Drzewiński Andrzej - Kandydat do unii

Szczegóły
Tytuł Drzewiński Andrzej - Kandydat do unii
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Drzewiński Andrzej - Kandydat do unii PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Drzewiński Andrzej - Kandydat do unii PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Drzewiński Andrzej - Kandydat do unii - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ DRZEWIŃSKI Kandydat do Unii Enrico spojrzał chłodno w twarz mężczyzny, potem zacisnął palce na kolbie i wycelował między jego oczy. Kiedy strumień ciepłego powietrza uderzył o powierzchnię gazety, tamten wciąż się uśmiechał. Suszarka była lekka i szumiała cicho, lecz po trzech godzinach pracy Enrico miał jej serdecznie dość. Wszystkiemu winni byli filmowcy, którzy właśnie w ich bibliotece postanowili kręcić horror pod wyzywającym tytułem "Książkowy morderca". Tego dnia bibliotekarze musieli zrobić im miejsce w magazynie, gdzie trzymano numery mniej chodliwych starych gazet. Kerston, wicedyrektor, kazał się spieszyć, filmowcy mieli napięty harmonogram. Tere fere, wszyscy wiedzieli, że reżyser - do tej pory jeden z wielu tandeciarzy od reklamówek - jest szwagrem Kerstona. Któryś z idiotów pomagających mu na planie nie zakręcił kranu przed przerwą na lunch i w magazynie zalało podłogę, na której stały w kartonach zdjęte z półek pisma. Kiedy Enrico z chłopcami wrócili po godzinie, woda sięgała do kostek. Enrico wyłączył suszarkę i rozprostował obolałe plecy. Lubił pracę w bibliotece. Lubił też Claudię z czytelni, lecz ona najwyraźniej nie lubiła jego. Już drugi raz odmówiła, kiedy zapraszał ją na kolację i wieczorny spacer po mieście. Zbliżał się okres świąt i na wielu bajecznie rozświetlonych skwerach można było posłuchać darmowych koncertów. Występowali uznani artyści i amatorzy, a dźwięki muzyki klasycznej mieszały się z pokrzykiwaniem rapperów i ostrym rockiem. Enrico lubił tę porę roku i chciałby podzielić się z kimś bliskim swoją radością. Czemu Claudii to nie odpowiadało? Oficjalnie nie miała nikogo. Spojrzała z pretensją czekoladowymi oczami i odrzuciła jego awanse: - Czy wy, mężczyźni, naprawdę musicie być zawsze tacy pospolici? Westchnął i wrócił do suszarki. Kerston wynajął na dwa dni komorę do suszenia, lecz nie wszystko w niej się zmieściło. Kiedy spytał o chętnych do pracy po godzinach, Enrico jako jedyny podniósł rękę. Chciał, aby Claudia wiedziała, że bez niej rezygnuje ze spaceru. Nagle odniósł wrażenie, że w uchylonych drzwiach prowadzących do głównej sali coś błysnęło. Wyłączył suszarkę i w ciszy poczuł się bardzo samotny. Fizycznie odczuł ogrom wyludnionego późną porą gmaszyska. Znów błysnęło! Nie mógł mieć wątpliwości - ktoś buszował w głównej czytelni. Filmowcy zostawili tam sprzęt przed jutrzejszymi zdjęciami, lecz wszystko powinno być wyłączone. Sięgnął do paska i zaklął. Telefon komórkowy był w kieszeni kurtki, ta zaś w szatni. Pomyślał o Claudii, zacisnął zęby i ruszył do drzwi. Może jego obywatelska postawa zostanie doceniona. Wielka sala drzemała w półmroku. Uliczne światła, sącząc się przez żaluzje, rysowały zaledwie kontury mebli i obrazów na ścianach. W głębi widoczna była poświata wokół któregoś z monitorów pod schodami na antresolę. Enrico rozejrzał się, lecz nie dojrzał nikogo. Skulony, ostrożnie stawiając stopy, ruszył więc ku schodom. Jak w każdy piątek wypożyczalnia była czynna do szóstej, a teraz dochodziła siódma. Zawsze istniała możliwość, że strażnicy przeoczą nieproszonego gościa. Może gówniarza, który dobrał się do antycznych roczników "Playboya"? Było to prawdopodobne, Enrico spostrzegł, że pracujący komputer został połączony z serwerem archiwum czasopism. Zeskanowano tam i zapisano na dyskach roczniki wszystkich gazet od 1945 roku. Zamarł, gdy dojrzał na krześle małą sylwetkę. Cholera, czyżby dziecko? Na ekranie wolno przewijały się staroświecko łamane strony dziennika z lat sześćdziesiątych. Tajemniczy czytelnik przedkładał publicystykę nad zdjęcia panienek. Enrico oparł dłoń o kontakt na ścianie, a wyciągnął drugą, zaciśniętą na suszarce. - Ręce do góry! - krzyknął, kiedy światło zalało pomieszczenie. Postać na krześle podskoczyła jak na sprężynie. Enrico zrazu odruchowo zmrużył oczy, ale rozwarł je szeroko i zaraz tego pożałował. Przed nim stał stwór przypominający E.T. z filmu Spielberga. Zielony, z nieproporcjonalnie dużą głową, o pałąkowatym ciele i pomarszczonej gębie. Jego wielkie jak spodki oczy o kocich źrenicach z lękiem wpatrywały się w suszarkę. - Co jest grane? - z trudem uruchomił krtań Enrico. Stwór wytrzeszczył talerzowate oczy, poruszył żabimi ustami. - Ja nie gram - zaskrzeczał w nieprzyjemnie wysokich rejestrach. - Ja z kosmosu. Enrico czuł się paskudnie. Bał się, że zwariował, bał się stwora, zielony zajeżdżał w dodatku czymś nieprzyjemnym. Co za pech, najpierw