Dziewczyna w lodzie
Szczegóły |
Tytuł |
Dziewczyna w lodzie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dziewczyna w lodzie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dziewczyna w lodzie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dziewczyna w lodzie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dla Jána, dzielącego ze mną życie,
które niegdyś było komedią,
a teraz jest dramatem.
Strona 4
Prolog
Kiedy Andrea Douglas-Brown szła szybko pustą główną
ulicą, chodnik połyskiwał w blasku księżyca. Jej obcasy
wystukiwały cichy, często przerywany rytm – był to skutek
wypitej sporej ilości wódki. W ostrym styczniowym powietrzu
gołe nogi piekły ją z zimna. Boże Narodzenie i Nowy Rok
minęły, zostawiając po sobie chłodną, jałową pustkę. Kobieta
mijała pogrążone w ciemnościach witryny sklepowe, oświetlony
był tylko monopolowy znajdujący się pod mrugającą latarnią.
W środku siedział zgarbiony przed świecącym laptopem Hindus,
który jednak nie zauważył, że przechodziła obok.
Andrea była tak wściekła, tak bardzo chciała zapomnieć już
o tym pubie, że zastanowiła się, dokąd idzie, dopiero gdy
zamiast witryn sklepowych zaczęła mijać wielkie, oddalone od
chodnika domy. Powyżej rozciągał się zarys wiązu, znikający na
Strona 5
tle bezgwiezdnego nieba. Zatrzymała się i oparła o mur, by
złapać oddech. Krew szalała w jej ciele, lodowate powietrze
paliło, gdy wciągała je do płuc. Odwróciła się i zobaczyła, że
zaszła całkiem daleko, ponieważ była już w połowie wzgórza.
Za nią rozciągała się droga, w pomarańczowym świetle lamp
sodowych plama brązu zlewała się ze stacją kolejową, która
znikała w ciemnościach. Andrea poczuła, że cisza i zimno ją
przytłaczają. Jedynym, co ruszało się w okolicy, była para
wodna, powstająca na mrozie, gdy wypuszczała powietrze.
Wsadziła pod pachę różową kopertówkę i zadowolona z faktu,
że w pobliżu nikogo nie ma, zadarła przód krótkiej sukienki
i wyciągnęła zza bielizny iPhone. Kryształki Swarovskiego
migotały leniwie w świetle latarni. Na ekranie pokazała się
informacja o braku zasięgu. Dziewczyna zaklęła, wsadziła
telefon z powrotem za gumkę majtek i otworzyła małą różową
kopertówkę. Wyjęła z niej drugi, starszy iPhone, również
zdobiony kryształkami Swarovskiego, chociaż kilka z nich już
odpadło. Brak zasięgu.
Poczuła narastającą panikę i rozejrzała się dookoła.
Oddalone od drogi domy chowały się za wysokimi żywopłotami
i stalowymi bramami. Jeśli uda jej się dotrzeć na szczyt wzgórza,
pewnie złapie zasięg. Pieprzyć to, pomyślała, zadzwoni do
kierowcy ojca. Coś wymyśli i jakoś wytłumaczy, dlaczego
znalazła się na południe od rzeki. Zapięła króciutką skórzaną
kurtkę, zaplotła ręce na piersi i ruszyła w górę, cały czas
trzymając w dłoni stary iPhone niczym talizman.
Ciszę rozdarł ryk silnika. Odwróciła głowę, zmrużyła oczy
oślepiona blaskiem reflektorów. Gdy światło padło na jej
odsłonięte nogi, poczuła się niemal naga. Jej nadzieje, że to
tylko taksówka, rozwiały się, kiedy dojrzała niski dach
samochodu i brak napisu WOLNY. Odwróciła się i ruszyła
Strona 6
dalej. Ryk silnika narastał, po chwili wóz ją wyprzedził i zaczął
rzucać wielki krąg światła na chodnik przed nią. Przez kilka
kolejnych sekund nic się nie zmieniło, reflektory cały czas ją
oświetlały; niemal czuła ich gorąco. Odwróciła się, zmrużyła
oczy. Samochód jechał wolno parę metrów za nią.
Wściekła się, uświadomiwszy sobie, czyj to wóz. Machnęła
długimi włosami i ruszyła do przodu. Samochód trochę
przyśpieszył i zrównał się z nią. Miał przyciemniane szyby.
