Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dobra corka - Alexandra Burt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Podziękowania
Prolog
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Epilog
Strona 3
Strona 4
Tytuł oryginału
The Good Daughter
Wydawca
Grażyna Woźniak
Redaktor prowadzący
Tomasz Jendryczko
Redakcja
Sylwia Ciuła
Korekta
Ewa Grabowska
Jolanta Spodar
Copyright © 2017 by Alexandra Burt, 2017
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Szubert, 2017
Świat Książki
Warszawa 2017
Świat Książki Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie
Akces, Warszawa
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail:
[email protected], tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-8031-728-4
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 5
„We wszystkich wspaniałych opowieściach
występuje jakaś czarownica”.
Autor nieznany
Strona 6
Podziękowania
Pragnę wyrazić wdzięczność wielu osobom, które towarzyszyły
mi podczas pisania tej książki; wszystkim tym, którzy
wspaniałomyślnie poświęcali mi swój czas, dawali wsparcie,
robili uwagi i pozwalali je wykorzystywać.
Dziękuję mojej redaktorce, Michelle Vega, oraz Berkeley
Publishing Group i wszystkim, którzy pracowali przy redakcji,
korekcie i projekcie graficznym tej książki. Jak zawsze dziękuję
mojej agentce, Laurze Longrigg.
Dziękuję mojemu mężowi, córce i pozostałym członkom
rodziny, którzy wspierali mnie i dodawali mi otuchy, mimo że
tak wiele czasu spędziłam z dala od nich.
Dziękuję tym, których nazwisk tu nie wymieniłam. Wam
również należy się wdzięczność.
Strona 7
Prolog
Zatrzymały się na noc w Albuquerque. Nazwa miasta
zaintrygowała dziewczynkę, zajrzała więc do encyklopedii, którą
nosiła zawsze ze sobą. Była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadała.
Albuhkirkee… Bezgłośnie powtarzała to słowo, aż w końcu
przestało cokolwiek znaczyć. Dziewczynka zapadła w jakiś
paranoiczny sen na jawie, straciła poczucie czasu, nie wiedziała,
dokąd zmierzają. Nigdy nie jechały tak długo ani tak daleko,
nigdy nie musiały tak często tankować benzyny.
Powieki miała ciężkie, była oszołomiona od snu, gdy matka
zatrzymała się przed hotelem. Rodeside Inn, tak się nazywał.
Z tamtego czasu w pamięci pozostało jej tylko zielsko rosnące
w szczelinach wybetonowanego parkingu.
Następnego rana matka kupiła pączki w sklepie dla kierowców
i ruszyły w drogę. Dziewczynka zasnęła, a gdy się obudziła
i spojrzała przez szybę, wszystko wokół wydawało się takie samo.
Po dniach spędzonych na szosie czuła się tak, jakby ulatywała
z niej energia. Czas się ciągnął, a ona żałowała, że matka wrzuciła
jej walizkę do bagażnika lincolna – tęskniła do swojego
magazynu „American Girl” i owocowej pomadki do ust.
Otworzyła torebkę żelków truskawkowych, possała kilka przez
chwilę, a potem delikatnie wcierała je w wargi, dopóki nie zrobiły
się szkarłatne.
Przebiegła palcami po spękanym grzbiecie encyklopedii –
brakowało pierwszych stron, dlatego nigdy nie dowiedziała się,
jakie hasła znajdowały się przed: „akordeon, instrument
muzyczny w kształcie pudła, w którym dźwięk wywołuje prąd
Strona 8
powietrzny wytwarzany przez miech; potocznie zwany
harmonią” – po czym w skupieniu wsłuchiwała się w dźwięk
przerzucanych stron postrzępionej księgi, szeleszczących niczym
stary pergamin.
