Doctorow E.L - Witajcie w ciężkich czasach
Szczegóły |
Tytuł |
Doctorow E.L - Witajcie w ciężkich czasach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Doctorow E.L - Witajcie w ciężkich czasach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Doctorow E.L - Witajcie w ciężkich czasach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Doctorow E.L - Witajcie w ciężkich czasach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
E. L. Doctorow
Witajcie w ciężkich czasach
E.L. Doctorow (ur. 1931 r.), bardzo poczytny pisarz amerykański, wykładowca w
Princeton Uniyersity,
znany jest polskiemu czytelnikowi m.in. z powieści "Jezioro Nurów" (PIW 1991)
oraz "Ragtime" (PIW 1983),
światowego bestselleru, który w 1975 r. zdobył nagrodę National Book Critics
Circle Award.
Powieść "Witajcie w Ciężkich Czasach", zekranizowana z Henrym Fondą w roli
głównej, to historia
zagłady małego miasteczka na terytorium Dakoty pod koniec ubiegłego stulecia,
utrzymana w stylu kroniki
wydarzeń pisanej na gorąco przez naocznego świadka, samozwańczego burmistrza.
Blue - bo tak nazywa się
burmistrz-narrator - ulegając przemocy Złego Człowieka z Bodie, pozwala mu
zniszczyć miasto, po czym stara się
odkupić swą winę i zakłada na gruzach nowe osiedle. Blue walczy z determinacją o
przetrwanie miasteczka, a kiedy
w krytycznym momencie znów pojawia się Zły Człowiek, tym razem stawia mu czoło.
Ta opowieść o tym, że zło jest
silniejsze od dobra i że nie można go zwalczyć w pojedynkę, a także o cenie
strachu i nienawiści, przeciwstawia
romantycznemu mitowi mocnego człowieka z westernów przekonanie o niezbędności
społecznego współdziałania
w walce o ocalenie.
Doctorow Witajcie w Ciężkich Czasach
Współczesna Proza Światowa
E. L. Doctorow
WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH
Przełożyła Mira Michałowska
Państwowy Instytut Wydawniczy
Tytuł oryginału «Welcome to Hard Times»
Opracowanie graficzne Waldemar Świerzy
Uktad typograficzny Mieczysław Bancerowski
E. L. Doctorow 1960
Copyright for the Polish language translation by Mira Michałowska
Copyright for the Polish edition Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1984
ISBN 83-06-02404 -4
Dla Mandy
Księga pierwsza
1
Człowiek z Bodie wychylił pot butelki najlepszego wina, jakim rozporządzało
"Srebrne Stonce"; w ten sposób przepłukał
gardło z kurzu, a potem, kiedy Florence, ta ruda, przesunęła się ku niemu wzdłuż
baru, obrócił się i wyszczerzył do niej zęby. Jestem
przekonany, że nigdy w życiu nie widziała równie wielkiego chłopa. Zanim zdążyła
wydobyć z siebie pierwsze słowo, wsunął rękę za jej
dekolt, szarpnął i rozerwał suknię aż po talię, tak że piersi Florence
wyskoczyły na wierzch i ukazały się gołe w żółtym świetle lampy.
Wszyscy szurnęli krzesłami i zerwali się na nogi, bo chociaż Florence była tym,
czym była, żaden z nas nie oglądał jej nigdy w takim
stanie. Knajpa była pełną, bo przez dłuższy czas obserwowaliśmy tego człowieka,
jak podjeżdżał do naszego miasta, ale wszyscy
milczeli jak zaklęci.
Nasze miasto leży na Terytorium Dakoty. Z trzech stron-od wschodu, południa i
zachodu-jak okiem sięgnąć, otacza je
równina. Dlatego też widzieliśmy sylwetkę tego człowieka, kiedy był jeszcze
bardzo daleko. Kurz na horyzoncie ciągnie się zazwyczaj
ze wschodu na zachód, bo koła krytych wozów żłobią skraj równiny, kładąc na
krawędzi widnokręgu długą plamę pyłu podobną do
końskiego łajna. Kiedy ktoś jechał w naszą stronę, koń jego wzniecał gęsty
tuman kurzu w kształcie rozszerzającego się coraz to
bardziej wachlarza. Od północy sterczały wzgórza skalne, zawierające żyły złota
i to właśnie one stanowiły jedyny, niezbyt może 7
wystarczający, powód istnienia naszego miasta. W gruncie rzeczy nic miało ono w
ogóle powodu, żeby istnieć, chyba tylko
ten, że ludzi po prostu ciągnęło do siebie.
Toteż kiedy Zły Człowiek wchodził do "Srebrnego Słońca", znajdowała się tam już
spora gromada mężczyzn. Chcieliśmy
zobaczyć, co to za jeden. Głupie to było, bo w tych stronach każdy szczyci się
tym, że nie zwraca uwagi na nikogo, no ale on-jak tylko
wyciął ten numer dziewczynie-obrócił się i znowu wyszczerzył zęby. a my, różnie:
jedni spuszczali wzrok, inni siadali z powrotem na
stołki, jeszcze inni pokasływali. Tymczasem Flo, oszołomiona tym, co jej się
przytrafiło, stała z rozdziawione) gęba i wybałuszonymi
oczami. Po chwili Zły Człowiek zdjął rękę z lady, chwycił dziewczynę za przegub
dłoni i tak silnie wykręcił ramię, że obróciła się, zawyła z
bólu, zgięta wpół, a potem, zaczął ją prowadzić przed sobą zupełnie, jakby była
oswojonym niedźwiedziem, zmusił do wejścia na schody
i wepchnął do jednego z pokojów na pierwszym piętrze. Drzwi zatrzasnęły się za
nimi, spojrzeliśmy w górę, skąd dochodził dziki wrzask
Flo. No i wszyscy zaczęli się zastanawiać nad tym, cóż to za człowiek, który
potrafi zmusić Flo do takiego krzyku.
Jedynym dzieckiem w całym naszym mieście byt Jimmy Fee. Kiedy zobaczył Flo
potykającą się na schodach i płatającą się w
strzępach własnej sukni, przykucnął, pchnął wahadłowe drzwi knajpy, pędem
wybiegł na werandę, zbiegł ze schodków, minął
przywiązanego tam konia tego faceta i szmyrgnął na drugą stronę jezdni. Jego
ojciec, Fee, był cieślą, który prawie bez niczyjej pomocy
zbudował wszystkie domy na naszej ulicy. Fee stał na drabinie i reperował dach
stajni.
- Tato! - wrzasnął Jimmy. - Ten człowiek porwał twoją Flo!
Jack Millay. jednoręki kulas, opowiadał mi później, że poszedł za chłopcem, żeby
wytłumaczyć jego ojcu dokładnie, co i jak. bo
się bat, że dzieciak nie powie, że chodzi o Złego Człowieka z Bodie. Fee zlazł z
drabiny, minął kilka domów, wszedł na swoje podwórko i
wyłonił się stamtąd z grubą dechą. Niski, łysy, o muskularnym karku i szerokich
barach, byt jednym z nielicznych ludzi, jakich
spotkałem, który naprawdę znał życie. Stałem w oknie 8
"Srebrnego Słońca" i kiedy zobaczyłem, że się zbliża,
pchnąłem drzwi i uciekłem, aż się zakurzyło.
Za mną wybiegli wszyscy, mimo że Flo wciąż darła się wniebogłosy. Kiedy w
knajpie zjawił się Fee z tą swoją dechą, przy
barze nie było już żywej duszy.
