Dzieje pewnego wynalazku - Lukin Nikolaj
Szczegóły |
Tytuł |
Dzieje pewnego wynalazku - Lukin Nikolaj |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dzieje pewnego wynalazku - Lukin Nikolaj PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dzieje pewnego wynalazku - Lukin Nikolaj PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dzieje pewnego wynalazku - Lukin Nikolaj - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Dzieje pewnego wynalazku
waldi0055 Strona 1
Strona 2
Dzieje pewnego wynalazku
waldi0055 Strona 2
Strona 3
Dzieje pewnego wynalazku
waldi0055 Strona 3
Strona 4
Dzieje pewnego wynalazku
Część pierwsza
ZBURZONE NADZIEJE
waldi0055 Strona 4
Strona 5
Dzieje pewnego wynalazku
ROZDZIAŁ I
RURECZKI
Niebo nad Petersburgiem było szare i zachmurzone.
Mżył drobny deszcz; z dachów spadały na chodniki cięż-
kie krople. Lisicyn odprawił dorożkarza i podszedł
do starego, parterowego domku. Długo stał na ganku,
pociągając za rączkę dzwonka. Rozległ się stuk ko-
pyt uderzających o bruk: dorożkarz odjechał. Wreszcie
za drzwiami dał się słyszeć szczęk otwieranych zasu-
wek. Przez szparę w uchylonych drzwiach wyjrzała słu-
żąca Warwara. Mignęły jej siwe włosy i rozradowane
oczy.
waldi0055 Strona 5
Strona 6
Dzieje pewnego wynalazku
— Władimir Michajłowicz! Co za gość! — Za-
dźwięczał łańcuch i Warwara otworzyła drzwi na oścież.
— Zawitaliście do nas, dzięki Bogu...
Uśmiechając się szeroko, gość wszedł do przedpoko-
ju, postawił w kącie laskę z kościaną gałką, zdjął palto z
potężnych barów, po czym wyjął chusteczkę i wytarł
nią mokrą od deszczu, rudą brodę.
Z pokojów dał się słyszeć drżący głos:
— Czy to Wowoczka?
— Tak, to panicz! — krzyknęła Warwara. — Nasz
panicz, proszę pani!
Za portierami zaszurały pantofle, zaskrzypiały deski
podłogi. Na progu ukazała się sama Kapitolina Andrie-
jewna, drobniutka, schludna staruszka w czarnej kasz-
mirowej sukni z koronkami.
— Dobryś sobie, kochaneczku, nie ma co mówić!
— rzekła, sztucznie przeciągając słowa. — Tyle lat cię
nie było... Hulałeś gdzieś, ty ladaco?
Uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, Lisicyn pochylił
się i ucałował jej pomarszczoną rękę.
— Wesołych świąt, ciociu Kapeczko!
— Daj choć popatrzeć na siebie, nicponiu...
Staruszka musnęła go wargami w czoło, żartobliwie
poklepała dłonią zarośnięty policzek i rzekła wzru-
szonym głosem:
— Ale brodę zapuściłeś! Schudłeś trochę, mój dro-
gi. W oczach, tak jak dawniej, diabliki... A żony jesz-
cze sobie nie znalazłeś?
Bratanek potrząsnął głową i roześmiał się:
— Skądże, ciociu, co też ciocia opowiada!
— Takiś nieokiełzany! Ale już czas, kochanecz-
ku, wielki czas. Masz trzydzieści lat, prawda? Nie moż-
na być wiecznie kawalerem. — Kapitolina Andriejewna
odsunęła portierę: — No, wejdź do salonu... Waria, na-
staw samowar i przygotuj coś do jedzenia.
W salonie znajomym dźwiękiem zaskrzypiały pod
nogami deski podłogi. Lisicyn przystanął rozglądając się
waldi0055 Strona 6
Strona 7
Dzieje pewnego wynalazku
dookoła. Nic się tutaj nie zmieniło: obraz „Bitwa poł-
tawska‖ w pozłacanej ramie, przed oknami duże fikusy w
niebieskich doniczkach, miękkie meble w pokrowcach,
stolik do kart o wygiętych nóżkach. Nawet zapach ten
sam, co dawniej: pachnie szałwią i odrobinkę wanilią.
Lisicyn usiadł i przypomniał sobie, że tutaj, na tej
samej kanapie, siedział już jako czteroletni chłopczyk.
