Dumas Aleksander - Hrabia Monte Christo
Szczegóły |
Tytuł |
Dumas Aleksander - Hrabia Monte Christo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dumas Aleksander - Hrabia Monte Christo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dumas Aleksander - Hrabia Monte Christo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dumas Aleksander - Hrabia Monte Christo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Dumas (ojciec)
HRABIA MONTE CHRISTO
TOM I 3
1. POWRÓT DO MARSYLII 3
2. OJCIEC I SYN 8
3. KATALOŃCZYCY 12
4. SPISEK 17
5. PRZYJĘCIE ZARĘCZYNOWE 21
6. ZASTĘPCA PROKURATORA KRÓLEWSKIEGO 28
7. PRZESŁUCHANIE 33
8. ZAMEK IF 39
9. WIECZÓR ZARĘCZYNOWY 44
10. GABINECIK W TUILERIACH 48
11. POTWÓR KORSYKAŃSKI 52
12. OJCIEC I SYN 56
13. STO DNI 60
14. WIĘZIEŃ OSZALAŁY I WIĘZIEŃ OBŁĄKANY 64
15. NUMER 34 I NUMER 27 70
16. UCZONY WŁOSKI 79
17. W CELI KSIĘDZA 84
18. SKARB 94
19. TRZECI ATAK 101
20. CMENTARZ TWIERDZY IF 106
21. WYSPA TIBOULEN 108
22. PRZEMYTNICY 114
23. WYSPA MONTE CHRISTO 118
25. NIEZNAJOMY 127
26. OBERŻA W PONT-DU-GARD 130
27. RELACJA 136
28. REJESTRA WIĘZIENNE 143
29. FIRMA MORREI I SYN 146
30. PIĄTY WRZEŚNIA 153
31. WŁOCHY. SINDBAD ŻEGLARZ 161
32. PRZEBUDZENIE 173
33. BANDYCI RZYMSCY 176
34. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY 192
36. KARNAWAŁ RZYMSKI 211
37. KATAKUMBY ŚWIĘTEGO SEBASTIANA 222
38. SPOTKANIE 232
TOM II 235
1. BIESIADNICY 235
2. ŚNIADANIE 246
3. PREZENTACJA 252
4. IMĆ BERTUCCIO 258
5. DOM W AUTEUIL 260
6. VENDETTA 264
7. KRWAWY DESZCZ 276
8. KREDYT NIEOGRANICZONY 282
9. ZAPRZĄG SIWOJABŁKOWITY 288
10. IDEOLOGIA 294
11. HAYDE 299
12. RODZINA MORRELÓW 301
13. PYRAMOS I TYZBE 306
14. TOKSYKOLOGIA 311
15. ROBERT DIABEŁ 318
16. HOSSA I BESSA 326
17. MAJOR CAVALCANTI 332
18. ANDREA CAVALCANTI 338
19. ZAGON LUCERNY 345
20. PAN NOIRTIER DE VILLEFORT 350
21. TESTAMENT 354
22. TELEGRAF 359
23. W JAKI SPOSÓB UWOLNIĆ OGRODNIKA OD KOSZATEK WYJADAJĄCYCH MU BRZOSKWINIE 364
24. WIDMA 369
25. OBIAD 374
26. ŻEBRAK 379
27. SCENA MAŁŻEŃSKA 384
28. PROJEKTY MATRYMONIALNE 389
29. GABINET PROKURATORA KRÓLEWSKIEGO 394
30. BAL LETNI 400
31. INFORMACJE 404
32. BAL 410
33. CHLEB I SÓL 415
34. PANI DE SAINT-MÉRAN 417
35. OBIETNICA 424
36. GRÓB RODZINY DE VILLEFORT 439
37. PROTOKÓŁ 443
TOM III 451
1. POSTĘPY MŁODSZEGO PANA CAVALCANTIEGO 451
2. HAYDE 456
3. DONOSZĄ Z JANINY 467
4. LEMONIADA 478
5. OSKARŻENIE 484
6. POKÓJ BYŁEGO PIEKARZA 487
7. WŁAMANIE 497
8. PALEC BOŻY 505
9. BEAUCHAMP 509
10. PODRÓŻ 512
11. SĄD 518
12. WYZWANIE 526
13. ZNIEWAGA 529
14. MOC 534
15. POJEDYNEK 538
16. MATKA I SYN 545
17. SAMOBÓJSTWO 548
18. WALENTYNA 553
19. WYZNANIE 557
20. OJCIEC I CÓRKA 563
21. INTERCYZA 567
22. UCIECZKA DO BELGII 573
23. OBERŻA POD FLASZĄ I DZWONEM 576
24. PRAWO 582
25. ZJAWA 587
26. LOKUSTA 591
27. WALENTYNA 594
28. MAKSYMILIAN 597
29. PODPIS PANA DANGLARSA 602
30. CMENTARZ PERE-LACHAISE 607
31. PODZIAŁ 614
32. JASKINIA LWÓW 622
33. SĘDZIA 626
34. SESJA SĄDOWA 631
35. AKT OSKARŻENIA 634
36. POKUTA 638
37. ODJAZD 642
38. PRZESZŁOŚĆ 649
39. PEPPINO 655
40. JADŁOSPIS LUIGIEGO VAMPY 661
41. PRZEBACZENIE 664
42. PIĄTY PAŹDZIERNIKA... 667
TOM I
1. POWRÓT DO MARSYLII
24 lutego roku 1815 strażnik morski z Notre Dame de la Garde zasygnalizował przybycie trójmasztowca „Faraon", powracającego ze Smyrny przez Triest i Neapol.
Jak to zwykle w takich razach bywa, pilot portowy wyruszył niezwłocznie, opłynął zamek If i, znalazłszy się między przylądkiem Morgion a wyspą Rion, przybił do burty statku. Wkrótce, zwykłym znowu biegiem rzeczy, wały fortu Świętego Jana zaroiły się od ciekawych, albowiem przybycie statku jest zawsze wielkim ewenementem dla marsylczyków — a zwłaszcza takiego jak „Faraon", będący własnością jednego z miejscowych armatorów, zbudowany, otaklowany i załadowany w stoczniach dawnej Focei.
A tymczasem statek się zbliżał; przepłynął szczęśliwie cieśninę pochodzenia wulkanicznego dzielącą wyspy Calasareigne i Jaros, minął Pomegue — a choć szedł pod rozpiętymi marslami, kliwrem i bezanem, posuwał się tak wolno i zdawał się go spowijać smutek tak osobliwy, że niejeden spośród widzów, przeczuwając nieszczęście, zastanawiał się, jaki to wypadek mógł zdarzyć się na pokładzie. Mimo to widzowie obeznani z nawigacją skonstatowali, że jeśli jakiś wypadek istotnie się zdarzył, to owa katastrofa nie dotknęła bezpośrednio „Faraona" — wchodził on bowiem do portu jak statek, którym kierowano wybornie; kotwica była przygotowana, wanty bukszprytu zluzowane, a obok pilota, który sposobił się, by wprowadzić trójmasztowiec w wąską gardziel portu marsylskiego, stał młodzieniec o gestach energicznych i żywym spojrzeniu; baczył pilnie na każdy ruch statku
i powtarzał każdy rozkaz pilota.
Nieokreślony niepokój, który nurtował ciżbę zalegającą wały Świętego Jana, tak jął doskwierać jednemu z widzów, że człek ów nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie statek zawinie do portu: wskoczywszy w łódkę, rozkazał wypłynąć naprzeciw „Faraona" i przybił doń nie opodal zatoczki Reserve.