Rozpierzchliśmy się po całej ulicy i każdy czekał, co będzie dalej. Tłusty
szynkarz, Avery, zabrał z lady butelkę i stojąc na
zakurzonej ulicy, w białym fartuchu, odrzucił głowę w tył i, zjedna ręką na
biodrze, pił. Po raz pierwszy w życiu oglądałem Avery'ego w
dziennym świetle. Sądząc po słońcu, które stało teraz nad zachodnią częścią
równiny, musiało być około czwartej. Z wnętrza knajpy nie
wydobywał się już żaden dźwięk. Jedyny koń przywiązany do bariery werandy
należał do tego faceta: wielki. brzydki, dereszowaty, nic
spodziewał się, że ktoś mu da wody albo go pogłaszcze. Pod nim leżała duża kupa
świeżego tajna.
Czekaliśmy. Nagle z wnętrza knajpy doszedł nas łomot, po czym znowu zapanowała
cisza. Po chwili na werandzie ukazał się
Fee ze swoją dechą, przystanął, zrobił kilka kroków naprzód, potknął się. spadł
ze schodków: koń Złego odskoczył w bok i Fee
wylądował na ziemi kolanami w łajnie. Wstał i w tych swoich upapranych portkach
zatoczył się prosto na Ezrę Maple'a, tego od
rozstawnej poczty.
- On nic nie widzi - powiedział Ezra i zszedł mu z drogi. a Fee pokuśtykał
dalej.
Łysą czaszkę miał poranioną i całą we krwi; zasłaniał sobie oburącz uszy. Maty
Jimmy stał obok mnie i wodził oczami za
ojcem. Pobiegł za nim kilka metrów, przystanął, znowu zrobił parę kroków.
Wreszcie go dogonił, chwycił za pasek od spodni i razem
weszli do domu.
Żaden z nas nie wrócił do baru, każdy widać przypomniał sobie, że ma coś do
załatwienia. Kiedy doszedłem do drzwi mojego
biura, obejrzałem się i zobaczyłem, że jedynym człowiekiem na ulicy jest
szynkarz Avery. Nie wątpiłem, że będzie pierwszym
człowiekiem, który się u mnie zjawi, i tak też się stało.
- Blue, ten facet wciąż u mnie siedzi. Musisz go wykurzyć.
- Sam widziałem, jak brałeś jego forsę.
- Tam są zapasy trunków i szyby w oknach, a z tyłu
9
zboże i destylarnia. Diabli wiedzą, jakie on ma zamiary.
- Może się sam wyniesie.
- Roztrzaskał łeb Fee'emu!
- W bójce jak w bójce. Nic na to nie poradzę.
- A niech to szlag trafi!
- Daj spokój, Avery, ja mam czterdzieści dziewięć lat.
- A niech to szlag!
Wyjąłem rewolwer z szuflady, pchnąłem po blacie biurka ku Avery'emu, ale go nie
dotknął. Przysiadł na moim polowym łóżku
i wraz ze mną czekał na dalszy rozwój wypadków. Kiedy zaczęło się ściemniać,
zjawił się Jimmy i powiedział, że ojcu krew cieknie z ust.
Poszedłem po Johna Niedźwiedzia, głuchoniemego Indianina ze szczepu Paunisów,
który nas wszystkich leczył, i zaprowadziłem go do
domu cieśli. Ale Fee już nie żył. Indianin wzruszył
ramionami i wyszedł, ja zaś zostałem na całą noc i pocieszałem chłopca.
Gdzieś koło północy zrobiło mi się zimno, więc poszedłem do siebie po koc.
Przemknąłem się na drugą stronę ulicy - biegnąc
przez miejsce oświetlone światłem księżyca - żeby zerknąć przez szybę do wnętrza
,,Srebrnego Słońca". Paliły się tam wszystkie lampy.
Za barem siedziała Florence, rude włosy zwisały jej na ramiona, pochlipywała i
nalewała sobie whisky do szklanki. Zastukałem w szybę,
ale ona wiedziała, że Fee nie żyje, i nie chciała wyjść. Pobiegłem za dom. Na
górze było ciemno. Dochodziło stamtąd potężne chrapanie
Złego Człowieka z Bodie.
Kiedy przyjechaliśmy na Zachód krytymi wozami,
byłem jeszcze młodym człowiekiem pełnym bliżej nie określonych nadziei. Gdy
przejeżdżaliśmy przez stan Missouri, napisałem
moje imię smolą, wielkimi literami, na przydrożnej skale. Z biegiem czasu
nadzieje moje zblakły podobnie jak ten napis, a ja nauczyłem
się cieszyć z tego, że po prostu żyję. Źli Ludzie z Bodie nie byli zwykłymi
łajdakami, stanowili po prostu integralną część tego kraju i
nie było na nich rady, podobnie jak nie ma rady na suszę czy gradobicie.
W komodzie Fee'ego znalazłem dwanaście dolarów i kiedy nastał dzień, dałem je
Niemcowi, Hausenfieldowi. 10
Hausenfield miał wannę, którą przywiózł w swoim wozie aż z St. Louis. Z
początkiem każdego miesiąca napełniał ją wodą ze
studni, ustawiał za domem i brat kąpiel. Byt też właścicielem stajni.
Teraz wziął pieniądze, wszedł do stajni, wyciągnął wóz za dyszeli zaprzągł do
niego muła i siwka. Wóz byt kryty, okna miał
zabite deskami, siedzenie wyjęte. Pomalowany na cZarno, stanowił jedyną
pomalowaną rzecz w całym miasteczku. Hausenfield
podjechał pod dom Fee'ego.
- Włóżcie go do środka.
Jack Millay, ten jednoręki, stał w pobliżu, więc pomógł mi wynieść ciało i
ułożyć je w wozie.
- Hausenfield, a nie masz ty trumny?
- Fee miał zbić dziesięć, ale nie zdążył zrobić ani jednej.
Zatrzasnąłem drzwi wozu. Skrzypiąc kotami ruszył na równinę. Mimo że było
wcześnie i zimno, wszyscy prawie mieszkańcy
wylegli na ulicę, żeby się pogapić. Przymocowana do dachu wozu siekiera stukała,
kota skrzypiały przy każdym obrocie; ten stuk i ten
pisk stanowiły całą żałobną muzykę dla Fee'ego. Siwek Hausenfielda ciągnął
lepiej niż muł, toteż wóz zatoczył lekkie półkole w kierunku
wschodnim. Daleko na równinie Hausenfield zatrzymał wóz. Od południowego wschodu
nadciągały deszczowe chmury. Nie miałem
pojęcia, gdzie podziała się Florence, ale w pewnym momencie spostrzegłem
Jimmy'ego, który znalazł się nagle za wozem i szedł z rękami
wbitymi w kieszenie.
- Popatrz, Blue!
Przed ,,Srebrnym Słońcem", drżąc na całym ciele, stał dereszowaty koń Złego
Człowieka dokładnie tam, gdzie został uwiązany
poprzedniego wieczoru.
- Przemarzł - stwierdził Jack Millay. - On się o niego w ogóle nie zatroszczył.
