (terasa Pejzaż Morski) Strona 13 POSTACI PLANETARNE: ODDZIAŁYWANIE (POSTACI PLANETARNYCH ORAZ TERRA FIRMA): Walter Moody Rozum Lydia (Wells) Carver, z domu Greenway Pożądanie Francis Carver Siła Alistair Lauderback Władczość George Shepard Ograniczenie Anna Wetherell Skrajna Zewnętrzność (dawniej Skrajna Wewnętrzność) Emery Staines Skrajna Wewnętrzność (dawniej Skrajna Zewnętrzność) TERRA FIRMA: Crosbie Wells (zmarły) Strona 14 Strona 15 Strona 16 Strona 17 MERKURY W STRZELCU Rozdział, w którym do Hokitika przybywa nieznajomy, zostaje przerwana pewna tajna narada, Walter Moody ukrywa swoje najświeższe wspomnienie, a Thomas Balfour zaczyna snuć opowieść Dwunastu mężczyzn zebranych w palarni hotelu Korona sprawiało wrażenie, jak gdyby spotkali się tu przypadkowo. Sądząc po ich zróżnicowanym zachowaniu i rozmaitych strojach – frakach, smokingach, surdutach typu Norfolk z rogowymi guzikami, żółtych moleskinowych spodniach, batystach i twillach – mogli być dwunastoma nieznajomymi w wagonie kolejowym, z których każdy zmierza do innej dzielnicy miasta, gdzie jest dość mgły i czasu, żeby ich rozdzielić. Teatralna samotność każdego z tych mężczyzn – jeden pochłonięty był lekturą gazety, drugi pochylał się, by strzepnąć popiół do kominka, a trzeci opierał rozczapierzoną dłoń na zielonym suknie, chcąc uderzyć kulę bilardową – składała się właśnie na takie ciężkie milczenie, jakie zalega późnym wieczorem w wagonie, zagłuszane jednak w tej hotelowej palarni nie przez cichy szmer i stukot kół pociągu, lecz przez werbel rzęsistego deszczu. Takie wrażenie odniósł pan Walter Moody, gdy przystanąwszy w progu, oparł się ręką o framugę. Nie zdawał sobie sprawy, że zakłócił jakieś prywatne spotkanie, albowiem zebrani zamilkli, słysząc jego kroki w korytarzu, a kiedy otworzył drzwi, każdy z dwunastu mężczyzn powrócił do swoich zajęć (w przypadku graczy w bilard odbyło się to nieco chaotycznie, zapomnieli bowiem, kto gdzie stał), tak starannie udając zaabsorbowanie własnymi sprawami, że żaden z nich nie podniósł nawet wzroku, gdy Moody wszedł do pokoju. Staranność oraz zgodność, z którą go ignorowali, mogłyby obudzić ciekawość Moody’ego, gdyby czuł się dobrze fizycznie i psychicznie, tak się jednak złożyło, że dokuczały mu mdłości i niepokój. Wiedział, że rejs do zachodniego Canterbury w najgorszym razie może zakończyć się nawet śmiertelną katastrofą, płynął bowiem przez niekończące się, rozkołysane koryto białej wody i piany, sięgające aż do cmentarzyska rozbitych statków na piaszczystej łasze Hokitika. Nie był jednak przygotowany na tak niesłychane okropności w podróży, o której nadal nie miał siły rozmawiać, nawet sam ze sobą. Zawsze irytowały go własne ułomności – zarówno strach, jak i niedyspozycja sprawiały, że zamykał się w sobie – i z tego powodu, chociaż rzadko mu się to zdarzało, nie wyczuł, jaka atmosfera panuje w pokoju, do którego właśnie wszedł. Wyraz twarzy Moody’go świadczył o przyrodzonej przytomności umysłu i skupieniu. Miał duże, szare oczy (prawie nie mrugał), a elastyczne, chłopięce usta układał zwykle tak, żeby znamionowały uprzejme zainteresowanie. Jego włosy miały tendencję do zwijania się w loki; dawniej opadały mu na ramiona, ale teraz chodził krótko ostrzyżony, z przedziałkiem na boku, a włosy miał