Dzuma rusza do ataku - Marian Leon Bielicki
Szczegóły |
Tytuł |
Dzuma rusza do ataku - Marian Leon Bielicki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dzuma rusza do ataku - Marian Leon Bielicki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dzuma rusza do ataku - Marian Leon Bielicki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dzuma rusza do ataku - Marian Leon Bielicki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Dżuma II
waldi0055 Strona 1
Strona 2
Dżuma II
waldi0055 Strona 2
Strona 3
Dżuma II
Dżuma rusza do ataku
TOM DRUGI
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
waldi0055 Strona 3
Strona 4
Dżuma II
Obwolutę i okładkę projektował
STEFAN RZEPECKI
Redaktor
JADWIGA LASKOWSKA
Red. techn.
JERZY JAWORSKI
Korektorzy JANINA PAPROCKA i MARTA KO-
CHANOWICZ
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1955. Wydanie I
Nakład 10 000 egz. obj. 20,15 ark. wy d. 27.5
ark. druk. Papier dru. sat. V kl. 60 g. Format 82 x
104/32 Oddano do składu 13.XI.54 r. Podpis, do
druku 8.III.55 r. Druk ukończono 20.III.55 r. Nr
zam. 7566 z dn. 13.XI.54 r. Wojskowe Zakłady Gra-
ficzne w Warszawie B-6-54327 Cena zł. 17.60
waldi0055 Strona 4
Strona 5
Dżuma II
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZYGOTOWANIE
ROZDZIAŁ I
1
Lekki, ciepły wiatr targał muślinowymi firan-
kami.
Przez szeroko otwarte okno napływał do poko-
ju łagodny zapach jesiennych kwiatów. Po pierw-
szych dniach październikowych, deszczowych i
chłodnych, znów się ociepliło. Słońce zaglądało do
pustych wnęk między długimi liśćmi niskich krza-
ków, z których troskliwe ręce ogrodnika wycięły
już chropawe, kuliste ananasy. Przeglądało się w
kamiennych akwariach, załamując swe promie-
nie na czerwonozłotych grzbietach leniwie poru-
szających płetwami ryb, nadawało miękki połysk
soczystej zieleni trawników. Karłowate, pokręcone
pnie skrępowanych przez człowieka drzewek dźwi-
gały płaskie jak parasole korony drobnych liści
przetykanych puszystymi, jaskrawoczerwonymi
kwiatami.
Pułkownik Crosby stał w oknie od kilku minut,
ale nie dlatego, że wzrok jego przyciągało piękno
ogrodu — po prostu nie chciało mu się siadać za
biurkiem, wejść w kołowrót codziennej pracy, w
czytanie nudnych piśmideł krzyczących czerwie-
waldi0055 Strona 5
Strona 6
Dżuma II
nią pieczątek „poufne‖, „tajne", „ściśle tajne".
Dzień po dniu to samo, do znudzeni w kółko. Dy-
rektywy, zlecenia, rozkazy, tabele... I żeby choć
jakiś efekt był z tego. Wciąż drepczą w tej przeklę-
tej Korei w jednym miejscu, wciąż nie mogą prze-
rwać frontu, A zdawałoby się, że to takie proste i
łatwe.
Crosby był już niemal pewien, że wyjdzie na-
reszcie z tego przeklętego gabinetu, z sennej, po-
grążonej w zieleni ogrodu willi, że świat na wieść o
ich potędze zadrży w posadach. I nic... Zamiast
wielkiego triumfu — budząca mdłości, papierkowa
robota.
Odwrócił się od okna. Na szerokim, masywnym
biurku połyskiwał malowany w czerwono-złote or-
namenty komplet przyborów do pisania z laki.
Lampa z kości słoniowej dźwigała barwny klosz z
bambusowych włókien. Pożółkły ze starości nóż do
rozcinania papierów szczerzył paszczę smoka.
Czarne pudła telefonów połyskiwały niklowymi
prześwitami tarcz. Tak, w tym gabinecie wszystko
nastrajało człowieka melancholijnie i sennie.
Niechętnie usiadł w fotelu. Denerwowała go nie
tylko cisza, ale i porządek panujący w gabinecie.