Jeszcze zanim Jack skończył zdanie, zwierzę osunęło się na kolana. Tylko tego
nam brakowało. Marzyłem wszak o tym, żeby
ten człowiek odszedł od nas bez przeszkód, bez jakichkolwiek trudności. Wróciłem
do siebie, żeby spokojnie pomyśleć, ale w kilka
minut później jakiś dureń, który widać nie mógł znieść widoku cierpiącego
zwierzęcia, choć nie zastanawiał się nad dolą człowieka,
stojąc w bezpiecznej
odległości od "Srebrnego Słońca prawdopodobnie za
jakimś węgłem-strzelił do dereszowatego.
Wybiegłem i zobaczyłem, że koń leży na boku, jeszcze trochę podryguje, i że
ulica jest pusta.
- Kto to zrobił, do ciężkiej cholery?- krzyknąłem. Po niespełna minucie Zły
Człowiek z Bodie wyszedł z baru zapinając
rewolwerowy pas. Znieruchomiałem. Zły spojrzał na swojego konia, podrapał się w
głowę, a ja cofnąłem się powoli, wśliznąłem do
domu i Zaryglowałem drzwi. W przeciwległej ścianie, za łóżkiem polowym, byty
drugie drzwi i przez nie wyszedłem na podwórze. Pod
wychodkiem stał Avery i rozmawiał z drugą ze swoich dziewcząt. Molly Riordan.
Molly uciekła ze ,,Srebrnego Słońca" razem ze
wszystkimi, kiedy Zły zabrał się do Flo. Spędziła noc u majora Munna, starego
weterana wojennego, który lubił nazywać ją córką.
Teraz wróciła do Avery'ego. Stali i kłócili się zawzięcie.
- Ty, skurwielu!- krzyknęła na niego. Molly, o twarzy bladej i dziobatej, miała
cienkie wargi i spiczasty podbródek. Nigdy nie
była w moim guście, a teraz mi zaimponowała. - Blue - dodała na mój widok - ten
skurwysyn chce, żebym poszła i też data sobie rozpruć
brzuch.
- Nie tak głośno, na litość boską-szepnął Avery.
- Jak ci się podoba ten tłusty bydlak? To dopiero prawdziwy mężczyzna, co?
- Molly, lam jest wielki zapas wódy, a pod ladą cała moja forsa. Mówię ci,
wszystko, co mam, znajduje się w knajpie.
Dla podkreślenia wagi swoich stów Avery trzepnął Molly mocno w twarz, a kiedy
zasłoniła się łokciem i wybuchnęła
płaczem, wyciągnął spod fartucha sztylet i tak długo trzymał przed nią, aż go
wzięta do ręki.
- Idź, a jak cię obejmie, wyciągniesz z rękawa nóż i dźgniesz go w kark. Nie
chcę tego faceta w mojej knajpie. Musisz się tym
zająć.
W tym momencie usłyszeliśmy pohukiwania i wrzaski i kiedy wychyliliśmy się, żeby
zobaczyć, co się dzieje, zobaczyliśmy
Złego, który galopował przez ulicę na dużym koniu-najlepszym koniu Hausenfielda.
- Już go nie ma w twojej knajpie, Avery - powiedziałem. 12
Zły Człowiek z Bodie świętował początek nowego dnia, pędząc na oklep na koniu
Hausenfielda z jednego wylotu ulicy na
drugi i z powrotem. W zaułku między domami natknąłem się na Jacka Millaya.
- Hausenfield zostawił drzwi stajni otwarte.
- Tym gorzej dla niego.
- Ten człowiek po prostu wszedł i zabrał mu konia. Staliśmy w cieniu i
patrzyliśmy: Zły Człowiek z Bodie. pohukując i
wrzeszcząc, wciąż pędził z jednego krańca ulicy na drugi. Kiedy zwierzę wreszcie
przyzwyczaiło się do nowego jeźdźca, wbił mu ostrogi
w bok i pognał po schodkach na werandę ..Srebrnego Słońca", nisko pochylony nad
końskim grzbietem, żeby nie uderzyć głową w
belki. Koń przewrócił worek z suszoną fasolą, ustawiony przed sklepem Ezry
Maple'a, i skoczył z powrotem na ulicę co rozbawiło
Złego i skłoniło do dalszych okrzyków. Miałem nadzieję, że wkrótce skończy tę
zabawę, osiodła konia i odjedzie w góry, w stronę
kopalni. Od południa gromadziły się chmury i gdyby zaczęło padać, byłoby mu
trudno zmusić konia do wspinaczki po mokrych
skatach. Wreszcie zatrzymał się na północnym skraju ulicy przed chatą Johna
Niedźwiedzia.
John Niedźwiedź gotował sobie coś na dworze na ułożonym z kamieni palenisku.
Obok chaty na niewielkim poletku uprawiał
trochę cebuli i ziemniaków. Teraz siedział w kucki przed ogniskiem i szykował
sobie posiłek. Zły Człowiek z Rodie wszedł na jego
poletko i zaczął je tratować. John był wprawdzie głuchoniemy, ale co zobaczył.
to zobaczył.
Zły wyrwał z ziemi dobre pół tuzina cebul, zanim znalazł taką, która mu się
spodobała. Oderwał szczypior. obrał ją, wytarł
rękawem i wbił w nią zęby.
- Śniadanko-powiedziałem do Jacka Millaya. Zły Człowiek nic zwracał uwagi na
Johna Niedźwiedzia, zupełnie jakby Indianin
nie istniał. Podszedł do paleniska. zdjął wiszący nad nim garnek i usiadł pod
ścianą chaty. Indianin trwał bez ruchu i wpatrywał się w
ogień.
Avery i Molly Riordan stali za mną i też przyglądali się tej scenie.
- Możesz już wracać do baru. Avery.
- Bo ja wiem?
13
- Po prostu przejdź przez ulicę i wleź do środka.
- A jak mnie zobaczy?
- Gówno cię zobaczy - zauważył Jack.
- Ty Ikonie biegnij, a nic ci się nie stanie. Molly, schowaj się, niech on
ciebie lepiej nie widzi.
Avery ruszył na sztywnych nogach przez ulicę, powstrzymując się od biegu.
Zauważyłem, że Zły, na sekundę, nie
przerywając jedzenia, podniósł wzrok. Kiedy Avery wpadł już do "Srebrnego
Słońca", Zaryglował wewnętrzne drzwi, znajdujące się za
krótkimi wahadłowymi, i spuścił rolety.
- Ciekaw jestem, co on zrobi, jak się zorientuje, że Avery zamknął się w środku?
- odezwał się Jack.
Odetchnąłem głęboko i wyszedłem na słońce. Przekroczyłem ulicę, omijając zwłoki
konia, znalazłem się na werandzie i
wśliznąłem do sklepu Ezry Maple'a.
Ezra stał przy oknie i patrzył na rozsypaną fasolę.
- On tam jeszcze siedzi?
- Ano tak.
- Potrzebuję tytoniu.
- Obsłuż się sam.
Przeszedłem na drugą stronę lady.
- Ezra, kiedy będzie następna poczta?
- Za tydzień. Może dwa.
- Co to za dzień dzisiaj? W sobotni wieczór zjedzie się kupa ludzi z kopalni.
- To prawda...
- No to jaki mamy dzisiaj dzień?
- Czwartek.
Podszedłem do okna, gdzie stał Ezra, i też patrzałem na rozsypane po werandzie
ziarna fasoli. Były białe, przypominały klucze
ptaków lecących na południe.
- Nie jest to najlepsze miejsce na świecie, co, Blue?
- Wziąłem kilka naboi. I ten tytoń.
