Dillard J.M - Star Trek -Rebelia

Szczegóły
Tytuł Dillard J.M - Star Trek -Rebelia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dillard J.M - Star Trek -Rebelia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dillard J.M - Star Trek -Rebelia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dillard J.M - Star Trek -Rebelia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J.M. Dillard Star Trek Rebelia Przełożyła: Paulina Braiter Świat Kiążki Warszawa 2000 Copyright © 1998 by Paramount Pictures Dla Jacka Benny’ego, gdziekolwiek jesteś. 1 Poranek dnia, nazwanego później Dniem Pioruna, przypominał wszystkie inne wiosenne ranki: rześki chłód, stopniowo ustępujący miejsca przyjemnemu ciepłu. Anij przystanęła i uniosła wzrok ku górom, surowym i pięknym, na tle bezchmurnego nieba. Ponadczasowe szczyty, niezmienne jak promienie słońca padające na jej okryte samodziałem ramiona, odwieczne niczym poranek, prastare jak chłodne powietrze krążące w jej płucach, stałe niczym umysł Ba’ku. Co dzień wędrowała do miasta tą szczególną ścieżką; co dzień - od iluż to ranków? Od zawsze, odpowiedziała w duchu; przez całe życie, nie chciała bowiem wspominać Czasu przed tym czasem. Ba’ku mieszkali tu zawsze lub przynajmniej tak się zdawało; zawsze pławili się w bogactwach żyznej doliny. I co dzień, bez względu na porę roku, wszystko wyglądało tak samo: wyruszała w drogę i oglądała te same widoki - soczystą zieloną dolinę, pachnącą ziołami i polnymi kwiatami, czarne, zaorane, wiecznie żyzne pola, pokryte zdrową, bujną roślinnością, imponujące zbocza gór, czasem brązowo zielone, czasem różowe, czasami błękitne bądź fioletowe, w nieustannie zmieniającym się dziennym blasku. Nawet opady w porze deszczów były łagodne i doskonałe, po prostu doskonałe; nigdy dość obfite, by zatrzymać ją w domu. I każdego ranka przejmujące piękno świata na nowo ją zdumiewało i wypełniało radością. Nagle rozległo się beczenie. Anij uniosła wzrok. Na niskich zielonych wzgórzach pasły się włochate zwierzęta juczne. Kilka z nich poruszyło się, słysząc krzyki bawiących się na pobliskiej farmie dzieci. Podążyła za wzrokiem ciekawskich zwierząt ku grupce wyraźnie czegoś szukającej dzieciarni. Dwóch chłopców uważnie badało wyłożone słomą zagłębienia pomiędzy wzgórkami delikatnych młodych roślin - oczywiście uważając, by nie zdeptać jakże cennych plonów. Kolejna trójka uganiała się ze śmiechem po pobliskim sadzie. Anij uśmiechnęła się do nich z roztargnieniem - oczywiście znała je wszystkie, jak również ich rodziców - i nadal obserwując dzieci, podjęła swój codzienny spacer. Nagle ze stogu siana wynurzyła się złocista głowa i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu pościgu. - Tam jest! - wrzasnęła jedna z dziewczynek i Anij uśmiechnęła się szerzej, widząc, jak ze stogu wyłaniają się kolejno drobne ramiona, łokcie, kolana i wreszcie całe ciało, otoczone chmurą fruwającej słomy. To był jej najmłodszy przyjaciel, dwunastoletni Artim, syn nieżyjącej już najdroższej Barel. Po tragicznej przedwczesnej śmierci przyjaciółki, tuż po narodzinach chłopca, Anij stała się jego przybraną ciotką. Artim okazał się wspaniałym kompanem, mądrym ponad wiek, pogodnym i uroczym jak jego matka; Anij już dawno doszła do wniosku, że z nich dwojga to ona więcej zyskała na tej znajomości. Zanosząc się śmiechem, chłopak popędził naprzód szlakiem prowadzącym na skaliste wzgórza, wyprzedzając ścigających go kolegów. Spod jego stóp sypał się deszcz kamyków. Anij obserwowała roześmiane dzieci, które puściły się w pogoń, wykrzykując żartobliwe słowa oburzenia z powodu jego ucieczki. Ani na moment nie przerwała wędrówki krętą dróżką wiodącą do wioski. Tam ponownie spotka dzieciarnię zdążającą bardziej stromą, trudniejszą ścieżką. Tam też będzie czekał Sojef, ojciec Artima. Sojef, wysoki i poważny, w którego oczach stałe kryło się pytanie. I Anij, odpowiadająca mu bez słów: Jeszcze nie teraz, jeszcze nie... Zawsze sądziła, że jej odpowiedź opiera się na czysto logicznych podstawach: wciąż jeszcze jest młoda, podobnie jak Sojef; nadal ma czas na zawarcie związku, na dzieci. To prawda, dobry był z niego człowiek - przywódca całej społeczności Ba’ku, liczącej sześćset osób i znów powoli rosnącej, mimo utraty tak wielu podczas Czasu Smutków. Wiedziała też od nieboszczki Barel, że Sojef był dla niej wspaniałym mężem, najczulszym kochankiem. Rok po śmierci Barel, w pierwsze urodziny syna, Sojef wyznał Anij swą miłość i poprosił, by zawarła z nim trwały związek. Na zawsze, rzekł. Anij wiedziała, że zawsze to bardzo, bardzo długo. Nie odmówiła jednak ani się nie zgodziła. Nie wiem. Daj mi czas, Sojef. Daj mi czas... Czas, by pogodzić się z myślą, że nie wyjdzie za mąż z miłości, lecz z przyjaźni. Rzecz jasna, Sojef się zgodził; był przecież Ba’ku, zbyt dojrzałym i inteligentnym, by pozwolić dać się ponieść czemuś tak niemądremu jak uczucia. I tak, wraz z Artimem pozostali jej przyjaciółmi i odwiedzali ją co dzień. W wiosce powszechnie sądzono, że któregoś dnia ogłoszą formalne zaręczyny. Anij odetchnęła głęboko chłodnym porannym powietrzem, pokonując ostry zakręt; przesłaniająca dotychczas widok góra pozostała z boku i ukazała się wioska otoczona wiosennymi kwiatami, setkami plam żółci, purpury, błękitu i fioletu. Nieważne, ile razy oglądała ten widok, zawsze cieszył jej oczy. Ile wiosen już przeżyła? Wiele, tak wiele. Choć zawsze bujna uroda tej pory roku poruszała jej zmysł estetyczny, Anij nieodmiennie reagowała z rozsądkiem i opanowaniem. Tylko najmłodsze, najbardziej rozpieszczone dzieci swobodnie okazywały emocje. Ta wiosna jednak była inna; a może to ona, Anij, zmieniła się, zmęczyła odrzucaniem uczuć w imię odpowiedzialności. Zeszłej nocy przyśnił jej się niemądry sen: była wolna od wszelkich