gładko zaczesane i posmarowane ładnie pachnącą pomadą, która nadawała ich złocistej barwie ciemniejszy odcień oleju. Twarz miał kwadratową, nos prosty, cerę gładką. Liczył sobie niespełna dwadzieścia osiem wiosen, jego ruchy były nadal szybkie i precyzyjne, Strona 18 a poza tym charakteryzował go świeży, szelmowski animusz, niebędący jednak oznaką łatwowierności ani sprytu. Przypominał dyskretnego i rozgarniętego lokaja, dlatego niejednokrotnie dopuszczali go do konfidencji ludzie wyjątkowo małomówni. Często proszono go też, by pośredniczył w kontaktach między osobami, które dopiero co poznał. Krótko mówiąc, aparycja zdradzała bardzo niewiele z charakteru Moody’ego i już na pierwszy rzut oka wzbudzała zaufanie. Moody był świadomy korzyści, które zapewniał mu jego nieprzenikniony wdzięk. Jak większość szczególnie urodziwych ludzi, niezwykle bacznie studiował swoje odbicie w lustrze i w pewnym sensie najlepiej znał swoją powierzchowność – nawet kiedy przyglądał się sobie w wyobraźni, zawsze widział zespół cech zewnętrznych. Spędzał długie godziny we wnęce gotowalni, gdzie lustro potrajało jego odbicie na profil, półprofil i widok en face. Przypominał Karola I z obrazu van Dycka, miał jednak znacznie bardziej frapujące oblicze. Oddawał się tym osobistym oględzinom w odosobnieniu i chętnie by się ich wyparł, albowiem prorocy moraliści naszych czasów głośno potępiają przyglądanie się swemu odbiciu, jak gdyby jaźń nie miała związku ze sobą i człowiek patrzył w lustro tylko po to, aby utwierdzić się w swojej arogancji, albo jak gdyby przyglądanie się sobie nie było aktem równie subtelnym, brzemiennym w skutki i zmiennym jak każda więź pomiędzy bliźniaczymi duszami. Moody zaś starał się w swojej samofascynacji nie tyle sławić własną przystojność, ile nad nią zapanować. Niewątpliwie, gdy tylko łowił wzrokiem swoje odbicie w szybie okiennej czy w tafli szkła po zmroku, przebiegał go dreszcz satysfakcji, ale tylko taki, jaki mógłby odczuwać inżynier, który natrafia gdzieś na skonstruowany przez siebie mechanizm i widzi, że jest wspaniały, błyszczący, dobrze naoliwiony i pracuje dokładnie tak, jak zakładał jego twórca. Moody widział siebie teraz w drzwiach palarni i wiedział, że sprawia wrażenie całkowicie opanowanego, chociaż niemal drżał na całym ciele z wyczerpania, brzemię grozy ciążyło mu w brzuchu jak ołów, miał poczucie, że ktoś go śledzi, wręcz tropi, i przepełniało go przerażenie. Po palarni rozejrzał się jednak z miną świadczącą o uprzejmej obojętności i szacunku. Sala wyglądała tak, jak gdyby ktoś po bardzo długim czasie przywołał ją w pamięci, kiedy wiele zostało już zapomniane (na przykład stojaki na drewno opałowe, przyzwoita półka nad kominkiem, zasłony), chociaż zachowały się w niej drugorzędne szczegóły, takie jak portrecik świętej pamięci księcia, małżonka królowej, wycięty z jakiegoś czasopisma i przybity gwoździami obuwniczymi do wychodzącej na podwórze ściany, rysa biegnąca przez środek stołu bilardowego, który przepiłowano na pół w porcie w Sydney, by łatwiej było przewieźć go przez morze, albo leżący na sekreterze stos starych, wymiętych gazet, w których niezliczone dłonie pozacierały już druk. Przez dwa okienka po bokach kominka widać było podwórze na tyłach hotelu – błotnisty plac, gdzie poniewierały