Sprzęt nagłaśniający dudnił i trzeszczał, hałas nieprzyjemnie
łaskotał jej uszy. Nagle przystanęła. Kilka sekund później
samochód również przystanął, a potem cofnął się trochę.
Muzyka ucichła. Silnik mruczał.
Pochyliła się i próbowała coś dojrzeć przez czarną szybę,
ale zobaczyła jedynie własne odbicie. Chciała otworzyć drzwi,
ale były zablokowane. Walnęła w nie różową kopertówką
i ponownie szarpnęła za klamkę.
– Nie mam ochoty na żadne gierki, tam w pubie nie
żartowałam! – wrzasnęła. – Albo otworzysz drzwi, albo…
Samochód stał w miejscu, silnik nadal cicho pomrukiwał.
Albo co? – zdawał się odpowiadać.
Wsadziła torebkę pod pachę, wystawiła do szyby środkowy
palec i ruszyła w górę, do pokonania miała już ostatni odcinek
drogi. Obok chodnika rosło wielkie drzewo, którego gruby pień
oddzielał ją od świateł. Ponownie spojrzała na telefon, podniosła
go nad głowę, żeby złapać zasięg. Na niebie nie było gwiazd,
a brązowopomarańczowe chmury wisiały jakby na wyciągnięcie
ręki. Samochód ruszył powoli do przodu i stanął obok drzewa.
Zaczęła się bać. Pozostała w cieniu drzewa i rozejrzała się
wokół. Wzdłuż chodnika po obu stronach drogi, prowadzącej
w górę i zalanej światłem podmiejskich latarni, ciągnęły się
gęste żywopłoty. Nagle Andrea dojrzała coś po przeciwnej
Strona 7
stronie: między dwoma dużymi domami znajdował się zaułek.
Zauważyła mały znak z napisem: DULWICH 1 1/4.
– Spróbuj mnie złapać – mruknęła. Nabrała powietrza
i rzuciła się do przodu, żeby przebiec przez drogę, ale potknęła
się o jeden z grubych korzeni. Poczuła ostry ból, gdy skręcała jej
się noga w kostce. Straciła równowagę, a kiedy uderzała
biodrem o krawężnik, upuściła torebkę i telefon. Z głuchym
łomotem walnęła głową o asfalt. Leżała oszołomiona w świetle
reflektorów.
Zamrugała, próbując dojrzeć coś w ciemnościach.
Usłyszała, że otwierają się drzwi, spróbowała się podnieść,
ale asfalt pod nią zaczął się kołysać i wirować. Zobaczyła nogi,
niebieskie dżinsy… Drogie adidasy zrobiły się niewyraźne,
a potem zaczęło jej się dwoić w oczach. Wyciągnęła rękę
w oczekiwaniu, że znajoma postać pomoże jej wstać, ale zamiast
tego ten ktoś gwałtownie się poruszył, a dłoń w skórzanej
rękawiczce zacisnęła się na jej ustach i nosie. Druga ręka
otoczyła ją na wysokości przedramion, przyciskając jej ręce do
tułowia. Skóra rękawiczki była miękka i ciepła, ale siła
znajdujących się w środku palców zszokowała dziewczynę.
Podniesiono ją, szybko zawleczono do samochodu i wrzucono
na tylne siedzenie. Drzwi się zatrzasnęły i nagle przestała
odczuwać chłód. Leżała zszokowana, nie pojmując, co się
właśnie wydarzyło.
Samochód zakołysał się, gdy kierowca wsiadł z przodu na
miejsce pasażera i zatrzasnął drzwi. Rozległ się szczęk
zamykającego się zamka centralnego. Otworzono schowek, coś
zaszeleściło, zamknięto schowek. Samochód ponownie się
zakołysał się, gdy kierowca przeszedł między przednimi
fotelami i usiadł na plecach Andrei, pozbawiając ją tchu. Kilka
chwil później cienki plastik owijał jej ściągnięte na plecach
Strona 8
nadgarstki, wrzynając się boleśnie w skórę. Napastnik szybko
i zwinnie przesunął jej ciało, przycisnął umięśnione uda do
związanych nadgarstków, następnie zaczął odklejać szeroką
taśmę i owijać jej nogi. W tym momencie ból w skręconej kostce
się nasilił. Kiedy intensywny zapach sosnowego odświeżacza
samochodowego zaczął mieszać się z miedzianym posmakiem,
zrozumiała, że leci jej krew z nosa.
