Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów |
Rozszerzenie: |
Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Dydo Maciej - Mesjasz naszych czasów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Maciej Dydo / Fidomax
Mesjasz naszych czasów
Gość w czerni chodził pod tablicą opowiadając monotonnym tonem historię, która nudziła nie tylko młodych
słuchaczy, ale także samego księdza. Mówił o jakimś mesjaszu, który zginął za cały świat. Teraz tacy jak ksiądz mieli o
czym opowiadać i wieszać gdzie tylko popadnie dowody swojej zbrodni. Takie śmieszne krzyżyki. Wspomnienie
przeskoczyło, tak, że Otis nie zauważył nawet różnicy. Wisząc w ciemności słyszał tylko kolejne uderzenia bata i do
znudzenia powtarzany rozkaz "Podaj swoich współpracowników". Twarz oprawcy powoli, ale z zatrważającą
szybkością przeszła w postać szkolnego katechety. Dwa wspomnienia niebezpiecznie się na siebie nałożyły. To co go
wyrzuciło z kontrolowanego snu, nazywali przeciążeniem drugiego stopnia. Rozłożył palce u rąk na zimnej, jedwabno-
błękitnej pościeli. Ściany pokoju zdążyły zachować pion w jego głowie, na sekundę przed otwarciem powiek. Powoli
odwracając głowę spojrzał na sprzęt leżący obok łó żka. Przeklął w myślach, gdyż ten szmelc nadawał się już tylko do
wymiany. Siadając dotknął rany, o której przypominał sobie zawsze, będąc jak gdyby na granicy zapomnienia.
- Czas! - krzyknął.
- Siódma, czterdzieści dziewięć - odpowiedział metaliczny, bezosobowy głos, który towarzyszył mu od zakupu tej
taniej kwatery.
Chciał odruchowo włączyć telewizor, ale jedno spojrzenie na rozbity sprzęt, przywołało, zbyt jaskrawe wspomnienie
narkotykowego otwarcia, pewnej zbyt smutnej nocy. Na stole leżała przesyłka z korporacji. Zdejmując przepocony
podkoszulek otworzył ją od niechcenia. To była książka pod tytułem "Jesteś wszechświatem : Kiedy świat traci
barwy." Korporacja troszczyła się o swoich kochanych pracowników, tak często pogrążonych w depresji.
- Żaluzje! - wydał kolejny rozkaz domowemu, inteligentnemu systemowi kontroli. System, który poza wykonywaniem
tych prostych czynności, nagrywał dla korporacji wszystkie czynności Otisa i bóg wie co jeszcze.
Pokój wypełniło szare i beznadziejne światło. Skupił wzrok na deszczu. Deszcz padający przez 90% roku, był efektem
ubocznym jakiegoś nieudanego ekologicznego wynalazku. Opadł na skórzany fotel, łapiąc książkę. Spojrzał na
przypadkową stronę, tłustym nachalnym drukiem "Czujesz się kiepsko? Wyjedź na wakacje! Korporacja Omnicorp
gwarantuje dla swoich pracowników, dwa tygodnie bezpłatnych wakacji na jednej ze swoich przepięknych kolonii. Dla
byłych pracowników ceny promocyjne". "Były pracowniku" zahuczało mu w głowie.
Jeszcze w więziennym kombinezonie siedział naprzeciw blondyna młodszego od siebie o parę lat. Pewny siebie
blondyn bębnił palcami po dębowym biurku. Wentylator ukryty w ścianie działał dziwnie głośno. Z uśmiechem
godnym sprzedawcy samochodów rzekł lodowato.
- Jesteś śmieciem - obelga rzucona z taką obojętną radością nie wywołała na twarzy Otisa żądnego ruchu, efekt
pożądany. Blondyn czując wewnętrzne zadowolenie kontynuował. - Śmieciem dla państwa, śmieciem dla mnie,
osobiście. Ale na twoje szczęście śmieciem zdolnym. A to pozwala ci awansować do roli narzędzia w naszym wielkim
kombinacie. Twój pięcioletni wyrok zostaje skrócony - Blondyn przerwał czekając, aż ten gównojad rzuci mu się co
najmniej do stóp, nie mógł wiedzieć, że Otis został już o tym powiadomiony przez dobrych znajomych miesiąc
wcześniej. - Śmieciu! - dodał jeszcze nieco głośniej, gdyż czuł, że traci pewność siebie. - Dwa lata obowiązkowej
pracy, w państwowej firmie i jesteś dożywotnią własnością Incomper - słowa zapadły w Otisie jak wyrok.