Było to wieczorem, słońce zachodziło. Cały pokój wyda-
wał się czerwony od przesuwających się po ścianie pur-
purowych pasów gasnącego słonecznego światła. Dorośli
rozmawiali, a jemu strzeliło do głowy, by dotknąć Japoń-
czyków namalowanych na wielkiej japońskiej wazie sto-
jącej obok kanapy na bambusowej podstawce. Ale dla-
czego tak się stało? Ledwie dotknął, waza zsunęła się z
podstawki, spadła na podłogę i rozsypała się w drob-
ne kawałki. Chłopczyk krzyknął głośno ze strachu i roz-
płakał się. Ciocia Kapeczka zaczęła go pocieszać, wycie-
rała łzy, głaskała po głowie, dała mu nawet kogucika z
czekolady. Była wtedy taka zgrabna, piękna, miała wy-
soką fryzurę... Jakże zgarbiła się i przygasła od tego cza-
su.
Kapitolina Andriejewna pomyślała na pewno o tym
samym.
— Jak ten czas leci — powiedziała smutnie. — Pa-
trzę na ciebie i nie wierzę własnym oczom: wyrosłeś na
takiego zucha.
Podniosła nabrzmiałe w stawach ręce z uwypuklają-
cymi się żyłkami i poprawiła kosmyki śnieżnobiałych
włosów.
— Przecież ja i ty, Wowoczka, jesteśmy ostatnimi z
rodu Lisicynów. Nie zwlekaj i ożeń się jak najprędzej!
Chcę wnuki niańczyć!
Ciotka na stare lata żyła skromnie i samotnie, w
otoczeniu rzeczy, które służyły jej jeszcze w młodości —
wspaniale rozrosłych fikusów i drogich sercu fotografii. Z
ludźmi nie stykała się prawie wcale. Gdy była pięk-
na pogoda, odbywała przechadzkę do najbliższego rogu
waldi0055 Strona 7
Strona 8
Dzieje pewnego wynalazku
ulicy i z powrotem, a poza tym wcale nie wychodziła z
mieszkania. Służąca Warwara była jej jedyną stałą
współtowarzyszką.
Codziennie, gdy Warwara krzątała się w kuchni, Ka-
pitolina Andriejewna spoglądała na gałęzie drzew za ok-
nami. Gdy pokrywał je śnieg lub chwiał nimi wiatr, sta-
ruszce robiło się smutno i zasłaniała okno firanką. Prze-
glądała wtedy album z wyblakłymi fotografiami lub prze-
kładała w szkatułce stare guziki, klamerki, kokardy i od-
znaki oficerskie. Te znajdujące się w szkatułce drobiazgi
przenosiły jej myśli w daleki świat, który już nie powróci.
Dotykała ich ostrożnie, poruszała je, przeglądała z za-
dumą, a czasem nawet szeptem z nimi o czymś rozma-
wiała.
Mając lat dwadzieścia Kapitolina Andriejewna po-
stąpiła, jak mówiono o niej, „nierozważnie": rodzice
chcieli ją wydać za starego, bogatego ziemianina, a ona
uciekła z domu z człowiekiem, którego od dawna kochała
— młodym podporucznikiem Tatarcewem — i bez ślubu
kościelnego została jego żoną. Dowódca brygady bowiem
z bliżej nie określonych powodów nie udzielił podporucz-
nikowi pozwolenia na wzięcie ślubu. Wtedy młody oficer
postanowił wystąpić z wojska, lecz nie zdążył, gdyż bry-
gadę wysłano w celu stłumienia powstania, które wybu-
chło przeciwko władzy carskiej w Polsce, na Białorusi i
Litwie. Jewgenij Iwanowicz Tatarcew, człowiek uczciwy i
wolnomyślny, przeszedł na stronę powstańców. Został
jednak po miesiącu schwytany, zdegradowany i straco-
ny. Powstanie zostało stłumione. Tysiące powstańców
padło w boju lub zginęło na szubienicy.