Po chwili ukazał się wracający do miasteczka karawan. Hausenfield poganiał konia
lejcami, a muła batem. Zatrzymał się przed
sklepem, wszedł do środka klnąc i potykając się.
- Więc tu jesteś, Blue? Musisz koniecznie coś zrobić. - Na przykład, co?
14
- On mi ukradł konia.
- Wiem.
- Przecież jesteś burmistrzem.
- Tylko dla tych, którzy na mnie głosowali. Ezra uśmiechnął się, kiedy to
powiedziałem. Nie byłem burmistrzem z wyboru, po
prostu sam wziąłem na siebie obowiązek prowadzenia ksiąg, na wypadek, gdyby
miasteczko nasze rozwinęło się na tyle, żeby móc się
ubiegać o prawa, albo gdyby nasze terytorium zostało stanem. Prowadziłem więc te
księgi, a ludzie nazywali mnie burmistrzem.
Hausenfield spojrzał na Ezrę i odpowiedział mu uśmiechem.
- W porządku - odezwał się.-Mam w końcu broń. Wyszedł i wyciągnął z wozu
rewolwer. Do dzisiaj nie wiem, czy rzeczywiście
zamierzał zabić Złego Człowieka. Prawdopodobnie sam tego nie wiedział. Jego koń
stał na poletku Johna Niedźwiedzia i objadał się w
najlepsze. Hausenfield podszedł do konia, złapał go za grzywę i zaczął prowadzić
ku stajni. Kiedy uszedł kilka metrów, odwrócił się-
zupełnie jakby sobie nagle przypomniał, że ma coś do załatwienia - i dwukrotnie
strzelił w kierunku Złego, który siedział i przyglądał
mu się bacznie. Pierwszy strzał poszedł w ziemię, tuż pod jego nogi, drugi w
znajdującą się za nim kępę drzew. Koń stanął dęba i
odskoczył w bok. Hausenfield upadł. Bytem pewny, że strzeli jeszcze raz z
pozycji leżącej, ale on tylko się czołgał próbując
jednocześnie wstać, wrzeszcząc coś po niemiecku i wymachując rewolwerem w
kierunku konia. W pewnym momencie odwrócił się
plecami do Złego Człowieka, który wstał i pochylony puścił się biegiem, oddając
serię strzałów w nogi Hausenfielda.
Skoczył na niego szybciej niż kot, usiadł na nim okrakiem, wsunął rewolwer do
futerału i zaczął walić w twarz trzymaną w ręku
patelnią.
- Nie wypuścił jej z ręki ani na chwilę-szepnął Ezra. Kiedy kule trafiły
Hausenfielda, zaczął wrzeszczeć, ale po kilku
uderzeniach już tylko jęczał. Po chwili Zły rzucił patelnię na ziemię i podniósł
wzrok: koń Hausenfielda przyłączył się do koni ze stajni,
zaprzężonych do cZarnego
15
wozu, co widać naprowadziło Złego na pewien pomysł.
Głośno rechocąc złapał Hausenfielda za kołnierz, zawlókł do wozu i wrzucił do
środka. Działo się to tuż pod oknem sklepu
Ezry, więc musieliśmy się cofnąć w głąb. Zły zatrzasnął furgon, podniósł kilof
Hausenfielda, cały oblepiony glin;! z grobu Fee'ego, i
użył go do Zaryglowania drzwi.
We wnętrzu wozu Hausenfield krzyczał wniebogłosy i walił w podłogę. Zły skoczył
na kozioł, chwycił lejce i okładając nimi
konia i mulą zmusił zwierzęta do zawrócenia i ruszenia w głąb ulicy. Pohukując
pędził je teraz po drugiej stronie, tuż pod werandami, a
kiedy znalazł się na końcu ulicy, objął prawym ramieniem belkę, podtrzymującą
werandę ostatniego domu. lekko wskoczył na barierę, a
rozpędzony wóz potoczył się na równinę. Żeby zwierzęta nie zwolniły biegu, oddał
na wszelki wypadek kilka strzałów w ich kierunku,
toteż nawet muł położył uszy po sobie i pędził z całych sił.
Klaszczcie w ręce i śmiejąc się. Zły ruszył teraz w stronę gniadosza stojącego
przed sklepem Ezry. Co kilka kroków przystawał,
odwracał się. patrzał na rozpędzony wóz i śmiał się coraz głośniej. Podprowadził
gniadosza pod ..Srebrne Słońce", nałożył mu siodło
zdjęte z martwego konia, przywiązał do bariery, otarł sobie czoło czerwoną
chustką i podszedł do drzwi baru. które okazały się
zamknięte. Otworzył je kopniakiem i wtedy doszedł mnie uprzejmy głos Avery'ego:
- Proszę wejść, proszę wejść!
Po pewnym czasie ludzie zaczęli wychodzić ze swoich domów, stawali na werandach
albo na ulicy, w pojedynkę lub parami, i
patrzyli na oddalający się i coraz to bardziej malejący wóz, który ciągnął za
sobą stożkowatą smugę kurzu. Zauważywszy mnie Jack
Millay przykuśtykał. machając jedną ręką.
- Widziałeś kiedy w życiu coś podobnego. Blue? - Twarz Jacka
Zarumieniła się z podniecenia. Cieszył się z byle czego,
aby tylko się cieszyć.
W zaułkach pomiędzy domami niektórzy ludzie podstawiali bryczki pod boczne
drzwi, a u wylotu ulicy John
16
Niedźwiedź montował przed swoją chatą indiańskie włóki*.
Przyglądałem się uważnie Indianinowi. Kiedy Hausenfield zaczął strzelać na
oślep, Niedźwiedź, mimo że zwrócony tyłem do
niego, skoczył do chaty. Jeżeli był głuchy, to miał widać inny zmysł, a czy był
niemy, też nie jest pewne. Teraz wyszedł z chaty,
położył jakieś rzeczy na zaprzęg, przywiązał je, chwycił końce prętów i ruszył
naprzód. Kiedy dotarł do leżącej na samym środku ulicy
patelni, przelazł przez nią i spokojnie poszedł dalej, aż minął ostatni dom.
Później zobaczyłem go, jak stał nieruchomo w odległości
jakiejś pół mili od krańca miasta i patrzał w naszą stronę. Zaprzęg leżał obok
niego na ziemi.
Dalej za nim, ale trochę na wschód, Jimmy Fee, który nie przyszedł do domu po
pogrzebie, siedział nad grobem ojca. Chmury
zasłaniały połowę nieba, słońca nie było, wiat słaby wiatr.
Wróciłem do siebie, w domu zastałem Molly Riordan, która grzebała w moim biurku.
- Nie masz odrobiny whisky, Blue?
- Whisky znajdziesz po drugiej stronie ulicy-odpowiedziałem i w tym momencie
usłyszeliśmy wesoły głos Avery'ego:
- Molly! Mo-o-lly-y!
Molly przykucnęła za biurkiem. Przez dziurkę w pergaminie, który zastępował
szybę w moim oknie, zobaczyłem Avery'ego:
stał w drzwiach baru i przywoływał Molly:
- Molly, gdzie jesteś? Ten dżentelmen chciałby cię zobaczyć!
Nawet tutaj, po drugiej stronie ulicy, słychać było brzęk szkła, ale Avery śmiał
się, zupełnie jakby bawił go widok tłuczonych
butelek. Jeszcze raz wezwał Molly i zawrócił do baru.