Wściekłość wywołała przypływ adrenaliny, Andrea na
chwilę odzyskała jasność umysłu.
– Co ty wyprawiasz, do kurwy nędzy? – zaczęła się
buntować. – Zacznę krzyczeć. Wiesz, jak głośno potrafię się
drzeć!
Ale kierowca odwrócił się, przycisnął kolanami jej plecy
i wydusił z niej resztki powietrza. Kątem oka Andrea dojrzała
cień, coś twardego i ciężkiego uderzyło ją w tył głowy.
Poczuła straszliwy ból i zobaczyła gwiazdy. Ręka uniosła
się jeszcze raz i jeszcze raz, a potem wszystko stało się czarne.
Gdy zaczęły padać pierwsze płatki śniegu, wirując leniwie
nad asfaltem, droga wciąż była cicha i pusta. Elegancki
samochód o przyciemnianych szybach ruszył niemal bezgłośnie
w ciemną noc.
Rozdział 1
Strona 9
Lee Kinney wyszedł z niewielkiego domku szeregowego,
w którym nadal mieszkał z matką, i spojrzał w kierunku pokrytej
białym puchem głównej ulicy. Wyciągnął z kieszeni dresu
paczkę papierosów, zapalił jednego. Śnieg padał cały weekend
i jeszcze nie przestał, zasypując od nowa ślady butów i opon.
Znajdująca się u stóp wzgórza stacja kolejowa Forest Hill była
cicha; w poniedziałek rano osoby dojeżdżające do pracy
w centrum Londynu pewnie nadal leżały w ciepełku ze swoimi
drugimi połówkami, ciesząc się z nieoczekiwanego poranka
w łóżku.
Cholerni szczęściarze.
Lee był bezrobotny, odkąd sześć lat temu skończył szkołę,
ale dobre czasy życia z zasiłku dla bezrobotnych dobiegły końca.
Nowy rząd torysów zaczął czepiać się osób siedzących na
zasiłku i teraz Lee musiał sobie na niego zapracować. Dostał
spokojną pracę ogrodnika w Horniman Museum, od siebie szedł
tam dziesięć minut. Chciał zostać dzisiaj w domu jak wszyscy,
ale nie było żadnych wieści z pośredniaka, więc musiał iść do
pracy. Podczas porannej awantury matka wykrzyczała, że jeśli
nie pójdzie, wstrzymają mu wypłatę zasiłku i będzie musiał
wynosić się z domu.
Rozległ się trzask i w oknie ukazała się wychudzona twarz
matki. Pokazał jej środkowy palec i zaczął wchodzić na
wzgórze.
Strona 10
Naprzeciwko szły cztery ładne nastolatki w czerwonych
marynarkach, krótkich spódniczkach i podkolanówkach
z emblematem szkoły dla dziewcząt w Dulwich. Wymachiwały
iPhone’ami i gadały jedna przez drugą z tym swoim
pretensjonalnym akcentem, jak to nie wpuszczono ich dzisiaj do
szkoły. Z kieszeni ich marynarek zwisały charakterystyczne
białe słuchawki. Szły całą szerokością chodnika i nie zrobiły
miejsca dla Lee, musiał więc zejść z krawężnika w ciemną breję
zostawioną przez piaskarkę. Poczuł, jak lodowata woda wlewa
się do jego nowych adidasów, i spojrzał wściekle na
dziewczyny, te jednak były zbyt zajęte plotkami, żeby zwrócić
na niego uwagę, i aż piszczały z radości.
Walcie się, bogate zdziry, pomyślał. Gdy dotarł na szczyt
wzgórza, pomiędzy gołymi gałęziami wiązów dostrzegł wieżę
zegarową Horniman Museum. Gdzieniegdzie na gładkich
piaskowych ścianach budynku pozostawały resztki śniegu,
przypominającego grudki mokrego papieru toaletowego.