Na widok owego mężczyzny młody żeglarz opuścił stanowisko obok pilota i zdejmując kapelusz wsparł się o burtę statku.
Był to młodzieniec osiemnasto- albo dwudziestoletni, wysoki, szczupły, o pięknych czarnych oczach i włosach jak heban; cała jego postać tchnęła spokojem i energią właściwą ludziom, którzy od dzieciństwa przywykli walczyć z niebezpieczeństwem.
— Ach! to ty, panie Edmundzie! — zawołał mężczyzna z łódki — cóż to się wydarzyło i jakaż jest przyczyna smutku, który panuje na pokładzie?
— Wielkie nieszczęście spadło na nas, panie Morrel! — odpowiedział młodzieniec — cios, który ugodził mnie srogo: tuż pod Civitavecchia straciliśmy dzielnego kapitana Leclère.
— A ładunek? — spytał żywo armator.
— Przywieźliśmy go szczęśliwie, panie Morrel, i sądzę, że pod tym względem będziesz pan kontent; ale nasz biedak, kapitan Leclère...
— Cóż mu się stało? — spytał armator z widoczną ulgą. — Cóżsię przydarzyło dzielnemu kapitanowi?
— Nie żyje.
— Czyżby wpadł do morza, utonął?
— Nie, panie Morrel; zmarł wśród okropnych cierpień na zapalenie mózgu. — Po czym, zwracając się do swoich ludzi:
— Hej! Hola — zawołał — wszyscy na stanowiska! Rzucamy kotwicę! Załoga, spełniła rozkaz. W mgnieniu oka z dziesięciu ludzi, którzy się na nią
składali, rzuciło się do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody żeglarz objął przelotnym spojrzeniem ludzi sposobiących się do wykonania manewru, a upewniwszy się, że rozkazy będą wzorowo spełnione, wrócił do swojego rozmówcy.
— Jakiż miał przebieg ów nieszczęśliwy wypadek? — spytał armator, nawiązując do przerwanej przed chwilą rozmowy.
— Mój Boże! zupełnie nieoczekiwany, proszę pana: kapitan Leclère wdał się w długą rozmowę z komendantem portu w Neapolu, po czym opuścił miasto niezwykle podniecony; gorączka chwyciła go następnej doby, a w trzy dni później już nie żył...
Pochowaliśmy go naszym obyczajem i spoczywa teraz nie opodal wyspy del Giglio, spowity w hamak, a u stóp i w głowach uwiązaliśmy mu dwudziestosześciofuntowe pociski. Wdowa po kapitanie otrzyma jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Wartoż było — tu młodzieniec uśmiechnął się melancholijnie — wojować przez dziesięć lat z Anglikami, żeby wreszcie umrzeć ot tak, zwyczajnie, we własnym łóżku!
— Do diabła! Cóż chcesz, drogi panie Edmundzie — odparł armator, pocieszony, zda się, zupełnie po tej stracie — wszyscy jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami i trzeba, by starzy ustępowali miejsca młodym; w przeciwnym bowiem razie o postępie nie byłoby mowy, a skoro zapewniasz mnie, że ładunek...
— Nie poniósł żadnego szwanku, ręczę za to, panie Morrel. Możesz pan oszacować tę podróż więcej niż na 25000 franków zysku..
„Faraon" minął właśnie Basztę Okrągłą:
— Gotuj się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! — zawołał młody marynarz — żywo!
Rozkaz wykonano niemal tak szybko jak na okręcie wojennym.
— Luzuj! Zwijaj!
Zaledwie przebrzmiał ostatni rozkaz, a już opadły wszystkie żagle i statek jął się posuwać prawie niedostrzegalnie, popychany tylko siłą rozpędu.
— Raczże pan wejść na pokład — rzekł Dantès widząc, jak armator się niecierpliwi — pański buchalter, pan Danglars, wyszedł właśnie ze swej kajuty i udzieli wszelkich wyjaśnień, jakich pan zapragniesz. Co do mnie, muszę czuwać nad zakotwiczeniem statku i żeby nie zapomniano o oznakach żałoby.
Armator nie marudził ani chwili. Chwycił linę, którą rzucił mu Dantès, i ze zręcznością, mogącą, przynieść zaszczyt wytrawnemu majtkowi, wspiął się po szczeblach przymocowanych do zewnętrznej ściany pękatego kadłuba statku, podczas gdy Edmund, wracając do swych obowiązków zastępcy kapitana, zrezygnował z dalszej rozmowy na korzyść pana Danglarsa, owego mężczyzny, co wyszedłszy z kajuty, spieszył na spotkanie armatora.
Nowo przybyły miał mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Obleśna jego fizjonomia zdradzała, że płaszczył się przed zwierzchnikami, a podwładnych traktował z góry; był agentem kasowym, a że stanowisko to samo przez się budzi odrazę wśród marynarzy, nie cieszył się sympatią załogi, która okazywała mu tyleż niechęci, co życzliwości wobec Edmunda Dantèsa.
— No i cóż, panie Morrel — spytał Danglars — dowiedziałeś się już o nieszczęściu, prawda?
— Tak, tak. Biedny kapitan Leclère! Był dzielnym i uczciwym człowiekiem!
— A przede wszystkim znakomitym żeglarzem; zestarzał się żyjąc między wodą a niebem, jak przystało człowiekowi, którego opiece poruczono interesy tak znakomitej firmy jak Dom Handlowy Morrel i Syn — rzekł Danglars.
— A jednak — odparł armator, śledząc wzrokiem Dantèsa, który wyczekiwał na stosowny moment, żeby rzucić kotwicę — a jednak wydaje mi się, iż niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby, jak pan utrzymujesz, znać dobrze swoje rzemiosło; spójrz pan, nasz przyjaciel Edmund komenderuje, jakby nie potrzebował niczyich rad. Tak mi się przynajmniej wydaje.
— Owszem — rzekł Danglars, a w jego oczach, gdy spojrzał z ukosa na Edmunda, błysnął płomień nienawiści — tak, młode to i zarozumiałe. Tuż po śmierci kapitana objął dowództwo, nie radząc się nikogo, i zamiast wracać do Marsylii, tkwi! półtora dnia u brzegów Elby.
— Obejmując dowództwo — odpowiedział armator — spełnił tylko swój obowiązek jako zastępca; źle natomiast postąpił tracąc półtora dnia u wybrzeży Elby, jeśli statek nie wymagał naprawy.
— „Faraon" miał się nie gorzej ode mnie, a takiego zdrowia jak moje życzę i panu, panie Morrel; ta półtoradniowa zwłoka to czysty kaprys, chęć przespacerowania się na ląd i basta.
— Dantès — zawołał armator, zwracając się do młodzieńca — pozwólże pan do nas na chwilę!
— Proszę mi darować — odpowiedział Dantès — za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym, zwracając się do załogi:
— Rzucaj!
Kotwica upadła, łańcuch osunął się ze zgrzytem. Dantès nie zszedł ze stanowiska, mimo obecności pilota, póki nie ukończono manewru, po czym dodał:
— Spuścić proporczyk do połowy masztu! Flaga do połowy masztu! Skrzyżować reje!
— Widzisz pan — odezwał się Danglars. — Dalibóg wydaje mu się, że jest kapitanem!
— Bo i jest nim — odpowiedział armator.
— Tak, brak mu tylko podpisu pana i pańskiego wspólnika, panie Morrel.