zobowiązań, umknęła z wioski niczym ptak i znalazła wymarzoną przystań u boku pozaświatowca, nieznajomego, którego twarzy nie dostrzegała, lecz czuła tulące ją mocno silne ramiona. Jego szept pobudzał w niej przemożne pragnienia i emocje, których nigdy dotąd nie doświadczyła. Ocknęła się z okrzykiem zawodu, odkrywając, że leży samotnie w łóżku; nawet teraz, patrząc na wioskę przycupniętą pomiędzy górami, niebem a srebrzystą rzeką, poczuła ukłucie tęsknoty. Tęsknota towarzyszyła jej w wędrówce przez pełną kwiatów łąkę obok stawu, na centralny plac wioski, a Anij spierała się z nią w duchu: To niemądre myśleć o takich rzeczach. Wiesz, jacy nikczemni i niemoralni są pozaświatowcy; jak mogłaś śnić o tym, że kochasz jednego z nich? Miałabyś zrezygnować z tego wszystkiego? Uroda i spokój doliny ukoiły ją, jak zawsze. Kiedy po chwili powitała pierwszego przyjaciela z wioski, znów uśmiechała się szczerze. To było jej miejsce - od zawsze - a radość z pobytu tutaj znacznie przerastała dziecinne pragnienie przeżycia prawdziwej namiętności. Ludzie zaczęli wypełniać rynek. Pierwsi kupcy rozstawiali już swoje kramy w cieniu skalnej ściany, w miejscu, gdzie góra stykała się z wioską. Układali na nich towary: samodziałowe ubrania, miód, zioła lecznicze. - Dzień dobry, Gen’a! - zawołała Anij do kobiety dźwigającej przeznaczone na sprzedaż skopki świeżego mleka. Zwracając się do jej ciemnowłosego męża, najstarszego z Pierwszej Grupy, dodała: - Jat’ko, jak się miewasz? I nagle ujrzała Sojefa. Stał obok kramu, ubrany w prosty samodział. Anij przyglądała mu się z podziwem, odegnawszy chwilowo wszelkie myśli o gorącokrwistym pozaświatowcu; choć strojem nie wyróżniał się spośród innych, obcy przybysz z łatwością rozpoznałby w nim przywódcę. Nie ze względu na afektowaną mowę czy wyniosłe maniery - Sojef był zawsze spokojny i łagodny, lecz za jego spokojem kryła się siła, którą Anij oglądała w działaniu wielokrotnie, zwłaszcza podczas Czasu Smutków, gdy wziął na swoje barki odpowiedzialność za podjęcie najtrudniejszej decyzji. Powitała go jak co dzień przez ostatnich jedenaście lat od chwili oświadczyn: lekkim porozumiewawczym uśmieszkiem, jakby ich umowa, że kiedyś się zaręczą, wciąż pozostawała sekretem. On zaś odpowiedział jak zwykle tym samym znaczącym uśmiechem i niepewnym pytaniem w oczach: Czy kochasz mnie tak, jak ja ciebie? Odpowiedziała bez słów: Daj mi czas... Skinął głową, kończąc rytuał, i skupił uwagę na kolejnych wędrowcach zmierzających na targ; uważał za swój obowiązek znać kłopoty, nadzieje, potrzeby... oraz sny każdego mieszkańca wioski. Zwłaszcza sny. Anij odwróciła się na pięcie i ruszyła ku kramowi z warzywami. Kupiec układał właśnie na honorowym miejscu pierwsze tej wiosny owoce maj’ra. Gdy się zbliżyła, przerwał pracę, wyjął nóż i zaczął odkrawać kawałek grubej białej skóry podłużnego owocu, ukazując ukryty wewnątrz soczysty, fiołkowy miąższ. Odkroił ociekający sokiem kawałek i podał go Anij, która z wdzięcznością ugryzła kęs. Czując cierpki smak, skrzywiła się z rozkoszą. Przeszedł ją nagły dreszcz, a wraz z nim powróciło nieproszone, niepokojące wspomnienie Czasu Smutków, chwili, gdy wieczność niemal się skończyła. *** Siedzący w głębi skały, skryty za osłonami zapewniającymi mu niewidzialność, Gallatin patrzył, jak kobieta Ba’ku wzdryga się, po czym unosi głowę i patrzy wprost na niego. Jego serce odruchowo zabiło szybciej. Niemożliwe! Czyżby go wyczuła, może rozpoznała... Nie, uspokajał się w duchu, jest po prostu rozkojarzona i patrzy gdzieś w przestrzeń... To twoje własne niemądre poczucie winy odnalazło cię, Gal’na, nie ta kobieta. Mimo wszystko jednak zerknął na monitor, by upewnić się, że osłony wciąż działają. I oczywiście działały; nie mogła widzieć ani jego, ani kobiety w mundurze Gwiezdnej Floty siedzącej obok niego przy konsoli, pozostałych badaczy dzielących z nim kryjówkę czy też zamaskowanych zwiadowców krążących po rynku. Otaczające ich pole siłowe, które Gallatin postrzegał jako jaskrawoczerwoną aurę, sprawiało, że byli niewidzialni. Jeden stał tuż obok niej - tak blisko, że gdyby nagle zaczęła wymachiwać rękami, dotknęłaby go. Ona jednak, rzec jasna, nie zrobi tego; to dobrze wychowana Ba’ku i, podobnie jak wszyscy jej pobratymcy, piękna. Wyjątkowo piękna. Ze swymi pojaśniałymi od słońca krótko przystrzyżonymi lokami okalającymi twarz o delikatnych rysach... ...i tych przeklętych, pozbawionych wieku oczach. Wszyscy Ba’ku je mieli, nawet dzieci, i Gallatin kolejny raz z trudem opanował atak zazdrości i nienawiści. Spójrzcie tylko na nią, niedbałym gestem ścierającą z podbródka sok owocu maj’ra, plamiący miękką, gładką skórę... Gallatin wstrzymał oddech na widok podobnej doskonałości. Jakże była przejrzysta, gładka i jędrna, podczas gdy on i jego bracia, Son’a, zwiędli i zestarzeli się, zbliżając ku śmierci. Ich geny zostały uszkodzone do tego stopnia, iż nie mogli liczyć na spłodzenie potomstwa - synów i córek - które przypominałoby rodzicom o pięknie młodości. Wielu Son’a już umarło. Pozbawieni następców byli tylko starą umierającą rasą, w ciągu najbliższych dziesięciu, może dwudziestu lat skazaną na zagładę. Sam widok Ba’ku drażnił go, a jednocześnie budził w nim tęsknotę. Siedząca obok przy konsoli porucznik Gwiezdnej Floty przemówiła do komunikatora: - Baza do porucznika McCauleya. Proszę zameldować się w obszarze siódmym i pomóc zespołowi edafologicznemu. - Przyjąłem. - Stojący za osłoną obok kobiety Ba’ku lśniąco czerwony obserwator odwrócił się i odszedł. Gallatin zerknął na siedzącą obok kobietę, Terrankę w średnim wieku, na której czole i w kącikach oczu zaczynały pojawiać się już pierwsze drobne zmarszczki. Każdy szanujący się Son’a natychmiast by je usunął, jednakże ludzie, i większość innych ras zrzeszonych w Federacji, godnie