Jego kipiąca energią natura wymagała czegoś
wręcz przeciwnego. Buntował się przeciw porząd-
kowi. Pod koniec dnia, gdy opuszczał gabinet, po-
zostawiał po sobie pobojowisko — podarte papiery,
niedopałki, poprzestawiane meble. Ale gdy tu wra-
cał z rana, znów znajdował wszystko w najlepszym
ładzie — poukładane, poustawiane, wysprzątane.
„Ten adiutant to chyba jakaś ryba nie żołnierz
— pomyślał ze złością. — Trzeba by go posłać na
front — jak powącha prochu, to mu się odechce
waldi0055 Strona 6
Strona 7
Dżuma II
pilnowania ściereczek i szczotek. Nieznośny, prze-
klęty smarkacz. Na front, na front. Ech, nie! Po co
ta cała komedia, skoro i tak nigdzie go nie wyślę.
Chłopak jest miły, szybki, ma doskonałą pamięć, a
zresztą... jego ojciec jest teraz jednym z wicepre-
zesów rady nadzorczej firmy „Crosby, Smuthers,
Parker and Crosby“. Poza tym przydaje się w tej
nudzie i jednostajności człowiek, na którego moż-
na się od czasu do czasu powściekać. To orzeźwia
jak zimny prysznic po przepitej nocy.―
Crosby zabębnił palcami po biurku. Od kilku
tygodni ani słowa z Nowego Jorku. Ani słowa o ich
planach, i przecież przed pół rokiem wyglądało na
to, że niedługo przystąpią do realizacji. Prace
wstępne zakończone, magazyny dysponują dosta-
teczną ilością materiału.
Pół roku temu... Wspomnienie o tamtych
dniach zelektryzowało pułkownika. Wtedy nie gnu-
śniał w tej willi, nie wysłuchiwał nudnych rapor-
tów, nie przeglądał głupich i nikomu niepotrzeb-
nych papierków.
Pół roku temu... Pamiętał, jakby to się działo
wczoraj. Zgrabna sylwetka statku na redzie i dwa
kutry pościgowe zataczające regularne kręgi wokół
niego. Crosby przyjechał wówczas z Wonsanu mo-
torówką i wkrótce po jego wejściu na pokład za-
dudniły motory, statek odpłynął. W kajucie kapi-
tana pil kawę i likier z Samsem, słuchał jego opinii
o przebiegu doświadczeń. Potem razem chodzili od
kabiny do kabiny. Bezszelestnie przesuwały się
spowite w biel postacie lekarzy i pielęgniarek, ale
nie oni interesowali Crosby'ego. Dla niego waż-
ne były rezultaty prób dokonywanych w głębi stat-
ku, tam gdzie na białych łóżkach (czysto tu było
waldi0055 Strona 7
Strona 8
Dżuma II
jak w szpitalu, w którym dzień leczenia kosztował
dwadzieścia dolarów) leżały zżerane przez śmierć
ludzkie cienie. Crosby uważnie słuchał raportów
naczelnego lekarza, który zapoznawał go z historią
choroby. Zastrzyki, ukąszenia, wdychanie...
Teraz w ciszy gabinetu, wspominając owe dni,
westchnął w zamyśleniu. W ciągu ostatnich sześciu
miesięcy ów tydzień spędzony na pokładzie statku
1091 był jedyną jasną plamą na szarym tle po-
wszedniości. Ile nadziei związał wówczas z tą in-
spekcją! Ile sobie po niej obiecywał. I znów prze-
szkodzili ci przeklęci ,,czerwoni―. Rozwrzeszczeli
się, rozkrzyczeli na cały świat:
Zbrodnia! Zbrodnia! — statek śmierci! Co z te-
go, że Sams dostał order, że on, Crosby, też dostał
order, skoro nad wielkimi planami zapadła znów
kurtyna milczenia i konspiracji. Statek 1091 wy-
cofano z wód koreańskich i japońskich, a on,
Crosby, wrócił do czterech ścian tego przeklętego
gabinetu.
Zapalił papierosa. Dym zawirował w smudze
słońca, szare cienie przepłynęły ku oknu. Crosby
rozparł się w fotelu, wyciągnął nogi pod biurkiem.