Lee skręcił w prawo w ulicę, która biegła równolegle do
żelaznego ogrodzenia muzeum. Droga pięła się ostro w górę,
domy stawały się coraz okazalsze. Gdy dotarł na szczyt,
zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Zimny śnieg padał
mu na powieki. W pogodny dzień widać stąd było cały Londyn,
rozciągający się przez wiele kilometrów aż do London Eye przy
Tamizie, dzisiaj jednak wszystko skrywała biała chmura, Lee
dostrzegał jedynie ogromne budynki osiedla Overhill po
przeciwległej stronie wzgórza.
Furtka w żelaznym parkanie była zamknięta. Wiatr wiał
teraz poziomo i ubrany tylko w dres Lee zaczął się trząść. Ekipą
ogrodników zarządzał żałosny stary głupek. Lee miał na niego
poczekać, żeby ten wpuścił go do środka, ale na ulicy było
pusto. Rozejrzał się wokół dla pewności, a potem sforsował
Strona 11
niewielką furtkę prowadzącą na teren muzeum i poszedł wąską
ścieżką między wysokimi zielonymi żywopłotami.
Osłonięty teraz przed ostrym wiatrem świat wydawał się
upiornie cichy. Śnieg szybko zasypywał ślady butów, gdy Lee
szedł wzdłuż rzędów krzaków. Teren Horniman Museum
zajmował prawie siedem hektarów, szopa dla ogrodników
i konserwatorów znajdowała się z tyłu, przy wysokiej ścianie
z zakrzywionym szczytem. Wszędzie widać było rozmazaną
biel, Lee stracił orientację i wszedł w ogrody głębiej, niż się
spodziewał, aż znalazł się przy Oranżerii. Spojrzał
z zaskoczeniem na zdobiony kutym żelazem i szkłem budynek.
Cofnął się, ale po kilku minutach znowu stanął na nieznanym
sobie terenie, przy rozwidleniu ścieżek.
Ile razy chodziłem już po tych cholernych ogrodach? –
pomyślał. Skręcił w prawo, w drogę prowadzącą do ogrodu na
niższym poziomie. Na śnieżnobiałych plintach stały białe
marmurowe cherubiny. Wiatr wiał wokół nich z rykiem, a gdy
Lee je mijał, odniósł wrażenie, że małe puste oczka rzeźb za nim
spoglądają. Przystanął i dłonią osłonił twarz przed śniegiem,
próbując ustalić najkrótszą drogę do Centrum dla
Odwiedzających. Z reguły ogrodników nie wpuszczano do
muzeum, ale było koszmarnie zimno i pewnie mieli otwartą
kawiarnię, a on chciał rozgrzać się jak każdy normalny człowiek.
Telefon zawibrował mu w kieszeni, wyjął go. Dostał
esemesa z pośredniaka, że „z uwagi na niekorzystne warunki
pogodowe nie będzie dzisiaj musiał przychodzić do pracy”.
Schował komórkę. Miał wrażenie, że wszystkie cherubiny
odwróciły głowy w jego stronę. Czy wcześniej też tak było?
Wyobraził sobie, że powoli poruszają głowami i patrzą, jak
chodzi po ogrodzie. Odsunął od siebie tę myśl, szybko przeszedł
obok owych kamiennych oczu, wpatrując się w zasypaną
Strona 12
śniegiem ziemię, i znalazł się na cichym terenie wokół
opuszczonego jeziora.
Zatrzymał się i zmrużył oczy, próbując dostrzec coś wśród
gęsto padającego śniegu. Wypłowiała niebieska łódka osiadła na
nieskazitelnie białym owalu usypanym ze śniegu na
zamarzniętym jeziorze. Na drugim brzegu jeziora stał mały
rozpadający się hangar dla łodzi, Lee z trudem dojrzał pod
dachem pokrowiec jednej z nich.
Do przemoczonych adidasów wpadał śnieg, mimo kurtki
chłopak czuł, jak chłód ogarnia jego klatkę piersiową. Ze
wstydem uświadomił sobie, że tak właściwie to się boi. Musiał
się stąd wydostać. Jeśli zawróci do dolnego ogrodu, znajdzie
drogę do parkanu i wyjdzie na London Road. Stacja benzynowa
na pewno jest otwarta, kupi sobie fajki i czekoladę.
Już miał się odwrócić, gdy ciszę rozdarł jakiś hałas –
metaliczny i zniekształcony, dochodzący od strony łodzi.