się skrzynki i rdzewiejące beczki, oddzielony od sąsiednich parceli tylko przez zarośla i karłowate paprocie, a od strony północnej ograniczony szeregiem kurników o drzwiczkach pozamykanych na łańcuchy w obawie przed złodziejami. Za tymi peryferiami o nieostrych granicach widać było uginające się pod ciężarem prania sznury, biegnące między domami Strona 19 przecznicę dalej na wschód, poukładane w kratkę szczapy surowego drewna, chlewy, stosy złomu, arkusze blachy, połamane płuczki do złota i rynny, a wszystko to porzucone i w stanie względnego rozkładu. Zegar wybił już tę późną godzinę o zmierzchu, kiedy wszystkie barwy nagle wydają się tracić soczystość, a ponieważ padał też ulewny deszcz, podwórzec widziany przez szyby z marszczonego szkła wydawał się wyblakły i gasnący. Lampy spirytusowe nie zastąpiły jeszcze morskiego koloru umierającego dnia w palarni i swoim bladym światłem zdawały się podkreślać ogólną niewesołość wystroju. Ta hotelowa sala stanowiła bowiem ponury widok dla kogoś, kto przywykł do swojego klubu w Edynburgu, gdzie wszystko było oświetlone w odcieniach czerwieni i złota, nabijane napami kanapy lśniły tłusto i przez to pasowały do zażywności zasiadających na nich dżentelmenów, i gdzie przy wejściu podawano gościowi miękki surdut, pachnący przyjemnie anyżkiem albo miętą, a potem wystarczył najmniejszy ruch palca w kierunku sznura od dzwonka, by dostać butelkę czerwonego wina na srebrnej tacy. Moody nie był jednak człowiekiem, dla którego niski standard hotelu stanowiłby powód do dąsów. Prymitywna prostota tego miejsca sprawiała jedynie, że chował się w sobie, jak bogacz, który kiedy natknie się na ulicy na żebraka, odchodzi spiesznie albo patrzy przed siebie szklistymi oczami. Łagodny wyraz twarzy Moody’ego nie uległ zmianie, kiedy się rozglądał, lecz każdy kolejny detal, taki jak piramidka brudnej stearyny wokół świecy czy smuga kurzu na szklance, powodował, że na widok palarni usztywniał się i wycofywał coraz bardziej w głąb siebie. Tego rodzaju ucieczka, wprawdzie nieświadoma, spowodowana była nie tyle dość oczywistymi pretensjami, wynikającymi z zamożności (Moody był bowiem jedynie umiarkowanie bogaty i często dawał ubogim drobne, chociaż, co trzeba przyznać, nigdy bez rozkosznego dreszczyku, wynikającego z tej szczodrości), ile rozstrzęsieniem, które niepostrzeżenie starał się w tej chwili przezwyciężyć. Było to w końcu miasto poszukiwaczy złota, zbudowane między dżunglą a morzem na najbardziej wysuniętym na południe krańcu cywilizowanego świata, nie spodziewał się więc tu żadnych luksusów. Prawdę powiedziawszy, niecałe sześć godzin wcześniej Moody był świadkiem tak niezwykłego i wstrząsającego zdarzenia na pokładzie barku, który przywiózł go z Portu Chalmers na ten dziki kawałek wybrzeża, że stawiało ono pod znakiem zapytania rzeczywistość jako taką. Ciągle widział tę scenę w zapadłym zakątku pamięci niczym przez uchylone drzwi, odsłaniające smugę szarzejącego światła, a nie chciał w tej chwili znów przywoływać ciemności. Powstrzymanie owych drzwi przed szerszym otwarciem kosztowało go bardzo wiele wysiłku. W tak delikatnym stanie ciała i ducha każdą niekonwencjonalność czy niedogodność traktował niczym osobisty afront. Czuł się, jak gdyby cała ta ponura, rozciągająca się przed