Przez otwarte okno wpadły do pokoju dźwięki ryt-
micznej melodii. Crosby zatupał do taktu. Melodia
przypomniała mu, że na dzisiejszy wieczór umówił
się z przyjaciółmi, że zabawa zapowiada się wesoło.
Pod wpływem tej myśli prysł ponury nastrój. Roze-
śmiał się. Co za mucha go dziś ugryzła? Jego pla-
ny, a właściwie plany firmy, są przecież zbyt dale-
kosiężne, zbyt wszechogarniające i poważne, aby
można je było realizować na gorąco, bez odpo-
wiednich przygotowań, zabezpieczeń. Zresztą — co
się odwlecze, to nie uciecze. Prace posunęły się
waldi0055 Strona 8
Strona 9
Dżuma II
tak dalece, że praktyczne zastosowanie tej broni,
którą dała Ameryce ich firma, musi nastąpić w
najbliższej przyszłości. Tego był pewien — osta-
tecznie to on, a nie kto inny kontrolował całą dzia-
łalność ośrodków laboratoryjnych, jemu podlegała
baza w Tachikawie. A że w Waszyngtonie siedzą
głupcy obawiający się własnego cienia — to sprawa
mniejszej wagi. Zrobią to, co się im każe!
Cicho zabrzęczał telefon. Crosby — teraz już
energiczny, jakby poranna melancholia była po
prostu zapomnianym snem, hałaśliwie przywitał
się z adiutantem i uprzejmie zaprosił go do gabine-
tu. Adiutant stanął w drzwiach niemal w tej samej
chwili, w której pułkownik odłożył słuchawkę. Na
młodzieńczej, znamionującej energię twarzy ma-
lował się wyraz skupienia. Trzasnął obcasami.
Crosby pomyślał: „Jeden z nielicznych tu w szta-
bie, którzy traktują dyscyplinę z powagą―. Uśmie-
chnął się do młodego oficera.
— Hallo, Mikey, co tam nowego?
Adiutant zbliżył się do biurka, W rękach trzy-
mał pękatą księgę korespondencji, spod pachy wy-
zierał pakiet W grubej, szarej kopercie.
- Przyniosłem korespondencję, panie pułkow-
niku.
— Widzę — zaśmiał się Crosby. Chciał być jak
najmilszy dla tego sympatycznego chłopca, które-
go codziennie rano klął w myślach, a po południu
zamęczał dziesiątkami nikomu niepotrzebnych po-
leceń. — A poza tym?
— Przed godziną telefonował major Wood. Dziś
o piątej narada u naczelnego dowódcy. Nie meldo-
wałem tego od razu, bo jest dopiero dziesiąta, a
pan pułkownik nie lubi, by go wcześniej niepokoić.
waldi0055 Strona 9
Strona 10
Dżuma II
— Dziękuję ci, Mikey, za troskliwość. — Crosby
zamyślił się. — O piątej, powiadasz. — Na twarzy
jego odmalował się wyraz zniechęcenia. — Prze-
kleństwo! — mruknął. — Znów cały wieczór zepsu-
ty.
Adiutant położył księgę korespondencji na
biurku. Potem podał pułkownikowi pakiet w szarej
kopercie. Crosby rzucił okiem na czerwone placki
laku. Pokrywały one gęstą siatką cały grzbiet ko-
perty. Jedno spojrzenie wystarczyło. Crosby skinął
głową bez słowa. Adiutant trzasnął obcasami i
szybkim krokiem ruszył do drzwi. Głos pułkownika
zatrzymał go na progu.
— Dopóki nie zatelefonuję, nikogo do mnie
nie wpuszczać, Mikey, telefonów nie łączyć. Ro-
zumiesz?
— Tak jest!
Drzwi za adiutantem skrzypnęły. Crosby
sprawdził, czy są dokładnie zamknięte. Potem
wziął do ręki szary pakiet. Chwilę ważył go w dło-
ni. Tajemnica zawarta w kopercie podniecała jego
wyobraźnię. Dreszczyk emocji przyśpieszał bicie
serca. Ileż to czasu czekał na taką kopertę?
