Douglas Kirk - Ostatnie tango w Brooklynie
Szczegóły |
Tytuł |
Douglas Kirk - Ostatnie tango w Brooklynie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Douglas Kirk - Ostatnie tango w Brooklynie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Douglas Kirk - Ostatnie tango w Brooklynie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Douglas Kirk - Ostatnie tango w Brooklynie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kirk Douglas
Ostatnie tango w Brooklynie
Z angielskiego przełożyła Teresa Lachowska
Podziękowania
Wiele spraw w tej książce bliskich jest mojemu sercu
i osobistemu doświadczeniu. Wiem, co się czuje stając
oko w oko ze starością. Wiem, jak to bywa, gdy
pozbierawszy się po wypadku człowiek odkrywa, że
następstwa - nauczka wyciągnięta z traumatycznego
przeżycia - trwają przez wiele lat i zmuszają do
patrzenia na życie w nowy sposób. Wiem, jak to jest,
kiedy ma się do czynienia z instruktorem, który jest
minimalistą i który wierzy, że ćwiczenia gimnastyczne
dotyczą ciała i duszy. Mike Abrums, mój osobisty
instruktor od lat dwudziestu pięciu, był także inspira-
torem wielu fragmentów tej książki.
Jest w niej jednak wiele obszarów, które były mi nie
znane. Żywię przeto olbrzymią wdzięczność wobec
tych, którzy pomogli mi poznać ich własny świat.
W zakresie medycyny konsultowałem się z licznymi
specjalistami, spośród których muszę wymienić przede
wszystkim doktora Alfreda Trento, ordynatora oddziału
transplantacji serca w Centrum Medycznym Cedars-
-Sinai, doktora Phillipa Koefflera, ordynatora oddziału
hematologii i onkologii w Cedars-Sinai, i Geoffreya
Visbala, szefa badań chirurgicznych Międzynarodowe-
go Instytutu Kardiologicznego w Loma Linda. Pragnę
również wspomnieć o doktorze Johnie Stevensonie
i Ronnie Jurow, którzy cierpliwie znosili moje indagacje
w sprawach medycznych, oraz o Franku Garcii, który
zapoznawał mnie z tajnikami kostnicy, a także o Ellen
Green i Joanne Kennedy, które pomogły mi zrozumieć
codzienną pracę bibliotekarek medycznych.
Bardzo wdzięczny jestem również Rachel Levitsky
i Johnowi Greenbaumowi, którzy wraz z innymi
członkami Akcji Objazdowej Pomocy Humanitarnej
ukazali mi mroczny świat Coney Island, świat zamiesz-
kany przez ludzi bezdomnych. Dziękuję zwłaszcza
Tommy'emu Jonesowi i Mądrali oraz innym bezdom-
nym za ich opowieści oraz za to, że podzielili się ze mną
dziejami swego życia.
Chciałbym podziękować Johnowi i Jesse Hollandom
za wsparcie mnie wspomnieniami z okresu ich doras-
tania w Brooklynie oraz Gene Sarro ze szkoły tańca za
filmy instruktażowe o tangu, które pomogły mi prze-
kazać słowami specyficzny czar tego tańca.
Ponad wszystko jednak pragnę wyrazić swoją wdzię-
czność Ursuli Obst. Od pierwszej mojej książki pt. Syn
szmaciarza poczynając, poprzez Taniec z diabłem, Dar
aż do Ostatniego tanga w Brooklynie była nie tylko moim
redaktorem, lecz także kimś, kto pozwolił mi - po-
chlebiając, a w razie konieczności krytykując - wydo-
być z siebie to, co najlepsze. Serdecznie jej za to
dziękuję.
1
Jej oczy, zamglone przez wiek, rozszerzyły się pod
wpływem przerażenia, gdy patrzyła ze skalistego brzegu
rzeki na kłębiące się w dole wody.
- Ależ Ben, wiesz, że nie umiem pływać - opono-
wała, ściskając kurczowo rękaw jego koszuli kościstą
ręką. Na przezroczystej skórze usianej wątrobianymi
plamami rysowały się wyraźnie niebieskawe żyły.
- Musisz spróbować, Betty. - Uwolnił ramię
z uścisku.
Choć byli w tym samym wieku, ona słabowita,
schorowana nie mogła się równać z nim, muskularnym
i trzymającym się krzepko.
- Nie potrafię! - protestowała, potrząsając głową
tak mocno, że lepkie od potu siwe włosy opadły jej na
oczy.
- Musisz - nalegał.
Zaczęła cicho popłakiwać, posłuszna rozkazowi.
- Zrobię, co mówisz, Ben.
Pocałował Betty w policzek. Potem jednym silnym
ruchem zepchnął ją do rzeki. Beznadziejnie młóciła
wokół siebie wodę, gdy rwący nurt porwał jej wy-
chudzone ciało i wciągnął w głąb.
Po chwili wypłynęła, czubek głowy wychynął na
powierzchnię i natychmiast znowu zniknął. Mógłby
jeszcze uratować Betty, gdyby wskoczył do wody - jest
przecież świetnym pływakiem - ale nawet nie drgnął
i wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie wyłoniła się jej
głowa. Prąd był tak wartki, że niczego nie mógł dojrzeć.
Wreszcie ją zobaczył. Tym razem na powierzchnię
wynurzyła się cała głowa - Betty chwytała spazmatycz-
nie powietrze i krztusiła się wodą. A potem rzeka
wciągnęła ją po raz ostatni, unosząc w stronę śmier-
cionośnych wodospadów.
Uświadomił sobie nagle ze zgrozą, co zrobił, i krzyk-
nął: - Betty! - Lecz wiedział, że już go nie usłyszy.
Betty, jego żona od lat czterdziestu siedmiu, zniknęła na
zawsze.
Zbudził się zlany zimnym potem, z trudem łapiąc
oddech, zupełnie jakby to on się topił.
Po raz trzeci od śmierci Betty przed rokiem przyśnił
mu się ten sam koszmarny sen. Marion powiedziała, że
w okresie żałoby to rzecz całkiem normalna, a rwące
wody symbolizują obmywanie z winy tego, kto pozostał
przy życiu. Guzik prawda, pomyślał. Cholernie dobrze
wiedział, co to znaczy. Czy jednak mógłby kiedykolwiek
jej to wytłumaczyć? Czy mógłby opisać Marion straszne
ostatnie chwile życia jej matki?
Żałował, że w ogóle wspomniał córce o swoich kosz-
marach. Nie znosił wyrazu jej twarzy, gdy patrzyła na
niego badawczo poprzez okulary w drucianej oprawce
i wygłaszała "profesjonalną opinię" tym łaskawym to-
nem, jakim lekarze przemawiają do pacjentów. Może
sobie być dyplomowanym psychologiem, ale nadal jest
jego córką, a on nie zamierza pozwolić, żeby go pocie-
szała tym psychobełkotem.
Podczas ostatniej rozmowy urządziła mu cały wykład
na temat niebezpieczeństw związanych z "próbą ucie-
czki od smutku". Nie był głupcem, wiedział, co się za
tym kryje - Marion próbowała tylko wywołać w nim
wyrzuty sumienia, bo zmyto jej głowę z powodu tego,
że ojciec sprzedaje dom.
Właściwie to nie miał jej tego specjalnie za złe. Lubiła
tu wracać, zwłaszcza teraz po rozwodzie. Dla niej ten
przytulny, szalowany deseczkami wiktoriański dom,
schowany za terenami defiladowymi na Flatbush, ozna-
czał wspomnienia z czasów szczęśliwego dzieciństwa.
