E.M. Remarque - Luk Triumfalny

Szczegóły
Tytuł E.M. Remarque - Luk Triumfalny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

E.M. Remarque - Luk Triumfalny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie E.M. Remarque - Luk Triumfalny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

E.M. Remarque - Luk Triumfalny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ERICH MARIA REMARQUE �UK TRIUMFALNY (Prze�o�y�a Wanda Melcer) 1 Kobieta skr�ci�a ku Ravicowi. Bieg�a szybko, ale chwia�a si� przy tym w jaki� dziwny spos�b. Zauwa�y� j� dopiero, kiedy by�a tu�. Zobaczy� blad� twarz o wystaj�cych ko�ciach policzkowych i szeroko rozstawionych oczach. By�a tak nieruchoma i podobna do maski, jakby zapadni�ta, a oczy w �wietle ulicznych latarni po�yskiwa�y tak szklan� pustk�, �e przyci�gn�a jego uwag�. Przesz�a tu� ko�o niego, prawie go dotykaj�c. Podbieg� i chwyci� j� za rami�: w�a�nie potkn�a si� i by�aby upad�a, gdyby jej nie podtrzyma�. Mocno �cisn�� jej rami�. - Dok�d pani idzie? - zapyta� po chwili. Zwr�ci�a ku niemu twarz. - Prosz� mnie pu�ci� - wyszepta�a. Ravic nie odpowiedzia�. Ci�gle jeszcze mocno �ciska� jej rami�. - Prosz� mnie pu�ci�! Czego pan chce? - Kobieta ledwo porusza�a wargami. Ravic mia� wra�enie, �e go w og�le nie dostrzega; patrzy�a gdzie� poprzez niego w pustk� nocy. By� zaledwie czym�, co j� zatrzyma�o, do tej przeszkody m�wi�a: �Prosz� mnie pu�ci�. Zorientowa� si� od razu, �e nie jest prostytutk�. Nie by�a te� pijana. Nie �ciska� ju� teraz tak mocno jej ramienia. Mog�a si� �atwo uwolni�, ale widocznie nie przysz�o jej to na my�l. Ravic czeka� chwil�. - Czy pani naprawd� chce gdzie� biec sama, o tej godzinie, w Pary�u? - spyta� raz jeszcze spokojnie i pu�ci� jej rami�. Trwa�a w milczeniu. Ale nie odesz�a. Wydawa�o si�, i� raz zatrzymana, niezdolna jest zn�w si� poruszy�. Ravic opar� si� o balustrad� mostu. D�o�mi wyczuwa� wilgotn�, porowat� powierzchni� kamienia. - Mo�e tam? - Ruchem g�owy wskaza� za siebie w d�, ku Sekwanie, kt�ra niezmordowanie d��y�a ku cieniom mostu de l'Alma w szarym, stopniowo zmierzchaj�cym l�nieniu. Kobieta nie odpowiedzia�a. - Za wcze�nie - powiedzia� Ravic. - Za wcze�nie i za zimno w listopadzie. Wyj�� paczk� papieros�w, grzeba� po kieszeniach, szukaj�c zapa�ek. Wiedzia�, �e s� tylko dwie w pude�ku, wi�c pochyli� si�, �eby starannie os�oni� p�omyk przed �agodnym powiewem od rzeki. - Prosz� i mnie da� papierosa - powiedzia�a kobieta bezbarwnym g�osem. Wyprostowa� si� i podsun�� jej paczk�. - Algierskie. Ciemny tyto� Legii Cudzoziemskiej. Pewno b�d� dla pani za mocne. Nie mam innych przy sobie. Potrz�sn�a g�ow� i wzi�a papierosa. Ravic poda� zapa�k�. Pali�a szybko, g��boko si� zaci�gaj�c. Ravic rzuci� zapa�k� za balustrad�. Lecia�a w ciemno�ciach jak ma�a spadaj�ca gwiazda i zgas�a, dopiero gdy dotkn�a wody. Przez most powoli jecha�a taks�wka. Szofer zatrzyma� w�z. Spojrza� ku nim, poczeka� chwil�, po czym da� gazu i pojecha� ku wilgotnej, ciemnopo�yskliwej Avenue George V. Ravic poczu� si� nagle bardzo zm�czony. Przepracowa� ca�y dzie�, a w nocy nie m�g� spa�. Wyszed� wi�c zn�w, �eby si� napi�. A teraz, niespodziewanie, razem z wilgotnym ch�odem p�nego wieczoru, zm�czenie spad�o na niego jak ci�ki w�r. Spojrza� na kobiet�. Co sprawi�o, �e j� zatrzyma�? Co� tu nie by�o w porz�dku, to jasne. Ale c� go to obchodzi? Ma�o to widzia� kobiet, u kt�rych co� nie by�o w porz�dku? Szczeg�lnie w nocy, szczeg�lnie w Pary�u. Teraz by�o mu to ca�kowicie oboj�tne, t�skni� do kilku godzin snu. - Niech�e pani idzie do domu - powiedzia�. - Co pani robi o tej godzinie na ulicy? Wpl�cze si� pani tylko w jak�� awantur�. Podni�s� ko�nierz palta i gotowa� si� do odej�cia. Kobieta patrzy�a, jakby go nie rozumia�a. - Do domu? - powt�rzy�a. Wzruszy� ramionami. - Do domu, do mieszkania, do hotelu, no, gdziekolwiek, czy ja wiem? Chyba si� pani nie chce spotka� z policj�? - Do hotelu! M�j Bo�e! - powiedzia�a kobieta. Ravic przystan��. �Oto znowu kto�, kto nie wie, gdzie i�� - pomy�la�. �To by�o do przewidzenia. Zawsze to samo. W nocy nie wiedz�, dok�d p�j��, a rano wychodz�, zanim si� zbudzisz. Wtedy ju� wiedz�, dok�d. Stara, tania rozpacz, kt�ra rodzi si� i ginie wraz z noc��. Rzuci� papierosa. Jakby sam tego nie zna� a� nadto dobrze! - Wejd�my gdzie� i napijmy si� czego� - powiedzia�. By�o to najprostsze rozwi�zanie. Potem b�dzie m�g� zap�aci� i p�j��, a ona niech sobie robi, co chce. Kobieta zrobi�a jaki� niepewny ruch i zn�w si� potkn�a. Uj�� jej rami�. - Zm�czona? - zapyta�. - Nie wiem. Przypuszczam. - Zanadto zm�czona, �eby usn��? Kiwn�a g�ow�. - Zdarza si�. Chod�my. Trzymam pani�. Poszli w g�r� Avenue Marceau. Ravic czu�, �e kobieta si� na nim wspiera. Wspiera�a si� jak cz�owiek, kt�ry si� przewraca, a nie chce do tego dopu�ci�. Przeci�li Avenue Pierre I de Serbie. Za skrzy�owaniem z rue de Chaillot ulica si� rozszerza�a, a na tle d�d�ystego nieba pojawi�a si� mglista i ciemna masa �uku Triumfalnego. Ravic wskaza� w�skie, s�abo o�wietlone drzwi do jakiego� baru w suterenie. - Wejd�my, co� jeszcze pewno b�dzie mo�na dosta�. * * * By�a to knajpa szofer�w. Siedzia�o tu kilku kierowc�w taks�wek i kilka prostytutek. Kierowcy grali w karty, dziwki pi�y absynt. Szybkim spojrzeniem otaksowa�y nowo przyby��. Potem odwr�ci�y si� oboj�tnie. Starsza g�o�no ziewn�a, m�odsza zacz�a si� niedbale malowa�. W g��bi ch�opak o twarzy um�czonego szczura posypa� pod�og� trocinami i zacz�� zamiata�. Ravic usiad� z kobiet� przy stoliku ko�o wej�cia: st�d �atwiej si� by�o ulotni�. Nie zdj�� palta. - Czego si� pani napije? - zapyta�. - Nie wiem. Czegokolwiek. - Dwa calvadosy - powiedzia� Ravic do kelnera, kt�remu spod kamizelki wida� by�o podwini�te r�kawy koszuli. - I paczk� chesterfield�w. - Nie ma - o�wiadczy� kelner. - Tylko francuskie. - Dobrze. W takim razie paczk� zielonych laurens�w. - Nie ma zielonych, tylko niebieskie. Ravic obrzuci� wzrokiem rami� kelnera, na kt�rym wytatuowana by�a go�a kobieta st�paj�ca po ob�okach. Kelner, id�c za jego wzrokiem, zacisn�� pi��, tak �e musku� si� napr�y�; go�a kobieta lubie�nie zako�ysa�a brzuchem. - Wi�c niech