— Mój Boże, czemuż nie mielibyśmy powierzyć mu tego stanowiska? — rzekł armator. — Uważam, że to chłopak na miejscu, a choć młody, wytrawny z niego marynarz.
Danglars zasępił się na moment.
— Wybaczysz mi pan, panie Morrel — powiedział Dantès podchodząc bliżej — teraz, gdy statek stoi na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy; zdawało mi się, żeś pan mnie wołał.
Danglars cofnął się o krok.
— Chciałem zapytać, co was właściwie zatrzymało u wybrzeży Elby? — zapytał Morrel.
— Nie mam pojęcia. Bo ja wykonałem tylko ostatnią wolę kapitana Leclère, który przed śmiercią wręczył mi pakiet przeznaczony dla pana Bertranda, wielkiego marszałka dworu.
— No i co? Widziałeś go, panie Edmundzie?
— Kogo?
— Wielkiego marszałka.
— Tak.
Morrel rozejrzał się niespokojnie i odciągnął Dantèsa na stronę.
— Jakże się miewa cesarz? — zapytał z ożywieniem.
— Dobrze, o ile sam mogłem zauważyć.
— Widziałeś więc i cesarza?
— Wszedł do marszałka w mojej obecności.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— Raczej on ze mną rozmawiał — uśmiechnął się Dantès.
— I cóż ci mówił?
— Rozpytywał mnie o statek: kiedy wyrusza do Marsylii, skąd wraca i jaki wiezie ładunek. Wniosłem z tego, że gdyby statek był próżny, a ja jego właścicielem, cesarz kupiłby go chętnie; skoro jednak powiedziałem, że jestem zastępcą kapitana, a statek jest własnością Domu Handlowego Morrel i Syn... „Aaa! — zawołał — znam tę firmę. Morrelowie to armatorzy z dziada pradziada, jeden Morrel służył w tym pułku co i ja, w walenckim garnizonie".
— Dalibóg, to prawda — zakrzyknął armator ogromnie uradowany — to nikt inny, tylko Polikarp Morrel, mój wuj, który dochrapał się rangi kapitana. Jeśli powiesz pan mojemu wujowi, że cesarz o nim wspomniał, zobaczysz, jak się ten stary zrzęda rozbeczy. Tak, tak — mówił dalej, klepiąc młodzieńca przyjacielsko po ramieniu — słusznie postąpiłeś wypełniając instrukcje kapitana Leclère i zatrzymując się u brzegów Elby; chociaż gdyby się dowiedziano, że wręczyłeś marszałkowi jakiś pakiet i że rozmawiałeś z cesarzem, mogłoby cię to skompromitować.
— Jakim cudem, panie Morrel? — spytał Dantès — toć nie mam nawet pojęcia, co było w tym pakiecie, a cesarz mógłby zadać te same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale przepraszam pana — odezwał się po chwili Dantès — służba sanitarna i celnicy zbliżają się do nas; pozwoli pan?...
— Czyń, co należy, mój drogi Edmundzie. Młodzieniec odszedł, a tymczasem przybliżył się Danglars.
— No i jak tam? — zagadnął. — Przedstawił panu, jak się zdaje, doskonałe powody, które zatrzymały go w Portoferraio.
— Istotnie. Powody wielkiej wagi, kochany panie.
— Hm. Tym lepiej — odpowiedział Danglars. — Bo to zawsze przykro pomyśleć, że kolega nie spełnia swoich obowiązków.
— Dantès zrobił to, co do niego należało, i nic mu zarzucić nie można. Kapitan Leclère nakazał mu ten postój.
— Skoro mówimy o kapitanie, chciałem zapytać, czy nie oddał panu listu od niego?
— Kto?
— Dantès.
— Mnie? Ach nie! Miał więc jakiś list?
— Wydawało mi się, że oprócz pakietu kapitan powierzył mu list.
— O jakim pakiecie pan mówisz?
— Ależ o tym, który Dantès zostawił w Portoferraio, będąc tam przejazdem.
— Skąd pan wiesz, że miał oddać w Portoferraio jakiś pakunek? Danglars poczerwieniał.
— Przechodząc obok kajuty kapitana, widziałem przez uchylone drzwi, jak Leclère dał Edmundowi tę paczkę i list.
— Nic mi o tym nie wspomniał — odpowiedział armator — ale jeśli ma dla mnie jakiś list, odda mi go z pewnością.
Po chwili zastanowienia, Danglars rzekł:
— A zatem, panie Morrel, bardzo pana proszę, byś nie napomykał o tym Edmundowi, mogłem się przecież omylić.
W tym momencie nadszedł Dantès i Danglars znowu się oddalił.
— No i cóż, młodzieńcze, jesteś pan wolny? — spytał armator.
— Tak, panie Morrel.
— Formalności nie zabrały ci wiele czasu.
— A nie; przedstawiłem celnikom listę naszych towarów, a z komory celnej przysłali do nas człowieka; przyjechał razem z pilotem portowym, któremu oddałem nasze dokumenty.
— Nie masz więc pan tutaj nic już do zrobienia? Dantès rozejrzał się dookoła.
— Nie, wszystko jest w porządku — odparł.
— Możesz pan zatem przyjść do nas na obiad?
— Proszę mi wybaczyć, panie Morrel, ale choć oceniam w pełni ten zaszczyt — muszę najpierw odwiedzić mojego ojca.
— Słusznie, słusznie, panie Edmundzie. Wiem, że jesteś czułym synem.
— A mój ojciec — spytał z niejakim wahaniem Dantès — mój ojciec dobrze się miewa?
— Spodziewam się, że tak, choć dawno go nie widziałem.
— O tak, przesiaduje najczęściej w swoim pokoju.
— To dowodzi, że podczas twojej nieobecności nic mu nie brakło. Dantès uśmiechnął się.
— Mój ojciec jest hardy, proszę pana, nawet gdyby i bieda zajrzała mu w oczy, wątpię, czy zwróciłby się do kogokolwiek na świecie, z wyjątkiem Boga, o pomoc.
— A więc dobrze, możemy zatem liczyć, że odwiedziwszy ojca przyjdziesz pan do nas?
— I tym razem proszę o wybaczenie; po tamtej wizycie muszę jeszcze kogoś odwiedzić i to również bardzo mi leży na sercu.
— Ach! Prawda! Prawda! Zapomniałem, że w katalońskiej wiosce pewna osoba wyczekuje na pana z taką samą niecierpliwością jak pański ojciec; piękna Mercedes...
Dantès uśmiechnął się.
— Tak, tak! Ach, pojmuję teraz, dlaczego trzykrotnie dopytywała się o „Faraona". Psiakość! nie możesz się pan uskarżać: piękną masz kochankę!
— Mercedes nie jest moją kochanką — odpowiedział z powagą młody człowiek — ale narzeczoną.
— Czasem to na jedno wychodzi — roześmiał się armator.
— Dla nas nie, panie Morrel.
— Zgoda! Zgoda, mój drogi Edmundzie — rzekł armator — nie będę pana dłużej zatrzymywał; dopilnowałeś moich spraw, załatwiajże więc i swoje. Potrzebujesz pieniędzy?
— Nie, panie Morrel; mam całą swoją gażę, to znaczy prawie trzymiesięczną pensję.
— Jesteś statecznym młodzieńcem, Edmundzie.
— Racz pan zauważyć, że mój ojciec jest ubogi.