Matka nazywała ją Pet. Dziewczynka nie lubiła tego imienia,
zwłaszcza gdy matka, przedstawiając ją, mówiła z uśmiechem:
„To jest Pet. Jest bardzo nieśmiała”. A potem szybko zmieniała
temat, jakby powiedziała już za dużo.
W encyklopedii było napisane, że „pet” to zwierzę domowe lub
oswojone, trzymane dla towarzystwa, otaczane opieką
i rozpieszczane.
Dziewczynka otworzyła encyklopedię na chybił trafił.
Pamiętała czas, gdy książka była nowa i nie otwierała się tak
łatwo. Zastanawiała się wtedy, czy kartki zaczną w końcu
wypadać. Próbowała się skupić na jakimś słowie, lecz kołysanie
samochodu przyprawiało ją o mdłości. W końcu się poddała,
siedziała po prostu z otwartą książką na kolanach.
– Zmarzły mi stopy. Czy mogę wziąć skarpetki z bagażnika? –
zapytała, gdy przekroczyły granicę Nowego Meksyku i Teksasu.
– Nie teraz – odparła matka i spojrzała na zegarek.
Dziewczynka znów zasnęła, obudziło ją trzaśnięcie drzwi
samochodu. Przetarła oczy i zobaczyła mur z czerwonej cegły,
a na nim duży napis: „Midpoint Café” oraz matkę stojącą przy
budce telefonicznej kilka kroków dalej i szukającą w torebce
drobnych. Było południe. Na widok reklamy frytek i koktajli
mlecznych w witrynie restauracji dziewczynka poczuła wilczy
głód.
– Jestem głodna! – krzyknęła do matki.
– Tylko jedz szybko, bo musimy gdzieś zdążyć – odparła
kobieta, a dziewczynka pośpiesznie wsunęła stopy w sandałki.
W mrocznej, nędznej restauracji ich kolana stykały się pod
wąskim stolikiem. Matka otworzyła gazetę pozostawioną
w sąsiednim boksie i przeglądała nagłówki.
Strona 9
W głowie dziewczynki kłębiło się mnóstwo pytań. „Dlaczego
tak się śpieszymy? Do kogo dzwoniłaś? Dlaczego jedziemy
z Kalifornii do Teksasu?” Zaplanowała całą rozmowę, wiedziała
dokładnie, w jaki sposób powinna to rozegrać – będzie zadawała
krótkie, bezpośrednie pytania, niepozostawiające miejsca na
mętne i wymijające odpowiedzi. W restauracji było głośno
i tłoczno, goście musieli się przekrzykiwać.
Zamówiły lunch – francuskie frytki i koktajl truskawkowy dla
dziewczynki, kawę i kanapkę z wołowiną konserwową, bez
kwaśnej kapusty, dla matki – i gdy czekały na jedzenie, kobieta
powiedziała przepraszającym tonem:
– Muszę jeszcze raz zadzwonić. Zaraz wracam.
Dziewczynka jadła, obserwując gości. Matka wróciła po kilku
minutach; wydawała się ożywiona, podekscytowana, jakby
niecierpliwie na coś wyczekiwała, oczy jej błyszczały.
– Zagrajmy – powiedziała, otwierając gazetę. – Podaj mi jakąś
liczbę między jeden a dwadzieścia dwa.
Dziewczynka kochała liczby. „Numerologia; wiara w boskie,
mistyczne i inne szczególne związki między liczbą a mającym
nastąpić wydarzeniem”. Najbardziej lubiła cyfrę siedem.
Oznaczała ona poszukiwanie, myślenie, dążenie do poznania
ukrytej głęboko prawdy.
– Siedem – rzuciła, a bezgłośnie powtórzyła sobie: siedem
cudów świata, siedem dni tygodnia, siedem kolorów tęczy.
Jadły w milczeniu. Dziewczynka delektowała się frytkami,
potem koktajlem mlecznym, uważnie przyglądając się ludziom
dookoła, podczas gdy jej matka przeglądała siódmą stronę
gazety. Zastanawiała się, na czym polega gra w wybieranie
numeru strony, matka jednak rzadko odpowiadała na zadawane
jej pytania, dlatego postanowiła nie pytać.