b�d� niebieskie - powiedzia� Ravic. Kelner wyszczerzy� z�by. - Mo�e tam jeszcze zosta�a paczka zielonych. - Pocz�apa� w g��b lokalu. Ravic odprowadzi� go wzrokiem. - Czerwone pantofle - powiedzia� - i taniec brzucha. Chyba s�u�y� w tureckiej marynarce. Kobieta po�o�y�a r�ce na stole; zrobi�a to w taki spos�b, jakby ju� nigdy nie zamierza�a ich podnie��. Mia�a r�ce wypiel�gnowane, ale to niczego nie dowodzi�o. Teraz zreszt� nie dba�a o nie. Ravic zauwa�y�, �e �rodkowy paznokie� u prawej r�ki jest u�amany i nie opi�owany, ale po prostu oddarty, lakier gdzieniegdzie odpad�. Kelner przyni�s� dwa kieliszki i paczk� papieros�w. - Laurensy zielone. Znalaz�y si�. - Tak te� sobie my�la�em. S�u�y� pan w marynarce? - Nie. W cyrku. - Jeszcze lepiej. - Ravic podsun�� kobiecie kieliszek. - Prosz�, niech pani wypije. To najlepsza rzecz o tej porze. A mo�e wola�aby pani kawy? - Nie. - Jednym haustem. Kobieta skin�a g�ow� i opr�ni�a kieliszek. Ravic przyjrza� si� jej. Mia�a twarz zgaszon�, bez koloru, niemal bez wyrazu. Usta pe�ne, ale blade, o nieco niewyra�nym zarysie. Tylko w�osy by�y bardzo �adne, jasne i po�yskliwe. Mia�a baskijski beret, a pod nieprzemakalnym p�aszczem granatowy kostium. Dobry krawiec szy� kiedy� ten kostium, za to wielki zielony kamie� na jej palcu by� o wiele za du�y, �eby m�g� by� prawdziwy. - Jeszcze jeden? Skin�a g�ow�. Zawo�a� kelnera. - Dwa calvadosy, ale wi�ksze. - Wi�ksze kieliszki? I w nich te� wi�cej? - Tak. - To b�d� dwa podw�jne calvadosy. - Zgad� pan. Postanowi� szybko wypi� i p�j��. By� znudzony i bardzo zm�czony. Zwykle w takich wypadkach wykazywa� du�o cierpliwo�ci; mia� ponad czterdziestk� i za sob� �ycie pe�ne przyg�d. Ale takie sytuacje trafia�y si� zbyt cz�sto. Przebywa� od paru lat w Pary�u i �le sypia�; dlatego widywa� r�ne rzeczy podczas swych w�dr�wek. Kelner przyni�s� trunek. Ravic wzi�� kieliszek z alkoholem o wonnym, przenikliwym zapachu jab�ek i postawi� ostro�nie przed kobiet�. - Prosz� i to wypi�. Niewiele pomo�e, ale troch� rozgrzeje. A o cokolwiek chodzi, niech pani nie bierze tego tak powa�nie. Bardzo rzadko jaka� rzecz jest d�ugo powa�na. Kobieta popatrzy�a na niego. Nie pi�a. - Naprawd�. Szczeg�lnie noc�. Noc przesadza. Kobieta ci�gle patrzy�a na niego. - Niech mnie pan nie pociesza. - Tym lepiej. Ravic rozejrza� si� za kelnerem. Mia� dosy�. Zna� ten typ kobiet. Pewno Rosjanka. Je�eli tylko gdzie� si�d�, jeszcze zmokni�te, staj� si� aroganckie. - Pani jest Rosjank�? - zapyta�. - Nie. Ravic zap�aci� i wsta�, �eby si� po�egna�. W tej samej chwili wsta�a tak�e kobieta, w milczeniu i jakby to by�o zrozumia�e samo przez si�. Ravic spojrza� na ni� niepewnie. �Dobrze - pomy�la� - mog� to zrobi� i za progiem�. Znowu zacz�o pada�. Za drzwiami Ravic stan��. - W kt�r� stron� pani idzie? - By� zupe�nie zdecydowany p�j�� w przeciwn�. - Nie wiem, w kt�r�kolwiek. - Gdzie� pani mieszka? Poruszy�a si� szybko. - Nie mog� tam i��! Nie, nie mog� tego zrobi�! Tam nie! Oczy jej nape�ni�y si� nagle dzikim przera�eniem. �Pok��ci�a si� - pomy�la� Ravic - zerwa�a i uciek�a. Przemy�li to sobie do po�udnia i wr�ci�. - Nie ma nikogo, do kogo by pani mog�a p�j��? Jakiej� znajomej? Mo�e pani zatelefonowa� z baru. - Nie. Nie mam tu nikogo. - Gdzie� pani przecie� musi p�j��. Czy ma pani pieni�dze na pok�j? - Mam. - To niech pani przenocuje w hotelu. Tyle ich jest w tych bocznych uliczkach. Kobieta nie odpowiedzia�a. - Gdzie� pani musi i�� - powt�rzy� ju� niecierpliwie. - Nie zostanie pani przecie� w deszcz na ulicy. Otuli�a si� cia�niej p�aszczem. - S�usznie - powiedzia�a, jakby wreszcie powzi�a jak�� decyzj�. - Pan ma zupe�n� racj�. Dzi�kuj�. Prosz� si� ju� o mnie nie troszczy�. Poradz� sobie jako�. Dzi�kuj�. - Jedn� r�k� �ci�gn�a szczelniej ko�nierz p�aszcza. - Dzi�kuj� panu za wszystko. Spojrza�a na Ravica z wyrazem rozpaczy, pr�buj�c bez powodzenia si� u�miechn��. Potem odesz�a w�r�d drobnego deszczu, poruszaj�c si� szybko i bezszelestnie. Ravic zatrzyma� si� chwil�. - Tam do licha! - mrukn�� zdziwiony i niepewny. Nie wiedzia� dlaczego, czy z powodu tego beznadziejnego u�miechu, czy spojrzenia, czy pustych ulic i nocy, ale nie m�g� dopu�ci�, �eby kobieta odesz�a w tak� mg�� sama, jak zagubione dziecko. Dop�dzi� j�. - Niech pani idzie ze mn� - powiedzia� mrukliwie - co� chyba znajdziemy. Doszli do �toile. Przed nimi rozpo�ciera� si� plac, szary, wielki i nieobj�ty. Mg�a zag�ci�a si�, nie by�o wida� rozchodz�cych si� ulic. Nic, tylko ten rozleg�y plac, o�wiecony rzadkimi, smutnymi ksi�ycami ulicznych latarni, i ten monumentalny kamienny �uk, kt�ry gin�� we mgle, jakby podpiera� melancholijnie niebo i os�ania� samotny, s�aby p�omie� na Grobie Nieznanego �o�nierza, wygl�daj�c jak mogi�a ludzko�ci po�r�d nocy i opuszczenia. Przeci�li plac. Ravic szed� szybko. By� zbyt zm�czony, �eby my�le�. �owi� uchem ciche, chwiejne kroki kobiety, kt�ra sz�a za nim w milczeniu, z g�ow� opuszczon� i z r�kami w kieszeniach - ma�y, obcy p�omyk �ycia - i nagle, w p�nej samotno�ci placu, wyda�o mu si� przez chwil�, �e ona do niego w jaki� dziwny spos�b przynale�y, chocia� nic o niej nie wie, a mo�e w�a�nie dlatego. By�a mu obca, tak jak on by� wsz�dzie obcy, ale w�a�nie ta obco�� dziwnie j� do niego zbli�a�a, bardziej ni� codzienne przyzwyczajenie albo mnogo�� s��w. Ravic mieszka� w ma�ym hoteliku, po�o�onym przy jednej z bocznych ulic Avenue Wagram, za placem des Ternes. Dom by� raczej wal�c� si� bud�, jedyny nowy szczeg� stanowi� szyld nad bram�, g�osz�cy: �H�tel International�. Zadzwoni�. - Czy macie jaki� wolny pok�j? - zapyta� ch�opca, kt�ry otworzy� drzwi. Ch�opiec sennie spogl�da� na niego. - Nie ma portiera - b�kn�� wreszcie. - Widz�. Ciebie si� pytam, czy jest jaki� pok�j. Ch�opiec bezradnie wzruszy� ramionami. Zobaczy�, �e Ravic przyprowadzi� kobiet�, po co mu w takim razie drugi pok�j? Do�wiadczenie uczy�o go, �e nie po to sprowadza si� kobiety. - Madame �pi. Je�li j� zbudz�, wyrzuci mnie - powiedzia� i podrapa� si� nog� w �ydk� drugiej. - Dobrze. Sami si� tym zajmiemy. Ravic da� ch�opcu napiwek, wzi�� klucz i poszed� na g�r�; kobieta sz�a za nim. Przed otwarciem drzwi