filmowcy, a teraz takie coś... Filmowcy! Ta myśl sprawiła, że nieco opuścił suszarkę. Rozejrzał się dyskretnie za włączoną kamerą. Zielony zagulgotał, lecz Enrico uniósł uspokajająco ręce. - Jasne - uśmiechnął się promiennie jak diabetyk w cukierni. - A ja z planety Ziemia. Jako gest dobrej woli odłożył suszarkę. Potem uniósł leżący na stole pisak i narysował na blacie trójkąt prostokątny. Zielony z zaciekawieniem śledził, jak dorysowuje kwadraty na każdym z boków. - Logika i matematyka - Enrico znacząco puknął się w głowę. - Twierdzenie Pitagorasa. Sposób, w jaki zielony ujmował pisak, sugerował dodatkowe stawy w jego palcach. Enrico był zachwycony. Ktoś wywalił na stworka niezłe pieniądze. Kosmita wyglądał jak żywy. - Numery idealne - zaskrzeczał obcy, pokazując kreski wyrysowane na stole. Jedna, dwie, trzy... aż do dziesięciu, a niektóre podkreślone. - A... liczby pierwsze - Enrico bawił się świetnie, choć czuł, że dramaturgia widowiska wymaga przejścia do istoty sprawy. - Co cię tu sprowadza? Kątem oka omiótł antresolę. Gdzieś stamtąd muszą filmować, czuć w tym robotę wicedyrektora. Szwagier chciał mieć w filmie scenę z naturszczykiem, więc Kerston wystawił mu frajera, który godzi się suszyć gazety po nocy. - Czeka was zagłada - zielony wykrzywił pomarszczoną fizis. - Upadek całej cywilizacji. Enrico teatralnie załamał ręce. - A to dlaczego? Mały odwrócił się do komputera, chwilę majstrował przy klawiaturze i ujrzeli okładkę "Timesa" sprzed paru tygodni. Zdjęcie potężnej rakiety nośnej z modułem mieszkalnym na szczycie. Tytuł: PIERWSZA ZAŁOGOWA WYPRAWA NA MARSA WYSTARTOWAŁA. - Opuszczacie strefę wokół Ziemi, a tego wam nie wolno. - Któż zabrania? - Przepisy Unii Galaktycznej - wyjaśnił kosmita. - Paragraf szesnasty, ustęp trzeci: "Kto opuszcza strefę planetarną pojazdem o powłoce nie zawierającej drzazg, może zostać zniszczony bez ostrzeżenia przez patrol galaktyczny". Boże, ależ idiota pisał ten scenariusz! Jak nic, sam szwagier Kerstona. - Co to są drzazgi? - spytał Enrico dla zasady. - Nanokryształy. Ich skład oraz struktura są zamieszczone w standardowym pakiecie informacyjnym, jaki Unia przedstawia cywilizacjom, które przekroczą trzeci stopień rozwoju. - Jasne - pokiwał głową Enrico. - Zgaduję, że przekroczyliśmy ten próg i chcecie nas zaprosić do Unii. Zielony przymknął oczy i wydał z siebie zrezygnowane westchnienie. - Przekroczyliście go ponad sto lat temu, kiedy nadawaliście pierwsze sygnały radiowe. Enrico roześmiał się, nie kryjąc sarkazmu. - Raczej nie spieszyliście się z tym pakietem informacyjnym. Zielony stał się trochę mniej zielony. - Myśmy pakiet wysłali, tylko zaszły nieprzewidziane okoliczności. Enrico pociągnął nosem. Mały zajeżdżał amoniakiem i czymś jeszcze. Dialogi miał denne, ale odpicowany był na medal. Na przykład teraz, mimo nieziemskiej gęby, mimika wyraźnie zdradzała zakłopotanie. - Waszą cywilizację namierzono dwanaście tysięcy ziemskich lat temu i rutynowo umieszczono automatyczną stację na waszym satelicie - zaskrzypiał przepraszająco. - Po przekroczeniu trzeciego stopnia stacja, zawiadamiając centralę uruchomiła procedurę kontaktu. Akurat niedaleko od waszego systemu planetarnego przelatywał bezzałogowy transportowiec, więc kazano mu poinformować was o istnieniu Unii Galaktycznej. Niestety, po wejściu na orbitę parkingową wokół Ziemi uległ katastrofie, miało to miejsce 30 czerwca 1908 roku. Większość ludzi zainteresowanych astronomią znała tę datę. - Meteoryt Tunguski? Zielony skwapliwie przytaknął dyniastą głową. - To był statek Unii. Niestety, nie dość, że uległ katastrofie i nie przekazał posłania, to jeszcze mylnie nas zawiadomił, że zdążył to uczynić. Przez sto lat czekaliśmy, aż odpowiecie. Jeśli Enrico dobrze rozumiał intencje scenarzysty, to teraz należało stanąć w obronie honoru Ziemianina. - Nie mogliście, idioci, sprawdzić, co się dzieje?! Zielony poszarzał. Kosmitom nie jest obce poczucie wstydu. - Wiedzieliśmy, że transportowiec uległ zniszczeniu, ale byliśmy pewni, że nadał komunikat. Taki wypadek wcześniej nie miał miejsca - przymknął błoniaste powieki i wymamrotał niewyraźnie. - Unia liczy ponad dziesięć tysięcy członków, czekających na przystąpienie jest drugie tyle. Nie możesz się dziwić, że trochę, no... zapomnieliśmy o sprawie. Enrico pomyślał o widzach tego spektaklu, a zwłaszcza o tej, której na imię Claudia. - A więc przez wasze niedopatrzenie - rzucił twardo - nasza pierwsza wyprawa na Marsa może zostać zniszczona?! Bo nie przestrzegamy idiotycznego przepisu ustalonego przez partaczy?! Zielony był teraz jak kupka kosmicznego nieszczęścia. - Zgadza się - szepnął. - Co gorsza, wasza cywilizacja zostanie cofnięta w rozwoju o kilka tysięcy lat. - Chcecie nas zasypać atomówkami! - zgadywał Enrico. - Och, nie - zaprotestował zielony zbulwersowany. - Po prostu umiemy zamieniać metal w coś podobnego do... makaronu. Makaron! Dobrze, że nie g... Koniec z kretyńskimi dialogami. - Umiesz teleportować? - spytał Enrico z groźnym błyskiem w oku. Mały niepewnie pokiwał głową. Tu mamy tego kretyna scenarzystę, pomyślał Enrico. - W takim razie przenieś nas natychmiast do Białego Domu. Musimy porozmawiać z prezydentem. Na to na pewno nie będą przygotowani! Ale nie docenił szwagra Kerstona. Między biurkami zalśniła seledynowa niby-brama. - Ten teleport zaprowadzi nas wprost do prezydenta - kosmita trzymał w łapach jakby dużą kość. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł? - Jasne - mruknął Enrico i wszedł w poświatę. Przez ułamek sekundy wisiał do góry nogami, potem kierunki przestrzeni wróciły do normy. Biblioteka zniknęła, Enrico stał w dużej, zaparowanej łazience, gdzie w marmurowym basenie taplał się tęgawy sześćdziesięciolatek, Jack Adams, urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Enrico rozpaczliwie potoczył wzrokiem wokoło. To nie mógł być filmowy trik! Adams mruczał, na szczęście nie otwierając oczu. Enrico, pogrążony w totalnym stuporze, oglądał pośladki pani prezydentowej. Z wprawą masowała tors mężczyzny. - Szanowny... - zaczął kosmita, ale Enrico sprawnie zatkał mu usta. - Wracamy - syknął. Baraszkująca w wannie para nie zwracała na nich uwagi. Enrico nie sądził, że seks po sześćdziesiątce może być tak zajmujący. Zielony zamrugał pytająco wielgachnymi oczami. - Jesteś pewien? - Natychmiast do biblioteki! Brama, znowu uczucie nietoperzowego zwisu i już stał na dywanie w czytelni. Nie urodził się jeszcze spec F/X, który potrafiłby wycinać takie numery. - Ty naprawdę jesteś z kosmosu, z Unii! - wydusił Enrico porażony wymową faktów. Jego serce wyprawiało dziwne harce. Zielony zastrzygł uszami, co wyglądało na potwierdzenie w używanym przez jego rasę kodzie migowym. - Hrrg - przedstawił się, a w każdym razie tak to wyglądało - urzędnik szóstej kategorii, wydział członkowski, sekcja poapelacyjna. To znaczy, że już nie można się odwoływać. - Kiedy nasz statek może być zniszczony? - On będzie zniszczony - kosmita pomamrotał pod nosem - za sześć godzin i jedenaście minut. Wtedy, gdy przetnie strefę planetarną, za którą czekają jednostki patrolowe. Dzięki wizycie w prezydenckiej łazience Enrico przeszedł przyspieszoną adaptację do sytuacji. Zrezygnował z czasochłonnych zdziwień i nie zauważał niezwykłości dyskusji. Kombinował gorączkowo, jak zmienić wyrok wydany na statek i Ziemię. - A ty?! - potrząsnął zielonego za chude, nieco oślizgłe ramię. - Jesteś przedstawicielem Unii, czemu tego nie odwołałeś?! - Nie mam uprawnień - zaszemrał posępnie. - Jestem obserwatorem czuwającym nad prawidłowym przebiegiem procedury karnej. Naprawdę chciałbym! - zaskrzeczał wyraźniej, gdy Enrico ścisnął go mocniej. - Nie ma siły, która powstrzyma patrole w trybie poapelacyjnym. Chyba że wasz statek zawróci. Enrico ciężko klapnął na krzesło. Musiał to wszystkoo przemyśleć. - Ja nawet nie mam prawa pokazywać się tubylcom -szemrał zielony. - Wolno mi nawiązywać kontakt wyłącznie w sytuacji zagrożenia życia. Wymownie spojrzał na suszarkę. Enrico pomyślał, że to nadal przypomina kiepski scenariusz. - Zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy przejrzałem wasze programy radiowe i telewizyjne. Nic nie znalazłem o zagrażającym wam straszliwym niebezpieczeństwie, o Unii ani jej przekazie. Enrico gestem nakazał mu milczeć. - Sześć godzin to za mało, aby rozpocząć oficjalne działania - zamruczał. - Kierownictwo NASA czy Kongres nie zdążą się zebrać, nawet jeśli pokażę im ciebie. A prezydent... Przypomniał sobie sytuację w łazience i zrozumiał, że sześć godzin może nie wystarczyć, aby prezydent był w stanie znowu urzędować. Odwrócił się do zielonego. - Czy mógłbyś mnie przenieść na statek? Kosmita zmarszczył dyniaste czoło, jeśli to w ogóle było możliwe. - Da się zrobić. Tylko że przy tej odległości istnieje kilkumetrowy rozrzut, musisz mieć skafander. - Gdybym przypadkiem wylądował za burtą, w próżni? - Gdy będziesz miał skafander, nic ci się nie stanie. Najwyżej ściągnę cię ponownie, naniosę poprawkę i wyślę znowu. Może skoczymy do jakiejś waszej bazy treningowej... - Tam za dobrze pilnują - uciął krótko Enrico. - Poczekaj. Przemaszerował kilka razy wzdłuż stołów. Stanął i zrobił przepisowy zwrot w tył, niczym marines, który dowiedział się, że wysyłają go na wysuniętą placówkę. - W porządku. Przenosimy się do muzeum astronautyki. Czytałem, że na wystawie ekwipunku próżniowego większość sprzętu nadal jest sprawna. Zielony chwilę tylko strzygł uchem. - Dobrze, pomogę ci. W muzeum panowała cisza - niezmącona, zapraszająca do snu. Teleport zielonego okazał się nad wyraz sprytnym urządzeniem, które mogło przenieść pasażera w dowolne miejsce kuli ziemskiej. Stali w wyludnionym holu i studiowali strzałki. Gdy