— Tak, wiem, wiem, że jesteś dobrym synem. Spieszże więc do ojca: ja też mam syna i nie w smak by mi poszło, gdyby po trzymiesięcznej podróży starano się go zatrzymać z dala ode mnie.
— Pozwoli pan więc?... — rzekł młody człowiek kłaniając się.
— Oczywiście, jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia.
— Nie.
— Kapitan Leclère nie dał ci przed śmiercią, panie Edmundzie, listu do mnie?
— Nie stało mu już sił, aby napisać list, ale, ale... prawda... chciałbym pana prosić o jakieś dwa tygodnie urlopu.
— Zamierzasz się ożenić?
— Tak, a potem wyjechać do Paryża.
— Dobrze, dobrze! Jedź pan i wracaj, kiedy ci się spodoba; wyładowanie towarów ze statku zabierze nam przynajmniej sześć tygodni i nie wyruszymy na morze wcześniej niż za kwartał... Ale przed upływem tego terminu musisz pan być z powrotem. „Faraon" nie może — mówił dalej armator, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca — wyruszyć w podróż bez kapitana.
— Bez kapitana! — zakrzyknął Dantès, a w oczach jego zabłysła radość. — Zważaj pan, na Boga, co mówisz, bo zdajesz się odgadywać moje najskrytsze marzenia. Czyżbyś, panie Morrel, miał zamiar wyznaczyć mnie kapitanem „Faraona"?
— Gdyby to ode mnie tylko zależało, uścisnąłbym ci rękę, kochany Edmundzie, mówiąc: „Zrobione". Cóż, mam jednak wspólnika; znasz włoskie przysłowie: Che a compagno a padrone. Ale połowa drogi za nami, gdyż na dwa potrzebne ci głosy jeden już masz. Spuść się na mnie, jeśli idzie o drugi: dołożę wszelkich starań, byś go uzyskał.
— Och! Panie Morrel! — zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając dłonie armatora — panie Morrel, dzięki ci w imieniu mojego ojca i Mercedes.
— Dobrze, dobrze, Edmundzie. Czyż dobry Bóg nie po to jest, do diabła! w niebie, by się opiekować zacnymi ludźmi? Biegnijże więc do ojca, biegnij do Mercedes, a potem odwiedź i mnie.
— Czyż nie chcesz pan, bym cię odwiózł na ląd?
— Nie, dziękuję, zostaję tutaj, żeby rozliczyć się z Danglarsem. Czy byłeś pan zadowolony z niego podczas podróży?
— Zależy, co pan przez to rozumie. Jako towarzysz... hm... zdaje się, że Danglars nie lubi mnie zbytnio od chwili, kiedy po jakiejś naszej sprzeczce miałem nieostrożność zaproponować mu krótki postój u brzegów Monte Christo, by tam, a przyznaję, iż popełniłem błąd, sprawę rozstrzygnąć ostatecznie w ciągu dziesięciu minut, on tymczasem, i tu przyznaję mu słuszność, oparł się temu. Jeśli natomiast ciekawi pana, co myślę o nim jako o buchalterze, sądzę, że nie można mu nic zarzucić i że będziesz pan kontent z jego pracy.
— No tak — indagował dalej armator — zastanów się, Edmundzie: czy będąc kapitanem „Faraona" zatrzymałbyś chętnie Danglarsa?
— Jakiekolwiek zajmowałbym stanowisko — odpowiedział Dantès — otaczałbym względami tych, którzy posiedli zaufanie moich armatorów.
— Pięknie, pięknie, Edmundzie, widzę, że twoja prawość nigdy nie zawodzi.
No, nie zatrzymuję cię dłużej, mój panie, bo widzę, że stoisz jak na rozżarzonych węglach.
— Jakże więc z moim urlopem?
— Idź pan, powtarzam.
— Czy mogę wziąć pańską łódkę?
— Bierz.
— Do widzenia, panie Morrel, i tysiączne dzięki.
— Do widzenia, kochany Edmundzie, życzę szczęścia!
Młody żeglarz wskoczył do łódki, siadł na rufie i kazał wiosłować w stronę Cannebière. Dwaj majtkowie chwycili natychmiast wiosła i łódź pomknęła tak szybko, jak na to pozwalała wąska przestrzeń zapchana barkami — rodzaj uliczki, którą tworzyły dwa szeregi statków stojących na kotwicy: począwszy od wejścia do portu aż do molo orleańskiego.
Armator, uśmiechając się przyjaźnie, śledził wzrokiem Dantèsa: widział go, jak przybił do molo, wyskoczył na kamienny bulwar i zniknął w barwnym tłumie, który od piątej rano do dziewiątej wieczór roi się w tej słynnej ulicy de la Cannebière, ulicy, co taką dumą napawa dzisiejszych Focejczyków, iż mawiają o niej z niezachwianą powagą i owym niezrównanym akcentem, który nadaje tak specyficzny charakter ich słowom: „Gdyby Paryż miał swoją Cannebière, byłby małą Marsylią".
Odwracając się armator, dostrzegł Danglarsa, który stojąc obok, zdawał się czekać na rozkazy, a w istocie również śledził wzrokiem Dantèsa.
Jakże odmienny był wyraz oczu tych dwóch mężczyzn, którzy odprowadzali wzrokiem tego samego człowieka.
2. OJCIEC I SYN
Zostawmy Danglarsa, gdy ulegając demonowi nienawiści usiłuje niecnymi aluzjami szeptanymi na ucho oczernić towarzysza przed armatorem, i zobaczmy, co robi Dantès. Nasz młodzieniec pobiegł ulicą Cannebière aż do jej końca, po czym skręciwszy na ulicę Noailles wszedł do skromnego domku po prawej stronie Alei Meilhańskich, wspiął się szparko po ciemnych schodach na czwarte piętro i przytrzymując się jedną ręką balustrady, a drugą przyciskając do nazbyt gwałtownie bijącego serca, zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami, które pozwalały zajrzeć w głąb izdebki.
W tym pokoju mieszkał ojciec Dantèsa.
Nikt jeszcze nie doniósł o przybyciu „Faraona" temu starcowi, który stojąc na krześle, drżącą rękę podpierał patyczkami nasturcję i powój, oplatające kraty w oknie.
Nagle uczuł, że ktoś obejmuje go wpół, i znajomy głos ozwał się tuż za nim:
— Ojcze! Kochany ojcze!
Starzec krzyknął i odwrócił się; spostrzegłszy syna, drżący i wybladły osunął się w jego objęcia.
— Co ci się stało, ojcze? — spytał zaniepokojony młodzieniec. — Możeś chory?
— Nie, nie, mój kochany Edmundzie, mój synu, moje dziecię, o nie, ale nie spodziewałem się ciebie i radość... wzruszenie twoim nieoczekiwanym przybyciem... Ach! mój Boże! zdaje mi się, że umieram.
— A więc uspokój się, ojcze! to ja, naprawdę ja! Powiadają, że radość nikomu jeszcze nie zaszkodziła, i dlatego wszedłem tutaj bez uprzedzenia. No, uśmiechnijże się do mnie, zamiast patrzeć takim błędnym wzrokiem. Wróciłem... będziemy szczęśliwi.
— Ach! Tym lepiej, chłopcze — odpowiedział starzec. — Jakież będzie to szczęście! Nie rozstaniemyż się więcej? No, opowiedz mi o tym twoim szczęściu!