Dla niego zaś była to po prostu przepastnie pusta
przestrzeń bez Betty. Chciał się z tym domem pożegnać
i zabrać ze sobą tylko dobre wspomnienia.
Kłopot polegał jednak na tym, że na razie nie wymyślił
jeszcze, dokąd się potem wyprowadzi. Agent od handlu
nieruchomościami powiedział, że na dzisiejszym rynku
nie ma co liczyć na szybką sprzedaż. Tymczasem dom
sprzedano natychmiast i pozostał mu niecały miesiąc na
spakowanie manatków i wyprowadzkę.
O Boże, co pocznie z tyloma gratami?
Rozejrzał się po pokoju, który Betty urządziła na nowo
mniej więcej przed dziesięcioma laty. Był biało-różowy,
z mnóstwem ozdóbek, kobiecy. Nigdy jej nie powie-
dział, że nie cierpi wszystkich tych kwiatków i falbanek.
Odda wszystko Armii Zbawienia, jeśli Marion nie
zechce sobie zabrać tych zanadto wypchanych kanap,
niewygodnych krzeseł o prostych oparciach i całej masy
ozdóbek. Trzeba będzie chyba ciężarówki, aby odwieźć
drobiazgi, które Betty nakupiła w ciągu ostatnich kilku
lat przed swoją śmiercią. Nigdy nie odkrył, po co to
robiła. Może miało to związek z jej chorobą, chorobą
Alzheimera? W każdym razie po prostu musi się tego
wszystkiego pozbyć. Do nowego mieszkania sprawi
sobie coś nowego, coś własnego. Meble obite skórą.
O właśnie, ładną, drogą skórą, taką, jaką wybrał do
swojej siłowni w centrum. Trzeba koniecznie zabrać
się już do szukania jakiegoś lokum. Nie będzie to teraz
łatwe zadanie, bo niemal wszystkie japiszony wynoszą
się z Manhattanu i ciągną do Brooklynu. Czy znajdzie
dziś czas na to, żeby zapolować na mieszkanie?
Spojrzał na zegarek - nie dzisiejszego ranka. Pierw-
szy klient ma się zjawić o ósmej. To stary przyjaciel
Milt, agent filmowy. Pozostało mu pół godziny na
przygotowanie się do wyjścia.
Szybko wziął prysznic, po czym, wciąż jeszcze w szlaf
roku, poszedł do kuchni, żeby zrobić śniadanie, które
zawsze składało się z omletu z czterech białek i jednego
żółtka, jednej grzanki bez masła i szklanki odtłusz-
czonego mleka. Jakie to życie jest zabawne - nawet
w najcięższych chwilach nadal respektujesz błahe przy-
zwyczajenia. Skończyłeś sześćdziesiąt dziewięć lat, jes-
teś wdowcem, sprzedałeś swój dom, masz przed sobą
niezbyt jasną przyszłość, a nadal przygotowujesz śnia-
danie tak jak przez większą część swojego dorosłego
życia, nadal bierzesz prysznic, czyścisz zęby, czeszesz
się - jak gdyby nic się nie stało.
Po śniadaniu opłukał naczynia (żeby uniknąć "krzep-
nięcia", co go irytowało) i wstawił je do zmywarki, po
czym wyjął ubranie na ten dzień: starannie wyprasowane
spodnie khaki, uszyte tak, że uwydatniały jego wąskie
biodra i płaski brzuch, koszulkę polo w niebiesko-
-zielone paski opinającą muskularną pierś i ramiona oraz
pasujące do całości zielone skarpetki. Elegancki strój.
Ubierając się zerkał w lustro. Spoglądała na niego
twarz osmagana wiatrami, o szarych oczach, ze stalowo-
siwą czupryną, która dobrze harmonizowała ze staran-
nie przyciętymi wąsami. Ta twarz należała do nie-
młodego już mężczyzny (przystojnego, ale w zaawan-
sowanym wieku, nie da się ukryć), za to ciało nie,
absolutnie nie. W swojej siłowni miał kilkunastu klien-
tów - maklerów giełdowych z Wall Street, tak mło-
dych, że mogliby być jego synami - którzy patrzyli na
niego z zazdrością. No cóż, twoje ciało samo tego nie
osiągnie. Jeśli regularnie nie ćwiczysz, nie ograniczasz
się w jedzeniu, odpowiednio dużo nie odpoczywasz i nie
zredukujesz do minimum nałogów-papierosów, kawy,
alkoholu - wszystko to wyciśnie na tobie swoje piętno,
ledwie dobijesz do trzydziestu pięciu lat.
Teraz już pospiesznie kończył się ubierać, włożył
jeszcze granatową marynarkę i wybiegł z domu. W dro-
dze do garażu zauważył, że na krzakach bzu rozwijają
się już pączki. Uwielbiał bzy i konwalie - wszystkie te
delikatne kwiaty, które zakwitają na tak krótko każdej
wiosny i przekwitają wraz z końcem maja. Pamiętał, jak
sadził te drzewka, wisienkę i jabłoń. W tym roku nie
zbierze już z nich owoców. Nie chciał pozwalać sobie
na sentymentalne uczucia, szybko zapalił silnik spor-
towego camaro (jedyna słabostka, jaką miał) i ruszył,
objeżdżając Prospect Park od zachodu, w stronę swojej
siłowni na Park Slope, na rogu Union i Siódmej Alei.
Jechało się tam dziesięć minut, a szło pół godziny
- i jeśli mógł, zawsze wolał przespacerować się przez
park - ale dzisiaj być może wybierze się na poszuki-
wanie mieszkania, lepiej więc mieć auto pod ręką.
Nad wejściem wisiała wywieszka: SIŁOWNIA BE-
NA II PIĘTRO.
Termin siłownia odnosił się do przyrządów, bo jedy-
nym instruktorem był tu Ben. Wierzył w osobiste
czuwanie nad treningiem. Nie zatrudniał pomocników.
Od czasu gdy otworzył swój zakład, stale napływali
do niego wierni klienci: kulturyści (co oczywiste), dżo-
keje, aktorzy dbający o linię. Przez ostatnie dziesięć lat,
kiedy to od dawna głoszona przez niego filozofia zyskała
wreszcie uznanie pokolenia urodzonego po wojnie,
w jego siłowni pojawił się nowy typ zwolennika ćwiczeń
fizycznych - zestresowany japiszon. Musiał nawet
teraz sporządzić listę oczekujących. Przyciągał ich jego
program umiaru (nigdy nie byli to ludzie wyznający
zasadę, że "bez bólu nie ma zysku", która, jak zawsze
twierdził Ben, daje tylko chwilowy zysk i stały ból)
i bardzo im odpowiadało to, że wymaga się od nich
jedynie piętnastominutowej bytności w siłowni. Zado-
woleni bulili pięćdziesiąt dolarów za sesję i uważali, że
Ben jest i tak tani.
wbiegł na górę po schodach pokonując po trzy
stopnie naraz i otworzył kluczem drzwi do niewielkiej
poczekalni, której celowo nie wyposażył w krzesła, za
to w nadmiarze w materiały do czytania przypięte do
wyłożonych korkiem ścian. Były tam wycięte z gazet
i czasopism artykuły na temat diety, ćwiczeń gimnastycz-
nych, chorób - wszystkie oczywiście popierające jego
punkt widzenia w tych sprawach - i cały dział nazy-
wany przez niego "duchową strawą dla umysłu". Ben
był żarliwym wyznawcą wiary, że ciało i duch działają
w porozumieniu. Uśmiechał się przypinając pinezkami
napis: JEŚLI JEDNą NOGą STOISZ NA WCZO-
RAJ, DRUGą ZAŚ NA JUTRZE, TO OBSIKASZ
DZISIAJ.