– Ej! Kto tam?! – wrzasnął cienkim, pełnym paniki głosem.
Dopiero gdy dźwięk ustał, a po kilku sekundach znowu się
rozległ, Lee doszedł do wniosku, że pewnie ktoś dzwoni do
któregoś z jego współpracowników.
Przez padający gęsto śnieg nie umiał powiedzieć, w którym
miejscu ścieżka się kończy, a w którym zaczyna, tak więc
zdecydował się iść jak najbliżej drzew rosnących wokół jeziora,
cały czas zbliżając się do źródła dźwięku. Dzwonek był bardzo
cichy, ale gdy Lee znalazł się bliżej, zrozumiał, że dobiega
z łodzi.
Doszedł do niskiego dachu, schylił się i zobaczył poświatę
rozświetlającą ciemności za małą łodzią. Telefon przestał
dzwonić, kilka sekund później światło zgasło. Lee poczuł
ogromną ulgę – to tylko telefon. Nocą narkomani i bezdomni
często przełazili przez płot, a ogrodnicy nieraz znajdowali puste
Strona 13
portfele – porzucone, gdy już wyjęto z nich wszystkie pieniądze
i karty płatnicze – zużyte prezerwatywy i igły. Ktoś pewnie
zostawił telefon. Ale po co zostawiać telefon… To chyba musi
być naprawdę gówniany sprzęt? – pomyślał Lee.
Obszedł małą łódź. Ze śniegu wystawały pale niewielkiego
pomostu, który prowadził do wnętrza małego hangaru dla łodzi.
Tam gdzie śnieg nie napadał, było widać zgniłe deski. Lee szedł
powoli, schylając się pod okapem niskiego dachu. Drewno nad
jego głową było przegniłe i pełne drzazg, wisiały pod nim
płachty pajęczyn. Chłopak stanął obok łodzi i na wąskiej belce
po drugiej stronie hangaru dojrzał iPhone.
Poczuł ekscytację. Taki telefon mógł bez problemu
sprzedać w pubie. Szturchnął nogą łódź, ta jednak ani drgnęła;
woda wokół niej była zupełnie zamarznięta. Obszedł dziób
i zatrzymał się po drugiej stronie pomostu. Uklęknął i pochylił
się, rękawem kurtki zmiótł śnieg, odsłaniając grubą warstwę
lodu. Woda pod spodem była czysta, w głębi dojrzał dwie
pływające leniwie ryby w czerwone i czarne cętki. Każda z nich
wydychała serie małych bąbelków, które docierały do warstwy
lodu i uciekały w przeciwnych kierunkach.
Telefon zaczął dzwonić i Lee skoczył na równe nogi tak
gwałtownie, że niemal spadł z pomostu. Pod zadaszeniem
rozległ się tandetny dzwonek. Chłopak widział, jak ekran
telefonu oświetla teraz przeciwległą ścianę hangaru, aparat leżał
na krawędzi belki tuż nad zamarzniętą powierzchnią wody. Był
w wysadzanym kryształkami etui. Lee podszedł do łodzi
i postawił stopę na drewnianym siedzisku, potem, cały czas
stojąc drugą nogą na pomoście, sprawdził, czy łódź wytrzyma
jego ciężar. Nie zachwiała się.
Wszedł do niej, ale nawet stąd telefon wciąż znajdował się
poza zasięgiem jego rąk. Zmotywowany myślą o pliku
Strona 14
banknotów, tworzących wybrzuszenie w kieszeni dresu, postawił
nogę po drugiej stronie łodzi, złapał się jej krawędzi i delikatnie
nadepnął na lód, ryzykując przemoczenie butów do końca. Lód
okazał się wytrzymały. Wyszedł z łodzi, postawił na lodzie
drugą nogę, nasłuchując ostrzegawczych trzasków czy
skrzypnięć. Cisza. Zrobił mały krok, potem kolejny. Miał
wrażenie, że idzie po betonie.
Okap drewnianego dachu wisiał krzywo. Aby dotrzeć do
iPhone’a, będzie musiał usiąść. Gdy przykucnął, blask ekranu
ponownie oświetlił wnętrze hangaru. Chłopak zauważył kilka
wystających z lodu starych plastikowych butelek i śmieci,
i nagle coś przykuło jego uwagę… to wyglądało jak koniuszek
palca.
Serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Wyciągnął rękę i ścisnął
to. Zimne i gumowate. Pomalowany na purpurowo paznokieć
pokrywał szron. Lee oczyścił rękawem kurtki lód wokół. Światło
z iPhone’a zalało zamarzniętą powierzchnię mętnym zielonym
blaskiem. Chłopak dojrzał dłoń, zakończoną wystającym z lodu
palcem. Reszta ręki znajdowała się dużo głębiej.
Telefon przestał dzwonić, nastąpiła ogłuszająca cisza.
I wtedy Lee to zobaczył. Dokładnie pod nim znajdowała się
twarz dziewczyny. Jej jasnobrązowe oczy patrzyły na niego
obojętnie. Obok unosiło się pasmo ciemnych włosów. Tuż przy
twarzy przepłynęła ryba, która lekko dotknęła ogonem ust,
rozchylonych, jakby dziewczyna chciała coś powiedzieć.
Lee cofnął się z krzykiem, odskoczył i uderzył głową
w niski dach hangaru. Odbił się od niego, nogi mu się rozjechały
i walnął plecami w lód.
Przez chwilę leżał ogłuszony. Potem usłyszał cichy trzask.
Spanikował, zaczął kopać i drapać lód, żeby wstać, żeby jak
najszybciej uciec od tej martwej dziewczyny, ale nogi znowu
Strona 15
odmówiły mu posłuszeństwa i rozjechały się. Tym razem wpadł
do lodowatej wody. Poczuł dotyk wiotkich rąk dziewczyny, jej
śliska skóra zetknęła się z jego skórą. Im bardziej walczył, tym
ciaśniej ich kończyny się ze sobą splatały. Chłód był ostry
i dojmujący. Lee niechcący napił się brudnej wody, zaczął
energiczniej kopać i młócić rękami. Jakimś cudem udało mu się
dźwignąć i wspiąć na brzeg łodzi. Zwymiotował, żałując, że nie
udało mu się dosięgnąć tamtego telefonu, jednak nie myślał już
o sprzedawaniu go w pubie.
Teraz pragnął jedynie zadzwonić po pomoc.
Rozdział 2
Erika Foster czekała przez pół godziny w brudnej recepcji
komisariatu policji na Lewisham Row. Wierciła się na
niewygodnym krześle z zielonego plastiku, przymocowanym do
podłogi tak jak reszta pozostałych. Siedzenia były wypłowiałe
Strona 16
i błyszczące, przez wiele lat polerowane przez zaniepokojone,
pełne skruchy tyłki. Duże okno wychodziło na parking,
obwodnicę, szary biurowiec i rozrastające się centrum handlowe,
teraz jednak wszystko to było niemal niewidoczne w szalejącej
zamieci. Od głównego wejścia do biurka, przy którym siedział
funkcjonariusz dyżurny, wpatrujący się zaczerwienionymi
oczami w ekran komputera, prowadziła ścieżka błota.
Mężczyzna miał szeroką twarz z podwójnym podbródkiem
i w zamyśleniu grzebał sobie w zębach, po czym wyciągał
znaleziska palcem, przyglądał im się i wsadzał je z powrotem do
ust.
– Szef powinien zaraz się zjawić – powiedział.
Otaksował Erikę wzrokiem: jej szczupłą sylwetkę,
wypłowiałe niebieskie dżinsy, wełniany sweter i krótką
fioletową kurtkę. Potem popatrzył na małą walizkę na kółkach
stojącą na podłodze. Erika spojrzała na niego groźnie i oboje
odwrócili wzrok. Na ścianie obok niej wisiało mnóstwo różnych
plakatów informacyjnych. NIE BĄDŹ OFIARĄ
PRZESTĘPSTWA! – głosił jeden z nich. Pomyślała, że
umieszczanie takiego plakatu w recepcji posterunku to jednak
głupi pomysł.
Nagle drzwi obok biurka skrzypnęły i na korytarz wyszedł
główny nadinspektor Marsh. Od ich ostatniego spotkania jego
krótkie włosy znacznie posiwiały, ale mimo wyraźnego
zmęczenia na twarzy nadal był przystojny. Erika wstała i podała
mu rękę.