nosili swe zmarszczki, jakby stanowiły one coś naturalnego, nie obrzydliwy efekt uboczny śmiertelności. I o dziwo, u nich wyglądały mniej paskudnie - lecz na obliczu Son’a nawet najlżejsze obrzmienie, nawet najmniejsza bruzda stanowiły śmiertelny afront. Skóra na twarzy Gallatina była mocno naciągnięta - jak na zgniłym melonie, który rozpęknie się lada moment, pomyślał z obrzydzeniem. Połączenie codziennych operacji plastycznych i genetycznych skaz sprawiło, że wystąpiły już u niego objawy chronicznego rozrostu glonów, postrachu wszystkich Son’a, powodującego wystąpienie brzydkich ciemnozielonych plam pod skórą. Z czasem glony niszczyły od wewnątrz warstwy delikatnych tkanek. Obecność jeszcze jednego ciepłego ciała stojącego tuż obok przywołała go do rzeczywistości. Obrócił się i ujrzał kolejnego oficera Gwiezdnej Floty, tym razem podporucznika, podającego mu padd, mały przenośny komputer. Gallatin wziął go i pobieżnie sprawdził odczyty, następnie przeniósł wzrok na podporucznika, młodego człowieka rasy białej o zdumiewająco świeżej, różowej skórze. Jak w jego oczach wyglądali Son’a? Zapewne uważał ich za groteskowych i dekadenckich, połączenie napiętej bezkrwistej skóry i pysznych ozdobnych szat, przystrojonych dodatkowo klejnotami. Nie żeby Gallatin uważał swój własny strój za zbyt krzykliwy - to nie wina Son’a, że całej reszcie galaktyki brakowało wyczucia stylu, a projektanci Gwiezdnej Floty uwielbiali nudę i przeciętność. Odrobina latinum, złota i onyksu na ramionach, może duży rubin na pasie, kilka drobnych zmian tu i ówdzie... Dekadenccy, uznał Gallatin. Za takich właśnie nas uważają, dekadenckich, zgrzybiałych i umierających. I, patrząc na podporucznika, na piękną, żywą, pozbawioną ozdób kobietę Ba’ku, wiedział, że mają rację. Oddał padd młodzieńcowi i warknął: - Admirał Dougherty czeka na te dane. Proszę je przesłać na statek. Zanim jeszcze wypowiedział ostatnie słowo, komunikator ustawiony na przekaz dźwiękowy zatrzeszczał głośno i podniecony głos Son’a wykrzyknął: - Alarm, obszar dwunasty! Odgłos strzałów. Gallatin patrzył, jak Bak’u i ich niewidzialni obserwatorzy ze zdumieniem obracają się ku wzgórzom. Słyszał odgłosy bójki, plaśnięcia ciała uderzającego o ciało. Jęk. Głos znów się odezwał, lecz sygnał zaczął słabnąć. Gallatin dosłyszał tylko kilka zniekształconych słów: - ...android... on... Głośny szum. Świadomość tego, co mogło się stać, sprawiła, że Gallatin rzucił się gwałtownie do najbliższego komunikatora. Pięścią uderzył w przełącznik. - Meldować! Znów szumy, głośny oddech i wreszcie słowa: - ...nie mogę go uspokoić... Stojący obok Gallatina różowoskóry podporucznik, podążając za wzrokiem zdumionych Ba’ku, wskazał pobliskie wzgórza. - Tam! Niewidzialna dla mieszkańców wioski postać w błyszczącym kombinezonie izolacyjnym biegła z niewiarygodną szybkością i zręcznością po zasypanym kamieniami zboczu. Gallatin podszedł do głównego ekranu. - Powiększyć! Obraz przybliżył się gwałtownie, ukazując wzgórza tak dokładnie, że Gallatin równie dobrze mógłby biec u boku umykającej postaci, która pędziła po stromym zboczu w stronę wioski, poprzedzana i ścigana przez niewielką lawinę kamyków, pyłu i piasku. Dwie inne świecące postaci - sądząc z ich postury i ruchów, Son’a - uzbrojone w broń plazmową, rzuciły się w pościg. Obok nich biegła grupa dzieci Ba’ku, przerażonych strzałami i całkowicie nieświadomych faktu, iż między nimi do wioski pędzą niewidoczni przybysze. Gallatin pojął, że zdarzyło się coś strasznego i świadomość ta zaciążyła mu na sercu. Cała misja została zagrożona. Co gorsza, mogło też dojść do ujawnienia wspólnikom z Gwiezdnej Floty ich prawdziwych motywów. W przeciwieństwie do otaczających go federacyjnych naukowców Gallatin wiedział, że pierwszy biegacz to członek Gwiezdnej Floty, a ścigającymi są Son’a. Wciąż jednak mieli trochę czasu; Ba’ku usłyszeli strzał, ale prawdopodobnie tylko dzieci widziały, co się stało. Jeśli nic nie podsyci ich ciekawości... Za późno. Jeden ze strażników Son’a ujął broń plazmową i wycelował w uciekającą postać. Smuga oślepiającej jasności o włos minęła cel. Dzieci wrzasnęły, słysząc towarzyszący wszystkiemu grzmot. Na jednym z komunikatorów, wciąż ukazujących rynek w wiosce, kobieta Ba’ku o kręconych włosach pytała ostro: - O co chodzi? Co się dzieje? W jej oczach i głosie pobrzmiewało oburzenie, nie strach. Anij, przypomniał sobie nagle Gallatin. Nazywasz się Anij i z nich wszystkich ty jesteś najodważniejsza. Przez moment poczuł przemożny wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Wokół niego naukowcy z Federacji zerwali się z miejsc, patrząc z rozpaczą na pościg zbliżający się ku wiosce. Kolejny oślepiający strzał sprawił, że miejscowi się rozbiegli. Spełniły się najgorsze sny Gallatina. Intruz z Gwiezdnej Floty dokonał niepożądanego odkrycia. Logicznie rzec biorąc, Son’a powinni go zlikwidować, jeśli jednak pozwoli swoim zabić tu oficera Gwiezdnej Floty, na oczach wszystkich tych naukowców... - Wstrzymać ogień! - huknął do komunikatora, zwracając się do strażników Son’a. Potem posłał długie znaczące spojrzenie siedzącej obok porucznik Gwiezdnej Floty. Natychmiast pojęła, o co chodzi; była bystra i inteligentna, podobnie jak cały personel Gwiezdnej Floty, z którym zdarzyło mu się pracować. I to właśnie, pomyślał ponuro, stanowi źródło naszych problemów. Dotknęła przełącznika. - Baza do komandora Daty. Głos, który im odpowiedział, załamywał się i jąkał - lecz nie znać w nim było nawet cienia zmęczenia po szaleńczym biegu. - Reguluję... mikrohydrauliczne... przekaźniki mocy... przeciążenie... cieplne... - Na ekranie android, potykając się, biegł w stronę rynku. Zdezorientowany i uszkodzony, zrozumiał nagle Gallatin. Może jednak pozostało im jakieś wyjście. Trzeba go