Dawni znajomi przestali się kłaniać Kapitolinie An-
driejewnie. Wytykano ją palcami, mówiono o niej „nie-
ślubna wdowa". Często zdarzało się jej usłyszeć jeszcze
gorszą obelgę, a święte dla niej imię skazanego na
śmierć Jewgenija Iwanowicza nawet krewni wymieniali z
ohydnym uśmieszkiem, dodając zawsze „zdrajca", „sprze-
dawczyk", „dobrze mu tak".
waldi0055 Strona 8
Strona 9
Dzieje pewnego wynalazku
Dokładnie czterdzieści lat temu Kapitolina Andrie-
jewna osiedliła się na Wyspie Wasilijewskiej. Jej ból był
wówczas jeszcze świeży. Wynajęła obecne swoje miesz-
kanie. Nikogo nie chciała widzieć. Odwiedzał ją tyl-
ko brat Misza. Miał on dobre serce, więc nie czynił jej
wyrzutów jak inni. Przychodził, dzwonił ostrogami,
śmiał się hałaśliwie i starał się rozerwać owdowiałą sio-
strę.
Wkrótce jednak trzeba się było rozstać nawet z Mi-
szą, gdyż przeniesiono go jako dowódcę pułku na pro-
wincję. Tam, w jakimś gubernialnym mieście ożenił się
— jak napisał w liście — „z najpiękniejszą dziewczyną
guberni"; w rok po ślubie żona jego otrzymała niespo-
dziewanie znaczny spadek. Potem Kapitolina Andriejew-
na dowiedziała się, że bratu urodził się syn. Po kilku la-
tach Misza z żoną i czteroletnim Wowką przyjechał na
urlop do Petersburga. Czy to było tak dawno? Dziwne,
jak ten czas leci!
„Dziwne... — myślała staruszka. Przed nią na kana-
pie siedzi teraz bratanek: wielki, barczysty mężczyzna w
obszernym surducie. — Co z niego wyrosło! A oczy
ma mądre, wesołe, jak niegdyś Misza".
— Wowoczka, dlaczego nie poszedłeś w ślady ojca?
O to powinna była zapytać go co najmniej dwanaście
łat temu.
— Twoja rodzina — to rodzina oficerska... Byłbyś już
dziś dowódcą pułku. A co ty wymyśliłeś! Powiedz, co
ci się właściwie spodobało w tej Akademii Górniczej.
Gdyby ojciec i matka żyli, nigdy by na to nie pozwoli-
li. Nigdy!
Mówiąc to Kapitolina Andriejewna z wyrzutem kręci-
ła głową. Uważała za swój obowiązek dać bratankowi
przy każdym spotkaniu burę. Przecież ona jest też Lisi-
cyna i w dodatku starsza. Niech więc wisus wie, że ktoś
nad nim czuwa. A przydałoby mu się trochę dozoru,
przydało!
waldi0055 Strona 9
Strona 10
Dzieje pewnego wynalazku
„Wisus", gładząc brodę, zasłaniał dłonią pobłażliwy
uśmiech. Wreszcie rzekł krótko:
— Jeden woli mundur, a inny naukę. Różne bywa-
ją upodobania.
— „Upodobania"! — zaburczała Kapitolina Andrie-
jewna. — Boże mój! Gdybyś przynajmniej dzięki swojej
nauce otrzymał jakieś stanowisko. Jeżeli nie w wojsku —
to chociaż w cywilu, w departamencie... Doprawdy
masz pstro w głowie! — Przymknęła oczy i głęboko wes-
tchnęła: — Cóż mam z tobą zrobić, jak mogę być za cie-
bie odpowiedzialna...
„Tak, tak — myślała — byłby oficerem, jak niebosz-
czyk Jewgenij... Ale, gdzie mu tam!"
Lisicyn pochylił się naprzód, rozwichrzył włosy i wy-
buchnął wesołym, chłopięcym śmiechem. Chytrze mru-
żąc oczy, spojrzał na ciotkę i potrząsnął obydwiema rę-
kami, jak gdyby zrzucając z nich coś na podłogę.
— Ale, kochana ciociu Kapeczko, gdyby ciocia
wiedziała, jakie ja jeszcze cuda stworzę! Niech ciocia słu-
cha: obecnie mam w moim laboratorium przyrządy...
Kapitolinie Andriejewnie od razu wydłużyła się mina.
— Wciąż jeszcze majstrujesz nad swoimi rurecz-
kami?
Ach, nieszczęście... Nie zapomniałeś jeszcze? Nie po-
rzuciłeś ich?
— Ależ niech ciocia posłucha...