Matka uregulowała rachunek, kelnerka wydała resztę.
Gdy dziewczynka próbowała właśnie rozszyfrować nagłówek
artykułu w gazecie, usłyszała, że matka woła do niej:
Strona 10
– Pośpiesz się, Petl!
Posłuchała.
Matka opuściła szybę w samochodzie, a dziewczynka
obserwowała, jak przygląda się swojej twarzy w lusterku
wstecznym. Na dźwięk syreny matka oblizała usta, nastroszyła
ręką włosy i zatrzymała się na poboczu, gdzie znajdowało się
wejście zbudowane z trzech drewnianych belek, z krowią
czaszką przybitą na szczycie. Przy samochodzie pojawił się
policjant.
– Ma pani zepsute przednie światła – powiedział, lustrując
wzrokiem wnętrze wozu.
Policjant miał smukłą sylwetkę, krótko ostrzyżone włosy i cerę
koloru gałki muszkatołowej. Matka wysiadła z samochodu
i mocniej zawinęła czerwony szal wokół głowy. Wiatr rozwiewał
jej włosy, ubranie przylgnęło do ciała, obejmowała się
ramionami.
Dziewczynka zauważyła chłopca na tylnym siedzeniu
radiowozu.
– Co on robi? – zapytała policjanta.
– Nic nie robi. To mój syn, Roberto – odparł. – Po prostu jedzie
ze mną.
Gdy dziewczynka znów się odwróciła, matka i policjant stali
w cieniu wielkiego dębu. Dobiegający do samochodu dźwięk jej
głosu przypominał szmer pereł delikatnie pocieranych jedna
o drugą. W pewnym momencie policjant przechylił się do tyłu
i roześmiał się – rozbawiły go jej słowa.
Potem matka pojechała do motelu, gdzie dziewczynka od razu
mocno zasnęła. Następnego rana, po darmowej kawie
i wczorajszych pączkach wyszły z komisariatu policji w Aurorze
z papierami w rękach. Dziewczynka przeczytała dokument,
w którym pisano, że Memphis Waller i jej córka Dahlia Waller
zostały obrabowane na poboczu drogi; łupem rabusiów padły
między innymi portfel i dowód tożsamości pani Waller.
Strona 11
„Dalia; kwiat symbolizujący oddanie i wieczną więź”.
Dziewczynka nie zadawała pytań. Cieszyła się, że wreszcie ma
ładne imię i nikt, nawet matka, nie będzie już nazywał jej Pet.
Zapamiętała, że niebo było wówczas zachmurzone i z każdą
minutą stawało się ciemniejsze.
Strona 12
Część pierwsza
„Dokądże tak śpieszycie? Co was tak zapala?”.
Iris do Trojan, Homer, Iliada,
tłum. F.K. Dmochowski
Strona 13
Rozdział pierwszy
Dahlia
Wszystko zaczęło się od świerszczy.
Moja matka za każdym razem wymiata je z werandy, lecz na
próżno. Mnożą się w postępie geometrycznym. „Panoszą się tu”,
powtarza matka melodramatycznie i spryskuje preparatem
o zapachu cytrynowym wszystkie zakamarki i każdą szczelinę,
aż w końcu sztuczny zapach cytryny przesyca jej teksański
bungalow i staje się częścią naszego życia, podobnie jak
paskudne pudła w jej pokoju, których przez lata nie zdołała
rozpakować.
Kwiecień i maj przynoszą duże deszcze, a wraz z nimi pojawia
się jeszcze więcej świerszczy. W czerwcu ganek jest pokryty
dziwacznymi istotami pełznącymi po drewnianych słupkach do
poziomej belki pod daszkiem, tylko po to, by spaść na podłogę
werandy. W lipcu matka jest przekonana, że jakaś chmara
świerszczy natrafi na ceglane ściany bungalowu i odkryje dziurki
i pęknięcia. „W końcu najadą na dom”, mówi.