— Niech Bóg Wszechmogący mi przebaczy — odpowiedział młody człowiek — radość, którą odczuwam na myśl o szczęściu zbudowanym na zgryzocie rodziny okrytej żałobą: ale Bóg mi świadkiem, że nie pożądałbym takiego szczęścia. Przyszło do mnie, ot, i nie potrafię się nim smucić: dzielny kapitan Leclère nie żyje, mój ojcze, a ja wedle wszelkiego prawdopodobieństwa obejmę, dzięki życzliwości pana Morrela, jego stanowisko. Pojmujesz, mój ojcze? W dwudziestym roku życia zostać kapitanem, mieć sto ludwików pensji i udział w zyskach! Czyż to nie więcej, niż mógłby się spodziewać taki biedny marynarz jak ja?
— Tak, mój synu, tak, w istocie — odparł starzec — to naprawdę bardzo pomyślne.
— Toteż chciałbym za pierwszą pensję, którą otrzymam, kupić ci domek z ogródkiem, gdzie będziesz sadził powoje, nasturcje i kapryfolium... Ale co ci jest, ojcze? Wyglądasz, jakbyś miał zemdleć!
— Cierpliwości, cierpliwości! to minie. Starcowi nie stało sił, zachwiał się.
— No, dajże pokój — zawołał młodzieniec — szklanka wina postawi cię na nogi; gdzie masz wino?
— Nie, dziękuję, nie szukaj; to zbyteczne — rzekł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ależ tak, ależ tak, ojcze, wskaż miejsce! I otworzył ze trzy szafki.
— Nie warto... — szepnął starzec — wina już nie ma.
— Jak to nie ma wina! — zawołał Edmund, blednąc z kolei i spoglądając to na zapadnięte i woskowej barwy policzki ojca, to na puste szafy. —Jak to nie ma już wina? Czyżby zabrakło ci pieniędzy?
— Nic mi już nie brak, bom odzyskał ciebie — odpowiedział stary.
— A przecież — wykrztusił Dantès, ocierając pot z czoła — a przecież przed wyjazdem, trzy miesiące temu, zostawiłem ci dwieście franków.
— Tak, tak, Edmundzie, to prawda, ale zapomniałeś wyjeżdżając o małym długu u naszego sąsiada, Caderousse'a; przypomniał mi o nim, dodając, że jeśli nie zapłacę, pójdzie do pana Morrela. A więc sam rozumiesz, bojąc się, żeby ci to nie zaszkodziło...
— No i co dalej?
— No cóż, uregulowałem za ciebie.
— Ależ — wykrzyknął Dantès — byłem Caderousse'owi dłużny sto czterdzieści franków!
— Tak — wyjąkał starzec.
— I zwróciłeś mu te pieniądze z dwustu franków, które ci zostawiłem? Starzec skinął głową.
— Tym sposobem przeżyłeś trzy miesiące mając tylko sześćdziesiąt franków — szepnął młodzieniec.
— Ty wiesz, jak niewiele potrzebuję — odpowiedział stary.
— Boże, Boże! Przebacz mi, ojcze! — wykrzyknął młody człowiek, padając przed starcem na kolana.
— Cóż ty wyprawiasz?
— Ach! Serce mi pęka!
— Bagatela. Jesteś przecie, wróciłeś — odpowiedział starzec, uśmiechając się łagodnie. — Wszystko, co było, poszło w niepamięć, boć wszystko skończyło się dobrze.
— Tak, jestem — odpowiedział Edmund — wróciłem, mając przed sobą piękną przyszłość i... trochę pieniędzy. Patrz, ojcze — rzekł — bierz, bierz i poślij co prędzej kogoś po wszystko, co ci trzeba.
I wytrząsnął z kieszeni na stół około tuzina luidorów, sześć złotych pięciofrankówek i trochę miedziaków. Starzec rozpromienił się.
— Czyjeż to? — spytał.
— Ależ moje!... twoje... nasze!... Bierz, kupuj wiktuały, bądź kontent, a jutro znajdą się nowe.
— Na cóż taki pośpiech — odpowiedział z uśmiechem stary. —Jeśli pozwolisz, ostrożnie będę sięgał do twojej sakiewki: gdyby zauważono, iż kupuję tak wiele rzeczy naraz, domyślono by się, że musiałem czekać na twój powrót, by je nabyć.
— Rób, jak uważasz, ale przede wszystkim najmij służącą, nie chcę cię więcej zostawiać samego. Mam w kuferku schowanym na dnie statku trochę przemyconej kawy i doskonałego tytoniu —jutro to dostaniesz. Ale pst! ktoś idzie!
— To Caderousse. Dowiedział się o twoim przyjeździe i chce zapewne powinszować ci z racji szczęśliwego powrotu.
— Wybornie! Oto człowiek, który ma co innego na ustach niż w sercu — szepnął Edmund — ale to fraszka: jest naszym sąsiadem i oddał nam kiedyś przysługę, powitajmyż go serdecznie.
Rzeczywiście, kiedy Edmund domawiał z cicha tych słów, ukazała się w drzwiach wiodących na schody czarniawa i brodata twarz Caderousse'a. Mógł on mieć około dwudziestu lat i był krawcem; trzymał właśnie kawałek sukna, które zamierzał przekształcić w klapę surduta.
— Ech! wróciłeś więc, Edmundzie! — zawołał z akcentem typowo marsylskim, ukazując w szerokim uśmiechu zęby białe niczym kość słoniowa.
— Jak pan widzisz, sąsiedzie, i skory spełnić wszystko, co mogłoby panu zrobić przyjemność — odpowiedział Dantès, maskując niezręcznie pod tą gotowością do usług wyraźną niechęć.
— Dzięki, dzięki! Szczęściem nic mi nie potrzeba, natomiast zdarza się niekiedy, że inni potrzebują czegoś ode mnie. — Dantès drgnął. — Nie mam na myśli ciebie, chłopcze; pożyczyłem ci pieniędzy, tyś mi je zwrócił; takie rzeczy trafiają się między dobrymi sąsiadami, a zatem jesteśmy skwitowani.
— Niełatwo się skwitować- z tymi, którzy nas czymś zobligowali — odpowiedział Dantès — bo jeśli nawet odda się im pieniądze, pozostanie jeszcze dług wdzięczności.
— Po cóż o tym wspominać! To, co się stało, już się nie odstanie. Mówmy raczej o twoim pomyślnym powrocie. Szedłem sobie właśnie do portu, aby zaopatrzyć się w brązowe sukno, i oto spotykam kochanego Danglarsa.
— Ty, w Marsylii?
— Ech, a jednak tak — odpowiedział mi.
— Sądziłem, żeś w Smyrnie.
— Było i tak, bo stamtąd wracam.
— A Edmund? Gdzież się podziewa ten chłopak?
— Z pewnością jest u ojca — rzekł mi Danglars.
I oto przyszedłem — ciągnął Caderousse — miło mi bowiem uścisnąć dłoń przyjacielowi.
— Ten poczciwy Caderousse — odezwał się starzec — bardzo jest do nas przywiązany.
— To pewne, że jestem do was przywiązany, a ponadto bardzo was poważam, boć ludzie uczciwi nieczęsto się trafiają! Ale widzi mi się, żeś wrócił bogaty, mój chłopcze! — trajkotał Caderousse, łypiąc z ukosa na garść złotych i srebrnych monet, które Dantès rzucił na stół.
Młodzieniec dostrzegł, jak w czarnych oczach sąsiada błysnęła chciwość.