— Nawet słuchać nie chcę! Cóż to znowu! — zawo-
łała staruszka płaczliwym głosem. — Był urwisem i po-
został nim. Broda mu tylko wyrosła. Cóż to?... Och,
ty moje nieszczęście!
...W dzieciństwie dokuczano Lisicynowi ,,rureczka-
mi''. I to dokuczali mu właśnie dorośli, gdyż był jedy-
nym dzieckiem w rodzinie i w pierwszych latach swojego
życia nie stykał się prawie wcale z rówieśnikami.
Wowka miał pięty rok. Kupiec Wawiłow przyozdobił
swój sklep niezwykłą wystawą: za lustrzanym
szkłem stał wielki brunatny niedźwiedź — z butelką w
waldi0055 Strona 10
Strona 11
Dzieje pewnego wynalazku
jednej łapie, a szklanką w drugiej. Poruszając miarowo
łapami, niedźwiedź nalewał wino z butelki do szklanki,
podnosił do pyska, wypijał, opuszczał szklankę w dół,
znowu nalewał, wypijał i tak bez przerwy od rana do wie-
czora. Widowisko to oczarowało Wowkę. Matka wołała,
ciągnęła go za rękę, ale chłopczyk opierał się, jak gdyby
przyrósł do chodnika, i pożądliwymi oczami patrzył na
nadzwyczajnego niedźwiedzia. Dopiero po upływie godzi-
ny, dzięki obietnicy kupienia ołowianych żołnierzyków,
udało się matce nakłonić synka, by wsiadł do dorożki.
Lecz ołowiani żołnierze wkrótce znaleźli się pod sto-
łem, a Wowka codziennie prosił z płaczem, ażeby zapro-
wadzić go przed wystawę z niedźwiedziem. Kilkakrotnie
ustąpiono mu; wtedy, wyprzedzając przechodniów, pod-
biegał do wystawy, wspinał się na palce i zamierał z za-
chwytu.
Pewnego razu, gdy już do syta napatrzył się pracy
zręcznych niedźwiedzich łap, zapragnął dowiedzieć
się, jak niedźwiedź wygląda z tyłu. Matka pozwoliła
mu wejść do sklepu i wtedy nastąpiło nieoczekiwane i
okrutne rozczarowanie: zamiast kosmatego futra ujrzał
Wowka skomplikowany mechanizm, złożony z dźwigni,
kółeczek i rurek. Był tym tak wstrząśnięty, że od razu
przestał interesować się niedźwiedziem.
Nikt nie rozumiał, dlaczego w dziecku zaszły pewne
zmiany. Czasem chłopczyk stawał się nagle milczący,
boczył się i patrzył na wszystkich spode łba. „Głup-
stwo" — myśleli dorośli. Ale Wowce, od tego czasu, ota-
czający go świat wydawał się jakiś straszny. Ciągle mu
się zdawało, że dorośli go oszukują. Gdy spojrzał na
krawcową, która siedziała w pokoju matki i szyła, a ręka
jej poruszała się miarowo, unosiła i opuszczała, Wowce
przechodziło przez myśl, że ta krawcowa udaje tylko ży-
wego człowieka. A może z nią. jest tak, jak z niedźwie-
dziem na wystawie: krawcowa jest odwrócona do patrzą-
cego stroną „na pokaz"; a z tyłu, niewidoczne dla oka,
ukryte są poruszające ją maszynki z miedzi i szkła?
waldi0055 Strona 11
Strona 12
Dzieje pewnego wynalazku
Chłopczyk przeląkł się swojej myśli i uciekł. Wpadł
do dziecinnego pokoju i spojrzał w okno. Za oknem
przez otwartą bramę ujrzał rekrutów ustawionych na
ulicy w szeregu i ćwiczących „na ramię broń", „do nogi
broń". Ruchy te powtarzają się bez ustanku.
„A jeżeli ci rekruci — wydawało się Wowce — także
tylko udają? A jeżeli i oni — tak jak niedźwiedź?"
W jaki sposób dowiedzieć się, kto jest prawdziwy?
Czy dorośli go okłamują, czy też wszystko jest „napraw-
dę" takie, jak wygląda? Czyżby tylko on jeden na całym
świecie był żywy, a nie fałszowany?
Czasami Wowka zapominał o tym, lecz straszna
myśl powracała kilkakrotnie; dopiero po upływie tygo-
dnia zrozumiał, że ludzie nie mają kółeczek i rurek.