Enrico dojrzał właściwą, po chwili byli na miejscu. Cudownie, pomyślał, widząc skafander z dużym emblematem NASA i flagą USA. Podpis głosił, że sprzęt przygotowany z myślą o wyprawie księżycowej nadal jest sprawny. Enrico studiował podpisy, a zielony przyglądał się architekturze budynku. Nowoczesna kompozycja stali, szkła i betonu wzbogacona o delikatne zapożyczenia z epoki baroku, dawała postmodernistyczną mieszankę nawet jemu zdającą się godną uwagi. Enrico dał krok ponad sznurkami, aby sprawdzić, jak skafander przymocowano. Spostrzegł, że, po pierwsze, uniform nie ma dodatkowych zabezpieczeń, a po drugie, że ktoś za nim siedzi. - No! - ryknął męski głos. - Gdzie leziesz?! Enrico zachwiał się, oparł o stelaż i wraz z nim obalił się na podłogę. Krzykacz wstał, a nieskoordynowanie jego ruchów tłumaczyła butelka, którą dzierżył w dłoni. - No! Co ty tu robisz?! - wrzasnął, gestykulując. Z naczynia chlupnęło na podłogę. Enrico nie zdążył wstać ani spróbować się wytłumaczyć, kiedy usłyszał skrzekliwą komendę. - Ręce do góry i pod ścianę! Pijany dozorca wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął śmiechem. Enrico wreszcie wypełzł spod księżycowego ekwipunku. Tak, tego mógł się spodziewać. Zielony stał w pozie z westernu, a w wyciągniętych łapach trzymał suszarkę. Enrico na czworakach przelazł na drugą stronę sznurka. - Tym go nie wystraszymy - szepnął sojusznikowi. - A w jakiegoś, no... potwora, nie mógłbyś się zmienić? Zielony skrzywił się boleśnie. - Metamorfer przysługuje urzędnikom powyżej siódmej kategorii - wymamrotał. - Ale mam coś lepszego. Od podestu dobiegł łomot wraz z wiązką brooklińskich przekleństw, to dozorca potknął się o odziewek astronauty. Zielony miał jednak stalowe nerwy, gdyż dalej majstrował przy swoim kościopodobnym sterowniku. - Mam! - podetknął Enrico mały ekranik z zawiłymi krzywymi. - Holograficzne zdjęcie fauny xovońskiej z pełnym spektrum odorowym. - To który chce w mordę pierwszy? - spytał cieć, przybierając pozycję wertykalną. Stwór, który przed nim wyrósł, był najwyraźniej wściekły i choć zbudowany według niepojętej architektury, bez wątpienia potrafił szybko skakać, gryźć i przełykać. A poza tym ten smród... Dozorca powinien popuścić w spodnie i uciec z wyciem. Niestety, nigdy nie dość przykrych rozczarowań. - Skunksem?! Mnie chcecie straszyć skunksem?! - ryknął bojowo cieć, zamachnąwszy się stojakiem. Iluzja przybladła i zadygotała. Enrico w błysku intuicji pojął, że istnieje jedna konwencjonalna metoda. Wciąż pochylony, z rozpędu wyrżnął stróża w brzuch. Ten klapnął na hełmie astronauty, który zatrzeszczał ostrzegawczo. Nie było chwili do stracenia. - Bierzemy tamten - zakomenderował Enrico i skoczył ku skafandrowi ustawionemu bliżej okna. Zielony wyłączył projekcję i chwycił wskazany uniform za nogawki. Nie zważając na leżącego obrońcę dóbr muzealnych, pobiegli do teleportu. Już po drugiej stronie dojrzeli krępą szarżującą sylwetkę. Braki kondycyjne sprawiły, że dozorca nie zdążył przed zamknięciem teleportu. W bibliotece panowała absolutna cisza. Zdyszany Enrico przysiadł na krześle i z satysfakcją zawiesił wzrok na zdobyczy. Potem zaklął. Na rękawie widniała duża naszywka cyrylicą. W końcu było napisane, że wystawa jest międzynarodowa. Enrico szybko opanował system zatrzasków i dociskaczy oraz upewnił się, że zbiornik powietrza istotnie jest pełny. Następny kwadrans poświęcił na ożywioną dyskusję z kosmitą. Prawdę mówiąc, kłócili się. - Nie rozumiem... Twoja cywilizacja może się rozsypać, a tobie amory w głowie. Enrico spojrzał z uznaniem. Unita mówił po angielsku coraz lepiej. Dyniowaty łeb krył wiele umiejętności. - Do minięcia strefy planetarnej statek ma około czterech godzin, prawda? Zielony niechętnie przytaknął. - Potrzebuję tylko kwadransa. To niepowtarzalna okazja. Tylko się jej pokażę i zmykam. Mówię ci, ona jest tego warta. Wielka głowa kosmity zakolebała się na boki. - Kiedy tu leciałem, czytałem, jak ważny jest popęd płciowy dla waszego gatunku... - machnął patykowatą kończyną. - Niech będzie, ale tylko kwadrans. Tym razem teleport miał się otworzyć w mieszkaniu Claudii, ściślej na jej balkonie. Zjawienie się Enrica w stroju astronauty powinno zrobić na dziewczynie wrażenie. Claudia mieszkała na szesnastym piętrze, więc nie powie już, że jest banalny. Kiedy ponownie rozbłysła brama teleportu, sprawdził hełm przytroczony do pasa i jednym susem wskoczył do środka. Był piątkowy wieczór i widok z balkonu zapierał dech w piersiach. Gęsty kobierzec świateł na aksamicie czerni sięgał aż po horyzont, rozpięty na kratownicy ulic, którymi pomykały miniaturki samochodów. Nawet zielony był pod wrażeniem. Zacisnąwszy długie paluchy na balustradzie, z uwagą spoglądał w dół. Balkon był pełen kwiatów, girlandy zwisały do połowy niższego piętra. Do dzieła, pomyślał Enrico i delikatnie