— Ach! Mój Boże! — odparł lekceważąco — to nie moje pieniądze; kiedy wypytywałem ojca, czy mu czegoś nie brakło podczas mojej nieobecności, staruszek, aby mnie uspokoić, wysypał na stół zawartość swojej sakiewki. Wsuńże, ojcze z powrotem te pieniądze do swojego mieszka; chyba że nasz sąsiad ich potrzebuje... w takim wypadku chętnie służymy.
— Nie, chłopcze — odpowiedział Caderousse — nic mi nie potrzeba; Bogu dzięki rzemieślnik może jakoś wyżyć ze swojej profesji. Schowaj te pieniądze, schowaj, nigdy nie mamy ich za wiele. Nie przeszkadza to, że jestem ci równie zobowiązany, jakbym skorzystał z twojej propozycji.
— Rad byłbym z całego serca... — rzekł Dantès.
— Nie wątpię o tym. No i cóż, jesteś więc na najlepszej stopie z panem Morrelem, francie?
— Pan Morrel był mi zawsze nadzwyczaj życzliwy — odpowiedział Edmund.
— W takim razie popełniłeś nieroztropność, nie przyjmując jego zaproszenia na obiad.
— Jak to, nie przyjmując jego zaproszenia na obiad? — spytał stary Dantès. — Zaprosił cię więc na obiad?
— Tak, ojcze — odparł Edmund uśmiechając się, gdyż ubawiło go zdumienie, w jakie wprawił starego ów nadzwyczajny splendor.
— Ach! czemużeś odmówił, mój synu? — zapytał starzec.
— Żeby prędzej być z tobą, ojcze — odparł młodzieniec — spieszyłem do ciebie.
— Sprawiłeś przykrość temu zacnemu panu Morrelowi — wtrącił Caderousse — a ten, kto zamierza zostać kapitanem, źle czyni urażając armatora.
— Wytłumaczyłem mu przyczynę odmowy — odparł Dantès — spodziewam się, że zrozumiał.
— O tak, trzeba jednak, chcąc zostać kapitanem, schlebiać trochę swoim pryncypałom.
— Spodziewam się nim zostać i bez tego — odpowiedział Dantès.
— Tym lepiej, tym lepiej! Sprawi to rzetelną przyjemność starym przyjaciołom, a znam kogoś, mieszkającego nie opodal cytadeli Świętego Mikołaja, kto się tą wiadomością bynajmniej nie zmartwi.
— Mercedes — podszepnął starzec.
— Tak, ojcze — odpowiedział Dantès — a teraz, kiedy cię już zobaczyłem, kiedy dowiedziałem się, żeś zdrów i że nic ci nie brak, to jeśli pozwolisz, pójdę odwiedzić Katalończyków.
— Idź, moje dziecko, idź — rzekł stary Dantès — i oby twoja żona była dla ciebie takim błogosławieństwem bożym, jakim ty jesteś dla mnie, mój synu!
— Jego żona! — wykrzyknął Caderousse. — Ależ panu pilno, ojczulku! Mercedes nie jest jeszcze jego żoną , o ile mi wiadomo!
— Nie! ale według wszelkiego prawdopodobieństwa — odpowiedział Dantès — niezadługo nią zostanie.
— Mniejsza z tym — rzekł pojednawczo Caderousse — dobrze, chłopcze, robisz, że tak się spieszysz.
— A to dlaczego?
— Bo Mercedes jest piękną dziewczyną; pięknym dziewczętom zalotników nie brak, a o tę zwłaszcza ubiegają się tuzinami.
— Doprawdy? — zdziwił się Edmund, a jego uśmiech zdradzał lekkie zaniepokojenie.
— O, tak — mówił dalej Caderousse — trafiają się nawet i niezgorsze partie, ale rozumiesz przecie... będziesz kapitanem, to i żadnej nie strzeli do głowy, żeby ci dać kosza.
— A zatem — odpowiedział Dantès, usiłując zataić niepokój — gdybym nie był kapitanem...
— Ech! Ech! — skrzywił się powątpiewająco Caderousse.
— Dajże pokój, dajże pokój! — powiedział młodzieniec — mam lepsze mniemanie o kobietach w ogóle, a o Mercedes w szczególności. Jestem przekonany, że dochowałaby mi wiary nie bacząc na to, czy jestem kapitanem, czy nie.
— Tym lepiej — przystał Caderousse. — Zaufanie to dobra rzecz, zwłaszcza gdy człowiek zamierza się żenić; ale mniejsza z tym; nie traćże czasu, chłopcze, i biegnij, wierz mi, że tak będzie dobrze, zawiadomić o swoim powrocie i projektach.
— Już idę — odpowiedział Edmund.
Uściskał ojca, kiwnął głową Caderousse'owi i wybiegł.
Caderousse zabawił jeszcze chwilę i pożegnawszy się ze starym, wyszedł na spotkanie z Danglarsem, który oczekiwał go na rogu ulicy Senac.
— No i co? — spytał Danglars. — Widziałeś się z nim?
— Przed chwilą — odparł Caderousse.
— Czy wspominał ci coś, że zamyśla zostać kapitanem?
— Jest tego prawie pewny.
— Cierpliwości, młodzieńcze! Zbytnio się spieszysz, jeśli wolno mi sądzić! — odpowiedział Danglars.
— Do licha! Zdaje się, że pan Morrel już mu to przyobiecał.
— Jest zatem bardzo uradowany?
— Raczej bezczelny: zaofiarował mi swoje usługi, niby jakiś dygnitarz, a i pieniędzy chciał mi pożyczyć, niczym bogaty bankier.
— Odmówiłeś mu?
— Oczywiście, choć mogłem je przyjąć, boć to ja wetknąłem mu w rękę kilka sztuk srebra, którymi obracał. Ale teraz imć pan Dantès nie potrzebuje już nikogo, zostanie kapitanem.
— Ba! Jeszcze nim nie jest — odparł Danglars.
— Daję słowo, nie obraziłbym się, gdyby nim nie został — rzekł Caderousse — gdyż w tym wypadku nie sposób byłoby się z nim dogadać.
— Jeśli nam się spodoba, nie pójdzie wyżej, a może nawet spadnie z pieca na łeb.
— Co powiadasz?
— Nic, ot, tak gadałem coś do siebie. I kocha się nadal w pięknej Katalonce?
— Do szaleństwa! Właśnie do niej poszedł; ale myliłbym się grubo, gdyby nie napytał sobie z tej racji jakiegoś kłopotu.
— Mówże jaśniej.
— Niby po co?
— To ważniejsze, niż przypuszczasz. Nie lubisz Dantèsa, prawda?
— Nie lubię furfantów!
— Otóż to! Powiedzże mi wreszcie, co wiesz o Katalonce.
— Nie mam żadnych dokładnych wiadomości, widziałem natomiast takie rzeczy, które, jak ci powiedziałem, skłaniają mnie do pewnych podejrzeń: kto wie, czy przyszłego kapitana nie spotka jakaś przykrość tuż obok drogi wiodącej do Vieilles-Infirmeries.
— Cóżeś tam widział? Gadaj zaraz.
— No to posłuchaj, co widziałem: ilekroć Mercedes udaje się do miasta, towarzyszy jej zawsze pewien Katalończyk, chłop jak byk, ciemnooki, ogorzały, kruczowłosy i srodze w niej zakochany, a ona nazywa go kuzynem.
— Ach! Doprawdy! I przypuszczasz, że ten kuzyn smali do niej cholewki?
— Spodziewam się: cóż innego, u diabła, mogłoby robić dwudziestojednoletnie chłopaczysko, włócząc się za piękną siedemnastoletnią dziewczyną!