Kiedyś wieczorem, gdy matka wzięła go na ręce,
Wowka nabrał śmiałości i powiedział jej szczerze o swo-
ich niedawnych obawach. Matka wybuchnęła śmiechem
i pobiegła do ojca i gości. Wszyscy śmieli się do upadłe-
go, a Wowka najgłośniej ze wszystkich. Jednak poczucie
swojej wyjątkowej, specjalnej pozycji pomiędzy ludź-
mi pozostawiło pewien ślad w jego duszy. Trzeba tu-
taj dodać, że w dużej mierze przyczyniła się do tego rów-
nież jogo matka.
Życie jej wypełniały kłopoty o wieczorne przyjęcia i
nowe, modne suknie. To przebywała w tłumie nie zna-
nych mu gości, to noce spędzała na balach, aby po-
tem spać do obiadu, to wreszcie wyjeżdżała z wizytami
do przyjaciółek lub do teatru. Wowka lubił jej głos, do-
tknięcie palców, nawet, odgłos kroków, ale rzadko uda-
wało mu się spędzać z nią cały dzień. Częściej zdarza-
ło się, że matka w pośpiechu wpadała do dziecinnego
pokoju, pytała niani, czy dziecko jest zdrowe, zagląda-
ła synkowi w oczy i zabawnym, miłym ruchem dotyka-
ła noska Wowki; chłopczyk nie zdążył jeszcze odezwać
się do niej, a już matka mu przerywała, prosiła, żeby
był grzeczny, i spieszyła do swoich niekończących się
„zajęć".
waldi0055 Strona 12
Strona 13
Dzieje pewnego wynalazku
Czasami miała napady gwałtownej czułości. Trza-
skając drzwiami wpadała do pokoju i pośpiesznie, jak
gdyby ktoś jej odbierał syna, tuliła go do siebie, obsypu-
jąc pocałunkami jego złotaworudą główkę.
— Mój śliczniutki — szeptała do niego w takich
chwilach — mój jedyny... Ludzie są wstrętni... Nie ma
na świecie takiego drugiego, jak ty!
I zwracając się do niani, dodawała:
-- Na spacerze trzymajcie się z daleka od innych
dzieci. Pamiętajcie! Jesteście za to odpowiedzialni!
Przecież ja zawsze, proszę pani... — mówiła niania.
Ojciec za każdym razem gniewał się, gdy to słyszał:
Zepsujecie w końcu chłopaka. Chowacie go przecież jak
pod szklanym kloszem! Jak to nazwać? Do czego tu po-
dobne?
Wtedy matka zaczynała sprzeczać się z ojcem, ojciec
machał ręką i wszystko pozostawało po staremu. Micha-
ił Andriejewicz z bólem serca godził się z tym, że wycho-
wanie dziecka — to sprawa kobieca. „Na razie niech bę-
dzie tak — myślał. — Gdy jednak Wowka wyrośnie, od-
dam go do korpusu kadeckiego. Wówczas wszystko bę-
dzie tak, jak trzeba".
Michaił Andriejewicz był człowiekiem bardzo zajętym
i nie mógł codziennie poświęcać czasu Wowce. Należał do
tych nielicznych oficerów, którzy nieustannie pracowali,
stawiając służbę ponad własne interesy. Był zazdrosny o
honor swego pułku, troszczył się o podwładnych, szczycił
się sławą oręża rosyjskiego i lubił prostych rosyjskich
żołnierzy ,,cud-bohaterów", jak mówił o nich słowami
Suworowa. Rzecz prosta, że taki oficer miał niewiele
wolnego czasu.
Z synem spotykał się przeważnie w jadalni, przy
obiedzie. Wysoki, z wąsami, w mundurze z epoletami,
Michaił Andriejewicz mrugał do niego po przyjacielsku i
zadawał zawsze to samo pytanie: „No, jak tam, zuchu?"
W święta, w czasie poobiedniego odpoczynku, ojciec
wzywał syna do swojego gabinetu. Ani ojciec, ani syn nie
waldi0055 Strona 13
Strona 14
Dzieje pewnego wynalazku
umieli ze sobą rozmawiać. Ojciec spoglądał z wysokości
swojego wzrostu, szarpał wąsy i mówił: „No, opowiedz
coś!"