szybko zniszczyć, nie urażając przy tym Gwiezdnej Floty. - Data, natychmiast zamelduj się w bazie - rozkazała porucznik. Jeśli nawet android zrozumiał, nie dał tego po sobie znać; jego mamrotanie zdawało się przeznaczone wyłącznie dla uszu Daty. - Przekazuję... funkcje... matrycy... pozytronowej... uruchamiam... protokoły wtórne.... - Nie ustając w biegu, uniósł obie okryte rękawicami ręce ku szyi kombinezonu. - On próbuje zdjąć hełm! - krzyknął ze zgrozą podporucznik Gwiezdnej Floty, który podał Gallatinowi padd. Gallatin uruchomił własny komunikator. - Wszystkie jednostki polowe. Przechwycić robota. *** Artim biegł zdyszany przez wioskę, poszukując ojca i wyjaśnień. Ojciec wszystko mu wytłumaczy, ukoi jego dziecinne lęki. Sojef był stary, mądry i znał się na wszystkim. Musiało istnieć proste wytłumaczenie; ono zawsze istnieje. Lecz Artim w tej chwili w żaden sposób nie umiał wyjaśnić dziwnego grzmotu, który wraz z przyjaciółmi - Jusą, Nalem i dziewczętami - usłyszeli nad jeziorem. To pioruny, uznali, lecz na niebie nie dostrzegli ani jednej chmurki. - Czarodziejski piorun - podsunął Nal. Reszta roześmiała się, słysząc tę naiwną teorię. Ostatecznie, byli już niemal dorośli, wkrótce wkroczą w czas przemian, gdy dziewczęta, miast drażnić, zaczną ich niezwykle interesować. (Tak przynajmniej twierdził ojciec, ale Artim na samą myśl o tym czuł obrzydzenie). Śmieli się zatem, lecz po chwili jedna z dziewcząt, Je’na, ujrzała kolejne nieprawdopodobne zjawisko: kamyki i kępy trawy, zgniatane, jakby biegł ku nim ktoś niewidzialny. - Patrzcie! - krzyknęła. - Patrzcie! Drobne włoski na karku i rękach Artima się zjeżyły. Zjawisko ustało, po chwili jednak znów trawa się gniotła, a pył poruszał, tyle że w dwóch miejscach. Artim zareagował jak wystraszone dziecko. Wraz z kolegami rzucił się biegiem, byle dalej od hałasu. Duchy, myślał w panice, tylko duchy mogły być niewidzialne; ale przecież duchy nie są rzeczywiste, to postacie z bajek dla dzieci. I wówczas dziwna błyskawica rozszczepiła powietrze obok niego, oślepiając go tak, że zamknął oczy i ujrzał pod powiekami błękitne zygzaki. Dziwna to była błyskawica; nie czuł elektryczności ani zapachu ozonu, a światłu towarzyszył grom tak głośny, iż Artim zaszczekał zębami i wrzasnął jak przerażony dzieciak. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl. Znaleźć ojca... Kolejny błysk, kolejny ryk gromu. Zlany potem i zdyszany Artim minął staw i wpadł do wioski. Mijając dorosłych, zerkał przelotnie na ich twarze w nadziei, że odnajdzie w nich pociechę - lecz dostrzegał wyłącznie oszołomienie. Kiedy wreszcie znalazł Sojefa, nakazującego ludziom zejść z drogi nadciągającemu zjawisku, krzyknął: - Ojcze...? Było to pytanie, żądanie odpowiedzi, lecz w twarzy Sojefa nie znalazł nic, co by go uspokoiło. Przybrała ona ten sam dziwny wyraz jak wtedy, gdy kilka razy wspominał o dawnych złych czasach, kiedy jego pobratymcy zabijali się, używając do tego broni. Jak to nazywał? Wojną. Wówczas twarz Sojefa wyrażała strach. Tylko Artim dostrzegł go na niej teraz, tylko on znał dostatecznie dobrze swego ojca. W oczach mieszkańców wioski Sojef pozostał bez wątpienia spokojnym przywódcą społeczności. Lecz kiedy chwycił mocno chłopca i przytulił do siebie, w jego gestach kryła się panika. Wolną ręką poganiał ludzi, wskazując salę spotkań. - Do środka! Schowajcie się! Za ich plecami rozległ się donośny plusk, jakby ktoś wskoczył właśnie do stawu. Artim szarpnął się i uwolnił z objęć ojca. Odwróciwszy się, spojrzał za siebie akurat w chwili, by zobaczyć najbardziej nieprawdopodobny widok. Pływająca głowa i szyja mężczyzny były odległe zaledwie o długość ramienia. Nie należały jednak do człowieka, a przynamniej nie do Ba’ku. Nieznajomy miał bladą, lśniącozłotą skórę, poza miejscem na szyi, gdzie widniała głęboka, paskudna rana - jakby ktoś napiętnował go tam rozgrzanym do białości pogrzebaczem. Jego jasne, nienaturalnie złociste oczy patrzyły spokojnie - wprost na Artima. Chłopiec wrzasnął i cofnął się gwałtownie, po czym runął na ziemię, próbując odwrócić się i uciec. Ojciec kłamał, kłamał, by oszczędzić mu przerażającej prawdy: duchy istnieją, a ten najwyraźniej go ścigał... Mściwy duch łaknął zemsty; może zamordowano go, obcięto mu głowę rozżarzonym pogrzebaczem? Albo, co gorsza, był to pozaświatowiec. Reszta Ba’ku natychmiast się rozbiegła; ojciec pozostał na miejscu tylko po to, by złapać Artima za rękę, boleśnie zacisnąć uchwyt i odciągnąć go. Dokładnie w tym momencie głowa ducha przemówiła. - Protokoły wtórne... włączone. Artim z pewnością nie to spodziewał się usłyszeć. Pozwolił ojcu odciągnąć się na bok, niepohamowana ciekawość skłoniła go jednak do ciągłego spoglądania przez ramię. Głowa skrzywiła się i mrugnęła, jakby walczyła z niewidzialnym wrogiem. Po odgłosie, którego Artim nigdy dotąd nie słyszał, chrzęście rozrywanego materiału, czegoś pomiędzy płótnem a metalem, nastąpił czerwony błysk i nagle pojawił się kolejny człowiek, a przynajmniej jego fragment: głowa i tułów w dziwacznym podartym ubraniu, zawieszone w powietrzu obok złotej głowy. Nieznajomy przypominał nieco Ba’ku, lecz niewątpliwie także był pozaświatowcem. Zdradzała to jego napięta, podobna do maski twarz, pokryta paskudnymi zielonymi naroślami. Stojąc pośrodku rynku, dwa upiory walczyły ze sobą - zielono nakrapiany człowiek miotał się, obejmując częściowo widocznymi rękami niewidzialne ramiona pod złotą głową ducha. *** Wewnątrz osłony porucznik Gwiezdnej Floty uniosła się z fotela. - Oni go widzą! - Zatrzymaj go! - ryknął Gallatin. W ciągu kilku sekund dziesiątki lat pracy obróciły się wniwecz. Marzenia całego życia legły w gruzach przed jego oczami. - Szybko! - Komandorze Data, proszę przestać! - krzyknęła porucznik do komunikatora. - To