Drabik Tomasz - Nikogo tu nie ma

Szczegóły
Tytuł Drabik Tomasz - Nikogo tu nie ma
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Drabik Tomasz - Nikogo tu nie ma PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Drabik Tomasz - Nikogo tu nie ma PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Drabik Tomasz - Nikogo tu nie ma - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz "Quazarius" Drabik Nikogo tam nie ma "Gdy wiatr wieje przez me serce Ona kocha mnie po raz ostatni Kiedy wyciągam dłoń w mroku Nikogo tam nie ma" Sentenced - "No one there" Od dawna już tak było. Kiedy przerażony wyciągałem rękę w mrok, okazywało się, że nikogo tam nie ma... *** Nie jestem już młody i ona też nie jest. Właściwie to nasza młodość minęła wiele lat temu i wiek średni też. Obydwoje bierzemy leki, ale nie chcę żeby ona widziała, że ja biorę i chociaż nawet nie wiem czy coś widzi to i tak wolę nie pokazywać jej tego. Dlatego też biorę te leki w kuchni kiedy nie patrzy. O ile patrzy... Nie chcę, żeby wiedziała, że jestem chory jak ona. Powinna myśleć, że chociaż ja jestem silny i zdrowy. Potem wyjmuję jej leki z szafki, odstawiam swoje, ale nie chowam ich, bo i tak nigdy tu nie zagląda. Chyba nigdzie już nie zagląda. Idę z lekami i szklanką wody do pokoju. Ona siedzi tam przykryta kocem tak jak ją zostawiłem. Zawsze tam siedzi. Pokój jest ciemny jesienią. Czasem mam wrażenie, że jesień nigdy się nie skończy, a jeśli jednak to nastąpi to tylko po to, żeby nadeszła zima. Niekończąca się zima. Naprzeciwko stoi stary, mały telewizor. Nieważne co pokazują, bo ona i tak patrzy. Nie wydaje mi się jednak, żeby patrzyła na to co pokazują - sprawia raczej wrażenie, że spogląda o wiele dalej, jakby poza to wszystko. Nie raz widziałem jak siedziała przed telewizorem, który nie pokazywał nic, bo deszcz uszkodził kable doprowadzające sygnał. Mimo to zawsze jej go włączam w razie jakby jednak patrzyła, bo nie zniósłbym myśli, że ona gdzieś tam siedzi uwięziona w swoim umyśle, niezdolna się poruszyć, ale dostrzegająca otoczenie i jedyne co jest jej w takiej sytuacji prezentowane to nudna ściana. Wydaje mi się jednak, że ona niczego nie widzi... Podchodzę do niej, jak zawsze, jak codziennie, i otwieram opakowanie z lekami, po czym wyjmuję tabletki, aby włożyć jej do ust. Otwiera je przede mną jak automat kiedy czuje, że coś ich dotyka. Potem biorę szklankę z wodą i przystawiam jej do ust. Ona połyka leki razem w wodą. Nic nie mówi. Patrzy gdzieś w dal. Jakby niczego nie było wokoło niej. *** Ponownie wkraczam do mrocznych komnat jej umysłu. Idę powoli trzymając w dłoni miecz swojej miłości i szukam przeciwnika. Wszystko jest bardzo zakurzone, niezwykle stare i jakby w bezruchu od wieków. Zrywam pajęczyny, które zaraz za moimi plecami odnawiają się tak szybko jak upadały na ziemię, gdy je niszczyłem. Tyle razy już próbowałem, tyle razy się starałem. Zawsze kończy się tak samo... Panuje tu demon, którego wpuściła, gdy stało się to o czym nie chcę mówić. Pozwoliła mu zamieszkać w swojej głowie i wprowadzić tu swój porządek. Porządek oparty na niezmienności i rozpaczy. Smutek uderza mnie ze ścian, a mrok stara się zatrzymać moje ruchy, zamienić w głaz. Mimo to idę powoli przed siebie, tnę pajęczyny i kaszlę, gdy kurz wpada mi do płuc. Wreszcie docieram do sali, w której jest uwięziona. Stoi tam w klatce ze stali i spogląda w dal, bez ruchu, bez emocji. Nie zauważa mnie chociaż powinna mnie widzieć, gdy zbliżam się do klatki, aby ją otworzyć... Nagle przede mną pojawia się bestia - czerń, rozpacz i marazm zmaterializowany w mrocznej postaci straszliwego stwora. Zamachuję się na to mieczem, ale ono uskakuje. Zęby kłapią na mnie i to skacze próbując rozszarpać mi gardło. Oto jest i drapieżna Katatonia - bezruch, który się rusza, skacze na swą ofiarę kiedy ta się odsłoni i zaciska swe szczęki na jej umyśle. Potem nie ma już nic poza wegetacją. Uskakuję przez zębami tego czegoś i tnę to z góry