do swego pokoju obejrza� te, kt�re by�y naprzeciw. Nie sta�o przed nimi obuwie. Zastuka� dwa razy, nikt nie odpowiedzia�. Lekko nacisn�� klamk�. Drzwi by�y zamkni�te. - Wczoraj by� pusty - mrukn��. - Spr�bujemy z drugiej strony. Wida� gospodyni zamkn�a drzwi, �eby pluskwy nie uciek�y. Otworzy� swoje drzwi z klucza. - Niech pani si�dzie na chwil�. - Wskaza� kanap� pokryt� czerwonym materia�em. - Zaraz wracam. Otworzy� wysokie okno, wiod�ce na w�ski �elazny balkonik, i przeskoczy� balustrad� dziel�c� go od s�siedniego. Zn�w nacisn�� klamk�. I te drzwi by�y zamkni�te. Zrezygnowany powr�ci� do pokoju. - Wszystko na nic. Nie dostaniemy tu drugiego pokoju. Kobieta siedzia�a w rogu kanapy. - Mog� tu chwil� posiedzie�? Przyjrza� si� dok�adnie jej twarzy, �ci�gni�tej wielkim zm�czeniem. Zdawa�o si�, �e kobieta nie b�dzie mia�a si�y wsta�. - Mo�e pani tu zosta� - powiedzia�. - Na chwil� tylko... - Mo�e pani si� tu przespa�. Tak b�dzie najpro�ciej. Zdawa�o si�, �e nie us�ysza�a jego s��w. Powolnym, prawie automatycznym ruchem poruszy�a g�ow�. - Trzeba by�o zostawi� mnie na ulicy. Teraz... zdaje mi si�, �e nie b�d� mia�a si�y... - I ja tak my�l�. Niech pani tu zostanie i po�o�y si� spa�. To najlepsze, co pani teraz mo�e zrobi�. Zobaczymy, co jutro przyniesie. Kobieta spojrza�a na niego. - Nie chcia�abym... - M�j Bo�e - powiedzia� Ravic - wcale mi pani nie b�dzie przeszkadza�. Nie pierwszy raz nocuje u mnie kto�, kto nie wie, dok�d p�j��. To hotel dla uchod�c�w. Taka rzecz zdarza si� prawie co dzie�. Niech pani wyci�gnie si� na ��ku, ja si� po�o�� na kanapie. Przywyk�em. - Nie, nie zostan� tutaj. Bylebym tylko mog�a tu posiedzie�, nic wi�cej. - Dobrze, jak pani woli. Ravic zdj�� p�aszcz i powiesi� na gwo�dziu. Potem wzi�� z ��ka poduszk� i ko�dr� i przysun�� do kanapy krzes�o. Przyni�s� z �azienki p�aszcz k�pielowy i przewiesi� przez por�cz. - Prosz� - powiedzia�. - To wszystko, co mog� pani ofiarowa�. Je�li pani sobie �yczy, mog� jeszcze s�u�y� pid�am�. Znajdzie j� pani w szufladzie. Nie b�d� si� ju� zajmowa� pani�. Mo�e pani teraz i�� do �azienki. Ja mam jeszcze co� do roboty. Potrz�sn�a g�ow�. Ravic stan�� przed ni�. - Ale p�aszcz zdejmie pani - powiedzia�. - Przem�k� na wylot. Prosz� te� zdj�� czapk�. Poda�a obie rzeczy. Ravic przesun�� poduszk� w r�g kanapy. - To pod g�ow�. A tu krzese�ko, �eby pani nie spad�a przez sen. - Przysun�� je bli�ej. - Teraz buty. Oczywi�cie, przemoczone kompletnie. Najlepszy spos�b, �eby si� przezi�bi�. - Zsun�� jej z n�g obuwie, potem wyj�� z szuflady par� kr�tkich we�nianych skarpetek i naci�gn�� na stopy. - No, teraz ju� lepiej. W krytycznej chwili dbaj o wygod�, oto stare przys�owie �o�nierskie. - Dzi�kuj� - powiedzia�a kobieta. - Dzi�kuj�. Ravic wszed� do �azienki i odkr�ci� kurki. Woda zacz�a nape�nia� umywalni�. Rozwi�za� krawat i bezmy�lnie zapatrzy� si� w lustro. Bystre oczy w g��boko ocienionych oczodo�ach, w�ska, �miertelnie znu�ona twarz, tylko oczy j� o�ywiaj�, �agodny zarys warg k��ci si� ze zmarszczk�, kt�ra biegnie od nosa ku ustom, a nad prawym okiem gubi�ca si� we w�osach, d�uga, zygzakowata blizna. Dzwonek telefonu przerwa� jego rozmy�lania. Do diab�a! Na par� sekund zapomnia� o wszystkim, zdarza�y mu si� takie chwile zamroczenia. A tam przecie� ci�gle siedzi ta kobieta. - Id�! - zawo�a�. - Przestraszy�a si� pani? - Podni�s� s�uchawk�. - Co? Tak. Dobrze. Naturalnie, tak, oczywi�cie, �e da si� zrobi�. Gdzie? Dobrze, zaraz b�d�. Gor�c�, mocn� kaw�, tak. Ostro�nie po�o�y� s�uchawk� i par� sekund siedzia� zamy�lony na por�czy kanapy. - Musz� i�� - powiedzia�. - Pilna sprawa. Kobieta wsta�a natychmiast. Zachwia�a si� nieco i opar�a o krzes�o. - Nie, nie. - Na chwil� wzruszy�a go ta jej pos�uszna gotowo��. - Pani mo�e tu zosta�. Niech si� pani po�o�y. Wychodz� na godzin�, dwie, nie wiem zreszt�. Prosz� zosta�. W�o�y� p�aszcz. Przez g�ow� przemkn�a mu jaka� my�l, ale zaraz o niej zapomnia�. Kobieta nic nie ukradnie. To nie ten typ. Wiedzia� o tym a� nazbyt dobrze. Nie by�o zreszt� wiele do ukradzenia. Ju� by� w drzwiach, kiedy spyta�a: - Czy nie mog� i�� z panem? - To niemo�liwe. Prosz� zosta�. Niech si� pani rozgo�ci, na ��ku, je�li pani woli. Tam stoi koniak. Niech si� pani po�o�y. By� w drzwiach. - Niech pan zostawi �wiat�o - powiedzia�a kobieta nagle i szybko. Zdj�� r�k� z klamki. - Boi si� pani? - spyta�. Skin�a g�ow�. Wskaza� klucz. - Niech pani za mn� zamknie. Ale prosz� nie zostawia� klucza w zamku. Na dole jest drugi, wezm� go i otworz� sobie. Potrz�sn�a g�ow�. - Nie o to chodzi. Ale prosz�, niech pan zostawi �wiat�o. - Ach, tak. - Spojrza� na ni� uwa�nie. - I tak bym nie zgasi�. Niech si� pali. Znam to uczucie. I ja przez to przechodzi�em. Na rogu rue des Acacias z�apa� taks�wk�. - Na rue Lauriston. Tylko szybko. Samoch�d zawr�ci� i wjecha� w Avenue Carnot. Kiedy przecina� Avenue de la Grande Arm�e, ma�y kabriolet wyrwa� si� nagle z prawej strony. Wozy wpad�yby na siebie, gdyby jezdnia nie by�a tak wilgotna i �liska. Zahamowany kabriolet ze�lizn�� si� na �rodek, o dwa cale od ch�odnicy taks�wki. Lekki w�z zawirowa� jak karuzela. By� to ma�y renault, prowadzony przez cz�owieka w szk�ach i w czarnym meloniku. Przy ka�dym obrocie wida� by�o jego blad�, oburzon� twarz. Potem w�z zatrzyma� si� na ko�cu ulicy zwr�cony ku �ukowi, jakby stawia� czo�o olbrzymiej bramie Hadesu - ma�y, zielony owad, zza kt�rego bia�a pi�� grozi nocnemu niebu. Kierowca odwr�ci� si� ku Ravicowi. - Widzia� pan co� podobnego? - Owszem - powiedzia� Ravic. - I w takim kapeluszu! �eby cz�owiek, kt�ry nosi taki kapelusz, lecia� z tak� szybko�ci� po nocy! - To jego prawo. Jecha� g��wn� ulic�. Czego pan wymy�la? - Oczywi�cie, by� w swoim prawie. W�a�nie dlatego wymy�lam. - A co by pan zrobi�, gdyby on nie mia� prawa? - Wymy�labym tak�e. - U�atwia pan sobie �ycie. - Wymy�la�bym inaczej - t�umaczy� szofer, skr�caj�c w Avenue Foch. - Nie dziwi�bym si�. Rozumie pan? - Nie. Niech pan zwalnia na skrzy�owaniach. - W�a�nie mia�em zamiar, tylko to przekl�te b�oto... Ale dlaczego mnie pan pyta, je�li pan nie ma zamiaru wys�ucha� odpowiedzi? - Bo jestem zm�czony - odpowiedzia� Ravic niecierpliwie. - Bo to noc. A mo�e, bo jeste�my jak iskry na nieznanym wietrze. Jed� pan pr�dzej. - A, to co innego. - Szofer z pewnym szacunkiem dotkn�� czapki. - Rozumiem. - S�uchaj pan - powiedzia� Ravic podejrzliwie - czy pan jest Rosjaninem? - Nie. Ale du�o czytam, czekaj�c na klient�w. �Nie mam dzi� szcz�cia do Rosjan� - pomy�la� Ravic. Odrzuci� w ty� g�ow�. �Kawa. Bardzo gor�ca, mocna kawa. Miejmy nadziej�, �e jej wystarczy. Nie mog� mi dr�e� r�ce. Je�li nie dam sobie rady inaczej, Veber b�dzie mi musia� zrobi� zastrzyk. Ale dam sobie rad�. Opu�ci� okno i oddycha� wolno, g��boko, wilgotnym powietrzem. 