Tłumaczę, że w zeszłym roku były żaby, rok wcześniej
komarnice, a przedtem – nie pamiętam, lecz coś naprędce
wymyślam – stonka ziemniaczana.
– W przyszłym roku będzie coś innego. Uspokój się – mówię,
lecz to nic nie daje.
– Po prostu nie mogę znieść tych świerszczy – odpowiada
i z każdym machnięciem szczotką popada w coraz większą
irytację.
– Pójdę pobiegać. Jak wrócę, coś wymyślę – obiecuję, czując
Strona 14
ogarniające mnie zniecierpliwienie.
W ostatnich miesiącach osiągnęłam mistrzostwo w unikaniu
utarczek, ale im lepiej mi szło, tym mocniej matka
dramatyzowała. Świat zawsze kręci się wokół niej, liczy się
wyłącznie jej zdanie, nie trafiają do niej żadne tłumaczenia
oprócz tych, które mają sens dla niej i tylko dla niej.
Schodzę z werandy i rozciągam łydki, matka jednak nie
ustępuje, chce kontynuować rozmowę o świerszczach.
– Nienawidzę dźwięku, który wydają – mówi i wychodzi za
mną na ulicę.
– Jakiego dźwięku? – pytam. Jeśli zostanę trochę dłużej, zrobi
się za gorąco na bieganie.
– Jakby ktoś drapał gwoździami po twardym drewnie –
wyjaśnia i przyciska rękę do ucha, próbując pokazać, że fale
dźwięku wpadają prosto do środka. – Nie rozumiesz, Dahlio… –
Przerywa, jakby właśnie przydarzyło jej się coś ważnego. –
Chrzęszczą, gdy się na nie nastąpi. Ale przynajmniej dzięki temu
nikt nie wejdzie niezauważony – dodaje. Robi wrażenie
przekonanej, że rzuciła niezwykle odkrywczą uwagę.
– Wezwę kogoś do dezynsekcji – obiecuję i wybiegam, zanim
matka zdąży jeszcze coś powiedzieć.
Żałuję powrotu do Aurory.
Kilka miesięcy temu stałam przed drzwiami jej domu i miałam
wrażenie, że nic się tu nie zmieniło – te same przekrzywione
lampy solarne, wbite przed piętnastu laty w spękaną ziemię
i trwające niczym latarnie uliczne. Te same bure zasłony,
łuszcząca się farba, brak dzwonka u drzwi. Zapukałam, matka
otworzyła. Gdy się obejmowałyśmy, wyczułam wahanie. Byłam
do tego przyzwyczajona. Wciąż wyglądała doskonale –
w sukience i makijażu, bez jednego siwego włosa – lecz
wydawała się ponura i podminowana, rzadko widywano ją bez
papierosa w dłoni. A teraz popadła w obsesję na punkcie
świerszczy.
Strona 15
Wybiegam z osiedla, w którym mieszka matka, i ruszam
wiejską drogą w stronę lasów. Jest lipiec, słońce, godzinę temu
pomarańczowe, zaraz zrobi się oślepiająco żółte. Jeszcze godzina
i wszystko będzie się gotowało.
Po jakichś trzech kilometrach biegu dociera do mnie, że nie
rozciągnęłam mięśni wystarczająco dobrze. Za lewym kolanem
nadal czuję lekkie pieczenie, pozostałość po starym urazie, który
ostatnio znów dawał o sobie znać. Gdy docieram na szczyt
wzgórza prowadzącego do lasu, zatrzymuję się. Z rękoma na
biodrach próbuję złapać oddech. Gorąco daje mi się we znaki,
słońce pali skórę i świeci prosto w oczy. Ignoruję rojące się wokół
mnie nieznośne owady, wycieram tylko pot spływający po
plecach. Przyglądam się nieznanej linii drzew po prawej stronie –
czy wcześniej ich nie zauważyłam, czy może obfite deszcze
występujące w Północnym Teksasie w ostatnich kilku miesiącach
zmieniły roślinność? – i tęsknię za cieniem, w którym będę
mogła rozciągnąć nogę.