Pod naciskiem pożółkłego ze starości noża,
który kiedyś był groźnym kłem wędrującego przez
sjamskie dżungle słonia-samotnika, pękła pierwsza
pieczątka. Odpryski laku rozsypały się czerwonymi
kruszynkami po biurku. Kilka z nich przylepiło się
do palców. Wyglądały jak kropelki krwi. Crosby
podważył drugą pieczątkę — ta odskoczyła w cało-
ści. Potem trzecia, czwarta... Lak chrzęścił, osy-
pywał się. Crosby strzepnął czerwone drobiny z
palców. Z koperty wyciągnął drugą — żółtą, pie-
czętowaną ciemnobrązowym lakiem. Znów się-
waldi0055 Strona 10
Strona 11
Dżuma II
gnął po nóż. Otwierając kopertę przymrużył z lek-
ka oczy, usta ułożyły mu się w drapieżny; grymas.
Z żółtej koperty wypadła biała, dobrze znana
koperta firmowa z czarnym nadrukiem: „Crosby,
Smuthers, Parker and Crosby — New York 29 —
Box 07071“. Wewnątrz na ćwiartce firmowego
blankietu kilkanaście wierszy maszynopisu. Cro-
sby oparł się wygodnie i przeczytał :
„Drogi Robercie!
Rezultaty zarówno w podległych bezpośrednio
tobie jak i pozostałych ośrodkach ocenione zosta-
ły pozytywnie. Sytuacja dojrzała do przeprowa-
dzenia praktycznych doświadczeń na terytorium
wojennym. Postanowiono zastosować wszelkie ty-
py wyprodukowanych już bomb. Chciałbym, abyś
specjal-nie zainteresował się typem „VT“, na któ-
rym nam szczególnie zależy. Nie znaczy to, że na-
leży lekceważyć pozostałe typy lub rozpylanie.
Dzięki twoim sukcesom w Tachikawie powierzono
ci całą akcję koordynacyjną. Pamiętaj o ostrożno-
ści. Obowiązuje w korespondencji kryptonim —
,,suprop“. Innych określeń nie wolno używać.
Zresztą szczegóły znajdziesz to załączonej kopii
dyrektywy połączonej grupy szefów sztabów US,
którą przesyła ci Smuthers. Zarówno list jak i
kopię po zapoznaniu się z treścią zniszcz. Nikt
nie powinien wiedzieć, żeś to otrzymał. Pozdra-
wiam cię i życzę sukcesów.
Twój George William“
Pułkownik przeczytał list dwukrotnie, dopiero
potem sięgnął po papierosa i długo łykał kłęby gry-
zącego dymu. Wszystkiego mógł się spodziewać,
waldi0055 Strona 11
Strona 12
Dżuma II
ale... A więc już niedługo, może za parę dni. Zaci-
snął pięści, aby opanować wzburzenie. Dzisiejsza
narada, o której zawiadomił Wood, na pewno po-
święcona jest tej sprawie. Dobrze się stało, że Geo-
rge i Smuthers przesłali mu dyrektywę i że pakiet
przyszedł na czas. Generał na naradzie zaskoczy
wszystkich obecnych rewelacyjną decyzją, która
może w ciągu kilku tygodni odmienić bieg działań
wojennych. Tylko on, Crosby, chyba jedyny pułko-
wnik wśród tych nadętych generałów, którzy będą
na naradzie, przyjmie rewelację pobłażliwym
uśmiechem. I on będzie odtąd wydawał rozkazy, on
będzie kierował losem wojny.
Z bocznej szuflady wyciągnął niewielkie, czar-
ne pudło owinięte sznurem elektrycznym. Otwo-
rzył pokrywę i wrzucił do pudła list George‘a i obie
koperty, z których uprzednio zeskrobał cały lak.
Włączył prąd. Po kilku minutach wyciągnął wtycz-
kę z kontaktu i wysypał do kosza popiół. Dopiero
wtedy rozpieczętował ostatnią kopertę zawierającą
kopię dyrektywy przysłaną przez Smuthersa. Czy-
tał uważnie, słowo za słowem, starając się zapa-
miętać je jak najdokładniej. Raz po raz podkreślał
grubym, zielonym ołówkiem poszczególne zdania.