Wentylator wracał do swojej średniej granicy głośności. Blondyn coś jeszcze mówił. Otis przymknął oczy.
Mały boks, w którym go posadzono na 16 godzin dziennie, był mniejszy od więziennej celi, jednak miał jedną zaletę,
Otis mógł być pewnym, że nie zostanie w nim skatowany. Tu dali mu jedzenie ze znaczkiem korporacji, garnitur ze
znaczkiem korporacji i narkotyki ze znakiem korporacji. Jednak najważniejszy był kawałek kodu, który dane mu było
opracowywać dwa lata. Dwa lata spokoju nauczyły go cenić życie i totalną obojętność na cokolwiek, liczyła się tylko
praca i tylko praca dawała mu spokój ignorancji. Gdzieś w połowie, tego tandetnego przedstawienia, zdarzyła się rzecz,
która wstrząsnęła wszystkimi w biurze, tylko nie Otisem. Młody chłopak, który niedawno został zakwaterowany trzy
boksy na lewo od Otisa, podciął sobie żyły, a potem chciał wyskoczyć za okno, trochę by poleciał, gdyż było to
dwudzieste czwarte piętro, jednak korporacja zatroszczyła się o swoich pracowników na tyle, że wstawiła podwójne
szyby. Tamten chłopak, groteskowo uder zył głową w to zdradliwe okno i upadł. Korporacja odstawiła go do jakiegoś
szpitala, nakręciła i chłopak po miesiącu wrócił, nawet z uśmiechem na ustach. Nie co więcej problemów korporacja
miała z psychiką widzących ten śmieszny spektakl ludzi, którzy, wtedy na ten jeden raz wstali w swoich malutkich
boksach. Jednak nie z takimi problemami korporacja potrafiła sobie poradzić.
"Były pracownik" - myśl przepływała coraz szybciej. Ile minęło czasu od kiedy, został przeniesiony w stan spoczynku?
Dwa miesiące? Ułaskawiono go i przy okazji przez te dwa lata wyciskając jak cytrynę. Pieniądze, które otrzymał
wystarczyły by na dobrą sprawę, do końca życia, w tej stęchłej norze. Jednak brakowało mu tej pracy, ślepego rozkazu.
Praca pozwalała mu zapomnieć o Annie, o jej zdradzie, oraz o torturach. Bez pracy, wszystko to wracało by pogrążyć
go w szaleństwie. Z trudem doszedł do łazienki. Przewracając się wpadł pod prysznic. Kiedy woda kolejny raz okryła
jego ciało, po raz kolejny poczuł ranę.
Dopiero deszcz pogrążony w mroku nabierał właściwego znaczenia. Brudna folia pozwalała choć na chwilę się od
niego uwolnić. Siedząc na czerwonym stołku tej jadłodajni na kółkach, obserwował czarny rynek. Tyle typów ludzi.
Biedaków, którzy wypełzają ze slumsów tylko po to, by pozbierać śmieci oraz tych młodych yuppie opętanych
tandetnym podnieceniem obcowania z czymś zakazanym. Władza pozwalała istnieć czarnemu rynkowi, gdyż był to
jeden z najniezbędniejszych elementów tego swoistego miejskiego łańcucha pokarmowego. Trzymał w rękach coś o
czym można było powiedzieć jedno, że nie jest syntetykiem. Nagłe dziwne uczucie, jakby ktoś wycisnął jego obie nogi.
Odwrócił wzrok i ujrzał piękną kobietę. Ciemność opanowała w momencie górne partie ciała. Osuwając się na ziemie,
widział jej oczy. Oczy, które kiedyś kochał.
Pierwsze uczucie jakie go uderzyło, było niemiłym ukłuciem. Zapach panujący w tej klitce dopadł go po chwili.
Jarzeniówka powoli otwierała jego oczy.
- No co czubku? Pamiętasz mnie? - barczysty mężczyzna z punktu widzenia Otisa kołysał się nad metalowym łóżkiem.
- Flash? - Otis witał nie tyle starego przyjaciela, co kolejną odsłonę rzeczywistości.
Usiadł, zrywając jakieś podłączone do niego świństwa.
- Dalej jest w niezłym stanie! - rzekł tamten z uśmiechem, zwracając się do kobiety siedzącej pod ścianą.