— Powiadasz, że Dantès poszedł do Katalończyków?
— Wyszedł z domu przede mną.
— Moglibyśmy pójść w tamtą stronę, wstąpilibyśmy do „Ustronia" i przy kieliszku malagi czekalibyśmy na nowiny.
— A któż by nam je przyniósł?
— Dantès będzie tamtędy przechodził i poznamy po jego minie, co mu się przydarzyło.
— Chodźmy — odpowiedział Caderousse — ale to ty fundujesz?
— Oczywiście — rzekł Danglars.
Ruszyli obaj szybkim krokiem w obranym kierunku. Przybywszy na miejsce, kazali sobie podać butelkę wina i dwie szklanki.
Stary Pamfil widział niespełna dziesięć minut temu, przechodzącego tędy Dantèsa.
Upewniwszy się, że Dantès jest we wsi katalońskiej, zasiedli w altanie pośród platanów i sykomorów okrytych rozwijającymi się pączkami; gromada ptaków ukrytych w gałęziach drzew śpiewała na chwałę tego pięknego dnia, zwiastuna budzącej się wiosny.
3. KATALOŃCZYCY
Nie dalej niż sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele, wpatrzeni w horyzont, nasłuchiwali tak pilnie, spijając chciwie musujące wino, rozpościerała się wioska katalońska, ukryta za nagim wzgórzem, które smagał mistral, a słońce spalało.
Pewnego dnia jakaś tajemnicza kompania wyruszyła z Hiszpanii, przybiła do tego wąskiego skrawka brzegu i pozostała tu po dziś dzień. Ludzie ci, nie wiadomo skąd przybyli, mówili nieznanym językiem. Byli to Katalończycy. Najznaczniejszy spośród nich, który umiał po prowansalsku, zwrócił się do gminy marsylskiej, aby oddano im ten nagi i jałowy przylądek, na jego bowiem brzeg, niby starożytni żeglarze, wciągnęli swoje łodzie. Uzyskał to, o co prosił, i w trzy miesiące później wokół dwunastu, a może piętnastu łodzi, które przywiozły tutaj tych morskich włóczęgów, wyrosła niewielka osada.
Ową wioskę zbudowaną dziwacznie, a zarazem malowniczo, na poły mauretańską, na poły hiszpańską, zamieszkują do dziś potomkowie tych emigrantów i mówią ich językiem. Od trzech z górą stuleci wierni są temu przylądkowi, gdzie podobni stadu ptaków morskich uwili gniazda — nie mieszając się w sprawy marsylskiej ludności, żeniąc się między sobą, zachowując obyczaj i strój narodowy, tak jak zachowali ojczysty język.
Pójdźmy, czytelniku, jedyną ulicą tej wioski i wstąpmy do któregoś z domów, malowanych od zewnątrz promieniami słońca na piękny kolor zeschłych liści — właściwy budynkom tych okolic — a od wewnątrz bielonych wapnem; nie spotkasz w hiszpańskich dworkach innej ozdoby prócz tej bieli.
Kruczowłosa piękna dziewczyna o aksamitnym oku gazeli stała oparta o przepierzenie i mięła w palcach, smukłych jak u antycznej rzeźby, skromniutką gałązkę wrzosu, odzierając ją z kwiatuszków, które sypały się na ziemię; ręce jej, obnażone po łokcie, ogorzałe i kształtne jak u Wenus z Arles, drżały niecierpliwie i nerwowo; tupała stopą wąską i wysoką w podbiciu, dzięki zaś owemu ruchowi ukazywała się noga o liniach strzelistych, konturze wspaniałym, obciągnięta czerwoną bawełnianą pończochą z szaroniebieskimi klinami.
Wysoki młodzieniec, lat około dwudziestu dwóch, siedział o trzy kroki od niej, kołysząc się miarowo na krześle i oparłszy łokieć o staroświecką spróchniałą komódkę, spoglądał na dziewczynę niespokojnie i żałośnie; chciał przeniknąć ją wzrokiem, lecz ona panowała niezachwianie nad towarzyszem, rzucając mu spojrzenia bystre a stanowcze.
— Pomyśl, Mercedes — mówił młody człowiek — oto nadchodzi Wielkanoc. Pora wyprawić wesele, odpowiedz mi wreszcie, proszę.
— Mówiłam ci już sto razy, Fernandzie, i doprawdy źle sobie samemu widać życzysz, skoro mnie znów nagabujesz!
— To i cóż! Powtórz raz jeszcze, zaklinam, powtórz, abym wreszcie uwierzył. Powiedz po raz setny, że odrzucasz moją miłość, na którą twoja matka spoglądała okiem łaskawym; spraw, żebym pojął, że moje szczęście jest dla ciebie igraszką i że wcale ci nie zależy na moim życiu. Ach, mój Boże! Mój Boże! Śnić dziesięć lat, że twoim mężem zostanę, i stracić tę jedyną nadzieję, która opromieniała mi życie!
— Nie usłyszałeś ode mnie, Fernandzie, ani jednego słowa otuchy, czemużeś więc żywił nadzieję? — odparła Mercedes. — Nie możesz mi zarzucić, abym cię kiedykolwiek kokietowała. Powtarzałam ci niezmiennie: kocham cię jak brata, ale nie żądaj ode mnie nic prócz tej miłości siostrzanej, albowiem serce moje oddałam innemu. Czyż nie mówiłam ci tego, Fernandzie?
— Tak, pamiętam, Mercedes — rzekł młody człowiek — tak, ustroiłaś się wobec mnie w okrutną cnotę szczerości; czyżbyś jednak nie pamiętała, że małżeństwo z Katalończykiem jest świętym prawem dla Katalonki?
— Mylisz się, Fernandzie: to nie prawo nakazuje nam żenić się między sobą, ale obyczaj, ot i tyle. Usłuchaj mojej rady: nie powołuj się na to, aby przechylić szalę na swoją korzyść. Wyrok zapadł na ciebie w komisji poborowej i swoboda, którą ci pozostawiono, jest podyktowana zwykłą pobłażliwością; nie dziś, to jutro wezwą cię do wojska. Cóż wtedy, jako żołnierz, poczniesz z biedną, zrozpaczoną sierotą, której jedyną majętnością jest zrujnowana chałupa i trochę porwanych sieci — liche dziedzictwo mojego ojca, przekazane mojej matce, a po jej śmierci moje. Od roku zaledwie matka moja nie żyje, a ja, pomyśl o tym, Fernandzie, utrzymuję się prawie z żebraniny! Niekiedy starasz się we mnie wmówić, że jestem ci pomocna, po to zresztą, aby podzielić się ze mną połowem; godzę się na to, Fernandzie, dlatego że jesteś moim krewnym, dlatego że wychowaliśmy się razem, a przede wszystkim dlatego, że odmawiając sprawiłabym ci zbyt wielką przykrość. Ale pojmuję doskonale, że ryby, które sprzedaję, konopie, które kupuję za uzyskane tym sposobem pieniądze, te konopie, co je przędę, wiem o tym dobrze, Fernandzie, są jałmużną.
— Ach, jakież to może mieć znaczenie, Mercedes? Choć jesteś biedna i osamotniona, wolę ciebie od córki najznaczniejszego armatora czy najbogatszego bankiera w Marsylii! Bo i czegóż nam, Katalończykom, trzeba? Wiernej żony i dobrej gospodyni. Gdzie znalazłbym dziewczynę, która lepiej od ciebie spełniałaby te warunki?