Przeczytawszy cały fragment wracał do nich. Dra-
pieżny uśmiech zastygł wokół warg poruszających
się w bezgłośnym szepcie. Pułkownik Crosby stu-
diował dyrektywę, na którą czekał tak długo.
2
W gabinecie naczelnego dowódcy puszyste dy-
wany tłumiły odgłos kroków. Na ścianach wisiały
długie, prostokątne obrazy, sięgające niemal od su-
waldi0055 Strona 12
Strona 13
Dżuma II
fitu do podłogi. Spoglądały z nich tęsknym wzro-
kiem bociany o wyblakłych ze starości, czerwo-
nych dziobach, czaple przechylały kokieteryjnie
smukłe szyje, dumne pawie zastygły z rozpostar-
tymi ogonami. Małe ptaszki zawisły wśród białych
kwiatów wiśni, ku którym wyciągała dłonie figlarna
Japoneczka we wzorzystym kimonie. Cienkie, nie-
mal przezroczyste, porcelanowe dzbanki i talerze
wypełniały oszkloną szafę.
W miękkich, wygodnych fotelach obitych wzo-
rzystą, jasnożółtą tkaniną siedziało kilku męż-
czyzn w wojskowych mundurach. Na okrągłym sto-
liku zdobnym w stare intarsje, między smukłymi
butelkami, kryjącymi czerwień i brąz likieru, dymił
porcelanowy dzbanek. Aromat kawy drażnił powo-
nienie, kusił i raz po raz czyjaś ręka chwytała kru-
che ramię dzbanka, aby napełnić smolistym pły-
nem malowane filiżanki.
Naczelny dowódca siedział wygodnie rozparty.
Ramiona jego tonęły w głębokim fotelu. Z tyłu wi-
dać było tylko czerwony, twardy, gładko wygolony
kark. W ręce zwieszonej za poręcz fotela dymiło
grube cygaro.
Crosby przesunął nieco swój fotel, aby widzieć
twarz generała. Błąkał się na niej ironiczny
uśmiech. Wysokie czoło przecinały zmarszczki,
trzy długie, głębokie — poziome i jedna krótka
biegnąca od nasady wydatnego nosa pionowo. Ge-
nerał z roztargnieniem przysłuchiwał się rozmo-
wom obecnych, którzy, po omówieniu sytuacji
na froncie przez dowódcę 8 armii, korzystali z
przerwy w obradach.
Naczelny dowódca zaciągnął się dymem, jed-
nym łykiem opróżnił filiżankę i zwrócił się do sie-
waldi0055 Strona 13
Strona 14
Dżuma II
dzącego obok generała Weylanda, dowódcy amery-
kańskiego lotnictwa wojskowego na Dalekim
Wschodzie:
— Jaka jest pańska opinia o nastrojach wśród
lotników, generale? — Głos naczelnego był przy-
tłumiony i z lekka zachrypnięty.
— Och, nastroje są jak najlepsze...
Crosby wpatrywał się w każde drgnienie jego
twarzy. Pierwsza połowa obrad nudziła go. Omawia-
jąc sytuację dowódca powtarzał to, co wiedzieli
wszyscy z codziennych biuletynów sztabowych.
Niektórzy nawet dokładniej znali te sprawy. Ale te-
raz Crosby siedział w swoim fotelu, naprężony jak
kot gotowy do skoku. Czekał niecierpliwie, aż na-
czelny zacznie referować nową, rewelacyjną dyrek-
tywę. Teraz za chwilę musi to nastąpić...
— Jest pan tego pewien, generale? — spytał
zamyślony naczelny.
— Absolutnie. — Weyland spojrzał zdziwiony.
— Zarówno zawodowi lotnicy, stanowiący personel
naszych baz, jak i uzupełnienie, które otrzymuje-
my ze Stanów, to ludzie wypróbowani. Pan prze-
cież wie, generale, że ostatnio selekcja przy wysy-
łaniu na front koreański jest szczególnie ostra.
Zwłaszcza jeśli chodzi o lotników.
— Tak, tak, wiem — mruknął naczelny. — Na
Okinawie mamy 19 brygadę bombowców.