pchnął balkonowe drzwi. Na szczęście otwarte. W salonie panował półmrok, mikroskopijna lampka jarzyła się na komodzie. Złożył tu wizytę tylko raz, gdy Claudia wyprawiała urodziny dla znajomych z biblioteki. Na lewo, skąd padała smuga różowego światła, powinna być sypialnia. Enrico uśmiechnął się pod nosem. Nie chciał przestraszyć dziewczyny. Czuł jednak, że tylko w taki zwariowany sposób może zyskać jej względy. Nozdrza łaskotała mu subtelna ciepła woń kadzideł. Wolno brodząc po grubym dywanie, ruszył ku różowej poświacie. A jeśli, biorąc Enrico za zboczeńca, dziewczyna zacznie krzyczeć?... Niemożliwe. Zna go dobrze, wie, że nawet muchy by nie skrzywdził. A jeśli spyta, jak tu wszedł? Enrico uśmiechnie się wtedy tajemniczo i wyzna: "Nie tylko Superman i Batman prowadzą w tym kraju podwójne życie". A potem weźmie ją w ramiona. Znowu ruszył ku światłu. Na końcu, kiedy już sobie pogawędzą, rzeknie tak: "Moja droga, teraz niespodzianka", wyjdzie na balkon i zniknie niczym duch. Oto wielki finał! Dziewczyna będzie miała o czym myśleć przez resztę weekendu. Przed wejściem do sypialni głęboko odetchnął i zajrzał do środka. Widok podziałał szokująco. Na łóżku, przeglądając magazyn, leżał wicedyrektor Kerston. Pod luźno narzuconym kocem niewątpliwie goły i lekko zniecierpliwiony. Enrico cofnął głowę, boleśnie waląc potylicą we framugę. - Poczekaj, żabciu! - usłyszał krzyk z łazienki. To był głos Claudii. - Już idę. Kerston mruknął niezrozumiale i włączył telewizor. Enrico oparł się o ścianę, szumiało mu w uszach. Jak przez mgłę dostrzegał zielonego, łypiącego ciekawym okiem z balkonu. A więc to pan wicedyrektor nie jest banalny! Zabolało go, ale jeszcze bardziej wkurzyło. Poczuł ochotę, by wejść tam i strzelić Kerstona w pysk. Już się do tego zabierał, kiedy zrozumiał, że istnieje lepsze rozwiązanie. Mniej banalne! Pani Kerston, sprzątająca kuchnię swego małego, ślicznego domku, nawet nie zauważyła otwarcia się teleportu. Kwiknęła ze zgrozy, kiedy ucapiły ją łapy Enrico i wciągnęły do środka. Zaburzenie równowagi sprawiło, że dopiero po chwili zorientowała się, gdzie wylądowała. Sprawcy porwania przezornie wycofali się za sofę i stamtąd obserwowali bieg wydarzeń. A było na co popatrzeć, gdyż pani Kerston wkroczyła do sypialni w momencie, gdy gustowny peniuar Claudii opadał na podłogę. Najpierw rozległ się kobiecy krzyk, potem wrzask dziewczyny ucapionej za włosy, wreszcie bezradne męskie pohukiwania, trzaski mebli i pękającego szkła. Tragikomedia małżeńskiego trójkąta w pełnej krasie. Uznając, że nie powinno się prać brudów domowych na oczach obcych, a właściwie Obcego, Enrico wstał i pociągnął zielonego w stronę balkonu. Wrzaski nie ustawały, brzmiały nawet coraz bardziej interesująco. Enrico westchnął z zadumą i spokojniejszy przeszedł za małym seledynową bramę. Mimo że zranione serce krwawiło, czas był najwyższy zająć się sprawami uniwersalnymi. W końcu cóż znaczy Claudia wobec całej ludzkości. Tym razem postój w bibliotece trwał pół godziny. Zielony, zaciekle bębniąc po sterowniku, starał się z największą precyzją ustalić położenie statku. Gdyby nie pomoc stacji księżycowej oraz macierzystego pojazdu kosmity, parametry teleskoku byłyby nie do ustalenia. - Zrobione - sapnął w końcu. Enrico wpatrzony w niebo niechętnie oderwał się od okna. Jego nastrój uległ znacznemu pogorszeniu. Skok na balkon Claudii był zabawą, studencką zgrywą, ale teraz... Cholera, to są straszliwe odległości! Łupinka statku, a wokół miliony mil pustki. Mały zapinał mu coś na przegubie skafandra i wyjaśniał: - Gdy wylądujesz na statku i wszystko będzie w porządku, wciśnij przycisk. Gdy zechcesz wracać, wciśnij go dwa razy. Enrico nieufnie przyglądał się urządzeniu, najwyraźniej zmontowanemu z elementów sprzętu ekipy filmowej. Jak nic, rano szwagier Kerstona dostanie białej gorączki. Można mieć jedynie nadzieję, że jego mentor będzie zajęty lizaniem ran po starciu z połowicą. - A jak nie będę mógł przycisnąć? - Wtedy ściągnę cię po minucie, tak czy owak - odparł ufoludek zadowolony ze swej żelaznej logiki. Enrico nałożył baniak hełmu i zgodnie z instrukcją uszczelnił skafander. Instrukcję szczęśliwie znaleźli przez sieć w bazie danych przy NASA, gdzie budowę rosyjskich urządzeń kosmicznych opisano z podejrzaną dokładnością. Między stołami rozbłysła seledynowa brama teleportu. Tym razem wrażenie spadania głową na dół było dłuższe i bardziej nieprzyjemne. Zdążył zamachać parę razy rękoma, nim wyleciał po drugiej stronie. Tam pierwszą rzeczą godną uwagi był brak podłoża. Wszędzie panowała ciemność i Enrico z lękiem pomyślał, że może istotnie wylądował w otwartym kosmosie. Ale uspokoił się, nie zauważając gwiazd. Moment później tryknął głową w powałę, która okazała się podłogą. Wywinął kozła, wylądował na nogach i dopiero teraz znalazł przycisk reflektora. Odblask od