- Jezu! -jęknęła Molly. -Czy nikt nie ma zamiaru nic zrobić?
- Może byś jednak poszła?
* Włóki, zwane travois, składają się z dwóch połączonych ze sobą drewnianych
prętów, do których zaprzęga się konia; służą
do transportu ciężkich przedmiotów (przyp. tłum.).
17
- Co takiego? -wyprostowała się i przyglądała, jak ląduję rewolwer.
- Ten nóż, co ci go dat Avery - powiedziałem - zrób z nim, co ci kazał. Wsuń do
rękawa, a jak nadarzy się okazja, wbij draniowi
w kark. Chociaż myślę, że obejdzie się bez tego.
- Na pewno. Na pewno. O Jezu kochany, ten Zły to jedyny prawdziwy mężczyzna w
całym mieście! Aż się wierzyć nie chce.
Jesteś taki sam jak ten skurwiel Avery, co chowa się za babską spódnicą i
jeszcze udaje chojraka. Ależ mam ja z ciebie pożytek! Żeby
cię szlag trafił, burmistrzu!
Wsunąłem rewolwer za pas i otworzyłem drzwi. Ludzie stali na ulicy i czekali, co
będzie dalej.
- O Boże! -jęknęła Molly. -Więc do tego doszło. Dlaczego musiałam skończyć w tym
przeklętym mieście? O Jezu, Jezu, to już
koniec. Powiem ci teraz coś, czego nie wiesz, Blue. Dziesięć lat temu wyjechałam
z Nowego Jorku, bo nie chciałam już służyć u ludzi.
Za dumna byłam, żeby mówić: "Tak, proszę pani." Można się uśmiać, co?
- Każdy żyje, jak może, Molly. Minęła mnie z wykrzywioną twarzą, po której
spływały łzy.
- Mam nadzieję, że dostaniesz się w jego łapy, burmistrzu, jak Boga kocham. Ty i
ta twoja banda obrzydliwych tchórzów w
tej nędznej dziurze.
Ruszyłem za nią na drugą stronę ulicy. Wszyscy ustępowali nam z drogi. Weszliśmy
po schodkach prowadzących do
,,Srebrnego Słońca". Molly obróciła się, żeby jeszcze raz na mnie spojrzeć.
- Będzie dobrze, Molly - powiedziałem.
Ale kiedy podchodziła pod drzwi, sztylet wysunął jej się z rękawa i z brzękiem
upadł na werandę. Kopnąłem go szybko w
bok, bo się bałem, że Zły zobaczy, pchnąłem Molly przez wahadłowe drzwi i
wszedłem za nią do saloonu. I wtedy zrozumiałem, co ją aż
tak przestraszyło, że wypuściła sztylet. Nagie ciało Florence zwisało z poręczy
schodów głową i rękami w dół, z kaskadą rudych
włosów pomiędzy ramionami.
Avery nie mógł nie zauważyć zamordowanej dziewczyny, kiedy wszedłszy do baru
ryglował drzwi i spuszczał 18
rolety. Ale wcale nie sprawiał wrażenia człowieka przerażonego, przeciwnie,
powitał nas jowialnym śmiechem.
- O, jest Molly! Halo, Blue! Wejdźcie, proszę, pijemy na koszt tego pana!
Za barem stal Zły Człowiek z Bodie. Szczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po dwie
szklanki. Avery podszedł do drzwi,
otworzył je i zawołał:
- Wszyscy są zaproszeni! Całe miasto! Na koszt tego tu dżentelmena!
Zły Człowiek ryknął śmiechem i ludzie zabrali się do ucieczki. Przez szparę u
dołu drzwi widziałem unoszący się spod ich nóg
pył. Tylko Jack Millay dat się zwabić. Wszedł za nami na werandę. Kiedy Avery
wystąpił ze swoim zaproszeniem, zaglądał właśnie do
wnętrza baru. Avery wciągnął go do środka. Wiem, że już w kilka minut później
miasto było puste. Zostali tylko ci, co już byli w
saloonie.
To była prawdziwa popijawa. Avery, Jack Millay i ja staliśmy przy kontuarze, a
Zły nalewał nam drinka za drinkiem. Molly
siedziała przy stoliku i zatkawszy usta pięścią wpatrywała się w zwłoki Flo. Zły
wyszedł zza baru, podał jej pełną szklankę na tacy,
kłaniając się przesadnie niczym elegancki kelner ze wschodniego wybrzeża. Nie
patrzała na niego, a kiedy dwoma palcami ujął skraj
spódnicy i odsłonił jej kolana, nawet nie drgnęła. Avery roześmiał się, Jack
także, Zły-patrząc na nią i rechocąc-zrobił kilka kroków w
tył. Następnie powrócił na swoje miejsce za kontuarem i przepił do niej z
daleka.
Żłopał whisky Avery'ego jak wodę i za każdym razem nalewał także i nam. Tamci
dwaj dotrzymywali mu kroku, aleja
wylewałem wszystko przez ramię. Kiedy to zauważył, odłamał szyjkę świeżej
butelki, powoli napełnił moją szklankę, uniósł swoją i
spojrzał mi w oczy. Był młodszy, niż mi się zdawało, ale jego twarz pokryta
kilkudniowym Zarostem była cała w czerwonych plamach,
na jednym policzku miał bliznę, oczy podobne do ślepi oszalałego konia. Ręka mi
drgnęła, już chciałem sięgać po rewolwer, ale zamiast
tego wyciągnąłem ją po stojącą na kontuarze szklankę. Poczułem chęć
przypodobania mu się, napiłem się niemal z przyjemnością.
Potem Zły Człowiek odbijał szyjkę świeżej butelki do
19
każdej rundy. W pewnej chwili, kiedy Avery podnosił szklankę do ust, Zły podbił
ją wierzchem dłoni. Avery cofnął się
gwałtownie. Wypluł kilka zębów, krew lata mu się z ust, mimo to próbował robić
wesołą minę. Następnie Zły zwrócił uwagę na kikut
ramienia Jacka, jakby się zdziwił, i rąbnął go pełną butelką. Jack zrobił się
sZary na twarzy i tam gdzie stał, osunął się na podłogę.
Jestem przekonany, że byłbym jego następną ofiarą, gdyby nie to, że właśnie w
tej chwili spojrzał na Molly, która siedziała
tak, jak ją zostawił. Ryknął jak opętany i przeskoczył przez kontuar.
- Blue!- wrzasnęła Molly.
Próbowała zasłaniać się krzesłami i stolikami, ale Zły tylko się śmiał i
odrzucał je w bok. Jack Millay leżał nieprzytomny pod
barem, Avery przykucnął na najniższym stopniu schodów, płakał i fartuchem
wycierał sobie krew z twarzy. Sięgnąłem po rewolwer, ale
za późno. Zły trzymał Molly za przegub ręki i niemal w tej samej sekundzie, w
której strzeliłem na chybił trafił w głąb baru, przyklęknął
przed nią i zaczął się ostrzeliwać. Molly szamotała się, próbowała mu się
wyrwać, co z pewnością uratowało mi życie. Jak poganiany
jego strzałami' pchnąłem drzwi, wyskoczyłem na werandę, przekoziołkowałem przez
schodki i upadłem na ziemię. Usłyszałem jego kroki
tuż pod drzwiami i ten jego śmiech, więc podniosłem kapelusz i nisko pochylony
puściłem się biegiem ulicą, potykając się i trzymając
możliwie blisko werandy. Stał teraz w drzwiach, strzelając to pod moje nogi, to
w ścianę werandy, a ja myślałem tylko o księgach
pozostawionych w biurku i za wszelką cenę chciałem się dostać do domu i je
uratować. Tymczasem on-zupełnie jakby odczytał moje
myśli -strzelał w ziemię po równej linii, trochę na prawo od moich nóg,
zmuszając mnie do pędzenia wprost przed siebie. Kulałem, bo
padając uderzyłem się w nogę. Potykałem się, a serce niczym dłoń ściskało mi
wnętrzności. Zatrzymałem się dopiero, kiedy znalazłem
się na równinie razem z resztą mieszkańców.