Przemykam pomiędzy drzewa i jestem w lesie, gdzie
temperatura mocno spada. Prażące słońce traci swą moc,
powietrze robi się wilgotne i parne. Zaskakuje mnie piękno tego
lasu. To nie tylko skupisko drzew, są tu także ścieżki prowadzące
do czegoś, co wygląda jak starożytne miasta drzew; niektóre
z nich wciąż stoją, po innych pozostały tylko szkielety. Sprężyste
podłoże z liści i kawałków zbutwiałego drewna na czarnej,
wilgotnej ziemi przynosi moim stopom ulgę.
Biegnę ścieżką dla jeleni, gałązki jeżyn wczepiają się
w siateczkę na moich reebokach. Opieram się dłońmi o sękaty
teksański dąb, aby rozciągnąć mięśnie łydek. Kora jest szorstka,
zostawia bolesne odciski na moich dłoniach. Pieczenie w nogach
ustępuje, a gdy pochylam się, by zdjąć jeżyny z butów, kątem oka
dostrzegam w ziemi coś w kształcie półksiężyca, co przypomina
czubek zagrzebanego buta. Obok widać plamkę czerwieni
w odcieniu bliskim szkarłatu. Nie rozumiem, co właściwie widzę.
Strona 16
Czuję się tak, jakby mój mózg próbował wpasować sześcienną
kostkę w okrągły otwór.
Robię krok i dociera do mnie, że czerwona plamka to
paznokieć z obwódką brudu, leżący wśród liści, kawałków kory
i gałęzi. Blada dłoń o paznokciach w lubianym przez nastolatki
kolorze o głupawej nazwie w stylu „cajuńska krewetka”. Ręka
jest nieruchoma, po prostu tam leży, goła i bezradna niczym
dziwny intruz naruszający układ warstw poszycia lasu.
Przyglądam się ziemi. Połyskuje na niej coś srebrnego – może
moneta, większa niż dziesięciocentówka, ale mniejsza od
pięciocentówki. Słońce pada prosto na nią, dlatego od razu ją
zauważyłam. Błyszczy, jakby chciała zostać znaleziona. Ta ręka
i ten błysk wśród brązów i zieleni lasu muszą być wytworem
mojego mózgu, niedotlenionego po długim biegu.
Nachylam się, żeby spojrzeć z bliska. Patrzą na mnie oczy
otoczone warstwą gąbczastych igieł sosnowych.
Sześcienna kostka wciąż nie pasuje do okrągłego otworu.
Zmętniałe oczy wpatrują się w coś ponad wysokimi jak kolumny
w katedrze drzewami. Powieki lekko trzepocą.
A potem ręka się porusza.
Biegnij.
Moje ciało posłusznie zrywa się do biegu. Dziesięć kroków
i potykam się, tracę równowagę i przewracam się na ziemię, na
lewe ramię. Staczam się po zboczu wzgórza, ostre gałęzie ranią
mi skórę. Spadam i spadam, tak obolała, że nie potrafię się
zatrzymać. W końcu mi się to udaje, a wówczas dopada mnie
gwałtowny ból między oczami. Zapadam w ciemność.
Gdy dochodzę do siebie, wokół panuje cisza, słyszę tylko bicie
swojego serca. Przełykam wodę. Tonę. W głowie mi dudni, daję
radę jednak trochę unieść się na rękach. Leżę w strumieniu,
twarzą do dołu. Przed oczami staje mi obraz dłoni. M u siałam
się po m y lić, mówię do siebie.