milionów kryształków na moment zmusił go do przymknięcia oczu. Lodu?! Otworzył je gwałtownie. Przebywał w kiszkowatym pomieszczeniu, ciasno zastawionym ceramicznymi pojemnikami, ze ścian zwisały plastykowe worki. Podszedł i odgarnął warstwę szronu. "Filety z makreli" - odczytał. Dalej były "Ozorki cielęce", a potem "Kurze udka". No tak... magazyn żywnościowy statku. Zielonemu udało się wstrzelić go wprost do lodówki. Uniósł rękę i wdusił przycisk sygnalizatora. Potem, przyświecając sobie reflektorkiem, dotarł do drzwi. Jak w każdej szanującej się chłodni, od środka nie zainstalowano klamki. Zniechęcony przysiadł na jednej ze skrzyń i podkręcił ogrzewanie. Sytuacja nie wyglądała różowo, zwłaszcza że nie wiedział, w jakim stanie są baterie w zabytkowym skafandrze. Raptem pojaśniało. Obrócił głowę i dojrzał, że drzwi stoją otworem. Ha, był w czepku urodzony. Nie musiał forsować drzwi ani wracać do zielonego. Z radością powstał i ruszył ku mężczyźnie przebierającemu wśród skrzyń. Ten dojrzał go, kiedy Enrico był o krok. Podskoczył jak oparzony, a z rąk posypały mu się plastykowe woreczki. - Inwazja! Czerwoni na pokładzie! - wrzasnął i wybiegł na zewnątrz. Enrico opuścił wyciągniętą bratersko dłoń. Też by się zdenerwował, znajdując ruskiego kosmonautę w lodówce. Ruszył ku wyjściu i stanął na czymś śliskim. Mimo wyrzutu ramion, stracił równowagę i zwalił się na podłogę. Chrupnęło donośnie. W pierwszej chwili pomyślał przerażony, że coś sobie złamał, ale było gorzej. To sygnalizator zielonego poszedł w drobny mak. W kwestii powrotu był więc teraz zdany wyłącznie na wyczucie kosmity. Wstał, zerkając na woreczki, na których się poślizgnął. Jeden pękł i mąkopodobna substancja rozsypała się po podłodze. Nie wytrzymał. Zdjął hełm, poślinił palec i zebraną drobinkę położył na języku. Znał ten smak z dawnych czasów, gdy zdarzało mu się pociągnąć. - Cholera - mruknął i splunął - cholera, tego jeszcze nie było. Ruszył przed siebie. Trzeba jak najszybciej dotrzeć do dowódcy statku. Po pierwsze, musi go uprzedzić, że na pokładzie jest narkoman. Taki człowiek może wystawić na szwank powodzenie całej misji. A po drugie, rzecz jasna, pozostawała sprawa, dla której tu przybył. Jak ich namówić, aby zawrócili statek, kiedy przygotowania do wyprawy trwały wiele lat i kosztowały kupę forsy?... Wierzył, że najlepszym argumentem będzie on sam - a dokładniej jego niewytłumaczalna obecność na pokładzie. Grawitacja wywołana rotacją statku była znikoma, więc w wąskim korytarzu bardziej płynął niż szedł. Po dobrych kilku metrach usłyszał głosy zza niedomkniętych drzwi. Przyłożył oko do szczeliny i dojrzał coś w rodzaju nawigatorni. Zamontowany ukośnie ekran ze zbliżeniem tarczy Marsa wieńczył ścianę pełną monitorów. Fotele pilotów stojące do nich frontem okazały się puste. Cała załoga - pięć osób - siedziała w kucki, tworząc pośrodku pomieszczenia indiański krąg. Wyglądało to na naradę. Nie miał pojęcia, którego z nich nakrył w magazynie. W każdym razie nie tego naprzeciwko, w którym rozpoznawał Glenna - dowódcę statku. Pukanie byłoby idiotyczne, pchnął drzwi i wszedł do środka. - Panie dowódco - zaczął służbiście - jestem Enrico Olivietti. Właśnie przybyłem z Ziemi w nadzwyczaj ważnej sprawie. Oczekiwał okrzyków zdumienia, nieufności, setek pytań... Każdej gwałtownej reakcji, lecz nie pięciu flegmatycznych, jeśli nie maślanych spojrzeń. Glenn od niechcenia przystawił palec do nie istniejącej czapki. - Cześć, koleś, co cię sprowadza? Nim rozpoczął wyjaśniającą orację, wzrok Enrico spoczął na niskim stole spoczywającym między siedzącymi. Na blacie przed każdym leżała kupka białego proszku i cienka rurka. Taka, żeby tylko wsunąć do nosa i zdrowo pociągnąć. W środku żarzyło się coś na elektrycznym ruszcie. To stąd pochodził ten słodki zapach. - Co wy robicie? Glenn uśmiechnął się wyrozumiale niczym dobrotliwa inkarnacja Buddy. - Seansu psychoterapeutycznego nie widziałeś, koleś? Rudzielec obok Glenna przechylił się pod nieprawdopodobnym kątem. - Nie masz pojęcia, jak łyso lecieć tak daleko od domu w blaszanej beczce - uśmiechnął się porozumiewawczo. - Trza pociągnąć, bo inaczej dawno byśmy dostali hyzia. Pozostali zgodnie przytaknęli. Enrico wodził osłupiały od twarzy do twarzy, lecz napotykał stale to samo szkliste spojrzenie. Ćpuny, pomyślał, ćpuny w kosmosie. - Dobra - Glenn wstał i przyjął postawę nienaturalnie wyprostowaną. - A więc jesteś z bojowej stacji hibernacyjnej, tak?! - Z jakiej stacji? - Sowieckiej, rzecz jasna - dowódca wycelował w naszywki jego skafandra. - Jesteś sam, czy inni czekają na zewnątrz? Kiedy was wystrzelili? Pewnie jeszcze w latach osiemdziesiątych... Reszta załogi też się uniosła. Ich miny nie wróżyły nic dobrego. Enrico poczuł, że jest mu gorąco, nie tylko dlatego, że zapomniał wyłączyć ogrzewanie. - Ten strój to przypadek. Jestem