2 Ma�a salka operacyjna by�a o�wietlona i jasna jak w dzie�. By�o tu jak w higienicznie urz�dzonej rze�ni. Tu i �wdzie sta�y wiadra z wat� przesi�kni�t� krwi�, le�a�y rozrzucone banda�e i tampony, czerwie� protestowa�a g�o�no i uroczy�cie przeciw bieli. W s�siednim pokoju, przy emaliowanym �elaznym stoliku, siedzia� Veber, robi�c notatki; piel�gniarka gotowa�a instrumenty, woda szumia�a, �wiat�o zdawa�o si� brz�cze�, tylko cia�o na stole le�a�o jako� niezale�nie, jakby nic z tym wszystkim nie mia�o wsp�lnego. Ravic nala� sobie na r�ce myd�a w p�ynie i zacz�� si� my�. Robi� to z gniewn� zaci�to�ci�, jakby je chcia� obedrze� ze sk�ry. - Cholera - mrucza�. - Cholera, przekl�te g�wno! Piel�gniarka spojrza�a na niego z obrzydzeniem. Veber podni�s� oczy. - Spokojnie, Eugenio. Ka�dy chirurg klnie. Szczeg�lnie, je�li co� si� nie uda. Chyba pani ju� przywyk�a. Piel�gniarka rzuci�a gar�� instrument�w do gotuj�cej si� wody. - Profesor Perrier nigdy nie przeklina� - wyja�ni�a obra�onym tonem. - A mimo to uratowa� wielu ludzi. - Profesor Perrier by� specjalist� od operacji m�zgu, najsubtelniejsza mechanika precyzyjna, Eugenio. My pracujemy w podbrzuszu. To zupe�nie co innego. - Veber zamkn�� ksi��k� i wsta�. - Zrobi� pan, co pan m�g�, Ravic, ale na fuszerk� nie ma sposobu. - Czasem jest. Ravic wytar� r�ce i zapali� papierosa. Piel�gniarka z milcz�c� nagan� otworzy�a okno. - Brawo, Eugenio - pochwali� j� Veber. - Zawsze wed�ug przepis�w. - Mam obowi�zki. I nie chcia�abym wylecie�. - To �adnie, Eugenio. To krzepi. - Niekt�rzy nie maj� obowi�zk�w. I nie chc� ich mie�. - �ap, Ravic, to dla ciebie. - Veber si� roze�mia�. - Lepiej uciekajmy. Eugenia rankiem jest zawsze taka agresywna. I tak nie ma tu ju� co robi�. Ravic zwr�ci� si� ku niemu. Popatrzy� na obowi�zkow� piel�gniark�. Odwa�nie odwzajemni�a jego spojrzenie. Szk�a w niklowej oprawce sprawia�y, �e jej szeroka twarz by�a w jaki� szczeg�lny spos�b nieosi�galna. Eugenia by�a wprawdzie jak on istot� ludzk�, ale bardziej mu oboj�tn� ni� drzewo. - Przepraszam - powiedzia�. - Pani ma racj�. Na stole w bia�ym �wietle le�a�o to, co jeszcze par� godzin temu by�o nadziej�, tchnieniem, b�lem, �ywym �yciem. Teraz by� to nieczu�y trup - i ten ludzki automat, zwany siostr� Eugeni�, dumny z tego, �e nigdy nie pope�ni� najmniejszego b��du, przykry� trupa prze�cierad�em i wywi�z� z sali. �Tacy �yj� wiecznie� - pomy�la� Ravic. ��wiat�o nie lubi tych drewnianych dusz, dlatego zapomina o nich, pozwala im trwa�. - Do widzenia, Eugenio - powiedzia� Veber. - Niech si� pani porz�dnie wy�pi. - Do widzenia, doktorze. Dzi�kuj�. - Do widzenia - powiedzia� Ravic. - Niech siostra wybaczy, �e kl��em. - �egnam - odpowiedzia�a Eugenia. Veber u�miechn�� si�. - Charakterek z lanego �elaza. * * * Na dworze wstawa� szary dzie�. Wozy ze �mieciami z brz�kiem jecha�y przez ulice. Veber nastawi� ko�nierz. - Ale� pogoda! Podwie�� pana? - Nie, dzi�kuj�, przejd� si�. - Na tak� pogod�? Podrzuc� pana. To akurat po drodze. Ravic potrz�sn�� g�ow�. - Dzi�kuj�, Veber. Veber przemkn�� po nim wzrokiem. - Dziwne, �e kiedy kto� umiera pod no�em, pan jest zawsze wstrz��ni�ty. Czy przez pi�tna�cie lat praktyki nie zd��y� si� pan do tego przyzwyczai�? - Owszem, przyzwyczai�em si�. I nie jestem wstrz��ni�ty. Veber, du�y i ci�ki, sta� przed Ravikiem. Jego okr�g�a twarz b�yszcza�a jak normandzkie jab�ko. Po�yskiwa�y czarne, przystrzy�one, wilgotne od deszczu w�sy. Po�yskiwa� tak�e czekaj�cy na zakr�cie buick. Za chwil� pojedzie nim wygodnie do swojego r�owego, lalczynego domku na przedmie�ciu, do po�yskuj�cej schludno�ci� �ony, po�yskuj�cych schludno�ci� dwojga dzieci, po�yskliwego �ycia. Jak mu wyt�umaczy� to zach�ystywanie si� w chwili pierwszego ci�cia no�em, kiedy czerwony �lad zaczyna biec za lekkim naciskiem r�ki, kiedy cia�o mi�dzy klamrami i kleszczami rozchyla si� jak kurtyna, kiedy obna�one zostaj� organy, kt�re nigdy przedtem nie widzia�y �wiat�a dziennego, kiedy cz�owiek pod��a za tropem jak my�liwy w d�ungli i wreszcie staje twarz� w twarz z wielkim zwierzem - �mierci�, w�r�d zniszczonych tkanek, guz�w, tumor�w, ran? Jak wyt�umaczy� mu t� walk�, w kt�rej jedyn� broni� s� lancet, ig�a i niesko�czenie pewna d�o�; ten nag�y cie�, kt�ry przes�ania biel doskona�ej koncentracji, majestatyczn� �mieszno��, nagle dopada no�a, aby go st�pi�, ig�y, by j� skruszy�, obarczy� ci�arem r�k�. Niewidoczne, tajemnicze pulsowanie �ycia ucieka nagle spod bezsilnej d�oni, zapada si�, tonie w upiornych czarnych wirach, kt�rych ani osi�gn��, ani unikn�� nie mo�na, a twarz, kt�ra przed chwil� dysza�a, by�a jakim� �ja� i mia�a w�asne imi�, zmienia si� w sztywn�, bezimienn� mask�. Bezsensowna, buntownicza s�abo��; jak�e j� wyt�umaczy� i co tu w og�le jest do t�umaczenia? Ravic zapali� nowego papierosa. - Dwadzie�cia jeden lat - powiedzia�. Veber ociera� chustk� b�yszcz�ce krople na w�sach. - Pracowa� pan wspaniale. Nigdy bym tak nie potrafi�. �e nie mo�na by�o naprawi� tego, co spaskudzi� jaki� fuszer, to ju� nie pana wina. I c� by si� z nami sta�o, gdyby�my my�leli inaczej? - Tak - powiedzia� Ravic. - Co by si� z nami sta�o? Veber schowa� chustk�. - Jednak po wszystkim, co pan przeszed�, powinien pan by� ca�kowicie uodporniony. Ravic spojrza� na niego ironicznie. - Cz�owiek nigdy nie jest uodporniony. Mo�e si� tylko do wielu rzeczy przyzwyczai�. - O tym w�a�nie my�la�em. - Ale te� nie do wszystkiego. I trudno przewidzie�, do czego nie. Powiedzmy, �e tym razem sprawi�a to kawa. Mo�e istotnie kawa wywo�a�a moj� zaostrzon� wra�liwo��, a my�my to przypisali podnieceniu. - A dobra by�a, co? - Doskona�a. - Umiem zaparza� kaw�. Co� mi si� wydawa�o, �e b�dzie panu potrzebna, wi�c sam j� przyrz�dzi�em. To nie czarna lura, produkt lubej Eugenii, co? - C� za por�wnanie! Jest pan mistrzem parzenia kawy. Veber wsiad� do auta, nacisn�� starter i wysun�� g�ow� ponad opuszczon� szyb�. - A mo�e jednak? Musi pan by� strasznie zm�czony. �Jak foka� - pomy�la� Ravic oboj�tnie. �Veber wygl�da jak zdrowa foka. Ale c� z tego? Dlaczego mi to przysz�o na my�l? Dlaczego ci�gle mam te podw�jne my�li?