mieczem, ale uderzenie potężnej łapy powala mnie na ziemię i wytrąca mi miecz. Oręż przesuwa się chwilę po ziemi i zatrzymuje się tuż przy kratach klatki. Leżę obok, ale nie sięgam ręką po broń. Stwór skacze na mnie i przygniata swym ciężarem. Widzę potężne szczęki tuż nad swoją głową. Przerażony wyciągam rękę w stronę klatki w nadziei, że ona mi poda mój miecz, ale za kratami panuje tylko mrok. Nikogo tam nie ma... Po tym śnie budzę się zawsze zlany potem. Boję się, że to dopadnie też mnie. Coraz mniej mam już sił, aby walczyć... *** Kiedy muszę ją umyć to biorę ją za dłonie i podnoszę na nogi. Gdy już ją postawić to stoi. Trzymam pod rękę i prowadzę, zawsze wtedy idzie jakoś. Dochodzimy do łazienki i rozbieram ją tam. Wtedy woda w wannie jest już przygotowana, ciepła i z solami kąpielowymi. Zawsze przeraża mnie myśl o tym co zrobię kiedy stanę się za słaby, aby wziąć ją na ręce, ale na razie jednak jestem w stanie włożyć ją do wanny. Muszę uważać, żeby nie zanurzyła głowy, bo wcale nie próbuje wtedy wydostać się na powierzchnię i nie przestaje oddychać. Pewnie jest jej wszystko jedno... Kiedy już ją posadzę to siedzi jak należy. Wtedy polewam ją wodą, nawet mruga oczami kiedy leję na twarz. Kiedyś myślałem, że może jakoś ją to budzi, orzeźwia i jakoś wyciągnie z tego marazmu, ale potem zrozumiałem, że to nie jest nic ponad zwykły odruch. Myję szamponem jej krótkie, słabe i siwe włosy. Nadal są miłe w dotyku, zawsze mi się to podobało. Uśmiecham się czasem, gdy tak myję jej głowę, bo przypomina mi to lepszy czas. Pomagam jej wstać w wannie i namydlam ją całą. Zawsze się boję, że nagle się przewróci, ale jakoś nigdy się to nie stało. Kiedyś wyglądała inaczej, ale teraz nadal jest dla mnie, w jakiś sposób, piękna. Szkoda, że tak zamknęła się w sobie po tym co się stało... Gdy już skończę wycieranie to sadzam ją na krześle przed lustrem, a potem ubieram powoli w jej ulubione ubrania, układam jej włosy tak jak lubiła je nosić i zakładam jej biżuterię. Nawet ostatnio kupiłem jej nowe kolczyki. Myślę, że podobałyby się jej i powiedziałaby mi to jakby mogła. Na koniec biorę jej ulubioną szminkę i powoli, starannie maluję jej usta. Zawsze było to dla mnie trudne, ale z czasem nauczyłem się to robić prawie tak dobrze jak ona sama sobie to robiła. Utrudnieniem jest to, że nigdy ich nie napina jak to się robi normalnie. Gdy już skończę to odwracam ją do lustra, żeby zobaczyła jak pięknie wygląda. Zawsze mam nadzieję, że się do mnie uśmiechnie tymi ustami, które jej właśnie umalowałem... *** Pajęczyny i kurz. Sala z klatką. Tak samo jak zawsze. Tyle razy stoczyłem tą walkę i zawsze kończyła się tak samo. Zawsze mam nadzieję, że może tym razem się uda. Stwór jest taki jak zawsze. Uderzam, ale chybiam, a to mnie powala i przygniata. Sięgam ręką ku klatce w przerażeniu i nadziei, która słabnie za każdym razem. Nikogo tam nie ma... *** Zanim to się stało nie umiałem za dobrze gotować, ale teraz nauczyłem się i radzę sobie jakoś. Nie wiem czy dobrze gotuję, ona mi tego nie mówi. Mam nadzieję, że jej smakuje. Oby tak było, bo nie chciałbym, żeby jakoś przeze mnie cierpiała. Zresztą nie wiem czy w ogóle ma to dla niej jakieś znaczenie. Siadam zawsze przy niej z talerzem i łyżką. Podaję jej kolejne kęsy, a ona otwiera usta i powoli gryzie. Czekam przy każdym kęsie, aż połknie i dopiero podaję następny. Co kilka kęsów podaję jej szklankę do ust, żeby się napiła. Potem kolejna seria kęsów i ponownie picie. Cykl powtarza się wielokrotnie, aż skończy się pożywienie. Czuję, że tracę nadzieję. Powoli przestaję wierzyć, że ona się kiedyś z tego wyrwie. Staram się ciągle czymś zajmować, żeby za wiele o tym nie myśleć, ale jest mi ciężko. Po jedzeniu myję naczynia. Robię to bardzo dokładnie i uważnie przyglądam się im czy gdzieś nie pozostał choćby najmniejszy kawałeczek pożywienia. Myję gąbką, potem szoruję szczoteczką do naczyń. Wkładam w to tak wiele uwagi jakby od tego zależało jej przebudzenie. Staram