Amerykaninem... Urwał, gdyż rudzielec przejechał dłonią po jego torsie. Na palcach została warstewka topniejącego szronu. - Koleś, ty chyba naprawdę przed chwilą z tej hibernacji wyszedłeś - zachichotał, a inni mu zawtórowali. Zrozumiał, że nie ma dla niego ratunku. Astronauci doszli do identycznego wniosku, gdyż zawyli przeciągle i jednocześnie skoczyli. Przykryty stertą ciał walczył dzielnie, charcząc o UFO i misji, dopóki nie dostał czymś twardym po głowie. Ocknął się obwiązany sznurkami jak baleron i troskliwie przymocowany do fotela. Jego skafander porżnięty w gustowne strzępy leżał tu i ówdzie. Ktoś gwałtownie zakręcił siedzeniem, ustawiając Enrico twarzą do Glenna. - Przyznaj się - zaczął ten podejrzanie słodko - miałeś uszkodzić statek i nie dopuścić do lądowania na Marsie, prawda? Enrico desperacko szarpnął więzy, lecz z równym powodzeniem mógłby próbować przegryźć ścianę. Szansa na sukces była zerowa. Jęknął, a potem z prędkością karabinu maszynowego zaczął im tłumaczyć sytuację. Kiedy doszedł do makaronu, jego skromne, acz uważne audytorium ryknęło śmiechem. Najmniejszy, łysawy, aż czkawki dostał. Glenn poklepał Enrica po ramieniu. - Chłopie, jesteś najlepszym urojeniem od początku naszej misji. W końcu panienki z "Penthousa" każdemu mogą się przejeść. - Ja nie jestem urojeniem. Chcę was ratować! - krzyknął, lecz astronauci, mimo jego rozpaczliwych protestów, wytoczyli fotel z nawigatorni i pociągnęli w głąb korytarza. Śpiewali przy tym aż miło, nie hymn bynajmniej, lecz sprośną piosenkę o bawiącym na przepustce bosmanie. Wariaci, pomyślał Enrico, i jęknął, gdyż zrozumiał, że nazwał rzecz po imieniu. Niestety. W końcu stanęli przed grubymi drzwiami w żołto-czarne pasy. Rudzielec wystukał kod i śluza stanęła otworem. Śluza?! Enrico ryknął i zaczął wierzgać z całych sił, lecz absolutnie na nic to się zdało. Przy wtórze podśpiewywań o przygodach chutliwego bosmana wepchnięto go do środka. - Jutro, kiedy wrócimy do naszej nudnej służby, będzie nam ciebie brakować - zapewnił Glenn. W jego głosie dało się wyczuć nutkę żalu. Drzwi śluzy zatrzasnęły się i Enrico przestał wrzeszczeć - nie było do kogo. Pojął, że te świry naprawdę wyrzucą go w przestrzeń, święcie przekonane, że jest tworem ich wyobraźni, jak te dzierlatki z "Penthousa". Zaklął, kiedy kolejne drzwi drgnęły i złowrogo zaświszczało uciekające powietrze. Potem porwało go, obróciło i potrząsnęło, a kiedy już całkiem zatracił poczucie kierunku, dostał sporego kopa i wylądował na czymś gąbczastym. Zdziwiony, że jeszcze żyje, spróbował odetchnąć. O Boże, tu było powietrze! Otworzył oczy i rozejrzał się. W sinym świetle padającym z sufitu dojrzał pałąkowatą postać zielonego. - Zdaje się, że miałeś kłopoty. Ten szemrzący głos brzmiał jak obwieszczające zmartwychwstanie chóry anielskie. Enrico, zanim odpowiedział, kilka razy głęboko nabrał powietrza. I co z tego, że śmierdziało amoniakiem? Najważniejsze, że było! - Miałem - skwitował krótko - ale najgorsze, że mi nie uwierzyli. Wzięli mnie za narkotyczną halucynację. To już koniec - szepnął do siebie. Kosmita wydał serię niepokojących dźwięków. Okazały się śmiechem. - Nieprawda. Wszystko jest w porządku. Wybałuszone, pełne niedowierzania oczy Enrico należały widać do uniwersalnych min w Galaktyce, gdyż mały zaraz przeszedł do rzeczy. - Kiedy ty gadałeś ze swoimi, ja trochę pogrzebałem w naszych archiwach - splótł palce w jakiś nieprawdopodobny sposób. Tych dodatkowych stawów musiało być ze sześć. - Zgadnij, co wiózł statek, który rozwalił się na waszej planecie? Enricowi wciąż kręciło się w głowie. Nawet nie próbował odpowiedzieć. - Przewoził drzazgi. Olbrzymi, co ja mówię, kolosalny ładunek, który miał rozwieźć do wszystkich unijnych kolonii. Rozumiesz?! - Podniecony zielony, aż uniósł łapska nad głowę. - Po wybuchu na Syberii transport musiał zostać rozpylony po całej waszej planecie. Kołowanie w głowie Enrica nie ustawało, więc na wszelki wypadek klapnął na gąbczastą podłogę. Rozejrzał się wokół; nie poznawał tego pomieszczenia. - Gdzie my jesteśmy? - W moim statku na orbicie Księżyca - zielony machnął niecierpliwie łapą i wrócił do przerwanego wątku. - Kazałem komputerowi dokonać standardowych analiz spektralnych i właśnie dostałem wyniki. Dlatego trochę trwało, zanim cię ściągnąłem. - Dobra - Enrico przestał trzeć skronie - jakie to ma dla nas konsekwencje? - Istoto ludzka, przestań się masować po głowie, a zacznij nią myśleć - spojrzał z wyrzutem zielony. - Po pierwsze, drzazgi są wszędzie na Ziemi, secundo, są też w waszym statku, a więc, tertio, patrolowce nie mają podstaw, aby go zniszczyć, a procedura poapelacyjna ulega natychmiastowej kasacji. Istota ludzka zwana Enrico momentalnie poczuła się lepiej. - Chcesz powiedzieć, że chociaż nie znaliśmy warunków Unii, przypadkiem udało nam się je spełnić? - Dokładnie. Enrico