� - Zm�czenie przesz�o - powiedzia�. - Kawa mnie otrze�wi�a. Niech pan dobrze �pi, Veber. Veber roze�mia� si�. B�ysn�y bia�e z�by pod czarnymi w�sami. - Niech pan nie my�li, �e si� po�o��. B�d� pracowa� w ogr�dku. Posadz� tulipany i narcyzy. �Tulipany i narcyzy� - powt�rzy� w duchu Ravic. �Na schludnych oddzielnych grz�dach, mi�dzy schludnymi �wirowanymi �cie�kami. Tulipany i narcyzy, morelowo - z�ota burza wiosenna�. - Tymczasem - powiedzia�. - Reszta na pana g�owie, co? - Oczywi�cie. Wieczorem do pana zadzwoni�. Honorarium, niestety, nie b�dzie wysokie. Po prostu nie warto o nim m�wi�. Dziewczyna by�a uboga i zdaje si�, �e nie mia�a rodziny. No, jeszcze pomy�limy. Ravic niedbale machn�� r�k�. - Da�a Eugenii sto frank�w, wida� nie mia�a wi�cej. Dwadzie�cia pi�� frank�w dla pana. - Dobrze, dobrze - powiedzia� niecierpliwie Ravic. - Tymczasem. - Tymczasem. Do jutra rana o �smej. * * * Ravic poszed� z wolna ulic� Lauriston. Gdyby to by�o lato, usiad�by na �awce w Lasku w porannym s�o�cu, patrza� bezmy�lnie na wod� i na zielone drzewa, a� by go opu�ci�o to rozdra�nienie. Potem pojecha�by do hotelu i po�o�y� si� spa�. Wszed� do baru na rogu rue Boissiere. Przy ladzie sta�o kilku robotnik�w i kierowc�w ci�ar�wek. Pili gor�c� czarn� kaw�, drobi�c w ni� s�odkie bu�eczki. Przygl�da� im si� chwil�. Oto pewne, proste �ycie, kt�re mo�na uj�� w gar��: wieczorne zm�czenie, posi�ek, kobieta i ci�ki sen bez marze�. - Jedn� wi�ni�wk� - powiedzia�. Umieraj�ca dziewczyna mia�a na prawej kostce tani, cienki �a�cuszek, imitacj� z�ota - tak� fantazj� miewa tylko kto� m�ody, sentymentalny i pozbawiony smaku. �a�cuszek z plakietk� i napisem: �Zawsze Tw�j - Karol�, zakuty wok� kostki tak, �eby nie mo�na go by�o zdj��. �a�cuszek ten opowiada� o niedzielach w lasku nad Sekwan�, o zakochaniu i niem�drej m�odo�ci, o ma�ym jubilerze gdzie� w Neuilly, o wrze�niowych nocach na poddaszu - a potem op�nienie, wyczekiwanie, strach, �zawsze Tw�j - Karol�, kt�ry nigdy si� ju� nie pokaza�, przyjaci�ka, kt�ra zna�a pewien adres, jaka� akuszerka, st� pokryty cerat�, przeszywaj�cy b�l i krew, krew, przera�ona twarz starej kobiety, r�ce, kt�re wpychaj� pr�dko do doro�ki, �eby si� pozby� pacjentki, dni cierpienia w ukryciu, jazda do szpitala, ostatnia st�wka, �ciskana w gor�cej, wilgotnej d�oni - i za p�no. Rykn�o radio. Tango, kt�rego idiotyczne s�owa mamrota� nosowy g�os. Ravic przy�apa� si� na tym, �e prze�ywa raz jeszcze ca�� operacj�. Kontrolowa� ka�dy sw�j ruch. Par� godzin temu by�a mo�e jeszcze szansa. Veber kaza� go wezwa�. Ale nie zastano go w hotelu. Wi�c dziewczyna musia�a umrze� dlatego, �e jemu podoba�o si� wystawa� na mo�cie de l'Alma. Veber sam nie m�g� zrobi� tej operacji. Bezsens przypadku. Noga, zakuta w z�oty �a�cuszek, bezw�adnie wykr�cona do wewn�trz. �Zejd� do mej �odzi, ju� ksi�yc l�ni...� - skrzecza� �piewak falsetem. Ravic zap�aci� i wyszed�. Przed drzwiami zatrzyma� taks�wk�. - Do �Ozyrysa�. * * * �Ozyrys� by� du�ym drobnomieszcza�skim domem publicznym, z ogromnym barem w stylu egipskim. - W�a�nie zamykamy - powiedzia� portier. - Nie ma ju� �ywej duszy. - �ywej duszy? - Pr�cz pani Rolandy. Inne panie ju� posz�y. - Doskonale. Portier ze z�o�ci� tupa� nogami obutymi w kalosze. - Dlaczego nie zatrzymuje pan taks�wki? Nie�atwo b�dzie z�apa� inn�. Zamykamy. - Ju� pan to raz powiedzia�. Znajd� sobie taks�wk�. Ravic wetkn�� portierowi do kieszeni paczk� papieros�w, przecisn�wszy si� przez ma�e drzwiczki, min�� szatni� i wszed� do salonu. Bar by� pusty, wygl�da� jak po przyj�ciu w drobnomieszcza�skim domu - jeziorka rozlanego wina, par� przewr�conych krzese�, niedopa�ki na pod�odze, zapach tytoniu, s�odkich perfum i cia�a. - Rolando - powiedzia� Ravic. Sta�a przy stole, na kt�rym le�a� stos r�owej jedwabnej bielizny. - Ravic! - powiedzia�a bez zdziwienia. - P�no ju�. Czego chcesz, dziewczynki czy czego� do wypicia? A mo�e i tego, i tego? - W�dki. Polskiej. Rolanda przynios�a butelk� i kieliszek. - Nalej sam. Musz� sprawdzi� i spisa� bielizn�. W�z z pralni b�dzie tu lada chwila. Je�eli ka�dej sztuki nie zapisz�, rozkradn� wszystko jak sroki. Wiesz, kierowcy. Na prezenty dla swoich dziewczynek. Ravic skin�� g�ow�. - Nastaw muzyk�, Rolando. G�o�no. - Ju� si� robi. Rolanda w��czy�a kontakt, b�bny i kot�y rozdygota�y si� w wysokim, pustym pokoju jak burza. - Mo�e za g�o�no, Ravic? - Nie. Za g�o�no? Co jest za g�o�ne? Tylko cisza. Cisza, w kt�rej si� cz�owiek rozpada jak w pr�ni. - Sko�czone. Rolanda podesz�a do stolika. Mia�a zr�czn� figur� przy jasnej twarzy i spokojnych, czarnych oczach. Puryta�ska, czarna suknia charakteryzowa�a j� od razu jako zarz�dzaj�c�, odr�nia�a od, go�ych przewa�nie, dziewczynek. - Napijesz si� ze mn�, Rolando? - Ch�tnie. Ravic si�gn�� na lad� po kieliszek i nala�. Rolanda odsun�a butelk�, ledwo nala� do po�owy. - Dosy�, nie b�d� wi�cej pi�a. - Nie ma nic wstr�tniejszego ni� kieliszki nape�nione do po�owy. Zostaw, je�li nie - Dlaczego? To rozrzutno��. Podni�s� oczy, ujrza� spokojn�, roztropn� twarz i u�miechn�� si�. - Rozrzutno��, prastary straszak francuski. A po co oszcz�dza�? Ciebie tak�e nikt nie - To jest interes. To co innego. Ravic roze�mia� si�. - Wypijmy na cze�� interesu. Czym by�by �wiat bez etyki handlowej? Band� wypijesz. oszcz�dza. zbrodniarzy, idealist�w i pr�niak�w. - Potrzeba ci dziewczynki. Zawo�am Kiki. Jest bardzo dobra. Dwadzie�cia jeden lat. - Co m�wisz, tak�e dwadzie�cia jeden? Nie, to nie dla mnie dzisiaj. - Ravic zn�w nape�ni� kieliszek. - O czym