– Główna inspektor Foster, przepraszam, że musiała pani
czekać. Jak minął lot? – spytał, odbierając od niej walizkę.
– Było opóźnienie… Więc leciałam pasażerskim – odparła
przepraszająco.
– Ten cholerny śnieg nie mógł spaść w gorszym momencie
Strona 17
– powiedział, a po chwili dodał: – Sierżancie Woolf, to główna
inspektor Foster, przyleciała do nas z Manchesteru. Proszę
natychmiast przydzielić jej samochód…
– Tak jest, sir. – Woolf skinął głową.
– I proszę o telefon – dorzuciła. – Byłabym wdzięczna,
gdyby znalazł pan coś starszego, najlepiej z klawiaturą.
Nienawidzę ekranów dotykowych.
– Zaczynajmy – rzekł Marsh. Machnął legitymacją, drzwi
zabrzęczały, trzasnęły i się otworzyły.
– Co za zarozumiały babsztyl – mruknął Woolf, gdy
zniknęli mu z pola widzenia.
Erika szła za Marshem długim, niskim korytarzem.
Wszędzie dzwoniły telefony, mundurowi i pracownicy po
cywilnemu śpieszyli w przeciwnym kierunku, na ich bladych,
nieopalonych w styczniu twarzach widać było napięcie. Erika
i główny nadinspektor minęli przypięty do ściany plakat z ligą
fantasy football, a tuż obok wisiała identyczna tablica, tyle że
z rzędami zdjęć i nagłówkiem: POLEGLI NA
SŁUŻBIE. Zamknęła oczy i otworzyła je dopiero po chwili.
Prawie wpadła na Marsha, który zatrzymał się przy drzwiach
z tabliczką CENTRUM KOORDYNACYJNE. Przez
wpółotwartą żaluzję zobaczyła, że pokój był pełen ludzi. Poczuła
przypływ paniki. Zaczęła się pocić pod grubą zimową kurtką.
Marsh złapał za klamkę.
– Miałeś mnie wprowadzić w temat, zanim… – zaczęła.
– Nie ma na to czasu – odparł. Gwałtownie otworzył drzwi
i puścił ją przodem, nie dając jej szansy na reakcję.
Centrum koordynacyjne było dużą, otwartą przestrzenią.
Kilkudziesięciu policjantów nagle zamilkło, ich pełne
Strona 18
oczekiwania twarze błyszczały w ostrym świetle jarzeniówek.
Szklane ścianki działowe po obu stronach były skierowane na
korytarz, wzdłuż jednej z nich stał rząd drukarek
i kserokopiarek. Od nich, między biurkami aż do białych tablic
wiszących na przeciwległej ścianie, prowadziła wydeptana na
cienkiej wykładzinie ścieżka. Gdy Marsh ruszył do przodu,
Erika szybko postawiła walizkę przy kserokopiarce, która
wyrzucała z siebie dziesiątki kopii, i przysiadła na biurku.
– Dzień dobry wszystkim – powiedział Marsh. – Jak już
wiecie, cztery dni temu zgłoszono zaginięcie
dwudziestotrzyletniej Andrei Douglas-Brown. Potem zapanował
chaos medialny. Dzisiaj rano, tuż po dziewiątej, przy Horniman
Museum w Forest Hill znaleziono ciało młodej dziewczyny
odpowiadającej rysopisowi Andrei. Wstępnie
zidentyfikowaliśmy telefon należący do Andrei, ale musimy
mieć pewność. Kryminalistycy już tam jadą, jednak ten cholerny
śnieg wszystko spowalnia…
Rozdzwonił się któryś z telefonów. Marsh przerwał.
Telefon cały czas dzwonił.
– No ludzie, do ciężkiej cholery, to jest centrum
koordynacyjne. Czy ktoś może odebrać ten telefon?
Jeden z siedzących z tyłu policjantów złapał słuchawkę
i zaczął cicho do niej mówić.
– Jeśli tożsamość się potwierdzi, to mamy do czynienia
z zabójstwem młodej dziewczyny, powiązanej z bardzo potężną
i wpływową rodziną, więc musimy zapanować nad sytuacją.
Między innymi dziennikarzami. Ktoś za to beknie.