Weyland spojrzał na pozostałych uczestników
narady. Na ich twarzach malował się wyraz zdzi-
wienia i zainteresowania. Naczelny dowódca, zaw-
sze oschły, lubujący się w krótkich sformułowa-
niach, był dziwnie zamyślony tym razem. Coś się
za tym musiało kryć.
waldi0055 Strona 14
Strona 15
Dżuma II
Crosby dostrzegł niepewne miny generałów.
Zaśmiał się w duchu. To, co dla nich było tajemni-
cą, on znał niemal na pamięć. Nie dość na tym, był
współautorem tego, co zapoczątkuje dzisiejsza na-
rada, był jednym z motorów rozkazu, który dziś w
tym gabinecie padnie z ust dowódcy. A oni wszy-
scy będą wykonawcami gigantycznego planu, który
jeszcze parę lat temu wzbudzał sceptyczne uśmie-
chy.
Naczelny sięgnął po kawę, ale Weyland wy-
przedził go, ujął dzbanek i napełnił filiżankę. Aro-
matyczny zapach rozszedł się nad stołem. Naczel-
ny skinął głową i wyprostował się w fotelu. Tęgi
kark jakby wrósł w szerokie ramiona.
— Panowie! — głos jego zabrzmiał uroczyście.
— Chcę wam zakomunikować radosną i być może
dość nieoczekiwaną nowinę...
Generałowie jakby tknięci prądem elektrycz-
nym wysunęli ku niemu szyje. Van Fleet otworzył
usta i chwycił palcami podbródek. Weyland oparł
dłonie o kolana i zawisł spojrzeniem na wargach
naczelnego. Pozostali uczestnicy narady zastygli w
takich pozycjach, w jakich zaskoczyły ich słowa
dowódcy. Jedynie Crosby, którego obecności nikt
zdawał się nie dostrzegać, palił spokojnie papiero-
sa.
Pauza trwała dość długo. Naczelny z ironicz-
nym uśmiechem przyglądał się twarzom podko-
mendnych, jakby chciał na zawsze zapamiętać ich
wyraz.
— Atom... — wyjąkał Van Fleet.
Na to słowo wszyscy drgnęli. Ale naczelny po-
kiwał przecząco głową.
waldi0055 Strona 15
Strona 16
Dżuma II
— Wiem, generale, że pan nie od dziś jest
wielbicielem tego rodzaju broni. Zresztą — teatral-
nym gestem rozłożył ręce — przyznajmy, któż z
nas, może w skrytości ducha, nie jest nim. Ale nie
o atom tym razem chodzi. Bomba atomowa została
już praktycznie wypróbowana. Jesteśmy świadomi
zasięgu jej działania, ale — wzruszył ramionami —
działa ona zbyt głośno. Mamy natomiast inne ro-
dzaje broni, praktycznie jeszcze nie wypróbowane i
działające bez tego rozgłosu, jaki towarzyszy bom-
bie atomowej. Musimy je wypróbować, a właśnic
Korea dostarcza nam tej możliwości. Mam na my-
śli broń bakteriologiczną — zakończył twardo.
Efekt tych słów był piorunujący.
Niewątpliwie każdy z obecnych był na ogół do-
brze poinformowany o rezultatach badań, których
celem było stworzenie broni bakteriologicznej, li-
czono się także z możliwościami wyzyskania jej w
akcji. Niemniej jednak oświadczenie naczelnego
dowódcy było nieoczekiwane. Rzucali pytania jed-
no po drugim, nieskoordynowane, chaotyczne.
Zresztą naczelny odpowiadał skąpo — czekał, aż
minie pierwsze podniecenie. Tylko on i Crosby za-
chowywali się spokojnie.
Gdy wreszcie każdy jako tako się wyładował,
zaczęły padać pytania bardziej konkretne — kiedy
bomby bakteriologiczne zostaną wprowadzone do
akcji bojowej, jakie są plany ich wstępnego zasto-
sowania, jakie siły będą realizowały plan...