W końcu otworzył drzwi do siłowni - pomieszczenia
o powierzchni dziewięć na dwanaście metrów, ze ścianą
luster i podłogą wyłożoną wykładziną - wyposażonej
w najrozmaitsze przyrządy do ćwiczeń, dreptak, stop-
niowchod i kilka rodzajów stanowisk do podnoszenia
ciężarów.
Włączył stereo i wsunął kasetę. Miał ich całą kolekcję,
żeby dogodzić klientom i ich gustom: muzykę big-
-bandową, klasyczną, country and western, a także trochę
rocka. Rytmiczne bębnienie wypełniło pomieszczenie.
Bam, pa-pa, bam, pa-pa, bam, a następnie głos Phila
Collinsa: "O, och, pomyśl razy trzy, dzisiaj w raju ja
i ty..."
- Jeśli to jest raj, to sprawdzę, jak jest w piekle
- oznajmił zadyszany Milt wchodząc do sali. - Twoja
winda znowu się zepsuła.
- Nie włączyłem jej, bo powinieneś chodzić.
- Chodzić to ja będę tutaj, a na zewnątrz to się wożę.
- Milt zdjął marynarkę i zademonstrował swoją krępą,
niską postać w całej okazałości.
Benowi zawsze przypominał kosz z owocami - tułów
jak gruszka, łysa głowa niczym różowe jabłuszko. Za-
stanawiał się, po co Milt wydaje forsę na ćwiczenia
w jego siłowni, bo przecież jest absolutnie beznadziej-
nym przypadkiem. Cieszył się jednak, że tak się dzieje,
ponieważ lubił rozpoczynać dzień od pogawędki z naj-
lepszym przyjacielem. Braki cielesne Milt odrabiał z na-
wiązką w sferze ducha - zawsze był w dobrym humo-
rze, gotów opowiedzieć jakiś dowcip lub zabawną his-
toryjkę. W piwnych oczach za wielkimi okularami
w rogowej oprawce stale migotały wesołe iskierki, jakby
ich właściciel ukrywał jakiś zabawny sekret.
- Spójrz na siebie, Milt! - Ben chwycił fałdy
tłuszczu na jego brzuchu. - Takie sadło jest dobre tylko
jako koło ratunkowe.
- Au, to boli. - Pucołowate oblicze Milta wy-
krzywił udawany ból. - Podobno to ty masz mi
zapewnić formę.
- Codzienny kwadrans ćwiczeń zapewni ci formę
tylko wtedy, jeśli przestaniesz jeść to hazzerei, którym
karmi cię Sara.
- Tak? Ale widzę, że ty się nim opychasz za każdym
razem, gdy przyjdziesz do nas na kolację.
- Miltie - Ben się uśmiechnął - tylko dlatego,
żeby nie wpędzić Sary w kompleks co do jej umiejętności
kulinarnych.
Obaj się roześmiali. Wątpliwe talenty kulinarne Sary
stanowiły ulubiony obiekt ich dowcipów dla wtajem-
niczonych.
Dzięki temu właśnie doszło do odnowienia chłopięcej
przyjaźni, gdy Milt, przeżywszy trzydzieści pięć lat
w Hollywood jako cieszący się powodzeniem agent
filmowy, wrócił do Brooklynu. Sara, zachęcając go do
odszukania starych znajomych, nalegała, żeby zaprosił
Bena i Betty na jej sławną (lub "niesławną", zdaniem
Milta) duszoną wołowinę, a po niej na brydża.
Sara pochodziła z Bronxu i pragnęła tam wrócić, gdy
Milt zdecydował się przejść na emeryturę i wrócić do
domu" - do Nowego Jorku. Jednakże nawet jej
żydowska siła woli nie zdołałaby cofnąć zegara w Bron-
xie, wobec czego musiała się pogodzić z Brooklynem
- jeśli przeprowadzkę do rezydencji w Brooklyn
Heights z ogrodem na promenadę i widokiem na Man-
hattan można by uznać za akt pogodzenia. Milt zresztą
wcale nie przestał pracować, ponieważ jego macierzysta
agencja, Sławni Artyści, zaoferowała mu stanowisko
konsultanta w nowojorskiej filii.
Duszona wołowina i brydżyk stały się cotygodniową
rutyną - całkiem przyjemnym wydarzeniem towarzys-
kim dla obu par. Bawiło ich wspominanie dawnych
dobrych czasów, kiedy to Ben i Milt byli dziećmi,
jeździli diabelską kolejką na Coney Island albo zakradali
się na Ebbets Field, żeby obejrzeć mecz Dodgerów.
Czasami Bena napawała smutkiem myśl, jak łatwe były
te chłopięce przyjaźnie, jakże nieskomplikowane
- dzieliło się z najlepszym przyjacielem najtajniejsze
sekrety. O ileż trudniej być otwartym, ufać ludziom,
gdy człowiek jest starszy. Upłynął rok, zanim doszło do
owej niezapomnianej chwili zadzierzgnięcia męskiej
więzi, dzięki czemu Milt ponownie stał się j‚go najlep-
szym przyjacielem.
Doszło do tego pewnego wieczoru po kolacji, kiedy
ich żony sprzątały ze stołu i przygotowywały stolik do
gry w karty, a Milt i Ben wyszli na balkon zaczerpnąć
świeżego powietrza.
Milt odwrócił się do Bena, z jego piwnych oczu
wyzierał niepokój, i szepnął: - Myślę, że się porzygam.
- Masował się po wydatnym brzuszku.
- Co takiego? - spytał Ben, przerażony nie na żarty,
że Milt mógłby puścić pawia, i to na promenadę.
Ten jednak wciągnął powietrze i jakby odzyskał
panowanie nad sobą. Po czym spojrzał za siebie, do
saloniku, gdzie szczebiotały ich żony.
- Powiem ci coś, czego nie mówiłem nikomu przez
całe życie - oznajmił z powagą ściszonym głosem.
- Co? - Teraz Ben nie był pewien, czy Milt mówi
serio, czy też za chwilę strzeli jakimś dowcipem.
- Nienawidzę duszonej wołowiny Sary.
- Nienawidzisz? - Ben patrzył na przyjaciela ocza-
mi szeroko otwartymi ze zdumienia. Przecież do-
piero co widział, jak Milt pałaszował z apetytem drugą
porcję.
- Pewnego dnia ta duszona wołowina mnie zabije.
- Opadł na leżankę. - Ale Sarze ani słówka na ten
temat. Robi tę potrawę przynajmniej raz w tygodniu.
Zdruzgotałoby ją odkrycie, że jej nienawidzę.
Ben zmuszając się do uśmiechu przysiadł obok Milta
i rzekł konspiracyjnym tonem: - Zdradzę ci coś,
Milt.
- Też jej nienawidzisz?
- Gorzej.
- Gorzej? Co może być gorszego?
- Nienawidzę gry w karty.
- Ale ty i Betty gracie kilka razy w tygodniu.
- Owszem, to dla mnie prawdziwa tortura.
Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Im dłużej
się śmiali, tym bardziej ten śmiech robił się histeryczny,
aż w końcu łzy ciekły im po policzkach.
Sara wysunęła głowę na balkon.