Otis spojrzał na nią, powoli zwlekając się z łóżka. Jakaś przydługa szpitalna koszula kleiła mu się do ciała. Oczy tej
dziewczyny zapadał się w nie, wiedząc już kto czai się za kolejną operacją plastyczną twarzy. Wspomnienie wróciło.
Oparty o budkę telefoniczną, trzęsącymi się rękoma wykręcał na elektronicznym blacie numer. Kolejne kaszlnięcie
zmusiło go do wytarcia krwi z twarzy. Opuścił głowę, jakby poddając się nadchodzącej fali zmęczenia. Głos Anny był
jak zastrzyk amfetaminy.
- Otis gdzie jesteś?
- Kurwa! Cały zespół zapierdolili! Słyszysz?! Wszystkich kurwa.
- Czemu nie dzwonisz do Flasha? - zapytała niepewnie.
- Tylko tobie wierzę - skwitował pokornie.
- Gdzie jesteś? - powtórzyła pytanie.
- Nie pytaj, kurwa, gdzie jestem. Spotkamy się na Slideball, za godzinę jest mecz. Czwarty rząd, będę czekał gdzieś
pośrodku - wykrztusił i odpychając budkę, skierował się ku wylotowi uliczki.
To ma być jeden z tych dni kiedy wreszcie nie będzie padać - pomyślał widząc wschodzące słońce, które było tak blade
jak zwykły deszczowy dzień.
Slideball. Ogromna hala z miejscami na jakieś parę tysięcy osób. Zamiast boiska, jakby pusty basen, a sama gra
przypominała rugby, z tą różnicą, że zawodnicy poruszali się na łyżwach. Siedząc w tłumie, czuł napływającą
obojętność. Kiedy usiadł między jednym a drugim kibicem, ból był jedyną rzeczą na której potrafił skupić uwagę.
Spojrzał na zegarek. Anna powinna go już znaleźć. On nie był w stanie znaleźć nikogo, twarze rozmywały się, a
odczucia traciły moc. Nagle poczuł to czego obawiał się najbardziej - neutralizator. Widział jeszcze kątem oka
zbliżających się do niego tajnych agentów. Przez głowę przeszła mu tylko myśl, że Anna go zdradziła.
Jarzeniówka przybrała znowu swój dawny kolor, a on zorientował się, że dotyka jej twarzy.
- To ty Anno? - zapytał czując napływające łzy.
- Trochę się zmieniłam - stwierdziła przymykając oczy.
Zrobił ruch, jakby chciał ją przytulić. Poddała się mu. Po chwili miała już skręconą głowę, leżąc bezwładnie na
podłodze. Rana na plecach poczuła się najedzona.
- Co ty, kurwa, robisz? - Flash podbiegł do niego, chcąc go obezwładnić, jednak zrezygnował czując jego oddech
szaleństwa.
- Moja kochana Anna, to jej zawdzięczasz podczas tamtej operacji śmierć całej jebanej ekipy i moje aresztowanie.
Pierdolony kabel - kopnął jeszcze zwłoki.
Flash złapał go i uderzył o ścianę.
- Nie musisz jej, kurwa, jeszcze kopać! - krzyknął.
Otis odepchnął go, tak, że ten poleciał na martwe ciało. Podniósł szpitalną koszulę ukazując na plecach ranę, która była
uformowaną w dziwnych pofałdowany krzyż.
- A propos... to czemu mnie wygrzebaliście? - zapytał już spokojnie podnosząc Flasha z ziemi.
Młody chłopak siedział przy stoliku pijąc coś co tylko przypominało kawę.
- Co z nim? - zapytał od niechcenia Otis.
- Pieprzy się z Anną, znaczy pieprzył się z Anną. Kodi, ma na imię - oznajmił rzeczowo Flash. Otis pokiwał tylko
głową. - Wygrzebaliśmy cię spod... skorzystamy z luki, miejsce w kodzie, które kazano ci opracować w Incomper.
Pewno nie wiedziałeś nawet nad czym pracujesz, co?
- No nie wiedziałem - pokiwał głową Otis.
- Powtórka z historii XX w. Wiesz co to był obóz koncentracyjny? - Otis poczuł jak coś łapie go za kark. To nie był
strach, ale obrzydzenie
- Pomysł na miarę naszych czasów... wirtualny obóz koncentracyjny.
- Kurwa - było to jedyne możliwe słowo, które stanowiło najlepszy komentarz.