Dowódca wstał. Zbliżył się do wielkiej mapy
Korei przekreślonej czerwoną nicią frontu, upstrzo
nej malutkimi, barwnymi chorągiewkami, brunat-
nymi falami łańcuchów górskich, błękitnymi
wstążkami rzek i czarnymi kółkami miast. Spoj-
waldi0055 Strona 16
Strona 17
Dżuma II
rzenia zebranych skoncentrowały się na barwnej
plamce na błękitnym tle Morza Japońskiego, ozdo-
bionej chorągiewką. Naczelny obejrzał się na swo-
ich słuchaczy:
— Nie muszę chyba przypominać panom, że
wszystko, co omawiamy w tej chwili, podlega jedy-
nie rejestracji pamięciowej, żadnych notatek.
Wojskowi pokiwali głowami. Naczelny stojąc
bokiem do mapy — jego ciężki, kamienny profil
odbijał od jej pstrego tła — na chwilę cofnął pa-
łeczkę, jakby zastanawiając się, od czego tu za-
cząć.
— Otrzymałem dyrektywę połączonej grupy
szefów sztabów US omawiającą w ogólnych zary-
sach program operacji bakteriologicznych w Korei.
Zacznę od zagadnień taktycznych. Z różnych wzglę
dów pierwsze operacje powierzymy jednostkom 19
brygady bombowców stacjonujących tu — spojrze-
nie jego zatrzymało się na chwilę na mapie, jakby
sprawdzając, czy pałeczka dotyka właściwego
punktu — na wyspie Okinawa. Bombowce „B-29―
będą startowały stąd, zaopatrzone w normalne
bomby plus ładunek bakteriologiczny, który bę-
dziemy określali zaszyfrowaną nazwą „suprop―. W
pierwszej fazie akcji „suprop― nie będzie bombar-
dowania jakiegoś specjalnie ograniczonego teryto-
rium, cele będą rozrzucone — pałeczka zatoczyła
krąg ogarniający całą północną część Półwyspu Ko-
reańskiego — i bombardowanie nazwiemy „chao-
tycznymi". W drugiej fazie przejdziemy do koncen-
trycznego ataku bakteriologicznego, przy czym
udział wezmą jednostki stacjonujące bezpośrednio
w Korei, wchodzące w skład 5 formacji genera-
ła Everesta. Nie bierze on udziału w naszej nara-
waldi0055 Strona 17
Strona 18
Dżuma II
dzie, ale po ustaleniu konkretnych wytycznych
generał Weyland poinformuje go o zadaniach —
wyjaśnił naczelny. — Bliższych szczegółów na ra-
zie omawiać nie mam zamiaru. Dziś chciałem tyl-
ko z grubsza zapoznać panów z treścią dyrektywy,
szczegóły omówimy jutro. Zbierzemy się w tym
samym gronie, przy czym chętnie wysłucham opi
nii panów co do ostatecznego opracowania opera-
cji. Czasu na przemyślenie wystarczy...
Naczelny zawiesił pałeczkę obok mapy i wrócił
na swój fotel. Sięgnął po cygaro. Zatrzymał roztar-
gnione spojrzenie na twarzy pułkownika Crosby. W
oczach jego mignął jakiś błysk — jakby sobie coś
przypomniał.
— Chciałem jeszcze w kilku słowach przedsta-
wić cele operacji bakteriologicznych. Spada na nas
zadanie trudne i odpowiedzialne. Musimy zbadać w
warunkach bojowych poszczególne elementy i. ro-
dzaje broni bakteriologicznej. Na tej podstawie do-
piero będziemy mogli mówić o włączeniu tej broni
do akcji regularnych. Pozytywne wyniki doświad-
czalno-laboratoryjne winny znaleźć potwierdzenie
w akcji bojowej, nieprawdaż? Musimy ustalić, jakie
samoloty są najbardziej przydatne do ak-
cji „suprop―, jak rozszerzają się choroby w miej-
scach zrzutów, jaki wpływ ma zakażenie terenów
tyłowych na przebieg walk i ducha komunistów.