- Milt pewno opowiedział jeden ze swoich pieprz-
nych dowcipów - mruknęła do Betty, a Ben i Milt
ryknęli jeszcze głośniejszym śmiechem.
Od tej chwili ich przyjaźń stała się taka jak za dawnych
dobrych czasów, gdy byli jeszcze chłopcami.
- Co cię tak śmieszy? - spytał teraz Milt lekko
poirytowanym głosem. Kropelki potu perliły mu się na
czole, gdy ćwiczył na stopniowchodzie.
- Och, przypominam sobie...
- Tak, dawne dobre czasy, kiedy człowiek był młody
i nie pocił się nawet podczas ciupciania. - Milt zwolnił
i wytarł się ręcznikiem.
- Założę się, że tęsknisz za Hollywoodem z tymi
wszystkimi babkami i całą tą romantyką. - Ben zmienił
kasetę na stereo. Teraz rozbrzmiewało tango.
- Specjalnie dużo romantyki to tam znowu nie ma
- zauważył szyderczo Milt, zabierając się do następ-
nego etapu rutynowych ćwiczeń, do obrotów z dwoma
pięciokilowymi hantlami. - Wszystkie te gwiazdy piep-
rzą się w kółko, ale to tylko reklama.
- I nie ma pieprzenia?
- Och, jest mnóstwo, tylko że nie z gwiazdami.
- No a z kim?
Milt puścił do niego oko.
- Z agentami.
- co ty', z facetami takimi jak ty?
- Tak! Gwiazdy rywalizują ze sobą o najlepszą
partię tekstu, o zbliżenia, właściwe oświetlenie. Niena-
widzą się nawzajem.
- Naprawdę?
- No pewnie. Te przepiękne kobiety wracają do
domu po dniu pracy i ostatnią osobą, jaką mają ochotę
widzieć na oczy, jest któryś z tych pięknisiów. Są zbyt
rozstrojone. Biorą kąpiel, wkładają koszulę nocną, ale
spać nie mogą. Telefonują po swoich agentów.
- Nie zalewasz?
- Nie zalewam. Agent przybiegnie. Potrzyma za
rączkę, przytuli, uspokoi, popieprzy. I ona jest mu
wdzięczna.
Ben pokiwał głową, nastawiając trochę głośniej
tango.
- Wy, agenci, to dostajecie dziesięć procent od
wszystkiego.
- Wszystko, żeby pomóc klientowi.
Ben się roześmiał.
- Wiesz...- Milt upuścił hantle na podłogę i Ben
się skrzywił. - Chciałbym, żeby istniał jakiś sposób
odkładania do banku części tych pieprzeń i żeby teraz
można je było podejmować... jako emeryturę.
- Tobie, Milt, tylko sprawy łóżkowe w głowie.
- Jak się tego nie może robić, to się lubi o tym
mówić.
Ben nic na to nie odpowiedział.
- Hej, chlopczik, czy wszystkie twoje mięśnie nadal
działają?
Ben uśmiechnął się kwaśno.
- Nie wynaleźli jeszcze dla tego właśnie mięśnia
maszynki Nautilus. Jak tylko to zrobią, zamówię trzy,
jedną dla siebie i dwie dla ciebie, Milt.
- To chyba sprawiedliwe. - Milt skończył ćwiczyć,
zrzucił trykot i sięgnął po ubranie. - Muszę pędzić,
Michelson jest w Nowym Jorku.
- Michelson?
- Ten typ, co stoi na czele agencji.
Milt wyciągnął świeżą koszulę, którą przyniósł w ak-
tówce, i wkładał ją przed lustrem. Za sobą w lustrze
zobaczył Bena - kołysał się w takt tanga, zasłuchany
w muzykę. Okręcił wyimaginowaną partnerkę i skłonił
do głębokiego odchylenia się w tył.
- Pamiętam - westchnął Milt - jak ty i Betty
zdobyliście pierwsze miejsce w konkursie tańca na
Coney Island. Kiedy to było... w czterdziestym piątym?
- Bardzo dawno, to na pewno. Jaka szkoda, że teraz
już się tanga nie tańczy. - W głosie Bena brzmiał
smutek.
- Przypuszczam, że ostatnie tango tańczono w Pa-
ryżu.
- Co?
- Czyżbyś nie widział tego filmu z Marlonem Bran-
do?
- Nie, Betty nigdy nie lubiła chodzić do kina.
- To szkoda. Grają go w Plaza, tam gdzie wyświet-
lają słynne stare filmy.
- Wiem gdzie.
- Powinieneś na to się wybrać.
- Może to zrobię. Myślałem, że dzisiaj poszukam
mieszkania, ale do diabła z tym.
- Ostatnie tango w Paryżu bardzo ci się spodoba.
Ben nie był taki pewny. Nie lubił Marlona Brando,
ale czy film może być bardzo zły, jeśli jest w nim tango?
2
Ostre zęby elektrycznej piły obrzydliwie zgrzytnęły.
W powietrzu rozszedł się gryzący swąd przypalanego
ludzkiego ciała. Ellen zemdliło, ale zacisnęła zęby i zmu-
siła się do patrzenia.
Richard trzymał piłę pewną ręką w gumowej ręka-
wiczce, przecinając białą kość pośrodku klatki pier-
siowej. Drobne odłamki kości odpryskiwały na boki.
Asystujący mu chirurg przesuwał w ślad za jego ręką
elektryczny koagulator przyżegając naczynia krwionoś-
ne i powstrzymując krwawienie. Brak krwi upodabniał
tę klatkę piersiową do piersi świątecznego indyka, któ-
rego miano właśnie nafaszerować nadzieniem. Ellen
niemal zachichotała pod maską, ale w porę sobie przy-
pomniała, że pod zieloną chirurgiczną płachtą leży żywy
człowiek. To przypomnienie wywołało w niej nową falę
mdłości.
Teraz Richard zaczął kręcić korbką rozwieracza z nie-
rdzewnej stali, który przywodził na myśl średniowieczne
narzędzie tortur. Ellen odwróciła wzrok, udając zainte-
resowanie cyferkami pojawiającymi się na monitorach
nad stołem operacyjnym, nie mogła jednak nie słyszeć
tego dźwięku - okropnego chrzęstu rozpieranych że-
ber. Kolana ugięły się pod nią, chwyciła anestezjologa
za ramię.
- Dobrze się czujesz? - spytał ją szeptem spoza
maski.
- Kto? Ja? Nie widzisz, jak świetnie się bawię
- szepnęła w odpowiedzi.
Anestezjolog roześmiał się cicho i bez słowa podsunął
jej stołek.
- Dzięki.
Usiadła, starając się oddychać głęboko, czuła, że
maska oblepia jej twarz.
- Gdzież to jest? - Pełen napięcia głos Richarda
o charakterystycznej austriackiej modulacji odbił się
echem w wykafelkowanej sali.
- Helikopter właśnie wylądował na dachu, powinno
tu być lada chwila - poinformowała jedna z sióstr.
- W porządku, to jedźmy dalej - powiedział Ri-
chard.
Ellen zmusiła się do otwarcia oczu, gdy skalpel w ręce
Richarda przecinał arterie prowadzące do serca. Kiedy
jego ręka zagłębiła się w klatce piersiowej, skąd wyciąg-
nęła sflaczałą teraz jak kawał wołowiny u rzeźnika kupę
mięsa, bliska była zemdlenia.
- Idź napić się wody - zaproponował anestezjo-
log.