my�lisz, Rolando, nim u�niesz? - Przewa�nie wcale nie my�l�. Jestem zanadto zm�czona. - Ale jednak? - O Tours. - Czemu? - Jedna z moich ciotek ma tam dom ze sklepem. Mam na nim dwie sumy hipoteczne. Kiedy umrze - ma siedemdziesi�t sze�� lat - dostan� dom. Zrobi� ze sklepu kawiarni�. Jasne, kwieciste tapety, trzyosobowa orkiestra: pianino, skrzypce, wiolonczela, bar w niszy. Niewielkie, ale przyzwoite. Dom po�o�ony jest w dobrej dzielnicy. My�l�, �e zdo�am urz�dzi� lokal za dziesi�� i p� tysi�ca frank�w, z lampami i firankami. Od�o�� sobie pi�� tysi�cy na pierwsze miesi�ce. No i komorne za pierwsze i drugie pi�tro. O tym w�a�nie my�l�. - Czy tam si� urodzi�a�? - Tak, ale nikt nie wie, gdzie potem bywa�am. A kiedy interes dobrze p�jdzie, nikt si� o to nie spyta. Pieni�dze wszystko kryj�. - Nie wszystko, ale wiele. Ravic poczu� ucisk nad oczami, kt�ry mu utrudnia� mow�. - Chyba dosy� - powiedzia� i wyj�� z kieszeni kilka banknot�w. - Czy w Tours wyjdziesz za m��, Rolando? - Nie od razu. Ale za kilka lat. Mam tam przyjaciela. - Odwiedzasz go czasem? - Rzadko. Ale on czasem pisze. Pod innym adresem, oczywi�cie. Jest �onaty, ale jego �ona ma suchoty, jest w szpitalu. Poci�gnie najwy�ej rok albo dwa lata, tak m�wi� lekarze. Potem b�dzie wolny. Ravic wsta�. - Niech ci B�g b�ogos�awi, Rolando. Masz wiele zdrowego rozs�dku. U�miechn�a si� z ufno�ci�. Wierzy�a w sw�j rozs�dek. Na jej jasnej twarzy nie odbija�o si� zm�czenie. By�a tak �wie�a, jakby dopiero co wsta�a. Wiedzia�a, czego chce. �ycie nie mia�o przed ni� tajemnic. Na dworze by� jasny dzie�. Deszcz usta�. Pisuary na rogach ulic wygl�da�y jak wie�yczki fortec. Portier znik�, noc zosta�a starta z powierzchni, dzie� si� rozpocz��, t�um oblega� wej�cie do kolei podziemnej, jakby to by�y otwory, gdzie jakie� ciemne b�stwo przyjmuje ofiary. * * * Kobieta d�wign�a si� z kanapy. Nie krzykn�a, zerwa�a si� z lekkim, st�umionym j�kiem, wspar�a na �okciach i zamar�a w bezruchu. - Spokojnie, spokojnie - powiedzia� Ravic. - To ja. Cz�owiek, kt�ry pani� tu przyprowadzi� przed paru godzinami. Odetchn�a. Ravic nie widzia� jej wyra�nie, blask �ar�wek stapia� si� z przesi�kaj�cym przez okno dniem; ��tawe, blade, chorowite �wiat�o. - Mo�na chyba zgasi� - powiedzia� i przekr�ci� wy��cznik. Zn�w poczu� w g�owie mi�kki ucisk z przepicia. - Chce pani zje�� �niadanie? - zapyta�. Zapomnia� o kobiecie, a kiedy przekr�ca� klucz w zamku, pomy�la�, �e mo�e posz�a. By�by rad, gdyby mu si� uda�o od niej uwolni�. Wypi� do�� du�o, unios�a si� zas�ona jego �wiadomo�ci, p�k� brz�cz�cy �a�cuch czasu - otoczy�y go wspomnienia i sny, mocne i �mia�e. Chcia� by� sam. - Napije si� pani kawy? - powt�rzy�. - To jedyna mo�liwa rzecz tutaj. Potrz�sn�a g�ow�. Przyjrza� si� jej uwa�niej. - O co chodzi? Czy by� tu kto�? - Nie. - Ale co� pani jest. Pani patrzy na mnie, jakbym by� upiorem. Kobieta poruszy�a wargami. - Ten zapach... - powiedzia�a. - Zapach? - powt�rzy�, nie rozumiej�c. - Ale� w�dki nie czu�, koniaku i wi�ni�wki tak�e nie. A papierosy i pani pali. Czego si� tu ba�? - Nie o to chodzi. - Wi�c o co? - Ten sam... Ten sam zapach... - O Bo�e, pewno eter! - powiedzia� Ravic i nagle zrozumia�. - Czy to eter? Przytakn�a. - Czy pani by�a operowana? - Nie... to jest... Ale Ravic ju� nie s�ucha�. Otworzy� okno. - Za chwil� wywieje. A tymczasem prosz� zapali� papierosa. Wszed� do �azienki i odkr�ci� kurki. Zobaczy� swoj� twarz w lustrze. Ju� raz sta� tu tak samo par� godzin temu. Tymczasem zmar�a ludzka istota. Ale c� to mia�o za znaczenie? Tysi�ce umieraj� w ka�dej chwili. S� statystyki. Nie ma to �adnego znaczenia. Ale dla jednostki, kt�ra umiera, oznacza to wszystko i wi�cej ni� ca�y �wiat, kt�ry si� dalej kr�ci. Usiad� na brzegu wanny i zdj�� buty. To si� przynajmniej nie zmienia, przedmioty i milcz�cy przymus, pospolito��, md�e przyzwyczajenie w z�udnym �wietle przemijania. Rozkwitaj�ce serce w zdroju mi�o�ci. Ale kimkolwiek si� jest, poet�, p�bogiem czy idiot�, spada si� co par� godzin z nieba, �eby odda� mocz. Tego niepodobna unikn��. Ironia natury. Romantyczna t�cza, rozpi�ta nad refleksami gruczo��w i robaczkowym ruchem jelit. Narz�dy ekstazy, szata�sko przystosowane tak�e do wydalania! Ravic rzuci� buty w k�t. Wstr�tne przyzwyczajenie rozbierania si�! Nawet tego niepodobna unikn��. Tylko ten to rozumie, kto mieszka sam. By�a w tym jaka� przekl�ta uleg�o��, rezygnacja. Zdarza�o mu si� sypia� w ubraniu, �eby uciec od tej tyranii, ale to tylko odsuwa�o problem. Uciec nie by�o mo�na. Wzi�� prysznic. Ch�odna woda sp�ywa�a po sk�rze. Odetchn�� g��boko i wytar� si�. Pociecha drobnych rzeczy. Woda, oddech, deszcz wieczorny. I to tak�e zrozumie tylko ten, kto �yje samotnie. Wdzi�czna sk�ra. Swobodniejszy obieg krwi w ciemnych kana�ach. Po�o�y� si� na ��ce. Brzozy. Bia�e ob�oki letnie. Niebo m�odo�ci. Co si� sta�o z przygodami serca? Zabi�y je ciemne przygody �ycia. Wr�ci� do pokoju. Kobieta siedzia�a skulona w rogu kanapy, wysoko podci�gn�wszy ko�dr�. - Czy pani zimno? - zapyta�. Potrz�sn�a g�ow�. - Boi si� pani? Przytakn�a. - Mnie? - Nie. - �wiat�a? - Tak. Zamkn�� okno. - Dzi�kuj� - powiedzia�a. Obrzuci� wzrokiem jej kark. Ramiona. Co�, co oddycha. Fragment cudzego �ycia - ale �ycia. Ciep�o. Cia�o, kt�re nie sztywnieje. Co mo�na da� komu� pr�cz tej odrobiny ciep�a? I czy mo�e by� co� wi�cej? Kobieta poruszy�a si�. Dr�a�a. Patrzy�a na Ravica. Poczu�, jak fala powraca. Wr�ci� g��boki ch��d pozbawiony ci�aru. Napi�cie min�o. Otworzy�y si� dalekie przestrzenie. By�o mu tak, jakby wr�ci� po nocy sp�dzonej na nieznanej planecie. I nagle wszystko sta�o si� proste: ranek, kobieta - o czym tu jeszcze my�le�? - Chod� - powiedzia�. Spojrza�a na niego zdziwiona. - Chod�! - powt�rzy� niecierpliwie. 