rozkaz! Powtarzam: proszę przestać! *** Artim patrzył, jak wrzeszczący nakrapiany człowiek unosi się w powietrze i pada na ziemię głową naprzód. Legł tam nieprzytomny, a tymczasem do złocistej głowy i przypalonej szyi dołączyły nagle tułów, ramiona i wreszcie ręce i nogi. Pierwszy pozaświatowiec rozsunął powietrze niczym zasłonę i postąpił krok naprzód. Jednym płynnym gestem wyjął z dłoni nieprzytomnego mężczyzny piorunową broń. Teraz nas zabije, pomyślał Artim; jednakże złoty człowiek zwrócił broń ku nagiej skale i wystrzelił. Odpowiedział mu trzask w głębi kamienia. Nieznajomy wystrzelił ponownie i jeszcze, i jeszcze, za każdym razem napełniając powietrze grzmotem i światłem. Skalna ściana zamigotała, jakby miast z kamienia zbudowana była z księżycowych promieni, po czym rozpłynęła się, ukazując widok bardziej niewiarygodny niż wszystko, co Artimowi zdarzyło się do tej pory oglądać. W miejscu góry stał mały budynek wycięty z kamienia; przednią ścianę zastępowała szklana płyta. Wewnątrz dostrzegł niskie czarne stoły, na których ustawiono dziwne metalowe przyrządy - kwadraty mieniące się kolorami i ukazujące różne obrazki. Za nimi kryli się ludzie. Większość z nich najwyraźniej pospiesznie szukała schronienia. Na oczach Artima i reszty zdumionych Ba’ku nieznajomi podnieśli się powoli z niemądrymi minami. - Kto to? - szemrali mieszkańcy wioski. - Kto? Rzeczywiście, kto, zastanawiał się Artim. Oto kolejny nakrapiany człowiek, z wyglądu sądząc przywódca, odziany w pyszne purpurowo-zielone szaty ozdobione złotem i lśniącymi kamieniami. Obok niego stała brązowoskóra kobieta w skromniejszym kombinezonie; podobne stroje okrywały innych ludzi o różnobarwnych skórach oraz członków odmiennych ras. Niewątpliwie należeli do jednego klanu, a nakrapiani - do drugiego. Wśród Ba’ku, za plecami Artima rozległ się kolejny szmer i chłopiec, odwróciwszy się, ujrzał następnych pozaświatowców odzianych w grube stroje, identyczne z tym, który miał na sobie złoty duch. A co do samego ducha, to opuściwszy broń, stał bez ruchu, przyglądając się skutkom swego ataku. Na jego twarzy nie widniała złość ani nienawiść czy też inne emocje, targające spragnionym krwi upiorem. Jeśli już, to prędzej zwykła satysfakcja. 2 W kwaterze kapitańskiej na pokładzie USS Enterprise Picard westchnął z niesmakiem, gdy nie powiodła się dziesiąta próba zapięcia wysokiego ciasnego kołnierza munduru galowego. Beverly Crusher natychmiast odwróciła się do niego, pochwyciła oburącz uparty kołnierz i szarpnęła gwałtownie, jeszcze mocniej podduszając kapitana. Picard spojrzał na nią wrogo, jednakże niewzruszona lekarka nie ustawała w wysiłkach; miała zresztą po temu dobry powód: byli spóźnieni. Obok nich Troi - podobnie jak pozostała dwójka odziana w oficjalny strój - umilkła na chwilę, unosząc wzrok znad paddu, lecz uznała widać, że lepiej powstrzymać się od uśmiechu. Rozsądnie, pomyślał Picard, ponieważ sam nie był wcale w wesołym nastroju. Ostatnich kilka miesięcy wyczerpało go. Stał się zmęczony i poirytowany; nie zauważył tego, póki Beverly nie zmusiła go do poddania się dodatkowym badaniom. - Jestem idealnie zdrów - upierał się. - Chcesz powiedzieć, że stałeś się idealnie drażliwy - odparła. Drażliwy, tego słowa użyła; określenie to skojarzyło mu się natychmiast z widokiem siebie samego jako starego złośnika - z naciskiem na słowo „stary”. I rzeczywiście, po badaniach przyznała, że Picard naprawdę jest idealnie zdrów. - Ale nie tak młody jak kiedyś. W końcu będziesz musiał wziąć urlop i odpocząć. Poczuł się urażony. Jego rozdrażnienie i zmęczenie nie miało nic wspólnego z wiekiem; było efektem niezliczonych zadań dyplomatycznych, biurokracji, idiotycznej serii mało ważnych misji, które ostatnio wyznaczała im Gwiezdna Flota. Dowodzenie Enterprise przestało być przygodą, a stało się nerwową harówką. Mnóstwo irytujących szczegółów... Zresztą nie tylko on odczuwał ostatnio zmęczenie. Sama Beverly także wyglądała dość blado... Oczywiście, słysząc to, natychmiast się oburzyła. Picard ze złośliwą satysfakcją dodał, że być może to ona robi się drażliwa. Istotnie, wszyscy byli zmęczeni i przewrażliwieni. Nieprawdaż? Tymczasem Troi kontynuowała odprawę. - Członkowie tej rasy nazywają siebie Evora - powtórzyła, starannie wymawiając nazwę. Beverly także miała problemy z zapięciem kołnierzyka. Picard uznał, że jeśli pociągnie jeszcze mocniej, będzie musiała podać mu tlen, by nie udusił się podczas wizyty. - ...populacja trzysta milionów... - ciągnęła monotonnie Troi. - Powtórz to powitanie - wtrącił Picard. Z jakichś przyczyn jego pamięć ostatnio stała się jeszcze bardziej zawodna. - Uu-czin-czef-fou - wyrecytowała Troi, zerkając na niego. - Akcent na „czin” i „fou”. Nagle Beverly cmoknęła z niezadowoleniem. - Potrzebny ci nowy mundur albo nowa szyja. Kapitan spojrzał w wiszące na ścianie lustro. Skóra na jego szyi nie była już tak napięta jak kiedyś, jednakże by to poprawić, wystarczy wprowadzić jedynie drobne korekty do diety i programu ćwiczeń. Nie zmieniła się jeszcze, nie aż tak, jak sugeruje Beverly. Nie był jeszcze stary... Zabrzęczał gong u drzwi; Troi, rada, że może uniknąć dyskusji na niewygodny temat, otworzyła. Picard usłyszał głos Willa Rikera, nie zamierzał jednak puścić płazem kąśliwej uwagi lekarki. - Uu-czin-czef-fou - zaintonował, po czym warknął: - Od czasu studiów w Akademii noszę ten sam rozmiar kołnierzyka. Beverly cofnęła się i spojrzała na niego z fałszywym uśmiechem. - Oczywiście. To rzekłszy, jednym brutalnym ruchem zapięła kołnierzyk. Kapitan gwałtownie wypuścił powietrze. Riker, elegancki w galowym mundurze, ze starannie przyciętą brodą, wszedł do kajuty i rozejrzał się z zakłopotaną miną. - Nasi goście już przybyli. Właśnie zjadają bukiety ze stołów bankietowych. Crusher uniosła