Łapię oddech, otrząsam się i klękam, czując, że palą mnie
Strona 17
ramię, twarz i szyja. Cała drżę, jakby przebiegały przeze mnie
iskry elektryczne. W nozdrza uderza mnie zapach czegoś…
nieprzyjemnego… niepasującego do lasu pełnego świeżej zieleni.
Zapach jest mdląco słodki, przez chwilę nikły, a potem wyraźny.
Coś kapie mi na kolana – ciepłe krople rozpryskują się na moich
nagich udach – i nagle dociera do mnie, że z nosa leci mi krew.
Moje drżące ręce są całe we krwi.
Po g rze ban e c iało, mówię do siebie w myślach, jakbym
w końcu rozwiązała zagadkę, nad którą przez chwilę się
zastanawiałam. W głowie mam zupełny zamęt. Coraz mocniej
czuję zapach ziemi i zbutwiałych liści, powietrze robi się gęste.
Popadam w jakąś paranoję, wydaje mi się, że ktoś mnie
obserwuje. Nie, nie wydaje mi się, wie m, że ktoś mnie
obserwuje.
Przyglądam się drzewom dookoła. Jestem pewna, że ktoś na
mnie poluje. Raz po raz wyrywa mi się z piersi cichy szloch.
Nic nie widzę, nic na to nie wskazuje, ale wiem, mówi mi to
intuicja. Dostrzegam wąską ścieżkę wśród splątanych korzeni.
Biegnij, powtarzam sobie, a moje ciało jak zawsze słucha.
Docieram do drogi i macham na ciężarówkę pełną mężczyzn
w kombinezonach. Z samochodu wystaje wielka drabina
z plamami farby. Krzyczę, pokazując linię drzew, a mężczyźni
ruszają w tamtym kierunku.
Jeden z nich zostaje w tyle i mówi do mnie po hiszpańsku, ale
ja nie rozumiem.
*
Czuję się tak, jakbym podróżowała wehikułem czasu. Pamiętam
dobrze tę klinikę – trzykondygnacyjny budynek, stary i brzydki,
tanie wykładziny, zdezelowane automaty telefoniczne na obitych
płótnem ścianach.
Strona 18
Przypominam sobie oddział pomocy doraźnej, każde zapalenie
gardła, gorączkę, która nie chciała spaść, każdą skręconą kostkę,
ranę wymagającą szycia – wszystko to kończyło się kłótnią
z pielęgniarkami i administracją. Matka odmawiała podpisania
papierów, podania jakiejkolwiek informacji oprócz naszych
imion i nazwiska.
Gdzieś w środku jestem wściekła na matkę i wolałabym mieć
krótką pamięć. Pamiętam jednak jej grzechy, jeden po drugim, ze
wszystkimi szczegółami. Wspomnienia czekają w pogotowiu,
a ostatnio wiele z nich wróciło do mnie i żadne nie było
przyjemne. Teraz pamięć przywołuje tylko obraz, zapach,
mgliste wspomnienie, ale tama zaczyna pękać. Obrazy
z przeszłości zaczynają mnie zalewać, bezlitosne w swej
klarowności.
Mówi się – zbadałam tę kwestię – że ludzie są zaprogramowani
na przechowywanie złych wspomnień, to kwestia przetrwania.
„Przetrwanie; przeżycie w niesprzyjających lub niezwykłych
warunkach”.
El Paso, Teksas, 1987 rok
Opuszczam szybę w samochodzie, aby wpuścić do środka noc.
Słyszę ciężarówki pozostawione na biegu jałowym. Wsłuchuję
się w warkot ich silników, obserwuję, jak manewrują,
wjeżdżają na parking i z niego wyjeżdżają. Syczą i piszczą,
czasami silniki milkną. Z kabin wyskakują mężczyźni.
– To ich dom na kółkach – mówi matka.