Z wdzięcznością uchwyciła się pretekstu do opusz-
czenia na chwilę sali. Byłoby okropne, gdyby zemdlała
tu albo zwymiotowała śniadanie w sali operacyjnej.
Właściwy moment na małą przerwę, bo Richard wydaje
się zbyt zajęty, żeby zauważyć jej wyjście.
W hallu na zewnątrz oparła się o wózek chirurgiczny
i przytknęła czoło do chłodnych kafelków ściany. Żołą-
dek już się uspokajał, gdy zobaczyła sanitariusza wy-
biegającego z windy z czerwono-białą turystyczną lo-
dówką Igloo w ręku. Przemknął koło niej i zapukał do
drzwi sali operacyjnej.
Drzwi się otworzyły, siostra pospiesznie zabrała od
niego lodówkę. Była to zwyczajna plastykowa turystycz-
na torba, w gruncie rzeczy niewielka, przeznaczona na
kilka kanapek i parę butelek wody sodowej. To w niej
właśnie podróżowało nowe serce - unieruchomione na
kilka godzin przy użyciu lodu i roztworu soli.
Ellen wiedziała wszystko, co trzeba wiedzieć o trans-
plantacjach serca. Jako bibliotekarka medyczna znała
najświeższe osiągnięcia kardiochirurgii, ale do tej pory
nigdy nie oglądała operacji. Interesowała się medycyną
od szkoły średniej, na pierwszym semestrze studium
przygotowawczego przekonała się jednak, że nie znosi
widoku krwi. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego
jak tylko zostać bibliotekarką medyczną. W ten sposób
miała możliwość pracy w ulubionej dziedzinie bez
konieczności codziennego widoku krwi. Nigdy nie przy-
szłaby oglądać ani tej, ani żadnej innej operacji, gdyby
nie to, że chirurgiem był jej chłopak.
Po kilku minutach opanowała się na tyle, by móc
wrócić z mocnym postanowieniem wytrzymania do
końca - choćby robiło jej się nie wiem jak mdło.
Otworzyła drzwi, wzięła głęboki oddech - na wszelki
wypadek - i podeszła do stołu operacyjnego. Klatka
piersiowa pacjenta ziała teraz pustką. Leżał tu mężczyz-
na bez serca, wszystkie arterie miał zaciśnięte i połą-
czone z plastykowymi rurkami prowadzącymi w dół na
podłogę, gdzie sterowana komputerem aparatura płu-
co-serca utleniała jego krew i odprowadzała z powrotem
do ciała. Ta masa wirujących cylindrów zastępowała mu
teraz serce i płuca.
- Co o tym myślisz? - Ellen przestraszyło pytanie,
które Richard skierował do niej.
- Fascynujące - wykrztusiła z trudem. Normalnie
miała lekko zachrypnięty głos, w stylu Laureen Bacall,
bardzo seksowny i uważany za jeden z jej walorów
- który teraz na skutek napięcia wywołanego opano-
wywaniem odruchu wymiotnego zamienił się w zduszo-
ny charkot.
- Nic ci nie jest?
- Skądże.
Gina, siostra chirurgiczna stojąca przy Richardzie,
rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie. Ellen zauwa-
żyła tę wymianę spojrzeń. Cóż to miało znaczyć?
Czuła się jak outsider - obcy w dziwnym świecie
- nie potrafiący zrozumieć tego niemego języka oczu,
którym posługiwali się lekarze i siostry w sali operacyj-
nej.
Gina postawiła teraz lodówkę na stole koło Richarda
i uniosła pokrywę. Asystujący chirurg zanurzył obie
ręce w lodzie i wyciągnął dużą plastykową torbę ze
szklanym słojem dodatkowo obłożonym lodem. Po
czym odrzucił torbę z lodem i zdjął wieczko ze słoja.
W środku coś pływało. Richard wyłowił to coś jedną
ręką.
O Boże! Ellen zaparło niemal dech. Wiedziała, co jest
w słoju, a mimo wszystko zdumiał ją widok tego czegoś
leżącego na dłoni Richarda. Ludzkie serce! Widziała
przedtem serce wyjęte z piersi pacjenta, ale to serce było
inne - było zdrowe i czekało na to, by znowu zacząć
bić. Dla człowieka na stole operacyjnym to serce ozna-
czało granicę między życiem a śmiercią, prawdziwą
śmiercią, a tymczasem przybyło tu w sposób tak trywial-
ny, w podniszczonej lodówce turystycznej.
Richard wziął do ręki skalpel i zaczął zręcznie okrawać
strzępki wiszące z boków serca. Ellen się zdziwiła. Wiele
razy robiła to sama, odcinając nadmiar tłuszczu z mięsa,
które zamierzała upiec na rożnie. Z punktu widzenia
techniki nie było w tym niczego nadzwyczajnego.
Teraz Richard umieścił serce w klatce piersiowej
i wziął długie imadło z igłą w kształcie sierpu księżyca
i nicią. Przystąpił do zszywania, a asystujący chirurg
zawiązywał węzeł po każdym szwie. Gina wygarniała
rozpuszczający się lód i rzucała go na serce, szepcząc
coś od czasu do czasu Richardowi.
Ellen czuła się teraz niemal odprężona, chociaż bolały
ją nogi od długiego stania. Ile czasu to trwało? Trzy
godziny. Nie powinna czuć się tak zmęczona, to pewno
kwestia napięcia.
Richard szył nadal, łącząc arterie nowego serca z od-
ciętymi w piersiach, a jej przemknęła znów przez głowę
myśl, że ta czynność, podobnie jak okrawanie tłuszczu,
wydaj‚ się taka zwyczajna, tak banalna. Często widy-
wała, jak matka w podobny sposób obszywała sukienki.
Takie zwykłe czynności dla tak niezwykłego celu - ra-
towania życia, oszukania śmierci.
Richard odłożył imadło i dał znak technikowi kont-
rolującemu aparat płuco-serca. Anestezjolog też się
poderwał. To decydujący moment. Czy serce zacznie
pracować?
Nowe serce pozbawione przez wiele godzin krwi
drgnęło. Po czym podskoczyło słabym spastycznym
ruchem, i jeszcze raz. Ellen przypominało małe głodne
zwierzątko łaknące powietrza, z tym jednak, że ten twór
łaknął krwi.
Gina podawała elektrody do defibrylacji, ale Richard
je odsunął.
- To serce jest spragnione - powiedział, a oczy mu
się śmiały. - Nie potrzebuje stymulacji. - Jego sta-
ranna angielszczyzna nadawała mu specyficzną indy-
widualność. Odwrócił się teraz do Ellen. Wiedziała, że
pod maską uśmiecha się od ucha do ucha. - Gotowe.
- Cudowne - szepnęła bez tchu.
- Teraz kiedy to widziałaś, powinnaś umieć już to
zrobić - zaśmiał się Richard.
- A po trzech razach - wtrąciła Gina - można
nauczyć tego innych. - W jej głosie pobrzmiewała
chyba nuta sarkazmu.
Ellen najchętniej zdarłaby Ginie maskę z twarzy,
żeby ukazać afektowany uśmiech, który, czego była
pewna, gościł na jej ustach. Zamiast tego spojrzała ze
spokojem w wielkie, mocno podmalowane na czarno,
piwne oczy Giny. Krowie oczy, pomyślała, czując się
natychmiast winna z powodu swojej idiotycznej zaz-
drości.
Zazdrościła Ginie, bo mogła dzień po dniu stać obok
człowieka, którego ona kochała, i pomagać mu przy
dokonywaniu cudów.