brwi. - Pewnie nie są zwolennikami koktajli przed obiadem. Picard odetchnął ostrożnie i stwierdziwszy z ulgą, że kołnierzyk wytrzymał, szybkim krokiem wymaszerował na korytarz. Pozostali podążyli za nim. Przerażona Troi pospiesznie zaczęła przeglądać informacje w paddzie. - O Boże, czyżby byli wegetarianami? Nic tu o tym nie wspominają... - Lepiej każcie przygotować kucharzowi lekki sos winegret - polecił Picard. - Coś, co pasuje do chryzantem. Uu-czin-czef-fou... W tym momencie z głośnika odezwał się kobiecy głos. - Mostek do kapitana Picarda... Rozpoznał go natychmiast. Zatem nie tracę jeszcze pamięci. To Kell Perim, młoda Trillka, niedawno przydzielona do załogi. - Tak, poruczniku? - odezwał się, nie zwalniając kroku. - Dowództwo chce wiedzieć, kiedy dotrzemy do układu Goren. Kapitan spojrzał na Rikera, lekko marszcząc brwi. Ostatnio dowództwo bez przerwy zwalało na nich nowe zadania. Oto kolejne, z którym nawet nie zdążyli się jeszcze zapoznać. - Układ Goren...? Choć Riker nie pokazywał niczego po sobie, kiedy tylko jego pierwszy oficer przemówił, Picard natychmiast wyczuł dręczącą go frustrację. - Mamy być mediatorami w sporze terytorialnym. - Nie możemy przecież opóźnić ekspedycji archeologicznej na Hanorana II - odparował Picard doskonale świadom faktu, że kieruje swoje argumenty do niewłaściwej osoby i powtarza coś, co Will wiedział aż za dobrze. - Jeszcze trochę, a dotrzemy tam w samym środku pory monsunowej. - Minęli dwóch mechaników, naprawiających panel grodzi. Riker odpowiedział argumentem powtarzanym ostatnio przy każdej okazji: - Korpus dyplomatyczny jest zajęty negocjacjami z Dominium. Oczywiście nic nie można było na to poradzić. Picard westchnął. - Więc to my musimy po raz kolejny ugasić pożar buszu... - urwał, przebiegając wzrokiem po twarzach swego orszaku. - Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy byliśmy badaczami? Nikt nie odpowiedział. W ciszy weszli do turbowindy. - Pokład dziesiąty - polecił Riker. Picard usiłował skoncentrować się na najbliższym zadaniu, przywołać resztki swego dyplomatycznego uroku. - Uu-czin-czef-fou. Jakby na dany sygnał Troi ponownie spojrzała na swój padd i podjęła wykład. - Pamiętajcie, Evora są znacznie mniej rozwinięci technologicznie niż my. Zaledwie w zeszłym roku zbudowali napęd warp. - Rok temu? - spytała z wyraźnym niedowierzaniem Crusher. - I Rada Federacji postanowiła już uczynić z nich protektorat? - W obliczu strat poniesionych w walce z Borgiem i Dominium - wtrącił Picard - Rada uważa, że potrzebujemy dziś wszystkich możliwych sojuszników. Drzwi turbowindy rozsunęły się gwałtownie, ukazując tylne wejście do sali recepcyjnej. Personel pomocniczy krzątał się wokół, donosząc świeże zapasy chryzantem i szampana. Tu i ówdzie przemykali oficerowie w galowych mundurach. Z samej sali recepcyjnej dobiegał dźwięk skrzypiec, śmiechy i szmer rozmów. Picard natychmiast zmusił mięśnie twarzy do ułożenia się w przyjemny uśmiech i wyszedł z windy. Troi maszerowała u jego boku, wciąż zasypując go radami. - Musi pan zatańczyć z regentką Cuzar. - Ale czy ona zna mambo?- wtrąciła Beverly ze złośliwym uśmieszkiem. - Bardzo zabawne - warknął Picard, wciąż zachowując dyplomatyczny uśmiech. Starannie unikał pytających spojrzeń Rikera i Troi. - Wasz kapitan był kiedyś świetnym tancerzem - zaczęła wyjaśniać Beverly, na szczęście jednak przerwała jej młoda pani podporucznik, która dostrzegła zbliżającą się grupkę. - Kapitan na pokładzie! Morze oficerów zmierzających w stronę sali recepcyjnej rozstąpiło się przed nimi. W komunikatorze Picarda odezwał się kolejny głos: - La Forge do Picarda. Kapitanie, muszę z panem pomówić przed przyjęciem. Picard zaczerpnął powietrza, by odpowiedzieć... I wypuścił je gwałtownie, widząc przed sobą komandora Worfa. - Kapitanie - pozdrowił go Klingon donośnym basem. Nieźle wygląda, pomyślał Picard. Choć od ich ostatniego spotkania, gdy stanęli razem do rozpaczliwej walki z królową Borga, minęły dwa lata, Worf zupełnie się nie zmienił. Standardowy mundur i klingońska szarfa (a także marsowa mina) wyróżniały go z uroczyście odzianego tłumu. Wciąż nosił długie włosy związane na karku; Picardowi wydało się, że urosły o kilkanaście centymetrów. - Worf! - wykrzyknął kapitan, jednocześnie zaskoczony i ucieszony. - Co tu u licha robisz? Słyszałem, że wciąż służysz na stacji Deep Space 9. Surowe oblicze Klingona pojaśniało odrobinę; u Worfa oznaczało to szeroki uśmiech. - Przebywałem właśnie w kolonii Manzar, nadzorując instalację nowej sieci obronnej, gdy usłyszałem, że Enterprise przylatuje do tego sektora. Słuchając Worfa, Picard był jednocześnie świadom, że tuż obok jego pierwszy oficer rozmawia z głównym mechanikiem. - Jesteśmy już spóźnieni, Geordi. Czy to nie może zaczekać? - mówił Riker. - Nie sądzę, komandorze - odparł stanowczo La Forge. Wciąż nie zwalniając kroku, Picard zwrócił się do Rikera: - Powiedz mu, że już tu jestem. Możemy porozmawiać, kiedy tylko się zjawi. Riker skinął głową. - Kapitan chce, żebyś przyszedł. Picard tymczasem z powrotem odwrócił się do Worfa. Nie mieli czasu na miłe słówka; to będzie musiało zaczekać. - Chciałbym przedyskutować z panem kilka pomysłów dotyczących ochrony Manzaru. - Szczera prawda, choć Picard chętnie skorzystałby z dowolnego pretekstu, by pomówić ze swym byłym szefem ochrony. Klingon skłonił się i przeprosił go. Zbliżając się do sali bankietowej, kapitan wciąż słyszał głos La Forge’a w komunikatorze Rikera: - Już idę. Powiedz mu, że otrzymaliśmy wiadomość od admirała Dougherty’ego. Dougherty’ego? - powtórzył w duchu Picard. Dougherty miał około siedemdziesiątki, był niskiej rangi admirałem z dowództwa, doglądającym misji u Ba’ku. Błagam, tylko nie kolejne zadanie. Spodziewają się, że umiem być w trzech miejscach