Syn, przestępując z nogi na nogę, milczał. Wtedy oj-
ciec gładził złociste włosy chłopca, przenosił fotel, siadał
plecami do okna i rozkładał na kolanach książkę. Od te-
go momentu zaczynała się najbardziej interesująca część
rozmowy z ojcem. „Tatusiu, można?" — pytał syn. Micha
ił Andriejewicz kiwał głową potakująco. Wowka rzucał
się do szuflad biurka. Odkrywały się przed nim skarby
niedostępne w powszednie dni. Gipsowe popiersie Suwo-
rowa z rozbitą podstawką, związane w węzeł akselbanty,
kawałki ołówków we wszystkich kolorach, tekturowe pu-
dełka z brelokami, naboje rewolwerowe, złamany przy-
cisk.
Niania Wowki nazywała się Pelagia Anisimowna. Ani
na chwilę nie zostawiała ,,pańskiego" syna bez dozo-
ru. Jej maleńka twarzyczka, w zawiązanej pod brodą,
czarnej chustce, migała przed nim przez cały dzień. Jej
pół-buciki z kozłowej skóry skrzypiały od rana do wie-
czora. Gdy zdarzyło się, że Wowoczka nic nie zbroił, nie
uderzył się, nie przeziębił i nie skaleczył, że w odpowied-
niej porze zjadł i poszedł spać, to wieczorem, otulając
dziecko kołderką, starowina siadała na brzeżku łóżka i
mruczała:
,,Dzięki ci, Matko Przenajświętsza, dzień minął.
Gdyby tak zawsze, sokoliku, nóżki moje miały taki spo-
kój..,"
Rodzina Lisicynów mieszkała niedaleko koszar w
murowanej willi z dziedzińcem i ogrodem. Na podwórzu i
w kuchni krzątali się żołnierze-ordynansi. Żołnierze ni-
gdy nie rozmawiali z synem pułkownika, gdyż pułkowni-
kowa surowo im tego zabraniała. Pelagia Anisimow-
na zaś pilnowała, ażeby chłopcu, zachowaj Boże, nie za-
chciało się bawić z dziećmi na ulicy. ,,W żadnym wypad-
ku! — nakazywała jej pani, grożąc palcem. — Nauczą go
tylko jakichś obrzydliwości!"
waldi0055 Strona 14
Strona 15
Dzieje pewnego wynalazku
I Wowka rósł jak na bezludnej wyspie.
Stopniowo powstało w nim mniemanie, że ich dom
jest najważniejszym miejscem na świecie, a najważniejsi
ludzie to niania, matka i ojciec. I że dom, rzeczy i lu-
dzie — wszystko to powinno służyć jemu, istocie jeszcze
bardziej ważnej i najlepszej, tak aby życie jego było inte-
resujące i wesołe, aby spełniały się wszystkie jego za-
chcianki, aby nikt mu się nie sprzeciwiał, aby czę-
ściej dostawał podarunki i nowe zabawki, aby mógł ob-
jadać się cukierkami i ciastkami.
Pewnego razu Pelagia Anisimowna postanowiła poje-
chać na wieś w odwiedziny do zamężnej córki. Pani
zwolniła ją na trzy dni. Wowka zauważył wtedy, że niania
chowa do swojego koszyka jakieś przedmioty, któ-
rych jeszcze nie widział, drewniane korytko i jaskrawo
pomalowaną lalkę. Podbiegł ucieszony i zawołał ze śmie-
chem:
— I tak widzę! Daj!
Tymczasem staruszka zatrzasnęła wieko koszyka:
— To nie dla ciebie, sokoliku. Kupiłam to dla mo-
jej wnuczki.
Wowka najpierw nie zrozumiał. Potem skrzywił się i
rozpłakał. Nie spodziewał się takiej obrazy. Jak ona śmie
komuś innemu, a nie jemu... Wydawało mu się
to dziwne i niesprawiedliwe. Długo, prawie przez ca-
łą godzinę boczył się na nianię i piąstkami rozmazywał
łzy na policzkach.
W ogóle Pelagia Anisimowna była dla niego przyczy-
ną wielu przykrości. Zmuszała na przykład do noszenia
wełnianych rajtuzów — po cóż one, jeżeli nie ma jesz-
cze mrozu! Czyżby robiła to na złość? Naumyślnie?
Sarkał, narzekał, ale w końcu dawał się przekonać.