- Do licha! - To odezwał się Richard.
Coś było nie tak jak powinno. Z górnej zastawki
zaczynała się sączyć krew.
- Trzeba to szybko zamknąć - rzekł asystujący
chirurg podając mu szczypce.
Ellen spojrzała pytająco na anestezjologa.
- Nie martw się - uspokajał - to tylko luźny szew,
często się to zdarza. Zatrzymają upływ krwi błyskawicz-
nie.
Uczucie mdłości znów jednak powracało.
- Wygląda na to, że już prawie kończycie - po-
wiedziała Ellen głośniej, niż zamierzała. - Muszę już
iść.
- Nie chcesz nam pomóc przy kończeniu? - za-
szczebiotała Gina.
- Nie, muszę wracać do pracy. - Ruszyła szybko
w stronę drzwi, jakby obawiając się, że ktoś może ją
zatrzymać.
- Cieszę się, że przyszłaś - rzekł Richard zajęty
otwartą klatką piersiową. - Zobaczymy się przy lun-
chu.
Myśl o jedzeniu przyprawiła ją o mdłości, nie od-
zywając się więc do niego wypadła z sali.
Pozbywszy się stroju chirurgicznego, znowu w swoim
normalnym ubraniu i trochę bardziej opanowana, kro-
czyła Ellen korytarzem Centrum Medycznego Świętego
Józefa. Była dziewiąta rano, czas największej aktywności
w tym najbardziej ruchliwym szpitalu na Coney Island
(a w gruncie rzeczy i w Brooklynie), ona jednak nie
zwracała uwagi na spieszące obok niej siostry, lekarzy
i posługaczy. Jakiegoż to cudu była przed chwilą świad-
kiem, i co więcej, to właśnie jej miły był tym czarodzie-
jem - sławny doktor Richard Vandermann, czołowa
osobistość światowej elity transplantologów, najbardziej
ryzykownej i najtrudniejszej do opanowania dyscypliny
medycznej. Dzisiaj imponował jej jeszcze bardziej niż
zwykle.
Za pięć dni upłynie dokładnie osiem miesięcy od dnia,
gdy wszedł do biblioteki medycznej i zmienił jej życie.
Owego wieczoru pracowała do późna, zbierając dla
głównego onkologa szpitala materiały dotyczące rzadkiej
formy nowotworu sutka. Jak zwykle dokuczał jej krzyż,
musiała więc się naciągnąć i usiłowała właśnie dłońmi
dotknąć palców stóp, gdy za sobą usłyszała męski głos
z cudzoziemskim akcentem.
- Szukam biblioteki, ale widzę, że trafiłem do sali
gimnastycznej.
Wyprostowała się gwałtownie i obróciła, żeby zloka-
lizować ten głos. Należał do wysokiego, szczupłego
mężczyzny, mniej więcej czterdziestoparoletniego, o os-
tro cyzelowanych rysach twarzy, lekko orlim nosie,
niebieskich oczach i krótkich, kręconych blond włosach.
Nordyk. Bardzo sympatyczny.
- Czym mogę służyć? - spytała, postanowiwszy nie
reagować na jego wątpliwy dowcip.
- Jestem doktor Vandermann. - Wymówił swoje
nazwisko akcentując ostatnią sylabę. - Właśnie przy-
jechałem ze Stanfordu, żeby stanąć na czele tutejszego
oddziału kardiologii.
A więc to on. W szpitalu od miesięcy aż huczało
w oczekiwaniu na jego przybycie. Doktora Vanderman-
na, niegdyś ucznia Christiana Barnarda, a ostatnio
współpracownika Normana Shumwaya (niemal mitycz-
nego twórcy wielu technik transplantacyjnych), uważa-
no za wielką zdobycz dla Świętego Józefa. Jego umiejęt-
ności umożliwią szpitalowi działanie w tej wysoce wy-
specjalizowanej dziedzinie i przyniosą miliony dolarów
z ubezpieczeń. Podobno kilka szpitali toczyło zażarty
bój, pragnąc go dla siebie pozyskać. Chodziły słuchy,
że Święty Józef, by zwyciężyć, musiał mu zaoferować
sześciocyfrową płacę plus dodatkowe dochody i obiecać
w praktyce awans na naczelnego dyrektora w ciągu kilku
lat, ponadto zapewnić własne laboratorium do
badań, żeby umożliwić eksperymenty na pawianach,
obecnie tak istotne dla transplantologii. Najwyraźniej
doktor Vandermann miał wielkie ambicje. A na dodatek
był przystojny.
Nic dziwnego, że wszystkie siostry na Oddziale In-
tensywnej Opieki Kardiologicznej aż przebierają noga-
mi, pomyślała Ellen. Doktor Thorne, poprzedni szef
Oddziału Kardiologii, był niski i tęgi, miał rzadkie włosy
i obwisły podbródek.
- Musi to być wielka zmiana dla pana, brudny
Brooklyn zamiast słonecznej Kalifornii.
- Jeszcze nie jestem tu na tyle długo, żeby to
zauważyć.
- Ma pan szczęście. Niech pan posłucha mojej rady
i wychodzi na ulicę tylko w nocy, wtedy brudu nie
widać.
Roześmiał się. Seksowny śmiech, szczery, białe
zęby.
- Czy potrzebuje pan czegoś z biblioteki? - spy-
tała, czując, że doktor taksuje ją wzrokiem. Bezwiednie
wyprostowała się na całą swą wysokość - metr sześć-
dziesiąt pięć. Wiedziała, że mężczyźni uważają ją za
atrakcyjną. Nie wyglądała na swoje trzydzieści cztery
lata - z gładką okrągłą twarzą, wielkimi piwnymi
oczami i długimi do ramion ciemnobrązowymi wło-
sami sprawiała wrażenie dużo młodszej. Poza tym nie
mógł jeszcze zobaczyć jej największego atutu - długich
smukłych nóg ukrytych teraz w spodniach.
- Czy mogłaby mi pani dać listę wszystkich dostęp-
nych książek i artykułów o transplantacjach serca?
- Zapomniało się instrukcji? - zażartowała.
- Nie, mam je wytatuowane na dłoni.
Roześmiała się. Miał poczucie humoru.
- Robię transplantacje serca od wielu lat i piszę
książkę o swoich eksperymentach. Potrzebna mi ta lista
do bibliografii.
Zaprosiła go do swojego komputera.
- Zobaczmy, co tu mamy na MedLine. - Wpraw-
nie wystukała kod banku danych. Ekran rozjaśniał się,
gdy jej palce tańczyły szybko po klawiaturze. - Oto
ona, lista książek i artykułów na ten temat. Dam panu
wydruk.
- Świetnie. I dziękuję.
- Nie ma za co.
- Szybko pani pracuje na komputerze.
- No cóż, przegląd książek i czasopism nie wymaga
zbyt długiego szkolenia komputerowego. Trzeba nato-
miast wiedzieć, czego się szuka.
- Gdzie się pani kształciła?
- W Uniwersytecie Columbia na medycznym stu-
dium przygotowawczym, a potem, jak je rzuciłam...
zaliczyłam dwa lata studiów magisterskich na bibliote-
koznawstwie.
- Znakomicie by się pani nadawała.
- Do czego?
- Szukam kogoś, kto zna terminologię medyczną
i jednocześnie umie pracować z edytorem tekstów.
- Co? Proponuje mi pan pracę maszynistki?-Ellen
zrobiła minę. - Co za obciach.