jednocześnie? Szybko jednak porzucił tę myśl. Wiedział, że musi skoncentrować się na chwili obecnej. Raz jeszcze sprawdził w myślach swój wyraz twarzy, przygładził tunikę, walcząc z pokusą wsunięcia palca pomiędzy nieznośnie ciasny kołnierz i swoją biedną zgniecioną szyję. Z miłym uśmiechem, w otoczeniu świty, wszedł do sali recepcyjnej, gdzie kwartet smyczkowy rozpoczął właśnie żwawego walca. Połączenie muzyki i paplaniny licznych głosów należących do Terran, Bajoran, Bolian i Trillów sprawiło, że nie usłyszał ostatnich słów Geordiego: - Chodzi o Datę. *** Gdy Picard, eskortowany przez doradcę Troi, doktor Crusher i Rikera, zbliżył się do stołu bankietowego, grupa oficerów Gwiezdnej Floty odsunęła się, przepuszczając ich do maleńkiej delegacji evoriańskiej. I to bardzo maleńkiej. Dyplomatyczny uśmiech Picarda na moment zniknął z jego twarzy; przywołując na pomoc całą siłę woli, zmusił go do powrotu. W informacjach Troi, w danych dostarczonych przez Gwiezdną Flotę nie znalazło się nic, co sugerowałoby, iż wymiary ludu Evora nie mieszczą się w zakresie przewidzianym dla standardowych statków humanoidów. Czubek głowy Cuzar, włączając w to ozdoby, sięgał ledwie pasa kapitana. Regentka była typem eleganckiej matrony, odzianej w spokojne, ciemnofioletowe szaty, kontrastujące z jaskrawymi strojami służących i mężczyzn. Najwyższy z nich dorastał Picardowi do piersi. Kapitan dostatecznie dobrze znał Troi, by wyczuć subtelną zmianę w jej postawie i wyrazie twarzy; ją także zaskoczył widok delegatów. Najwyraźniej ktoś w dowództwie zapomniał przekazać im te informacje bądź też uznał je za nieistotne. Czy też, co najbardziej prawdopodobne, w dowództwie zorientowali się, że Picard zaprotestowałby i domagał się przysłania innego statku o lepiej dobranych rozmiarach, tak by Evora nie czuli się w swych kajutach niezręcznie bądź niewygodnie. Oto skutki zbytniego pośpiechu. Troi szybko doszła do siebie i wdzięcznie skłoniła się delegacji. - Regentko Cuzar, mam zaszczyt przedstawić pani kapitana Enterprise, Jean-Luca Picarda. Picard wiedział, że nadszedł czas pozdrowienia. - Uu-czin-czef-fou, regentko Cuzar. Witam na pokładzie Enterprise. Jeśli Cuzar czuła się niezręcznie z powodu swojego wzrostu, świetnie to ukrywała. Wyglądała na szczerze uradowaną. Zachowując godną podziwu królewską postawę, przemówiła władczym głosem, znacznie niższym, niż Picard się spodziewał. - Kapitanie Picard - zaintonowała - chciałabym powitać pana zgodnie z uświęconą tradycją mojego ludu. Gestem wezwała pomocnika, który wystąpił naprzód, trzymając w dłoniach ozdobną tiarę, naszpikowaną kryształowymi paciorkami, drogocennymi metalami i piórami ptaków. Uroczystym ruchem uniosła ją i Picard pojął, że zamierza go ukoronować, najwyraźniej na znak szacunku - choć tego ostatniego nie był pewien. Troi zapomniała wspomnieć o tym drobnym szczególe - najpewniej dlatego, iż wiedziała, że kapitan zaprotestuje. Przez chwilę odgrywali niezgrabną pantomimę; Cuzar sięgała krótkimi rękami tak wysoko, jak tylko mogła, Picard nachylał się jak najniżej, próbując zachować godną postawę. Napinając mięśnie, starał się za wszelką cenę nie kucnąć. W końcu ledwie mu się to udało, jedynie dlatego, iż regentka Cuzar okazała dość rozsądku, by wspiąć się na palce. Tiara, rzecz jasna, była za mała. Regentka z najwyższym trudem ustawiła ją niepewnie na czubku głowy kapitana. Picard wyprostował się z wielką ostrożnością w obawie, iż popełni potworne evoriańskie faux pas i zgubi koronę. Czuł się jak idiota; różnica w rozmiarach sprawiała, iż tradycja zamieniła się w drwinę. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Cuzar i przyznać, iż wyglądała na całkowicie zadowoloną z rezultatu. - To dla nas ogromny zaszczyt - powiedziała szczerze, że zostaliśmy przyjęci do wielkiej rodziny Federacji. - Na moment zawiesiła głos. - Proszę się nie krępować; wiem, że musi pan powitać innych gości. Picard uśmiechnął się do niej i przywołał nędzne resztki swego uroku osobistego. - Jak pamiętam, będziemy jeszcze dziś mieli okazję zatańczyć. - Czekam z niecierpliwością - odparła stanowczo Cuzar. Kłamie jak prawdziwy dyplomata, uznał Picard, patrząc na oddalającą się regentkę, wspartą na ramieniu jednego z ministrów. Gdy tylko wraz z resztą Evoran oddalili się dostatecznie, uniósł wzrok i brwi ku niebezpiecznie chwiejnej tiarze i rzekł sotto voce do Troi. - Doradco? - W jego tonie dźwięczała nuta łagodnego wyrzutu, wyraźnie dawał do zrozumienia, iż dostrzegł jej świadome zaniedbanie. Twarz Troi zachowała wystudiowany wyraz. - Ładne ozdoby. - Przepraszam, kapitanie - wtrącił zatroskany Geordi La Forge. Picard uniósł wzrok i napotkał spojrzenie alabastrowo błękitnych oczu swego głównego mechanika - czy raczej implantów optycznych, przypominających nieodparcie martwe białe oczy greckich i rzymskich posągów. Wziął podsunięty padd i szybko przeczytał tekst, słuchając jednocześnie wyjaśnień La Forge’a. - Admirał jest na pokładzie statku Son’a w sektorze cztery-cztery-jeden. Prosi o schematy Daty. Kapitan wzdrygnął się gwałtownie, ale to Troi zadała pytanie. - Czy coś się stało? La Forge potrząsnął głową. - Nie powiedział. W prośbie tej było coś dziwnego, coś subtelnie osobliwego, co niepokoiło kapitana, choć wyjaśnienie nasuwało się samo. Zapewne Data uległ poważnej awarii, tak rozległej, że nie mógł sam się naprawić i Dougherty jedynie próbuje mu pomóc; a jednak... Picard wyczuwał, że coś jest nie tak. Zniżył głos: - Data powinien już wrócić. Obserwacja wioski Ba’ku miała potrwać tylko tydzień. - Popatrzył znacząco na La Forge’a. - Proszę przygotować w sąsiednim pomieszczeniu bezpieczne łącze z admirałem. La Forge przytaknął krótko i odszedł wykonać rozkaz. Picard nie zdążył się nawet zaniepokoić. Nim jeszcze postąpił krok naprzód, pełen