Mój dom jest na tylnym siedzeniu samochodu. Stamtąd
obserwuję nieustanny ruch ciężarówek i ludzi. Układam sobie
właśnie poduszki i koce. Nauczyłam się to robić. Mam leżeć
schowana pod tymi kocami.
Strona 19
– To tylko zabawa – zapewnia matka. Nikt więc nie wie, że
tam jestem.
Słucham radia z ciężarówki, dopóki nie zaczyna trzeszczeć,
potem wszystko milknie. Spod koców dociera do mnie głos
matki rozmawiającej z kierowcami.
– Widziałem czarnego psa, więc zjechałem na pobocze –
oznajmia jeden z mężczyzn.
Boję się czarnego psa. Od czasu do czasu zerkam na drogę,
spodziewając się, że zwierzę stanie pośrodku, będzie się śliniło
i szczerzyło zęby.
Rozkładam kredki na siedzeniu. Gdy kończy mi się papier,
przerzucam swoje rysunki i w końcu znajduję czystą stronę.
Myjemy się w umywalce w pobliskim budynku. Podłoga jest
zimna, moje bose stopy zostawiają wilgotne, brudne ślady na
białych płytkach. Wiercę się i podryguję, żeby szybko
wydostać się z tego zimna, od którego dostaję gęsiej skórki.
– Czy czarny pies przyjdzie po mnie? – pytam matkę.
Śmieje się tylko.
– Czarnego psa tak naprawdę nie ma. Pojawia się wtedy, gdy
jedzie się zbyt długo i człowiek zaczyna widzieć zjawy. To
wszystko.
Znam to uczucie, gdy widzi się rzeczy, których nie ma.
W każdym razie będę miała oko na czarnego psa. Na wszelki
wypadek.
Mama wychodzi, a gdy wraca, pachnie jedzeniem. Daje mi
pączka, zjadam go w samochodzie. Rozsypuję wszędzie cukier
puder, ale mamie to chyba nie przeszkadza.
Te dni wydają się nierealne. Zupełnie jakbym podróżowała
we śnie. Gdy się budzę, jestem w innym miejscu, ale wciąż
w samochodzie.
Kocham ten samochód. Są tu wszystkie moje zabawki.
Strona 20
Rozdział drugi
Dahlia
W poczekalni oddziału pomocy doraźnej jest cicho, słychać tylko
hipnotyczne tykanie starego, plastikowego zegara ściennego.
W powietrzu unosi się zapach lateksu i środków
dezynfekujących.
Bobby ubrany jest schludnie. Jego niebieska koszula
z przypinanymi rogami kołnierzyka i granatowe spodnie są
idealnie wyprasowane. Wieki temu Bobby i ja chodziliśmy razem
do liceum, ale on pozostał w mieście, ja zaś wyjechałam z Aurory
wkrótce po ukończeniu szkoły. Po raz pierwszy od mojego
powrotu mieliśmy okazję porozmawiać.
– Nie do wiary – mówię i próbuję pozbierać myśli. Moje
ubranie jest mokre, włosy także.
Bobby się uśmiecha.
– Jesteś w mieście od… kilku miesięcy i widzę, że tak samo jak
dawniej sprawiasz kłopoty.
Przez ułamek sekundy znów jestem nastolatką, która włóczyła
się po mieście, wokół opuszczonych domów, zaliczając po drodze
skaleczenia, siniaki, skręcone kostki.
– Na to wygląda, prawda? – mówię w końcu.
– Machałem na ciebie któregoś dnia, na stacji benzynowej.
Chciałem za tobą pojechać i skłonić cię, żebyś zjechała na
pobocze.
Poczułam zakłopotanie. Wiele lat temu w taki właśnie sposób
się poznaliśmy. Jego ojciec zmusił moją matkę, by zjechała na
pobocze. Bobby siedział na tylnym siedzeniu radiowozu swojego