- Proszę się nie obrażać, chodzi mi o znacznie
więcej. - Odsłonił znów swoje mocne białe zęby
w uśmiechu. - Potrzebuję kogoś, kto mi pomoże
w badaniach i uporządkuje moje notatki.
Oderwała z drukarki długą listę i podała mu ją.
- Dlaczego pisze pan książkę o transplantacjach?
Czy nie ma już wystarczająco dużo prac na ten temat?
- Czy pani zadaje pytanie, czy też na nie odpowiada?
- Uśmiech na jego twarzy wskazywał, że podoba mu
się to przekomarzanie z Ellen.
- Przepraszam.
- Nic się nie stało. Odpowiedź brzmi następująco:
chcę napisać książkę dla zwykłych ludzi... zachęcić ich
do tego, żeby stali się dawcami. Teraz możemy pobierać
serca tylko od osób w stanie śmierci klinicznej...
- A co z pańskimi pawianami?
- Hm... nowiny rozchodzą się szybko. Niestety, do
tej pory żadna transplantacja serca pawiana się nie
powiodła, mam jednak nadzieję, że moje eksperymenty
z transgenezą... to znaczy...
- Wiem, co to jest transgeneza - wtrąciła. - Mię-
dzygatunkowy transfer genów. Najnowsza rzecz w me-
dycynie. Jedyny sposób, aby uniknąć odrzucenia zwie-
rzęcej tkanki przez ludzki organizm, w teorii oczywiście.
Uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony jej wiedzą.
- Może niedługo już nie tylko w teorii. Jednakże
zanim nadejdą takie czasy, gdy pawiany będą mogły się
stać odpowiednimi dawcami, o wiele bardziej perspek-
tywiczni dawcy to pacjenci chorzy na nowotwory.
Niestety, stanowczo zbyt wiele wciąż jest obaw, że
organy mogą być pobierane od ludzi, zanim będą
naprawdę martwi.
- Nie można mieć o to pretensji. Tych ludzi trzeba
zabrać na stół operacyjny, żeby tam umarli i żebyście
wy mogli wziąć ich serca, jak tylko wyzioną ducha. To
upiorne.
- Wiem, że to brzmi upiornie, ale wcale nie
jest upiorne. - Wzrok doktora wbity w nią lekko ją
peszył. - Czy podarowałaby pani swoje serce, żeby
= uratować życie innego człowieka, gdyby pani umierała
i nie miała szans na wyzdrowienie?
Mówił żarliwie. Ellen zagryzła wargę.
- Przypuszczam, że tak, ale naprawdę to nie wiem,
~ jak bym postąpiła.
- Dlatego właśnie piszę tę książkę. Chcę przekonać
ludzi, żeby myśleli o dawaniu organów nie jak o rezyg-
nacji z czegoś, tylko jak o darze.
- To brzmi szlachetnie.
Zesztywniał. Poprawiła się czym prędzej.
- Nie, naprawdę tak myślę. I z przyjemnością panu
pomogę, doktorze.
- Dziękuję. Porozmawiamy jeszcze na ten temat, jak
się urządzę. - Wsadził wydruk do kieszeni białego kitla
i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach jeszcze się
zatrzymał. - Czy chciałaby pani obejrzeć transplantację
serca?
- O Boże... nie lubię widoku krwi.
- Kto wie, może będę mógł pomóc pani w pokona-
niu tego lęku.
Patrząc tego dnia, jak szedł przez hall, wiedziała, że
praca z nim będzie ekscytująca. I pewno przesądzone
jest to, że zostaną kochankami. Po wieczorze wypeł-
nionym pracą i twórczym napięciem jakże wspaniale
będzie wylądować z nim w łóżku. Zaimponował jej też
naprawdę swoim poświęceniem. Bez wytchnienia i ak-
tywnie poszukiwał potencjalnych dawców, usiłował
przekonywać rodziny pacjentów w stanie śpiączki, że
powinno się ich odłączyć od aparatury podtrzymującej
życie i podarować organy, tak by żyć mogli inni. Na
ścianie w swoim gabinecie miał wykres pokazujący, jak
wielu pacjentów w Stanach Zjednoczonych oczekuje na
serce - ich liczba zazwyczaj przekraczała dwa tysiące.
Większość z nich się nie doczeka. Większość z nich
umrze czekając na śmierć kogoś innego - młodszego,
silniejszego, z sercem, które mogłoby znowu żyć.
Przez cały ten czas zbierała się, żeby pójść i zobaczyć
jedną z jego operacji. I to przeżycie, choć tak bardzo
stresujące, okazało się wprost niewiarygodne - warte
każdego stresu. A jednak...
A jednak najlepiej zapamiętała, i od tego dramatycz-
nego dnia wciąż miała przed oczami, tę scenę, gdy Gina
i Richard wymieniali spojrzenie nad pulsującym sercem.
Daj spokój, mówiła sobie. Ta dziewczyna wykony-
wała tylko swoją pracę.
Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie mogłaby robić
tego co Gina. Nie jest na to wystarczająco twarda. Może
i wygląda na twardą z powodu swojego rzeczowego,
bezpośredniego sposobu bycia, ale w gruncie rzeczy mówi
tylko to, co myśli, a ludzie mylnie biorą to za twardość.
Życzyłaby sobie teraz takiej prawdziwej siły, zamiast
zazdrościć Ginie, że dzieli z Richardem coś, czego ona
nigdy z nim dzielić nie będzie.
- Tu nie płacą za sny na jawie, dziewczyno. - Usły-
szała z tyłu kpiący głos.
Odwróciła się i ujrzała uśmiechniętą, pucołowatą
twarz najlepszej swojej przyjaciółki, Goldie. Często
żartowano, że siostra z sali operacyjnej, Goldie - która
naprawdę miała na imię Beatrice - jest wybitnie
podobna do Whoopi Goldberg (z łatwością można by
uznać ją za siostrę tej aktorki). Przezwisko do niej
przylgnęło. Teraz nikt - z wyjątkiem męża - nie
ośmieliłby się nazwać jej Beatrice.
- Tu za nic nie płacą, Goldie. Prosiłam o jedno
z tych ergonomicznych krzeseł, żeby ulżyć swojemu
krzyżowi, a oni mi powiedzieli, żebym kupiła je sobie
sama.
- A czego oczekujesz, przecież twój krzyż ich nie
obchodzi. To szpital katolicki. My pracujemy za nędzne
pieniądze, żeby utrzymywać papieża w jego cholernych
złotych szatach.
Ellen się zaśmiała. Lubiła specyficzne poczucie hu-
moru Goldie. Tę cechę miały wspólną.
- Jak wam idzie, tobie i twojemu ukochanemu?
- Właśnie oglądałam, jak przeszczepiał serce.
- Ty? Przecież nie możesz patrzeć na krew, nawet
jak ktoś ukłuje się szpilką!
- Mdliło mnie przez cały czas, ale wytrwałam.
- Chodź, postawię ci kawę, żeby to uczcić.
- Właśnie tego mi trzeba, tego kwasu z bufetu. Nie,
dziękuję.
- No to dotrzymaj mi towarzystwa, a ja się napiję.
Też miałam ciężki ranek, potrójny bypass ze starym
niezdarą Finebergiem. I niech wszyscy święci będą
pochwaleni, pacjent przeżył.
Ellen chichocząc podążyła za biodrzastą Goldie do
bufetu, gdzie zdecydowała się na coca-colę w nadziei,
że wpłynie uspokajająco na jej żołądek.