się to jak najbardziej przeciągnąć, żeby tylko nie myśleć, ale to niemożliwe. Zwykle po umyciu naczyń siedzę przy stole w kuchni. Często wtedy pożera mnie rozpacz. Ostatnio coraz bardziej. Rozważam to czy nie poddać się. Nie mam już siły, a w rozpaczy jest jakiś odpoczynek. Przynajmniej wszystko jest już w niej ustalone, nie ma zmian, nie ma niepewności... Nie ma też nadziei. Ostatnim razem zachowałem się na tyle irracjonalnie, aby powiedzieć jej, że mogłaby choć raz mi pomóc, podać ten miecz. Powiedziałem też, iż nie może tak cały czas się zachowywać, bo przecież to nie wróci nam córki. Dodałem, że mnie też boli jej śmierć, ale minęły od tego czasu już lata, a żyć trzeba dalej. To było głupie. Poza tym uznałem, iż i tak pewnie tego nie słyszała. Najbardziej przeraża mnie to, że po tylu latach razem każde z nas umrze samotne. Mnie dla niej nie ma. Ona też jakby nie jest przy mnie obecna... *** Sen był taki jak zawsze. Przedarłem się przez komnaty jej umysłu i doszedłem wreszcie do sali z klatką. Była tam taka jak zawsze. Stwór też. Zaatakowałem to tak samo jak zawsze, a to tak samo odskoczyło i powaliło mnie na ziemię. Miecz upadł poza zasięgiem mojej ręki obok krat klatki. To coś skoczyło na mnie i przygniotło swoim ciężarem. Nie miałem już sił, nie miałem też nadziei. Nawet nie zamierzałem się budzić zanim mnie dopadnie. Po prostu czekałem, aż wgryzie się w mój umysł. I wtedy coś dotknęło mojej dłoni. To była rękojeść mojego miecza. Spojrzałem w stronę klatki, a ona tam była i podawała mi oręż trzymając go za ostrze. To było niesamowite - ona tam była! Chwyciłem miecz i z całej siły dźgnąłem w paszczę stwora. Ostrze przebiło potworny łeb tego czegoś i nagle to coś rozwiało się razem z kurzem i pajęczynami. *** Gdy się obudziłem zlany potem dotarło do mnie, że to i tak nic nie znaczący sen. Leżałem tak bez ruchu, a potem obróciłem się na bok, aby przytulić się do niej, ale jej tam nie było. Zerwałem się na nogi i odsłoniłem zasłony. Był już ranek. Szybko poszedłem do salonu, aby jej szukać. Była tam, stała w bezruchu, w swej piżamie, bez kapci i wpatrywała się w niebo za oknem. Nie był to słoneczny poranek. Było dość ciemno i mroczno na dworze, a i do domu nie wpadało za wiele światła. Typowy jesienny dzień. Podszedłem do niej, ale ona nadal się nie ruszała. Niepotrzebnie narobiłem sobie tyle nadziei. Nic się nie zmieniło. Po prostu przeszła sama kilka kroków, ale nic więcej. Sam nie wiem czemu spojrzałem na stary gramofon i puściłem płytę, przy której tańczyliśmy kiedy się poznaliśmy. Potem stanąłem przed nią i zapytałem czy nie zatańczyła by ze mną. I nagle słońce przebiło się przez chmury, a ona przytaknęła, uśmiechnęła się i podała mi swoje ręce. Przytuliłem się do niej mocno i tańczyliśmy powoli wzdłuż pokoju. Bałem się, że to sen. Piękny sen. Ten sen nie chciał się jednak skończyć. Dużo tego dnia rozmawialiśmy. Tyle było do powiedzenia po tych latach ciszy. Poszliśmy razem na długi spacer, a potem razem ugotowaliśmy obiad. Zjedliśmy go ciesząc się każdym kęsem, a ona pochwaliła to co ja ugotowałem. To był przepiękny dzień - dzień, na który czekałem wiele lat powoli tracąc nadzieję, a kiedy już ją straciłem to nagle nadszedł. Siedzieliśmy bardzo długo w nocy razem. Nawet nie wspomniałem o tym co działo się przez te lata. Bałem się, że to może jakoś zepsuć ten cudowny czar i znowu powróci to co było. W końcu położyliśmy się spać i przytuliliśmy do siebie mocno. *** Gdyby następnego dnia ktoś wszedł do naszego domu i chodził po nim szukając kogokolwiek to znalazłby nas leżących razem na łóżku. Mógłby próbować nas obudzić, a gdyby jakoś potrafił mógłby sięgnąć nawet do naszego wnętrza, ale w końcu musiałby stwierdzić, że nikogo tam nie ma. Albowiem następnego dnia byliśmy już gdzie indziej, razem... Śmierć przyszła jednocześnie po mnie i po nią. Zabrała nas w tej samej chwili. Umarliśmy nierozdzielnie i to właśnie było to o czym marzyłem... Na zawsze razem...