No i staliśmy tak rozproszeni, patrząc ku miastu: Jimmy Fee, John Niedźwiedź,
Ezra i cała reszta. Niektórzy wzięli 20
ze sobą narzędzia, przyprowadzili konie, bryczki, spakowane tobołki, ale byli
też tacy, co jak ja uciekli z gołymi rękami. Nad
naszymi głowami wisiały ciężkie chmury, wiał silny wiatr i chociaż zaledwie
przed chwilą minęło południe, zrobiło się ciemno. Staliśmy
tak przez długi czas. Z rzadka docierał do nas jakiś krzyk albo huk, ale z tak
dużej odległości, że trudno je było rozróżnić. Wreszcie po
długiej ciszy zauważyliśmy, że z okien saloonu wydobywają się języki ognia.
Przywiązany do bariery werandy koń Hausenfielda rżał i
próbował się urwać. W drzwiach ukazał się Zły Człowiek z płonącym krzesłem w
rękach. Pohukując przerzucił je przez jezdnię.
Wylądowało na werandzie tuż pod drzwiami mojego domu.
Coś widać zaprzątnęło uwagę Złego, gdyż przebiegł na drugą stronę ulicy. Była to
drabina Fee'ego, która wciąż stała pod
ścianą stajni, tak jak ją pozostawił. Zły podniósł ją i zaczął nią wybijać okna,
a kiedy wiatr podsycił ogień i domy po obu stronach ulicy
paliły się niemal równym płomieniem, zabrał się do łamania drewnianych
kolumienek podpierających werandy. Kiedy rozZarzone
szczapy padały na ziemię, odskakiwał na bok wydając z siebie dzikie okrzyki.
Koń szalał ze strachu, więc go odwiązał, wskoczył mu na grzbiet i - zmuszając do
jazdy stępem - ruszył w kierunku skat. Znikł
nam na dłuższy czas z oczu. Nagle Ezra Mapie podniósł rękę i wtedy zobaczyliśmy
Złego na szlaku prowadzącym ku kopalniom złota.
Przez krótki czas oświetlała go łuna szalejącego na dole poZaru. Koncentrował
się na jeździe i w ogóle nie oglądał się za siebie. Po
chwili znowu zasłoniły go skały i tyleśmy widzieli Złego Człowieka z Bodie.
Odczekaliśmy jeszcze dobrą chwilę, żeby się upewnić, czy
naprawdę odjechał. Lunął deszcz, a myśmy stali dalej patrząc, jak pada na
płonące domy, jak ogień się nim nasyca.
2
"Srebrne Słońce" paliło się najjaśniejszym płomieniem, szedł z niego najczystszy
dym. Raz czy dwa część dachu 21
wystrzeliła wysoko w górę-zapewne na skutek wybuchu beczułek z alkoholem. Deszcz
powoli ustawał. Powrócił wiatr i
zapach dymu niósł się po równinie. Na lewo ode mnie major Munn, weteran, ten
sam, który nazywał Molly Riordan córką, wszedł na
bryczkę i stanął na niej z rękami wzniesionymi ku niebu. Był to przygarbiony
starzec o długich białych wąsach. Krzyczał, a głos jego
docierał do nas z wiatrem i szumem ognia:
- Gdybym cię spotkał pod Richmond, wpakowałbym ci kulę między oczy, jak mi Bóg
świadkiem. Zabiłem dwudziestu takich
jak ty, kiedy byłem młodszy! -Głos jego rozchodził się po całej równinie. -
Bodajby cię spaliło stepowe słońce, bodajbyś zdychał
powoli z pyskiem pełnym tajna psów stepowych, z brzuchem rozdartym przez sępy.
Bodajby ci się kutas w piekle smażył, bodajby ci
jaja uschły na wiór, bodajby ci się szpik w kościach zagotował, a oczy wypłynęły
na wierzch za to wszystko, coś tutaj zrobił. Bądź
przeklęty, przeklęty!...-Zwrócony w stronę miasta potrząsał pięścią, ale przez
chwilę zdawało mi się, że przeklina nie tamtego, lecz mnie.
Szum poZaru zagłuszył resztę jego słów, zasłoniła go chmura dymu, a kiedy się
rozwiała, zobaczyłem, że nie ma już majora na
wozie. Leżał na ziemi pod swoim koniem Podbiegłem do niego; dostał wylewu krwi
do mózgu, pięść miał zaciśniętą, na ustach pianę,
rzęził. Przyłożyłem mu rękę do czoła, otworzył oczy, spojrzał na mnie nieruchomą
źrenicą i wyzionął ducha.
Ktoś przechylił się przez moje ramię i powiedział:
- Czegoś takiego chyba już nie zobaczę.
Inni też podchodzili, żeby popatrzeć na majora, i w ten sposób skończyła się
fascynacja ogniem, ludzie zaczęli podnosić z
ziemi tobołki, zaciskać popręgi. Po kilku minutach połowa mieszkańców ciągnęła z
powrotem przez równinę ku miasteczku i tylko
siedzące na wozach kobiety patrzyły za siebie.
Deszcz nie ugasił resztek ognia, ale zmniejszył siłę wiatru, a to uratowało dwie
budowle: pokraczny wiatrak stojący nad
studnią na tyłach dawnego domu Hausenfielda i chatę Indianina znajdującą się na
przeciwległym krańcu 22
miasta, bliżej skał. Ogień jej nie tknął. Kiedy wzeszło słońce, okazało się, że
wszystkie inne domy spłonęły doszczętnie,
sterczały tylko tu i ówdzie na wpół spalone belki i resztki ścian, które Fee
sklecił z wilgotniejszych widać desek.
Powróciwszy do miasta stwierdziłem, że wszystkie niemal poZary wygasły, tylko
przy samej ziemi pełgają tu i ówdzie
niewielkie języczki ognia i dym wydobywający się ze zgliszcz idzie prosto do
góry. Cała ulica pokryta była popiołem i gdziekolwiek się
spojrzało, widać było myszy biegające w kółko-całe tuziny tych małych,
żałosnych, piszczących stworzeń tarzało się w kurzu,
przerzucało z grzbietów na brzuchy. Duży zając podskakiwał, jak mógł najwyżej,
próbując oderwać się od sterty rozZarzonych desek,
ale za każdym razem spadał z powrotem na to samo miejsce. Pomyślałem sobie, że
pewnie Zaraz jednoręki Jack pociągnie mnie za
rękaw, aby zwrócić uwagę na ten niezwykły widok.
Unosząc nogi wysoko, przelazłem przez kupę gruzów i wszedłem do siebie.