nim scena w palarni stanowiła wzmocnione echo ciężkiej próby, którą niedawno przeszedł, wycofywał się więc, by nie podążać w duchu za tym skojarzeniem i nie powracać do przeszłości. Wzgarda była mu pod tym względem przydatna – dawała stabilne poczucie proporcji i słuszną rację, do której mógł się odwołać, by nabrać pewności siebie. Uznał pokój za żałosny, nędzny i posępny, i w ten sposób uodporniwszy się w duchu na Strona 20 jego wystrój, zwrócił uwagę na dwunastu obecnych w środku mężczyzn. Pomyślał, że stanowią jak gdyby karykaturę panteonu, i znowu poczuł się nieco spokojniejszy, gdy pozwolił sobie na ten koncept. Zebrani byli ogorzali jak wszyscy osadnicy. Mieli białe, spierzchnięte wargi, a ich postawa i wygląd świadczyły o ubóstwie i braku życiowego szczęścia. Dwaj byli Chińczykami w płóciennych pantoflach i szarych, bawełnianych kaftanach. Za nimi stał tubylec, Maorys, o twarzy wytatuowanej w zielono-niebieskie zygzaki. Co do pozostałych, to Moody nie potrafił określić ich pochodzenia. Nie wiedział jeszcze, że poszukiwanie złota może przydać człowiekowi lat w ciągu kilku miesięcy. Rozejrzawszy się wokół, uznał, że chyba jest tu najmłodszy, ale kilku z obecnych było jego rówieśnikami, kompletnie pozbawionymi jednak blasku młodości. Już na całe życie mieli pozostać zrzędliwi i niespokojni, zachować ziemistą cerę i kaszleć pyłem w zbrązowiałe linie wnętrza swoich dłoni. Moody pomyślał, że nieznajomi są prostaccy, a może nawet dziwaczni. Wziął ich przy tym za ludzi mało ważnych i nie zastanawiał się, dlaczego tak zawzięcie milczą. Chciał tylko napić się brandy, usiąść i zamknąć oczy. Stał przez chwilę w progu, oczekując, że ktoś go powita, ale ponieważ nikt nie wykonał żadnego gestu pozdrowienia ani niechęci, zrobił kolejny krok naprzód i cicho zamknął za sobą drzwi. Niezdecydowanie skłonił się w stronę okna, a potem kominka, jak gdyby w ten sposób chciał się przywitać ze wszystkimi za jednym zamachem, po czym podszedł do stolika pod ścianą i zajął się przyrządzaniem koktajlu, nalewając alkohol z ustawionych tam właśnie w tym celu karafek. Wybrał cygaro, odciął jego koniuszek, wcisnął je między zęby, odwrócił się w stronę pokoju i jeszcze raz przypatrzył twarzom obecnych. Nikt nie zdradzał najmniejszego zainteresowania jego osobą. Odpowiadało mu to. Zasiadł w jedynym wolnym fotelu, zapalił i rozparł się wygodnie z cichym westchnieniem człowieka, który uważa, że chociaż raz w życiu naprawdę zasłużył sobie na tę codzienną przyjemność. Jego zadowolenie nie trwało jednak długo. Ledwie zdążył wyciągnąć nogi i skrzyżować je w kostkach (na jego spodniach pozasychała białymi falami sól, co niebywale go irytowało), kiedy siedzący po jego prawej ręce mężczyzna wychylił się z fotela, wskazał Moody’ego niedopałkiem cygara i zapytał: – Posłuchaj pan... Masz pan tu jakiś interes? W hotelu Korona? Zabrzmiało to dosyć arogancko, ale Moody nic nie dał po sobie poznać. Uprzejmie skłonił głowę i wyjaśnił, że w rzeczy samej, wynajął pokój na piętrze, a przybył do miasta dzisiejszego wieczoru. – Znaczy dopiero co zszedłeś pan na ląd? Moody znowu się skłonił i potwierdził, że właśnie to miał na myśli. Nie chcąc, by nieznajomy uznał go za milczka, dodał, że przypłynął z Portu Chalmers i zamierza zająć się poszukiwaniem złota.