— Fernandzie — odparła Mercedes kręcąc głową — gdy kobieta nie kocha męża, kochając innego mężczyznę, łatwo się staje kiepską gospodynią, a za wierność też jej trudno ręczyć. Zadowólże się moją przyjaźnią, gdyż, jeszcze raz powtarzam, tylko ją mogę ci przyobiecać, obiecuję zaś jedynie to, czego jestem pewna dotrzymać.
— Ach, tak! Pojmuję wybornie — powiedział Fernand — cierpliwie znosisz własną nędzę, ale boisz się biedy, która ci u mojego boku zagraża. No więc!... Gdybyś mnie kochała, Mercedes, pokusiłbym się zdobyć fortunę; przyniosłabyś mi szczęście: pracowałbym jako komisant w której bądź firmie, mógłbym nawet zostać kupcem!
— Nie wolno ci próbować żadnej z tych profesji, Fernandzie; jesteś żołnierzem i tylko dlatego pozostajesz w naszej wiosce, że nie ma wojny. Bądźże więc rybakiem, porzuć mrzonki, które uczynią rzeczywistość jeszcze bardziej okrutną, i poprzestań na mojej przyjaźni, boć i nic innego ofiarować ci nie mogę.
— O, tak, masz słuszność, Mercedes, zostanę marynarzem; zamiast stroju naszych praojców, którym pogardzasz, wdzieję ceratową czapkę, pasiastą koszulę i granatową bluzę zapinaną na guziki z kotwicą. Czyż nie tak trzeba się ubierać, żeby ci się spodobać?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała Mercedes, rzucając mu władcze spojrzenie. — O co ci idzie? Nie rozumiem cię wcale.
— Chętnie ci to wyłożę, Mercedes; nie byłabyś wobec mnie tak nieustępliwa i okrutna, gdybyś nie oczekiwała kogoś, kto tak się nosi. Ale ten, na kogo czekasz, mógłby okazać się niestałym; gdyby nawet było inaczej, czyż mam ci przypominać o zmienności losów żeglarza?
— Fernandzie! — wykrzyknęła Mercedes — sądziłam, że jesteś zacnym człowiekiem! Jakże się myliłam! Jesteś człowiekiem bez serca, skoro przez zawiść rzucasz wyzwanie giewowi bożemu! A więc dobrze! Niech i tak będzie! Nie ukrywam, że czekam na tego, o którym mówisz, i że go kocham. Jeśli nie wróci, wiedz, że zamiast przeklinać tę zmienność losu, którą przyzywasz, powiem, że zginął kochając mnie.
Młody Katalończyk żachnął się z wściekłością.
— Rozumiem cię, Fernandzie: napastujesz go, ponieważ cię nie kocham; skrzyżujesz swój sztylet kataloński z jego puginałem! Na cóż ci się to zda? Pokonany stracisz moją przyjaźń, jako zwycięzca ujrzysz, jak moja przyjaźń odmieni się w nienawiść. Jeśli ktoś, chcąc przypodobać się kobiecie, szuka zwady z mężczyzną, którego) ona kocha, wierz mi, złą obiera drogę. Nie, Fernandzie, nie poddasz się tym niegodziwym zamysłom. Nie mogąc mnie poślubić, musisz kontentować się moją siostrzaną przyjaźnią. Zresztą — dorzuciła, a w oczach jej odmalowało się przerażenie i zapłakała — zresztą poczekaj, poczekaj, Fernandzie, sam powiedziałeś przed chwilą, że morze jest zdradliwe, a on wyjechał cztery miesiące temu; podczas tych czterech miesięcy naliczyłam tak wiele burz!
Fernand, nadal niewzruszony, nie próbował nawet otrzeć tych łez płynących po twarzy Mercedes, choć za każdą dałby sobie utoczyć szklankę krwi — gdyby on, a nie kto inny był ich przyczyną.
Wstał, okrążył izbę, podszedł do Mercedes zasępiony, zaciskając dłonie.
— Posłuchaj, Mercedes — rzekł — powiedz mi ostatni raz, czy nie zmienisz postanowienia?
— Kocham Edmunda Dantèsa — odparła chłodno dziewczyna — i nikt inny nie będzie moim mężem.
— I zawsze będziesz go kochać?
— Póki życia.
Fernand zrezygnowany spuścił głowę i westchnienie podobne do jęku wydarło mu się z piersi; lecz nagle, podnosząc czoło, zacisnąwszy zęby i rozdymając nozdrza, zapytał:
— A jeśli nie żyje?
— Jeśli nie żyje, ja też umrę.
— A jeśli zapomniał o tobie?
— Mercedes! — rozległo się przed chatą radosne wołanie — Mercedes!
— Ach! — zakrzyknęła dziewczyna, czerwieniąc się i promieniejąc miłością — widzisz, że nie zapomniał o mnie, skoro wrócił.
Rzuciła się do drzwi i otworzyła je wołając:
— Chodź, Edmundzie! Jestem tutaj!
Fernand, pobladły i drżący cofnął się niczym wędrowiec na widok żmii; trafiwszy na krzesło, opadł na nie bez sił. Edmund i Mercedes tonęli w uścisku. Gorące słońce marsylskie, którego promienie buchnęły przez otwarte drzwi, obejmowało ich falą światła. Z początku nie dostrzegali nic, co się wokół nich działo. Ogromne szczęście oddzieliło ich od świata i rzucali tylko urywane słowa, które można by wziąć za wyraz cierpienia, lubo świadczyły o najwyższej radości.
Nagle Edmund dostrzegł zasępioną twarz Fernanda, która rysowała się w mroku blada i budząca niepokój. Młody Katalończyk sięgnął — a był to ruch, z którego sam sobie nie zdawał sprawy — do puginału zatkniętego za pasem. —
— Ach, proszę darować — odezwał się Dantès marszcząc brew — nie zauważyłem, że jest nas tutaj troje.
Po czym zwracając się do Mercedes:
— Kim jest ten pan?
— Ten pan będzie twoim najlepszym przyjacielem, Edmundzie, bo jest moim przyjacielem; to mój kuzyn, mój brat, Fernand, człowiek, którego prócz ciebie kocham najbardziej na świecie; czyż go nie poznajesz?
— A, rzeczywiście — odpowiedział Edmund. I tuląc do siebie Mercedes, wyciągnął serdecznie dłoń do Katalończyka.
Ale Fernand, nie kwapiąc się odpowiedzieć na ów gest przyjacielski, stal milczący i nieruchomy niby posąg. Wówczas Edmund ogarnął spojrzeniem badawczym Mercedes wzruszoną i drżącą, po czym zasępionego, jakże groźnego Fernanda.
Pojął wszystko w mgnieniu oka.
Gniew zasępił mu czoło.
— Nie spodziewałem się, Mercedes, biegnąc do ciebie z takim pośpiechem, że zastanę tu wroga.
— Wroga! — zakrzyknęła Mercedes, rzucając na kuzyna spojrzenie kipiące gniewem. — Wróg w moim domu, powiadasz, Edmundzie! Ach! Gdybym tak sądziła, wzięłabym cię za rękę i powędrowałabym do Marsylii, opuszczając ten dom na zawsze.
W oczach Fernanda zamigotała błyskawica.
— A gdyby przytrafiło ci się nieszczęście, Edmundzie — mówiła dalej z tym samym niewzruszonym spokojem, po którym Fernand łatwo mógł poznać, że zgłębiła jego złowrogie zamysły — gdyby przydarzyło ci się nieszczęście, p