- Wiedziałem, że ci się spodoba - uśmiechnął się Flash. - Pamiętam jak mówiłeś, że jedyne czym chciałbyś być to...
jebanym mesjaszem.
- Powiedzmy.. Ale co chcecie zrobić? - rozglądnął się po sali. - Co chcemy zrobić w trójkę?
- Było nas czworo - stwierdził milczący dotąd Kodi, rozlewając coś co przypominało tylko kawę, płyn posłusznie
cofnął się do kubeczka.
- W trójkę też damy radę. - Flash użył mentorskiego tonu. - Wszystko już dawno przygotowane Otis, mamy tym razem
silne plecy. Już ktoś to wszystko zaplanował my jesteśmy tylko narzędziami... Tym ludziom, których zamknęli w
wirtualnym więzieniu, spalono ciała. Plan jest taki: na serwerze gdzieś w nibylandi jest już przygotowany samo
tworzący się świat. Musimy tylko wpaść do tego więzienia, zmusić "dusze" do posłuszeństwa, przenieść na czekający
w nibylandi serwer i rozpierdolić ten program od środka.
- Mówisz, mamy plecy? - zapytał niepewnie Otis.
- Taaa... Czasy się zmieniają bracie. Wpływowi ludzie mają także dość brutalnej władzy.
Wschodzące słońce, które symbolizowało dla zwykłego człowieka, nową szansę, dla kilku tysięcy więźniów, oznaczało
tylko kolejny dzień katorgi. Powoli zbierali się na apel, starając się jeszcze na chwilę uchronić umysł przed faktem tego
piekła. Za oknem tego stęchłego baraku żandarmi urządzali sobie zabawę, bijąc gdzie popadnie przypadkowych
więźniów. Pomiędzy nimi sunęły zmaltretowane i chore ciała. Przez bramę został wniesiony jakiś kubeł pomyj, które
dla tych wygłodniałych ludzi były więcej niż rajem. Ustawiali się posłusznie w rzędach, trzymając swoje małe
miseczki. Główny żandarm zaciągając pasa wytoczył się z baraku zbyt chwiejnym krokiem. Widocznie znów nadużył
alkoholu. Przeklinając głośno wtoczył się na drewniany podest i mierząc wzrokiem zebrane cienie ludzi uśmiechnął się
tryumfująco. Słońce wznoszące się coraz szybciej na nieboskłon wydało mu się pijacką fatamorganą, jednak zwykłe
fatamorgany mijały a ta tylko przybierała na silę, słońce przybier ało kolor krwi. Główny żandarm cofnął się niepewnie
z podestu, a więźniowie powoli podnosili głowy. Słońce stanęło w zenicie i wtedy przerażające czerwone płomienie
spłynęły po nieboskłonie spalając żywcem żandarmów. Więźniowie padli na kolana, zaczynając wspólną modlitwę. To
był dzień sądu bożego o który tak często się modlili. Para aniołów w jakimś magicznym spokoju stanęła przed nimi.
- Idźcie ku słońcu! Bóg na was czeka! - Otis za wirtualną maską przeżywał właśnie esencję życia. - Ja mesjasz was
wyzwalam!
Więźniowie posłusznie wzlatywali jeden po drugim, tworząc prawdziwą masę.
- Leć za nimi Flash! Pokaż im drogę! - krzyknął w uniesieniu do swego przyjaciela.
Flash kiwnął tylko głową i uśmiechnięty podążył na czoło kolumny unoszących się więźniów. Otis stał tak, obserwując
pełne pasji oczy ludzi, którym dane było oderwać nogi od ziemi. Radość wypełniła go całkowicie, kiedy ostatnia dusza
opuściła rządowy serwer. Nagle poczuł, że jego rana na plecach zamienia się w drewniany krzyż. Anielskie skrzydła
jakby przegniłe upadły na kamienną posadzkę.
- Chcesz zapytać dlaczego? - odezwał się wokół niego donośny głos. - Kochałem Anną, a ty ją tak po prostu zabiłeś, bo
kiedyś popełniła głupi błąd,.
To mógł być tylko ten chłopak, Kodi, którego zadaniem było podminowanie całego serwera. Będąc pewnym, że
chłopak czeka jeszcze na jakieś słowo rzekł:
- Przebacz mu panie, bo nie wie co czyni.
Wewnętrzna radość i to dziwne poczucie o którym zawsze marzył, spłynęło na niego razem z czerwonym słońcem.
KONIEC