Przewrócone do góry nogami biurko jeszcze się
tliło. Szuflady były wypalone. Z moich ksiąg pozostały tylko okładki. Materac
spalił się doszczętnie. Najlepszy materac, na jakim w
życiu spałem, wypchany suchymi liśćmi kukurydzy. Poza tym jedyną rzeczą, jaką
udało mi się zidentyfikować, byt strzęp brunatnego
koca. Biurko, księgi i koc odkupiłem od adwokata, który przejeżdżał przez nasze
miasteczko rok temu. Pozbywał się wszystkiego, co
miał, żeby jak najmniej dźwigać na ostatnim etapie marszu do osady górników przy
kopalniach złota.
Rozgrzebując butami zgliszcza, zauważyłem jeszcze coś: miałem zwyczaj trzymania
całego mojego majątku, czyli dwóch
woreczków złotego piasku, pod podłogą. Woreczki spaliły się, a złoty piasek-w
formie dwóch twardych owalnych grudek - leżał na
ziemi jak para jąder.
Po jednej i drugiej stronie ulicy ludzie grzebali w zgliszczach. Próbowałem
sobie wyobrazić ich reakcję, gdyby któryś z nich
nagle natrafił na leżące, tak zupełnie osobno, ludzkie jądra. Spróbowałem
zgarnąć złoto, ale piasek rozsypał się i udało mi się wrzucić
do kieszeni zaledwie garsteczkę. Reszty nie starałem się zebrać. Już po 23
kilku minutach od tego gorąca i dymu twarz mi sczerniała,
z oczu polały się łzy, a ubranie, które przecież całkiem przemokło na deszczu,
niemal zupełnie wyschło. W powietrzu wisiał
straszliwy smród, co przypominało mi o zwłokach leżących pod zgliszczami
"Srebrnego Słońca".
Z saloonu pozostały tylko trzy stopnie, które niegdyś wiodły na werandę, a pod
nimi płonął jeszcze słaby ogień. Nieco dalej-
tam gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami znajdował się sklep - Ezra Mapie w
nadziei, że coś się ostało, odsuwał deski, rozgrzebywał
czubkiem buta zniszczone towary. To on właśnie zauważył nieprzytomną Molly
leżącą na tyłach spalonego saloonu.
- Blue! Chodź tu!
Molly leżała twarzą do ziemi. Z tyłu cała suknia była spalona. Przykląkłem,
obejrzałem dziewczynę dokładnie i stwierdziłem, że
oddycha.
- Żyje - powiedziałem do Ezry.
- Co z nią zrobimy?
- Nie możemy jej tak zostawić.
Wyprostowałem się i zobaczyłem na ulicy Johna Niedźwiedzia wracającego z
indiańskim zaprzęgiem do swojej chaty.
Wrzasnąłem na niego, ale nawet się nie odwrócił, więc pobiegłem, żeby go
sprowadzić. W trójkę wzięliśmy Molly za ręce i nogi i
zanieśliśmy do chaty Indianina. Przód sukni zwisał z niej jak flaga.
- Zaczekajcie - Ezra próbował nas zatrzymać. - To nieprzyzwoite.
- Nie nakrywaj jej -odpowiedziałem -ma strasznie poparzone plecy.
Ciało Molly od łopatek aż po pięty pokryte było wielkimi bąblami. Położyliśmy ją
na twardym klepisku, po czym Indianin
poszedł po wodę ze zbiornika Hausenfielda. Powrócił szybko, zeskrobał trochę
piasku z klepiska, zmieszał go z wodą na gęstą papkę.
Następnie wyjął ze swojego worka blaszane pudełeczko, odsypał z niego trochę
proszku - myślę, że był to proszek do pieczenia - i
dodał do tej mazi. Dobrze ją wymieszał, wysmarował starannie plecy, ramiona i
nogi Molly i nakrył je szerokimi, płaskimi liśćmi
jakiegoś zielska. John Niedźwiedź był urodzonym lekarzem, wszystko, co robił
przy chorych, czynił z absolutną pewnością siebie.
Kiedy skończył opatrywać Molly, 24
dziewczyna zaczęła jęczeć. Dobry był to znak, ale nie miałem ochoty tego
słuchać. Wyszedłem na dwór i wielki cień przesunął
mi się przed oczyma.
Nie mam pojęcia, skąd przylatują sępy, ale faktem jest, że nigdy długo nie dają
na siebie czekać. Kilka krążyło teraz powoli
nad miastem, inne szybowały nad równiną. Pozostawiłem tam ciało majora,
zablokowałem nim tylne koło wozu po to, żeby kuc nie
mógł ruszyć. Ale jeden z tych obrzydliwych ptaków zniżył lot, szeroko rozłożył
wielkie skrzydła, przysiadł na bryczce i spłoszył kuca,
który zaczął rżeć i stawać dęba. Koło przetoczyło się przez ciało majora, kuc
ruszył w stronę miasta ciągnąc za sobą wóz, pozosta-
wiwszy zwłoki swojego pana sępom.
W odległości kilkuset jardów na wschód Jimmy Fee biegał dokoła grobu ojca,
machając rękami, zupełnie jakby cienie rzucane
przez wstrętne ptaszyska byty pajęczyną wplątującą mu się we włosy.
Podbiegłem do wylotu ulicy, zatrzymałem kuca, zawróciłem go, skoczyłem mu na
grzbiet i skierowałem z powrotem na
równinę. Ptaki siedzące na zwłokach majora Munna zatrzepotały skrzydłami i
uniosły się lekko w górę. Zdążyły już podziobać mu kark.
Dźwignąłem starego, złożyłem na wozie i nakryłem leżącym tam kocem. Podjechałem
do Jimmy'ego. Nadleciało jeszcze kilka sępów.
Krążyły teraz zwartym szykiem nad grobem jego ojca. Hausenfield widać nie
zakopał zwłok głęboko. Chłopiec siedział na niewielkim
kopcu zgarbiony, trzymając się oburącz za głowę, szlochał i zawodził, mimo że
Zaraz po śmierci ojca nawet się nie rozpłakał.
- Chodź, mały - powiedziałem nie wypuszczając lejców z rąk. - Siadaj obok mnie.
Chłopiec tylko głośniej zaszlochał. Musiałem zeskoczyć z kozła, objąć go i przez
całą powrotną drogę do miasta trzymać na
kolanach.
- One go rozdziobią- zawodził.-One rozdziobią mojego tatę.
Ale ja myślałem tylko o tym, że trzeba jak najszybciej pochować innych zmarłych.
Na ulicy ktoś strzelał i klął, hiena kicała w
kierunku skat.
2 Doctorow
25
Ezra znalazł łopatę z własnego sklepu, lekko tylko osmoloną, a ja Zardzewiały
kilof pod wiatrakiem Hausenfielda. Żeby zająć
czymś Jimmy'ego, kazałem mu poszukać jakiegoś narzędzia nadającego się do
kopania. Po chwili znalazł patelnię, którą Zły Człowiek
rzucił na ziemię. Ale gdybyśmy nawet mieli nowiutkie łopaty, dużo byśmy nie
zrobili. Znaleźli się tylko dwaj mężczyźni, którzy
zaofiarowali nam pomoc. Inni zajęci byli siodłaniem bądź zaprzęganiem koni i
ładowaniem na wozy resztek swojego dobytku.
Wszyscy odjeżdżali w pojedynkę lub po dwóch.