Musimy wybadać skuteczność broni bakteriolo-
gicznej w różnych warunkach klimatycznych, me-
teorologicznych i geograficznych, w gęstych i
rzadkich skupiskach ludzi. Bakteriologiczne bom-
bardowanie Korei — uśmiechnął się porozumie-
wawczo — nie jest przecież celem samym w so-
bie. Dysponując takim, poligonem musimy wyzy-
waldi0055 Strona 18
Strona 19
Dżuma II
skać wszelkie wygody, jakich nam dostarcza Ko-
rea. Akcja „suprop― to nie demonstracja siły, jak
to było w Hiroszimie i Nagasaki. To akcja doświad-
czalna, która się winna przekształcić w regularną
akcję bojową.
Naczelny wstał, przeszedł się po pokoju. Gene-
rałowie również wstali. Narada była widocznie
skończona.
— Sądzę, że na tym zakończymy — odezwał się
naczelny. — Poproszę o przemyślenie tej sprawy i
przedstawienie sugestii jutro o — spojrzał na zega-
rek — powiedzmy o jedenastej rano. Przypominam:
żadnych notatek, sprawa jest bardziej niż ściśle
tajna. Nikt prócz obecnych tu nie wie i nie powi-
nien, bez mojej decyzji, wiedzieć o akcji „suprop―.
Aha, zgodnie z dyrektywą kierownictwo całą akcją,
koordynację działań i ich organizację obejmuje
pułkownik Robert Crosby.
Pułkownik lekko skłonił głowę. Dostrzegł cień
zdziwienia w oczach kilku generałów. Jedynie
Weyland uśmiechnął się doń porozumiewawczo,
jakby chcąc powiedzieć: rozumiem i pochwalam.
Van Fleet uścisnął dłoń pułkownika, klepnął go po
ramieniu i mruknął:
— Jak się masz, stary chłopie? Udało ci się.
Crosby skrzywił usta w uśmiechu.
Naczelny żegnał się z wychodzącymi. Jakby ce-
lowo czekał, aż pożegnani znikną za ciężkimi kota-
rami, i nie podawał ręki Weylandowi i Crosby‘emu.
Weyland widząc, że wszyscy już wyszli, chciał się
również pożegnać, ale naczelny dowódca wskazał
mu fotel, potem tym samym gestem zaprosił
Crosby'ego.
— A teraz, przyjaciele, omówimy szczegóły.
waldi0055 Strona 19
Strona 20
Dżuma II
Usiedli we trójkę przy okrągłym stoliku. Na-
czelny nacisnął guzik dzwonka. Oficerowi, który
zjawił się w drzwiach, kazał przynieść świeżą kawę
i filiżanki. Podszedł do biurka. Z bocznej szuflady
wyjął cienki plik papierów i wrócił do stolika. Po-
czekał, aż oficer ustawi filiżanki i kieliszki, napeł-
ni je i wyjdzie. Potem ujął dwoma palcami kieli-
szek, obejrzał jego zawartość pod światło i wycią-
gnął rękę w stronę gości. Szkło cicho brzęknęło.
— Za powodzenie naszej sprawy, przyjaciele.
3
Nawet Crosby nie przypuszczał, że ma tyle
energii. A cóż dopiero jego przyjaciele i znajomi.
Nazywali go za plecami nudnym, starym dziadem.
Bynajmniej nie ze względu na wiek. Do starości by-
ło jeszcze daleko. Ale Crosby zasiedział się w ciszy
gabinetów sztabowych, papierkowa robota wyci-
snęła na nim swe piętno. Stara historia — zdema-
skowanie tokijskiego ośrodka BB, burza, jaka się
rozpętała na całym świecie wokół doświadczeń ba-
kteriologicznych, rozgłos bakterii 0,78 — wszystko
to dało mu się mocno we znaki. Z trudem wybrnął
z ciężkich tarapatów. Prawie dwa lata pozostawał
w cieniu — któż w takiej sytuacji nie stałby się
„nudnym, starym dziadem". A teraz przygnębienie
prysło — mur odgradzający go od bystrego nurtu
życia rozpękł się i Crosby — z wyzwoloną energią
— rzucił się w najgorętszy wir. Dwoił się i troił. Z
samolotu do samochodu — z samochodu do samo-
lotu. Kursował między Tachikawą a Okinawą, To-
kio a Seulem, Jokohamą a Tegu. Instruował i kon-
trolował, wydawał rozkazy i wysłuchiwał raportów,
waldi0055 Strona 20