Wciągał niechętnie rajtuzy spoglądając spode łba na sta-
ruszkę. A Pelagia Anisimowna zaczynała przymilnie
przemawiać: „Ach, ty mój zuchu, inne dzieci są kapry-
śne, a ty, mądralo, sam wszystko rozumiesz!...''
waldi0055 Strona 15
Strona 16
Dzieje pewnego wynalazku
Wiadomo, dlaczego mu tak schlebiała. Ale Wowka
nie mógł oprzeć się pochlebstwu. Gdy niania tak mówiła,
godził się, choć z bólem serca, na rajtuzy i ciepłe buci-
ki, a nawet pozwalał owinąć sobie szyję grubym, puszy-
stym szalem.
Chciał, ażeby go zawsze chwalono, ażeby dorośli cią-
gle się nim zachwycali.
Zaczął więc przechwalać się nieprawdopodobnymi
czynami: twierdził, że nieraz już wdrapywał się na dach
po rynnie i że to dla niego drobnostka; opowiadał, że bę-
dąc na spacerze spotkał wielkiego tygrysa i wcale się
nie przestraszył; że naprzeciw ich domu przewrócił się
naładowany wóz, a on wybiegł, podniósł go jedną ręką i
postawił na koła.
Historie te jednak jakoś nikomu nie imponowały.
„Wowoczka, nie trzeba kłamać — powstrzymywała go nia
nia. —To grzech!" Wówczas Wowka milkł obrażony, lecz
już po upływie minuty Znowu zaczynał opowiadać, jak to
wystrzelił na ulicy z prawdziwej strzelby — a nawet nie
ze strzelby tylko z armaty — albo jak rozpędził się i prze-
skoczył przez najwyższy płot.
Nie wiadomo kiedy Wowka nauczył się czytać. Matka
przynosiła mu wiele książek z obrazkami; gdy znudzi-
ły się obrazki, chłopiec zaczynał przyglądać się napi-
som. Niania umiała czytać i pokazała mu litery. W dniu
ukończenia pięciu lat Wowka, nieoczekiwanie dla siebie
samego, przeczytał od razu całą stronicę z bajki o Czer-
wonym Kapturku. Chłopiec promieniał ze szczęścia:
wszyscy — ojciec, matka, goście — patrzyli na niego,
mówili o nim, uśmiechali się i głaskali po głowie.
Po upływie dwóch lat zaczęła przychodzić nauczy-
cielka Walentina Aleksandrowna, nieśmiała starsza pani
w czarnej sukni. Chłopiec zaczął uczyć się rosyjskie-
go, francuskiego i arytmetyki.
W lecie lekcje odbywały się rzadko, tylko dlatego aby
Wowka nie zapomniał, czego nauczył się zimą.
waldi0055 Strona 16
Strona 17
Dzieje pewnego wynalazku
Pewnego letniego dnia pojechał z ojcem za miasto,
do pułkowego obozu. Jechali pociągiem. Droga zajęła
niewiele czasu: dwadzieścia minut tam i tyleż z powro-
tem.
Jazda ta pozostawiła w pamięci Wowki ślad na całe
życie. Zobaczył las, wyzłocone pszenicą pola, które falo-
wały za każdym podmuchem wiatru, damki wiejskie kry-
te słomą, a w obozie — białe namioty żołnierzy. Najważ-
niejsze jednak, że po raz pierwszy przyjrzał się z bli-
ska lokomotywie. Było to zajmujące, a zarazem straszne:
syczy, wypuszcza bokami parę...
— Tatusiu, dlaczego ona jedzie bez koni!
Ojciec roześmiał się:
— Drzewo pali się w palenisku... Spójrz, iskry le-
cą z komina!
Przez cały miesiąc Wowka mówił o tym, co widział. A
potem przycichł i zaczął myśleć o budowie własnej loko-
motywy.
,,Niech sobie będzie — myślał — mała lokomotywka,
choćby taka, jak krzesło. Ale żeby w niej palił się praw-
dziwy ogień i żeby poruszała się. Można na przy-
kład wstawić lampę naftową: nad ogniem będzie kółko,
które zacznie się kręcić i poruszy cztery koła umocowane
na dole; wtedy one także zaczną się kręcić i lokomoty-
wa popędzi naprzód".
Postanowił wybudować swoją maszynę w tajemnicy.