Postanowiłem pochować zwłoki na równinie obok miejsca, na którym leżał Fee. l
zacząć od niego. Nie ma chyba gorszej
pracy niż kopanie dołów. Mimo że deszcz zmiękczył grunt, dopiero po dobrych
kilku godzinach ciężkiej orki, zamieniając się łopatą i
kilofem, udało nam się wykopać pięć grobów. Złożone w jedno miejsce ciała
nakryliśmy kocami. Kiedy nadeszła chwila chowania
zwłok i przeniesienia starego Fee do nowego grobu, kazałem chłopcu odejść.
Staliśmy czekając, żeby się oddalił na wystarczającą
odległość, ale on wlókł się powoli i co kilka kroków odwracał się. Wreszcie
przysiadł na skraju równiny. Nie chciał widać sam iść do
miasta, bo wszystkie sępy zgromadziły się przed zgliszczami ,,Srebrnego Słońca"
i rozdziobywały zwłoki konia Złego Człowieka.
Zrobiliśmy, co do nas należało, potem nasi dwaj pomocnicy wsiedli najednego
konia i odjechali na południe. Teraz w
miasteczku nie było już żywego ducha. Rękawem otarłem pot z czoła. Słońce
chyliło się ku zachodowi, ale mnie było gorąco. Bolała
mnie noga, muchy bzykały dokoła głowy.
- Należałoby chyba powiedzieć kilka stów, co, Ezra?
- Chyba tak.
- Ale co?
Ezra zdjął kapelusz, ja też i staliśmy tak wpatrzeni w świeżo rozkopaną ziemię.
Straszny jest los człowieka, który musi umierać
przed czasem. To tak, jakby mu przekreślono całe życie. Myślałem o starym Fee,
który tak kochał drewno, o tłuściochu Averym, który
tak troszczył się o swoją knajpę, o kalekim Jacku, który interesował się
wszystkim, co dało się robić jedną ręką. O starym majorze,
który w niedzielę zawsze wkładał mundur. O rudej Flo,jej 26
pulchnych udach i o tym, że czasami korzystałem z jej usług. Mieszkałem tu od
roku i znałem ich wszystkich. Miasto było
teraz ruiną i za rok nikt zapewne nie będzie pamiętał o nim i jego mieszkańcach.
Przypomniała mi się roześmiana gęba Złego Człowieka i ruch mojej tchórzliwej
ręki sięgającej po ofiarowaną mi szklankę.
Dwadzieścia lat temu pochowałem młodą żonę, którą zabrała epidemia cholery, i ta
sama złość, która ogarnęła mnie wtedy, znów
zacisnęła mi gardło-bezsilna wściekłość na coś, co jest mocniejsze od człowieka,
coś, z czym nie może sobie poradzić.
Ezra kopnął grudkę ziemi czubkiem buta i powiedział:
- No cóż. Pan nasz rzekł, że błogosławieni są ubodzy duchem, bo ich będzie
królestwo niebieskie.
Podjechaliśmy pod studnię Hausenfielda, żeby zmyć z siebie brud. Jimmy Fee
przyłączył się do nas. Przysiadł, oparł się
plecami o ścianę wiatraka, ale się nie mył i nie patrzał w naszą stronę.
Spojrzałem na ulicę i pomyślałem, że nie można przecież pozostawić martwego
konia na środku jezdni. Ptaki obsiadły go
gęsto i wiedziałem, że kiedy odlecą, zaatakują go tłuste muchy. Po umyciu
zwróciłem się do Ezry:
- Myślę, że przy pomocy twojego kuca i muła majora da się wywieźć tę padlinę.
- Ale dokąd?
- Pod skały, jaką milę stąd.
- Po co? Chyba że zostajesz.
- Tak.
Miałem nadzieję, że on także zostanie.
Ezra spojrzał mi w oczy.
- Miasto się skończyło, Blue.
- Bo ja wiem - odpowiedziałem.-Mamy cmentarz. To już jest coś na początek.
Ezra wylał sobie pół wiadra wody na głowę. Wytarł szmatą twarz, potem kark,
ramiona i ręce.
- Blue, ja tu przyjechałem z Vermontu. Tam rosną drzewa.
- Nie mów?
- Źródła tryskają ze skat, samy i kozły podchodzą pod 27
same drzwi domów i każdy, kto ma trochę pomyślunku, radzi sobie bez większych
kłopotów.
- To samo słyszałem kiedyś o tym kraju.
- Ja też. W Vermoncie.
Ezra miał pociągłą twarz, byt ode mnie wyższy, ale garbił się i patrzał na świat
oczami starego psa gończego. Włożył kurtkę,
odwrócił się, spojrzał na ciemną zadymioną ulicę, potem na porośniętą badylami
równinę.
- Prawda jest taka: jeżeli nie zrujnuje człowieka susza albo wichura, to
przyjedzie pijany diabeł z rewolwerem w szponach i go
wykończy.
Podszedł do muła, nałożył mu siodło i wlazł na niego. Widok Ezry siedzącego na
mule, w przydługim płaszczu, jak zawsze
zgarbionego i patrzącego smutnym wzrokiem przed siebie, nie był szczególnie
budujący.
- Dalej na zachód są inne miasta - odezwał się. - Tylko idiota nie wie, kiedy
odejść.
- Ezra -ja mu na to - przez całe życie przenosiłem się z miejsca na miejsce.
Pędziłem bydło z Teksasu do Kansas, poszukiwałem
minerałów w Black Hilis, słuchałem śpiewu pomalowanych na cZarno białych
pieśniarzy w Cheyenne, gratem w pokera w Deadwood,
Leadville i Dodge, przemierzałem Zachód w tę i z powrotem, jak ta kulka złota
tocząca się po patelni, i jeżeli mi mówisz, że to nie jest
kraina twoich marzeń, to ja ci powiem, że takiej w ogóle nie ma.
Ezra spojrzał na Jimmy'ego.
- Zbieraj się ze mną, synku. Nauczę cię handlować. Jimmy siedział w kucki i
grzebał patykiem w ziemi.
- Dobra jest. - Ezra wbił pięty w boki muła i odjechał.
No cóż, nie miałem czasu na odprowadzenie go wzrokiem, bo pozostała już najwyżej
godzina dziennego światła, a trzeba było
jak najprędzej pozbyć się śmierdzącej końskiej padliny. Wiedziałem, że mały
kucyk nie pociągnie martwego konia, można więc było
zrobić jedną jedyną rzecz: pokryć go ziemią i usypać na nim kopczyk. Zabrałem
się więc do roboty i zasypałem go popiołem i ziemią.
Nad moją głową krążyły niezbyt zadowolone sępy, po każdym ruchu łopatą
napastowały mnie roje much.
Skończyłem, kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Bolały mnie plecy.
Zacząłem je sobie pocierać i 28
wtedy zorientowałem się, że nie mam rewolweru. Najpierw pomyślałem, że mi
wypadł, ale Zaraz zauważyłem, że nie ma też
Jimmy'ego. Poszedłem do chaty Indianina.
John Niedźwiedź klęczał na ziemi i przygotowywał świeży opatrunek, a Molly
leżała na bawolej skórze i płakała. W kącie izby
tliła się lampa naftowa. Chłopca nie było. Wyszedłem więc i spojrzałem w górę,
na skały. No i zobaczyłem go oczywiście. Drapał się w
górę, wymachując moim rewolwerem. Zamierzał widać rozprawić się ze Złym
Człowiekiem z Bodie.
Sprowadzenie go na dół nie było rzeczą łatwą. Musiałem to zrobić tak, żeby nie
zastrzelił ani siebie, ani mnie, ani mi nie ucie