3 Obudzi� si� z uczuciem, �e kto� mu si� przygl�da. Kobieta ubrana siedzia�a na kanapie. Ale nie patrzy�a na niego. Wygl�da�a oknem. Spodziewa� si�, �e sobie dawno posz�a. Dra�ni�a go jej obecno��. Nie znosi� rano ko�o siebie ludzi. My�la�, czyby jeszcze nie zasn��, ale przeszkadza�o mu, �e ona go �ledzi. Postanowi� pozby� si� jej od razu. Je�li czeka�a na pieni�dze, to by�o proste. Ale i tak b�dzie proste. Usiad� na ��ku. - Dawno pani wsta�a? Kobieta drgn�a i popatrzy�a na niego. - Nie mog�am d�u�ej spa�. Przepraszam, je�li pana zbudzi�am. - Nie obudzi�a mnie pani. Wsta�a. - Chcia�am wyj��, nie wiem, co mnie powstrzyma�o. - Chwileczk�, zaraz b�d� got�w. Dostanie pani �niadanie, s�ynn� kaw� hotelow�. Na to mamy chyba oboje do�� czasu. Podni�s� si� i zadzwoni�. Potem poszed� do �azienki. Spostrzeg�, �e kobieta z niej korzysta�a, ale wszystko by�o uporz�dkowane, nawet r�czniki z�o�one. Myj�c z�by, us�ysza�, �e wesz�a pokoj�wka ze �niadaniem. Pospieszy� si�. - Nie zrobi�o to pani przykro�ci? - spyta�. - Co? - No, �e dziewczyna widzia�a pani�. Nie pomy�la�em o tym. - Bynajmniej. Ona te� nie wygl�da�a na zdziwion�. Kobieta patrzy�a na tac�. �niadanie by�o przygotowane dla dw�ch os�b, cho� Ravic nic o tym nie wspomnia�. - Oczywi�cie, nie. To przecie� Pary�. Prosz�, oto pani kawa. G�owa boli? - Nie. - To dobrze. Ale mnie boli. Za godzin� i to minie. Prosz�, bu�eczki. - Nie mog� je��. - Mo�e pani. Tak pani sobie tylko wyobra�a. Prosz� spr�bowa�. Wzi�a bu�eczk�, potem j� od�o�y�a. - Naprawd� nie mog�. - W takim razie niech pani wypije kaw� i zapali. To b�dzie �o�nierskie �niadanie. - Dobrze. Ravic jad�. - No i co, jeszcze pani nie ma apetytu? - zapyta� po chwili. - Nie. Kobieta zgasi�a papierosa. - My�l�... - powiedzia�a i zamilk�a. - Co pani my�li? - spyta� bez zainteresowania. - My�l�, �e powinnam i��. - Orientuje si� pani, gdzie jeste�my? W pobli�u Avenue Wagram. - Nie wiedzia�am. - A gdzie pani mieszka? - W hotelu �Verdun�. - Zaledwie par� minut drogi. Wska�� pani. I tak musz� pani� przeprowadzi� ko�o portiera. - Tak... ale nie o to chodzi. Znowu zamilk�a. �Pieni�dze� - pomy�la� Ravic. - Ch�tnie pani pomog�, je�eli pani ma k�opoty. - Wyj�� pugilares. - Niech pan to zostawi! Sk�d�e znowu! - powiedzia�a gwa�townie. - Przepraszam - powiedzia� i schowa� pugilares. - Prosz� wybaczy�. - Wsta�a. - Pan by�... chcia�abym panu podzi�kowa�... by�oby to... w nocy... sama nie wiedzia�abym... Ravic przypomnia� sobie, co zasz�o. By�oby �mieszne, gdyby z tego powodu robi�a jakie� historie, ale nie spodziewa� si�, �e mu b�dzie dzi�kowa�a, i to by�o o wiele bardziej nieprzyjemne. - Naprawd� nie wiedzia�abym... - powiedzia�a kobieta. Ci�gle jeszcze sta�a przed nim niezdecydowana. �Czemu� nie idzie?� - pomy�la�. - A teraz pani wie? - spyta�, �eby cokolwiek powiedzie�. - Nie. - Spojrza�a na niego ze szczero�ci�. - Jeszcze nie wiem. Wiem tylko, �e musz� co� przedsi�wzi��. Wiem, �e nie mog� uciec. - To ju� co�. - Wzi�� p�aszcz. - Sprowadz� pani�. - Nie trzeba. Niech mi pan tylko powie... - Zawaha�a si�, szukaj�c w�a�ciwych s��w. - Mo�e pan wie, co trzeba zrobi�, kiedy... - Kiedy co? - spyta� po chwili. - Kiedy kto� umar�. - Kobieta urwa�a i nagle za�ama�a si�. Zacz�a p�aka�. Nie, to nie by�o �kanie, by� to bezg�o�ny p�acz. Ravic poczeka�, a� si� troch� uspokoi. - Czy kto� umar�? Skin�a g�ow�. - Wczoraj wieczorem? Zn�w przytakn�a. - Zabi�a go pani? Patrzy�a na niego ze zdumieniem. - Co? Co pan powiedzia�? - Zrobi�a to pani? Je�li pani mnie pyta, trzeba mi wszystko powiedzie�. - Umar�! - krzykn�a. - Nagle... Zakry�a twarz. - Czy chorowa�? - Tak. - Doktor by�? - Tak, ale on nie chcia� i�� do szpitala. - Czy doktor by� wczoraj? - Nie. Trzy dni temu. Ale on... on zwymy�la� doktora i nie chcia� go wi�cej widzie�. - Czy potem wezwa�a pani innego doktora? - Nie znali�my �adnego. Jeste�my tu zaledwie od trzech tygodni. Tamten... kelner sprowadzi� tamtego, a on nie chcia� go wi�cej widzie�, powiedzia�, �e i bez doktora umie si� leczy�... - Co mu by�o? - Nie wiem. Lekarz powiedzia�, �e zapalenie p�uc, ale on mu nie wierzy�, powiedzia�, �e wszyscy lekarze to oszu�ci, i naprawd� wczoraj czu� si� lepiej. Ale nagle... - Czemu� nie przewioz�a go pani do szpitala? - Nie chcia�. Powiedzia�, �e go zdradz�, je�li go nie b�dzie, on... pan go nie zna�... nic si� nie da�o zrobi�. - Czy jeszcze le�y w hotelu? - Tak. - Czy pani powiedzia�a gospodarzowi, co si� sta�o? - Nie. Nagle, kiedy zamilk� i wszystko by�o takie nieruchome... i jego oczy... nie mog�am wytrzyma� i uciek�am. Ravic pomy�la� o nocy. Przez chwil� odczuwa� zak�opotanie. No, ale sta�o si� i ostatecznie to by�o bez znaczenia zar�wno dla niej, jak i dla niego. Szczeg�lnie dla niej. Tej nocy nic dla niej nie mia�o znaczenia opr�cz tego jednego: �eby jako� przetrwa�. �ycie to co� wi�cej ni� sentymentalne por�wnanie. Lavigne, gdy si� dowiedzia� o �mierci �ony, sp�dzi� noc w domu publicznym. Ocali�y go dziwki, �aden ksi�dz by tego nie dokaza�. Kto zrozumia�, to zrozumia�. Wyt�umaczenia nie by�o. Ale obowi�zki pozostaj�. W�o�y� p�aszcz. - Chod�my. P�jd� z pani�. Czy to by� pani m��? - Nie - powiedzia�a kobieta. Gospodarz hotelu �Verdun� by� grubasem. Nie mia� ani jednego w�oska na g�owie, za to ufarbowane, czarne w�sy i krzaczaste, czarne brwi. Sta� w hallu, za nim kelner, pokoj�wka i kasjerka o p�askim biu�cie. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e wie o wszystkim. Zobaczywszy wchodz�c� kobiet�, zacz�� wymy�la�. Twarz mu poczerwienia�a, macha� w powietrzu t�ustymi, ma�ymi r�kami, pieni� si� ze z�o�ci, oburzenia i, jak Ravic zauwa�y�, z ulg�. Kiedy doszed� do policji, cudzoziemc�w, pos�dze� i wi�zienia, Ravic mu przerwa�. - Czy pan pochodzi z Prowansji? Gospodarz oniemia�. - Nie. A o co chodzi? - zapyta� zdumiony. - O nic - odpowiedzia� Ravic. - Po prostu chcia�em panu przerwa�. Ca�kowicie pozbawione sensu pytanie jest w takich wypadkach najlepsze. Inaczej gada�by pan jeszcze godzin�. - Kto pan jest, panie? Czego pan tu chce? - To pierwsze inteligentne zdanie, jakie pan dotychczas wypowiedzia�. Gospodarz uspokoi� si�. - Kto pan jest? - ponowi� pytanie, ale ju� mniej napastliwie, staraj�c si� niczym nie urazi� cz�owieka, kt�ry m�g� si� okaza� kim� wp�ywowym. - Jestem lekarzem - powiedzia� Ravic. Gospodarz poj��, �e nie ma niebezpiecze�stwa. - Nie trzeba ju� doktora! - wybuchn�� na nowo. - To sprawa dla policji! Spojrza� na Ravica i na kobiet�. Spodziewa� si� strachu, protestu, pr�b. - To dobry pomys�. Czemu jej jeszcze nie ma? Od tylu