Na biurku naprzeciwko Eriki porozkładano gazety. Na
pierwszych stronach nagłówki krzyczały: ZAGINĘŁA CÓRKA
PROMINENTNEGO DZIAŁACZA PARTII PRACY
i PORWANIE ANDIE TO SPISEK TERRORYSTÓW?
Strona 19
Najbardziej w oczy rzucał się trzeci nagłówek: nad wielkim na
całą stronę zdjęciem Andrei widniał napis: UPROWADZONA?
– To jest główna inspektor Foster. Przyjechała do nas
z policji w Manchesterze. – Poczuła na sobie wzrok wszystkich
na sali.
– Witam, cieszę się, że… – zaczęła, ale przerwał jakiś
policjant o tłustych czarnych włosach.
– Szefie, pracowałem przy sprawie Douglas-Brown, gdy
była jeszcze osobą zaginioną, i…
– I? O co chodzi, inspektorze Sparks? – spytał Marsh.
– I mój zespół chodzi jak w zegarku. Sprawdzamy kilka
wątków. Jesteśmy w stałym kontakcie z rodziną…
– Foster ma doświadczenie w pracy nad poufnymi
sprawami.
– Ale…
– Sparks, bez dyskusji. Od tej pory Foster przejmuje
dochodzenie… Zabiera się do pracy w tej chwili, wiem, że
pomożesz jej, jak tylko będziesz potrafił – powiedział stanowczo
Marsh. Zapadła niezręczna cisza. Sparks usiadł z powrotem na
swoim krześle i zaczął wpatrywać się w Erikę z obrzydzeniem.
Wytrzymała jego spojrzenie.
W tym czasie Marsh kontynuował:
– Nie wolno nikomu puścić pary z ust. Mówię poważnie.
Żadnych dziennikarzy, żadnych plotek. Rozumiemy się?
Rozległ się pomruk oznaczający zgodę.
– Foster, idziemy do mnie.
Erika stała w znajdującym się na ostatnim piętrze biurze
Marsha i patrzyła, jak mężczyzna przerzuca teczki na swoim
biurku. Wyjrzała przez okno, z którego rozpościerał się jeszcze
piękniejszy widok na Lewisham. Za centrum handlowym i stacją
Strona 20
kolejową widać było nierówne zarysy czerwonych szeregówek,
ciągnących się aż do dzielnicy Blackheath. Biuro Marsha bardzo
różniło się od gabinetów innych głównych nadinspektorów. Na
parapecie nie było żadnych modeli samochodów, na półkach nie
stały rodzinne zdjęcia. Na biurku walały się stosy papierzysk,
a te, które się na nim nie zmieściły, zostały przełożone na półki
przy oknie i wepchnięte w grube teczki z aktami spraw. Wśród
papierzysk znajdowały się nieotwarte koperty, stare pocztówki
bożonarodzeniowe i pozwijane karteczki samoprzylepne pokryte
gęstym, pełnym zawijasów pismem nadinspektora. Na krzesło
stojące w jednym z kątów rzucono niedbale mundur i czapkę,
a na nie pogniecione spodnie, obok migał na czerwono ładujący
się Blackberry. Pokój stanowił dziwną mieszankę chłopięcej
sypialni i gabinetu przedstawiciela władz. Wreszcie Marsh
znalazł małą bąbelkową kopertę i wręczył ją Erice. Oderwała
brzeg i wyjęła swój portfel, odznakę i legitymację.
– Czyli co, od zera do bohatera? – spytała, obracając
odznakę w dłoni.
– Nie chodzi o ciebie. Ciesz się – odparł, obszedł biurko
i usiadł na krześle.
– Jasno i wyraźnie powiedziano mi, że gdy wrócę do
służby, co najmniej na pół roku trafię do administracji.
Wskazał jej miejsce naprzeciwko.
– Kiedy do ciebie dzwoniłem, mieliśmy sprawę zaginięcia.
Teraz mamy już zabójstwo. Czy muszę przypominać, kim jest
jej ojciec?
– Lord Douglas-Brown. Czy to nie on jest jednym
z głównych rządowych dostawców sprzętu na wojnę z Irakiem?
I jednocześnie zasiada w rządzie?
– Tu nie chodzi o politykę.
– A od kiedy ja się przejmuję polityką?