powiódł wzrokiem po krzywiźnie ścian. Głowę dałby, że z zewnątrz statek przypomina latający talerz. Taki złożony z dwóch spodków od filiżanek. - I co teraz? Kosmiczny biurokrata rozpromienił się. Postępowanie zgodne z przepisami napawało go widoczną radością, jak każdego urzędnika. - Wracasz na Ziemię, a ja do siebie. Myślę, że niedługo czeka was oficjalna wizyta delegacji z Unii - zaśmiał się. - Ciekawe, jak nasi juryści rozwiążą ten precedens? Enrico pogroził mu palcem. - Lepiej uważajcie, niech tylko nasi prawnicy dorwą się do waszych przepisów. Kwadrans później w ramach pangwiezdnego ekumenizmu gestów ścisnęli sobie dłonie i zetknęli się czołami. Potem pojawiła się znajoma brama teleportu, prowadząca wprost do biblioteki. Przygoda Enrico wreszcie się skończyła. Kiedy przekroczył seledynową poświatę, znowu kierunki stanęły dęba i poczuł, że spada. Ciemność, potem gwałtowna jasność, powiew powietrza, ale uczucie spadania nie znikało! Instynktownie wystawiając do przodu ręce wyrżnął się boleśnie w łokieć. Krzyknął, ale dłonie złapały coś twardego i zimnego. Szarpnęło nim zdrowo, a potem poczuł, że wisi na rękach. Otworzył oczy i ujrzał pod sobą nocną panoramę miasta. Znał już ten widok. Wyglądało, że wisi na jednym z balkonów wieżowca Claudii. - Proszę go podsadzić - usłyszał kobiecy głos. Próbując zorientować się w sytuacji, skręcił głowę i dojrzał sinego malca, jak i on wiszącego na poręczy balkonu. Zadarł głowę i zobaczył twarz dziewczyny, kurczowo trzymającej dzieciaka za rękę. Zadarł głowę jeszcze wyżej i ujrzał balkon Claudii. Nie mógł się mylić - zwisające kwiaty były zbyt charakterystyczne. - Hej, proszę go popchnąć. Ja nie mam już sił - poprosiła kobieta. Ręce zaczynały mu drętwieć, ale zdołał zaczepić nogą o kant balkonu i zwolnioną ręką podsadził malca. Z głośnym jękiem dziewczyna wywindowała jakoś chłopca na balkon i przesadziła przez barierkę. Dzieciak najpierw spojrzał pod nogi, a kiedy się upewnił, że stoi na pewnym gruncie, zawył przeciągle. Dziewczyna pomogła jeszcze mężczyźnie, a potem troskliwie nachyliła się nad dzieckiem. Enrico, rozmasowując obolałe przedramiona, po raz kolejny przyglądał się rozciągającej się poniżej panoramie. W końcu przeniósł wzrok na dziewczynę. Hm... warto było to uczynić. Niemożliwe, żeby zielony skurczybyk tak ordynarnie pomylił parametry teleportacji; czyżby wysłał go tu specjalnie? Nieważne... Zapatrzony w dziewczynę nagle zorientował się, że ona mówi do niego. - ...mój siostrzeniec wziął ten stołek. Miał tylko podziwiać miasto, a tu jak nie wrzaśnie. Dzięki Bogu, że od razu wyleciałam na balkon - pogłaskała małego po głowie. - Swoją drogą, że też nie bał się pan zeskoczyć z balkonu sąsiadki. Enrico zerknął na miasto, a potem wrócił do widoku ślicznych migdałowych oczu. - A może jutro wybrałabyś się ze mną posłuchać na mieście muzyki, a potem poszlibyśmy gdzieś na kolację. Uśmiechnęła się aprobująco. Jego godne Tarzana wyczyny musiały zrobić na niej wrażenie. - Dlaczego nie, z przyjemnością. Gdy już się pożegnali, ona poszła ukołysać małego do snu, a Enrico stanął przed wieżowcem i uniósł twarz ku gwiazdom. Uśmiechnął się z rozbawieniem, myśląc o lecącym między nimi zielonym kosmokracie. Cokolwiek by mówić, kandydowanie do Unii miało zdecydowane plusy. Andrzej Drzewiński ANDRZEJ DRZEWIŃSKI Urodził się 16 października 1959 r. we Wrocławiu. Autor SF, fizyk teoretyk, popularyzator. Otworzył nam dział polski w pierwszym numerze w październiku '82 opowiadaniem "Zabawa w strzelanego" ("Fantastyka" 1/82). U nas ukazały się jeszcze: "Posłaniec" ("F" 3/83), "Niepewność" ("F" 9/84), "Zmartwychwstanie na Wall Street" ("F" 1/90). Autor zbiorów opowiadań "Zabawa w..." (KAW '83) i tomiku "Posłaniec" (NK '86 wspólnie z Mirosławem P. Jabłońskim) oraz dwu powieści napisanych wspólnie z Andrzejem Ziemiańskim: "Zabójcy szatana" (KAW '89) i "Nostalgia za Sluag Side" (KAW '90). Popełnił też książkę popularyzatorską "Opowieści z historii fizyki" (PWN '95, wspólnie z Jackiem Wojtkiewiczem). Ostatnio, jako udziałowiec kwartetu Kareta Wrocławski (Geno Dębski, Adam Cebula, Piotr Surmiak i A. D.) pisuje zabawne rozrywkowe opowiadania, do czego zawsze, jako wrocławianin, miał skłonność. Czeka, już bodaj dekadę, na druk tomu opowiadań "Bohaterowie do wynajęcia" napisanego wspólnie z Jackiem Inglotem. Od lat sześciu uprawia prozę gorzej niż sporadycznie, jako ekskluzywne hobby, oddając się przede wszystkim habilitacji: "Termodynamika układów mezoskopowych - metoda renormalizacji macierzy przejścia". Chodzi o modelowanie metodami matematycznymi na komputerach skomplikowanych zjawisk zachodzących w cieczach prostych bądź w magnetykach jednoosiowych w różnych ekstremalnych warunkach. Czytelnicy "NF" pamiętają go jako organizatora wrocławskich paneli poświęconych nauce i literaturze SF ("NF" 4/99 i 1/2000). (mp)