godzin wie pan o �mierci tego cz�owieka. Gospodarz nie odpowiedzia�. Patrzy� w�ciek�y na Ravica. - Powiem panu, dlaczego. - Ravic post�pi� krok naprz�d. - Poniewa� pan nie �yczy sobie skandalu ze wzgl�du na go�ci. Wielu by si� wynios�o, gdyby si� dowiedzieli o wszystkim. Ale policja musi przyj��, takie jest prawo. Tylko od pana zale�y, aby si� to odby�o po cichu. Ale panu nie o to chodzi�o. Pan si� ba�, �e wszystko spadnie na pana. Niepotrzebnie. Niepokoi� si� pan te� o rachunek. B�dzie zap�acony. A teraz chcia�bym zobaczy� cia�o. Potem pomy�l� o reszcie. Przeszed� ko�o gospodarza. - Kt�ry numer? - spyta� kobiet�. - Czternasty. - Mo�e pani ze mn� nie chodzi�. Sam to za�atwi�. - Nie chc� tu zosta�. - Lepiej, �eby pani go ju� nie ogl�da�a. - Nie, ja tu nie zostan�. - Dobrze. Jak pani chce. * * * By� to frontowy pok�j o niskim suficie. Kilka pokoj�wek, paru pos�ugaczy i kelner�w st�oczy�o si� ko�o drzwi. Ravic odsun�� ich na bok. W pokoju sta�y dwa ��ka, na jednym z nich, tym przy �cianie, le�a�o cia�o m�czyzny. By� ��ty i sztywny, jak woskowa figura o wij�cych si� czarnych w�osach; mia� na sobie czerwon� jedwabn� pid�am�. R�ce by�y z�o�one na piersiach. Ma�a, tania drewniana Madonna, o twarzy, na kt�rej widoczne by�y �lady pomadki do ust, sta�a za nim na stoliku. Ravic podni�s� j�, z ty�u mia�a stempelek �made in Germany�. Przyjrza� si� twarzy zmar�ego: na jego wargach nie by�o �lad�w pomadki, to nie ten typ cz�owieka. Oczy p�otwarte, jedno szerzej; nadawa�o to cia�u wyraz oboj�tno�ci, jakby zastyg�o w wieczystej nudzie. Ravic pochyli� si� nad cia�em. Spojrza� na butelki stoj�ce na stoliku ko�o ��ka i zaj�� si� dok�adnym badaniem. Nie by�o �lad�w gwa�tu. Podni�s� g�ow�. - Czy pani zna nazwisko doktora, kt�ry tu przychodzi�? - zapyta� kobiet�. - Nie. Spojrza� na ni�. By�a bardzo blada. - Przede wszystkim niech pani usi�dzie. O tam, na tamtym krze�le w rogu. I niech pani tam zostanie. Czy jest tu kelner, kt�ry wzywa� lekarza? Jego oczy przemkn�y po twarzach ludzi stoj�cych w progu. Mo�na by�o wyczyta� na ka�dej z nich to samo: przestrach i chciwo��. - Franciszek by� na tym pi�trze - powiedzia�a sprz�taczka, dzier��ca miot�� jak w��czni�. - Gdzie jest Franciszek? Jeden z kelner�w torowa� sobie drog� w t�umie. - Jak si� nazywa� lekarz, kt�ry tu przychodzi�? - Bonnet, Karol Bonnet. - Zna pan jego telefon? Kelner wyci�gn�� kartk� z kieszeni. - Passy 2743. - Dobrze. - Ravic zobaczy� twarz gospodarza wynurzaj�c� si� z t�umu. - Najpierw zamkniemy drzwi. A mo�e pan jeszcze zaprosi przechodni�w z ulicy? - Nie, wynosi� si�, precz! Stoj� i kradn� czas, za kt�ry im p�ac�! Gospodarz wyrzuci� personel z pokoju i zamkn�� drzwi. Ravic zdj�� s�uchawk� z wide�ek. Po��czy� si� z Veberem i rozmawia� z nim chwil�. Potem nakr�ci� numer w Passy. Bonnet by� w gabinecie. Potwierdzi� s�owa kobiety. - Ten cz�owiek umar� - powiedzia� Ravic. - Czy m�g�by pan tu przyj��, �eby wystawi� �wiadectwo zgonu? - Wyrzuci� mnie w najniegrzeczniejszy spos�b za drzwi. - Teraz tego nie zrobi. - Nie zap�aci� mi honorarium, za to nazwa� mnie starym, chciwym fuszerem. - Czy zechce pan przyj�� odebra� nale�no��? - M�g�bym kogo� przys�a�. - Lepiej niech pan sam przyjdzie. Inaczej nie otrzyma pan pieni�dzy. - Dobrze - powiedzia� Bonnet po namy�le. - Ale nic nie podpisz� bez pieni�dzy. Nale�y mi si� trzysta frank�w. - Doskonale, trzysta. Dostanie je pan. Ravic powiesi� s�uchawk�. - Przykro mi, �e pani musia�a tego wys�ucha� - powiedzia� do kobiety. - Ale nie by�o rady. Ten cz�owiek jest nam potrzebny. Kobieta ju� trzyma�a w r�ku pieni�dze. - To nie ma znaczenia - odrzek�a. - Takie sprawy to nie nowina dla mnie. Oto pieni�dze. - Niech pani z tym zaczeka. On zaraz si� zjawi. Wtedy mu pani zap�aci. - Czy pan sam nie mo�e wystawi� �wiadectwa zgonu? - Nie - powiedzia� Ravic. - Na to trzeba lekarza Francuza. I najlepiej tego, kt�ry go leczy�. * * * Gdy drzwi zamkn�y si� za doktorem Bonnetem, w pokoju zrobi�o si� naraz cicho. O wiele ciszej, ni� powinno si� by�o zrobi� po wyj�ciu jednego cz�owieka. Zdawa�o si�, �e ha�as samochod�w z ulicy odbija si� o �cian� ci�kiego powietrza i przedostaje si� przez ni� z trudem. Po zam�cie ostatnich paru godzin zaczyna�o si� odczuwa� obecno�� zmar�ego. Jego g��bokie milczenie wype�ni�o tani pok�j, i cho�by nie mia� na sobie wspania�ej czerwonej pid�amy, panowa�by, jakby panowa� i martwy klaun, poniewa� si� nie rusza�. To, co �yje, jest obdarzone ruchem, ruch przydaje si�y, wdzi�ku lub �mieszno�ci; jak�e to por�wna� z osobliwym majestatem cia�a, kt�re nie b�dzie si� ju� porusza�o, tylko ulegnie rozk�adowi. Majestat jest atrybutem doskona�o�ci, a cz�owiek osi�ga doskona�o�� jedynie przez �mier�, i to na kr�tk� chwil�. - Pani nie by�a jego �on�? - spyta� Ravic. - Nie. Czemu? - Prawo. Spadek. Policja b�dzie chcia�a spisa�, co nale�a�o do pani, a co do niego. Pani zatrzyma swoje rzeczy. To, co do niego nale�a�o, zabierze policja. Dla rodziny, je�liby si� zg�osi�a. Mia� krewnych? - Nie we Francji. - Pani z nim �y�a, czy tak? Nie odpowiedzia�a. - D�ugo? - Dwa lata. Ravic rozejrza� si�. - Mia�a pani walizki? - Oczywi�cie, sta�y tu przy �cianie... jeszcze ostatniej nocy. - Rozumiem, gospodarz. - Ravic otworzy� drzwi. Sprz�taczka z miot�� cofn�a si� gwa�townie. - Matko - powiedzia� - na sw�j wiek jest pani stanowczo zbyt ciekawa. Prosz� wezwa� gospodarza. Sprz�taczka zamierza�a protestowa�. - S�usznie - przerwa� jej. - W pani wieku nie ma si� ju� nic pr�cz cudzych spraw. Mimo to niech pani wezwie gospodarza. Stara kobieta oddali�a si�, mrucz�c pod nosem i pchaj�c przed sob� miot��. - Przykro mi - powiedzia� Ravic - ale nie ma rady. Mo�e si� to pani wyda� brutalne, ale lepiej z tym od razu sko�czy�. Tak b�dzie pro�ciej, cho� mo�e pani na razie nie rozumie. - Owszem - powiedzia�a kobieta. Ravic spojrza� na ni�. - Rozumie pani? - Tak. Gospodarz wszed�, trzymaj�c w r�ku kartk�. Nie zapuka�. - Gdzie s� walizki? - spyta� Ravic. - Wpierw rachunek. Prosz�. Wpierw pan zap�aci rachunek. - Najpierw walizki. Nikt tu si� na razie nie wymawia� od p�acenia. Pok�j jest jeszcze zaj�ty. Na drugi raz niech pan puka, za