- A więc, droga przyjaciółko, czy teraz, gdy już
zdałaś egzamin, twój ukochany zamieszka z tobą?
- Nie przypuszczam, Goldie. Jeszcze nie.
- Śpicie ze sobą już wystarczająco długo, jak więc
długo jeszcze będzie się zastanawiał, zanim się zdecyduje
na przyklepanie tego na dłuższy czas?
- Proszę cię, Goldie, nie zaczynaj podkpiwać sobie
z mojego życia miłosnego.
- Przepraszam, kochana. - Goldie wpakowała do
ust wielki kawał lukrowanego ciastka i musiała zrobić
przerwę, żeby go przełknąć. - Próbuję tylko skłonić
cię, żebyś patrzyła na to realnie. Czasami zachowujesz
się jak dziewczyna z małego miasta.
- Jestem dziewczyną z małego miasta.
- Dobrze, ale kimże jest on? Doktor Zjeździłem-
-Cały-Świat-Więc-Moje-Gówno-Nie-Cuchnie Vander-
mann?
To było zabawne. Ellen nie mogła się na nią złościć.
- Ellen, on nie jest wart ciebie.- Dziękuję, Goldie, ale już dosyć tego, dobrze?
- Dobrze, dobrze. Tylko że ja nadal nie rozumiem,
co go powstrzymuje.
- Och, mnóstwo rzeczy.
- No, to wszystko wyjaśnia. - Goldie popiła ciastko
porządnym łykiem kawy.
Czasami Ellen wolałaby, żeby w dowcipnych uwagach
Goldie było mniej zjadliwości.
- Nie młodniejesz, wiesz - kontynuowała Goldie.
Kiedy dorwała się do któregoś ze swoich ulubionych
tematów (a źle zorganizowane życie miłosne Ellen do
nich się zaliczało), nie dawała się od niego odwieść.
- Trzydzieści cztery lata to już blisko do ostatniego
dzwonka, jeśli chcesz mieć dzieci.
- Nie wiem, czy chcę mieć dzieci. Wiem, że po-
winnam chcieć, i myślę, że dzieci są rozkoszne i tak
dalej, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić siebie
obarczonej rodziną: dzieci, domek na przedmieściach,
ogródek otoczony płotem, kombi... jeszcze do tego nie
dojrzałam.
- Ty jeszcze nie dojrzałaś, on nie dojrzał... - Gol-
die potrząsnęła głową. - Tymczasem lepiej znajdź
sobie do swojego drogiego mieszkania jakąś współ-
lokatorkę.
- I to szybko. - Ellen westchnęła. - Sharon
wyprowadziła się trzy miesiące temu. Ogarnia mnie
rozpacz, kiedy muszę sama wyskrobać tych tysiąc dwie-
ście dolarów.
- Dwie sypialnie, dwie łazienki, na Park Slope...
gdybym mogła zostawić swojego chłopa, wprowadziła-
bym się do ciebie.
Ellen przestała słuchać - wpatrywała się nad ramie-
niem Goldie w Richarda, który wszedł do bufetu razem
z Giną. Jej rude włosy, teraz uwolnione od chirurgicz-
nego czepka, opadały kuszącą kaskadą na ramiona.
Oboje śmiali się z jakiegoś dowcipu.
Goldie obróciła się do tyłu.
- O, doktor Właściwy i Silikonowa Sally. Nie cier-
pię tej małpy.
Ellen wybuchnęła gardłowym śmiechem. W takich
chwilach jak ta wybaczała Goldie wszystko.
Richard zauważył je i pomachał im ręką. Szepnął coś
na ucho Ginie, po czym podszedł do ich stolika. Goldie
wstała dopijając na stojąco kawę.
- Cóż, zostałabym z przyjemnością, ale muszę
iść. Nie, nie, proszę nie nalegać, doktorze Vander-
mann-n-n-n. - I chichocząc skierowała się do wyjścia.
- Co to miało być? - spytała Ellen, nie zrozumiaw-
szy żartu Goldie.
- Błędnie napisała moje nazwisko na karcie, z jed-
nym n, a teraz to odrabia-odparł siadając naprzeciwko
niej.
- Ach - Ellen pokiwała głową.
Kelnerka postawiła kawę przed Richardem i uśmiech-
nęła się nieśmiało. - Czarną, bez cukru, prawda?
- Słusznie. - Zrewanżował się uśmiechem, błys-
kając olśniewającymi zębami.
- Czy ty musisz uwodzić każdą? - zapytała Ellen.
- Jesteś głuptas. - Richard sięgnął przez stół i po-
łożył dłoń na jej rękach. - Czujesz się już dobrze?
- Myślę, że tak, ale już nigdy więcej.
Roześmiał się.
- Przynajmniej teraz wiesz, jak spędzam dni.
- Bardziej interesują mnie noce. - Rzuciła mu
zabójcze spojrzenie. - Na przykład dzisiejsza.
Westchnął.
- Chciałbym móc.
- Dlaczego nie możesz? Co się stało?
- Muszę dzisiaj lecieć do Miami.
- Do Miami?
- Umierające dziecko. Wygląda na to, że rodzice
oddadzą serce, ale stawiają mnóstwo pytań. Wiem, że
potrafię ich przekonać.
- Czy Gina też leci? - wyrwało się Ellen pytanie.
- Za to jej płacą.
Ellen zmusiła się do uśmiechu.
- Naturalnie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie
dobrze.
Wróciła do biblioteki z mieszanymi uczuciami. Tak,
to cudowny mężczyzna i robi tyle wspaniałych rze-
czy, żeby ratować ludzkie życie. Ale do licha, dlaczego
z tą małpą? Zrobiła głęboki wdech, nakazując sobie
otrząśnięcie się z takich myśli. To egoistyczne i mało-
stkowe - ubolewać tylko nad tym, że on nie spędzi
z nią nocy.
Czuła się rozczarowana, ale to nie powód, żeby iść
do domu i dąsać się w samotności. Nie pozwoli sobie
po prostu na zastanawianie się nad tą sprawą. Jest
przecież nowoczesną kobietą - może pójść sama do
kina i dobrze się bawić. Może... W każdym
razie spróbuje.
W drodze do metra przechodziła obok Plaza. Co tu
grają? Coś z Brando, aktorem, którego uwielbia. Ach
tak, Ostatnie tango w Paryżu. Zawsze chciała zobaczyć
ten film. Wieczór nie zostanie całkowicie stracony
- spędzi go z Marlonem Brando.
3
Ben zaparkował samochód przy Siódmej Alei i skręcił
za róg kierując się do zniszczonego budynku znanego
jako Plaza, w którym codziennie wyświetlano stare
i dobre filmy. Jak tylko moda na nostalgię przygasła,
Plaza w ciągu kilku ostatnich lat przegrała z Tedem
Turnerem i jego pudełkiem kredek. Trzyma się nadal,
choć widać blizny wyniesione z boju, a najbardziej
widoczną z nich jest zniszczony daszek nad wejściem
z napisem jakby z niekompletnej układanki:
Marlon Brando
w
OSTaTNIM TANGU W PaRYŻU
Kiedy jeszcze żyła Betty, rzadko wybierali się do
kina. Betty wolała rozrywki na wyższym poziomie
- teatr czy operę. W ramach kompromisu nie chodzili
nigdzie.
Jaką idiotyczną rzeczą może być małżeństwo, pomyś-
lał Ben, ten nadmiar wspólności. Musisz mieć tych
samych przyjaciół, robić te same rzeczy, a w efekcie
niekiedy kończy s