Zdziwią się wszyscy, gdy zobaczą go jadącego na lokomo-
tywie z dziecinnego pokoju do jadalni. Najważniejsze,
ażeby na razie nikt się nic nie dowiedział o lam-
pie. Trzeba będzie ją wstawić, gdy wszystko już będzie
gotowe.
Pelagia Anisimowna była bardzo zadowolona: chło-
piec bawi się tak cicho, wycina koła z grubego kartonu,
związuje sznurkiem jakieś kijki, okleja je papierem. Może
karetę robi?
Po kilku dniach, gdy staruszka wieczorem poszła do
kuchni na kolację, w dziecinnym pokoju rozległ się
waldi0055 Strona 17
Strona 18
Dzieje pewnego wynalazku
krzyk. Parowóz nie wytrzymał próby. Palił się papier, pa-
lił się sznurek, rozlała się i płonęła na podłodze nafta.
Wszyscy, nawet ojciec, przybiegli do dziecinnego po-
koju. Pożar ugasili kocem, a Wowkę zabrali do gabinetu
ojca ,,na rozprawę".
Chłopiec odważnie przyznał się do winy: tak, zapo-
mniał przykleić tekturową rurkę, ażeby iskry mogły ula-
tywać. Dlatego na pewno zapalił się papier. Bo jeżeliby
ogień wydobywał się przez rurkę...
— Wowoczka! — załamała ręce matka. — Boże mój,
jaką znów rurkę... Boże! Co on mówi!...
Niania stała w drzwiach wystraszona i blada. A oj-
ciec poczerwieniał i zastukał palcem w stół.
— Jeżeli ośmielisz się — rzekł — jeszcze raz do-
tknąć lampy... albo w ogóle bawić się ogniem... czy wy-
myślać jakieś rurki...
waldi0055 Strona 18
Strona 19
Dzieje pewnego wynalazku
Matka obydwiema rękami chwyciła się za głowę i
wyszeptała:
— On wtedy także... rureczki... pamiętasz?
waldi0055 Strona 19
Strona 20
Dzieje pewnego wynalazku
— ...wymyślać — ciągnął ojciec jeszcze groźniej —
jakieś lokomotywy i rureczki, to ja ciebie... — pod-
niósł głos — za takie sprawki...
W tym momencie Wowka zachlipał i rozpłakał się
głośno. Właściwie na tym skończyła się cała kara. Od te-
go czasu jednak matka spoglądała niekiedy na syna z
trwogą w oczach, a ojciec śmiał się głośno i dokuczał mu
,,Jureczkami". Zamiast zwykłego: ,,No, jak tam, zuchu?"
Michaił Andriejewicz mówił teraz: ,,Co słychać z twoimi
ru-reczkami?"
Jedynie nauczycielka Walentina Aleksandrowna ina-
czej odniosła się do tego, co zaszło. Gdy dowiedziała się o
spalonej tekturowej lokomotywie, odłożyła na bok wypisy
i przystępnymi słowami opowiedziała, jak zbudowana
jest prawdziwa lokomotywa i statek parowy. Następnego
dnia przyniosła książkę, w której były narysowane ma-
szyny, statki parowe i żaglowce. Wowka chciwie oglądał
tę książkę. Oglądał i wykrzykiwał: ,,Aha, więc to taki"
Nie bawił się już więcej drewnianymi konikami i plu-
szowymi niedźwiadkami. Zaczął marzyć o szczękających
żelazem cylindrach i tłokach, o stalowych gigan-
tach mknących przez stepy z szybkością wiatru, o okrę-
tach prujących burzliwe morza.
Historia rozpoczęła się znowu od wystawy sklepowej.
Chłopiec miał wówczas dziewięć lat. Spacerując z nianią
po mieście — w tym czasie niechętnie już chodził z nia-
nią — zauważył model żaglowca.
Wśród mozaikowych kałamarzy i figurek z brązu stał
prawdziwy dwumasztowy bryg, ze wszystkimi żagla-
mi, olinowaniem, okienkami kajut, z kilem, sterem, wszy
stkimi blokami i urządzeniami, tylko że długość statku
od dzioba do rufy wynosiła niewięcej niż łokieć.
Życie straciło dla Wowki wszelki urok: chciał, ażeby
mu koniecznie kupiono ten model. Pobiegł najpierw
do matki, potem do ojca, naprzykrzał się i prosił.
waldi0055 Strona 20