entuzjazmu, rozbawiony boliański oficer chwycił go pod ramię i zaczął paplać. - Kapitanie, jestem Hars Adislo, poznaliśmy się w zeszłym roku na konferencji w Nel Bato. Miał pan okazję przeczytać moją rozprawę na temat nadprzewodnictwa termionicznego? Nie mając najbledszego pojęcia, o co chodzi, Picard uśmiechnął się, po czym wymamrotał pospieszne przeprosiny. Wiadomość od Dougherty’ego zaniepokoiła go, ale przynajmniej pozwoliła wykręcić się od uprzejmych, błahych rozmówek. *** - Nie przestrzega żadnych protokołów Gwiezdnej Floty, nie reaguje na nasze wezwania - oznajmił admirał Dougherty. Picard spotkał go wcześniej kilkanaście razy podczas przyjęć w dowództwie Gwiezdnej Floty, dwa razy otrzymywał też od niego rozkazy. Matthew Dougherty, wiek sześćdziesiąt dziewięć lat, srebrzyste włosy, szczupły, opalony; jak wszyscy wysocy oficerowie wspaniały okaz swego gatunku, obdarzony wielkim urokiem osobistym i wyglądający bardzo młodo jak na swe lata. Rozmowy z nim zawsze były czystą przyjemnością - aż do zeszłego roku, gdy zmarła jego żona. Z tego, co pamiętał Picard, ona także była oficerem w stanie spoczynku, jakieś trzydzieści lat starszym niż mąż, który ciężko zniósł jej śmierć. Obecnie wydawało się, że doszedł do siebie. Wydawał się twardy i rzeczowy, lecz przeżyty smutek niewątpliwie go postarzył, osłabił entuzjazm; Dougherty wyglądał na swe lata. Bruzdy na jego twarzy pogłębiły się, spojrzenie stwardniało. Picard bezmyślnie gładził palcami pióro z evoriańskiej tiary, stojącej przed nim na konsoli. Obok czekał Geordi La Forge; stojący za progiem otwartych drzwi młody porucznik nie dopuszczał do środka ciekawskich bankietowiczów. - Nie wie pan, co spowodowało takie zachowanie? - spytał Dougherty’ego. Mówili o Dacie, który według świadków Son’a wpadł w szał i zaczął strzelać do zamaskowanych obserwatorów. Doszło do najgorszego, co mogło się wydarzyć podczas kulturowej misji bezkontaktowej - tubylcy, w tym przypadku Ba’ku, byli świadkami strzelaniny i zdemaskowania obserwatorów, co spowodowało, że odkryli istnienie technicznie zaawansowanej Federacji. Dougherty potrząsnął głową. - A teraz przetrzymuje tam naszych ludzi jako zakładników. Kapitan milczał. Szansę samoistnego uszkodzenia ścieżek pozytronowych były w najlepszym razie minimalne. Jeśli Dougherty mówił prawdę i Data rzeczywiście wpadł w morderczy szał - a Picard nie miał powodów, by w to wątpić - z pewnością musiał to sprawić wstrząs fizyczny. Admirał upierał się, iż do niczego takiego nie doszło - ale też Dougherty wiedział tylko tyle, ile powiedzieli mu pewni świadkowie. Picard jednak wyczuł, dokąd zmierza ta dyskusja. Jeśli Data stanowił poważne zagrożenie dla innych członków personelu bazy obserwacyjnej, a nikt nie poradzi sobie z jego obwodami, z łatwością można uzasadnić jego zniszczenie. Crusher i Geordi, mający wieloletnie doświadczenie w kontaktach z androidem, powinni tam być. - Enterprise może dotrzeć do was w ciągu dwóch dni, admirale. - To nie najlepszy pomysł - odparował natychmiast Dougherty. - Wasz statek nie jest przygotowany do pobytu w tym regionie. Istnieją pewne problemy środowiskowe... Picard zmarszczył brwi. - Jakie problemy? Dougherty na moment zerwał kontakt wzrokowy, zerkając w miejsce pół metra nad lewym ramieniem kapitana. - Jak dotąd nie zdołaliśmy w pełni zidentyfikować tutejszych anomalii. – Ponownie spojrzał Picardowi prosto w oczy. - Całą tę część przestrzeni nazywają Królikarnią. Potrzebowaliśmy całego dnia, by dotrzeć na miejsce, z którego mogliśmy się z panem połączyć. Po prostu proszę mi przesłać schematy Daty. Będę informował was na bieżąco. Dougherty się wyłącza. Picard skinął głową. Obraz na ekranie rozpłynął się, zastąpiony symbolem Federacji. Kapitan odwrócił się do La Forge’a. - Chip emocji? Mechanik potrząsnął głową. - Nie miał go ze sobą. Picard zastanowił się przez moment. - Proszę przesłać admirałowi schematy. Kątem oka dostrzegł, jak La Forge przytakuje. Oczywiście nie mieli czasu na wycieczkę do Królikami - brakowało im go nawet na odstawienie ekspedycji archeologicznej na Hanorana II przed rozpoczęciem pory monsunowej i jednoczesne rozwiązanie konfliktu w układzie Goren. Nadszedł jednak czas ustalenia pewnych priorytetów - i Picard wiedział, z nielogiczną, niezachwianą pewnością, iż cokolwiek dzieje się w Królikami z misją u Ba’ku i Datą ma absolutne pierwszeństwo. Coś było nie tak. Dougherty zbyt szybko i zbyt stanowczo zażądał, by załoga Enterprise pilnowała własnego nosa. Obejrzawszy się przez ramię, zawołał cicho: - Poruczniku... - Kapitanie? - Młody Bajoranin natychmiast wszedł do środka. - Proszę zgłosić się do kuchni i polecić kuchmistrzowi, by nie podawał ryb. Podporucznik spojrzał na niego dziwnie i odszedł bez dalszych pytań. Picard odwrócił się w stronę monitora, napotykając pytające spojrzenie białych implantów Geordiego. - Chcę, by nasi goście rozeszli się tak szybko, jak na to pozwala etykieta - wyjaśnił kapitan. - Poproszę Worfa, by opóźnił swój powrót na Deep Space 9 i towarzyszył nam w tej wyprawie. W drodze do układu Goren zatrzymamy się w sektorze cztery-cztery-jeden. La Forge zrozumiał natychmiast. - Ale... one leżą w przeciwnych kierunkach, kapitanie. - Naprawdę? - spytał cierpko Picard. Przed odejściem La Forge posłał mu promienny uśmiech. Pozostawiony samemu sobie Picard przyglądał się bezmyślnie evoriańskiej tiarze. Choć martwił się o Datę, incydent ów dał mu przynajmniej pretekst do uniknięcia kolejnych zadań, tak chętnie przydzielanych im przez dowództwo. Ostatnio praca mu ciążyła; czuł się zmęczony, poirytowany... stary. Życie jest zbyt krótkie, by tracić je na bezsensowne sprawy. Z westchnieniem podniósł tiarę, nasadził ją sobie na głowę i nadludzkim wysiłkiem woli zmusił się do uśmiechu. 3 Siedzący w sali