Dickson Gordon - Dorsaj t.4 - Zaginiony Dorsaj
Szczegóły |
Tytuł |
Dickson Gordon - Dorsaj t.4 - Zaginiony Dorsaj |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dickson Gordon - Dorsaj t.4 - Zaginiony Dorsaj PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dickson Gordon - Dorsaj t.4 - Zaginiony Dorsaj PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dickson Gordon - Dorsaj t.4 - Zaginiony Dorsaj - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gordon R. Dickson
Zaginiony Dorsaj!
Lost Dorsai
Przełożyła: Anna Reszka
Wydanie oryginalne: 1980
wydanie polskie: 1993
ZAGINIONY DORSAJ
Jestem Corunna El Man.
W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City
na Cecie, dużym globie okrążającym Tau Ceti. Dokonałem tego w sześciu przejściach
fazowych, przywożąc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszą Amandę Morgan, którą
nazywają również Amandą Drugą.
Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangą, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie
byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należące do Kantonów na Dorsaj są za
drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecności w Nahar
eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajął się tym problemem, więc
rozwiązałem go, przekraczając liczbę przejść fazowych, ale dotarłem tutaj.
Wyglądało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic
dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajką. Podczas całej podróży nie rozmawiała jednak ze mną
za wiele; i to właśnie wydało mi się dość niezwykłe.
Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu,
po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastąpiła, z zemsty
pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była moją żoną. Został po niej jedynie
rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu, nic, do czego
można by wracać, żadnego miejsca, które by ją przypominało, zrezygnowałem z operacji
plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamiątkę po niej.
Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdą jest, że blizny zmieniły stosunek ludzi do
mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się
naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety.
Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię już osądzać
ich smutków i obaw. Nie, po namyśle, dochodzę do wniosku, że to coś więcej. Jakbym był
wypaloną świecą w ciemnym pokoju ich jaźni - nie dającym światła, ale bezpiecznym
towarzyszem, którego obecność upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył ich prywatności.
Bardzo wątpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel Nahar,
rozmawialiby ze mną tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy żyła Else.
Mieliśmy szczęście po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górską fortecą
niż pałacem lub siedzibą rządu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w
którym mogą lądować statki nadprzestrzenne. Wysiedliśmy ze statku, spodziewając się, że
ktoś nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się.
Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala
terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono płytkami w jasnych
kolorach, a wszędzie wokół rosły rośliny. Na wszystkich ścianach wisiały jasne, ogromne
malowidła w ciężkich ramach. Staliśmy pośrodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały
nas. Nikt się nam nie przyglądał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraźnie
podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie
należeliśmy do osób, których się nie zauważa.
Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej wiadomości. Po
powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzieś zniknęła.
- El Man... - odezwała się nagle za mną. - Spójrz!
Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednocześnie ją i obraz,
któremu się przyglądała. Wisiał wysoko na jednej ze ścian; stała tuż pod nim, patrząc w górę.
I ją, i obraz oświetlały promienie słoneczne wpadające przez przezroczystą frontową
ścianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyś Else wysoka,
szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i
tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglądem, który cechował również jej imienniczkę.
Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liści, alizarynowych
szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach.
„Leto de muerte”, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej pod spodem.
„Łoże śmierci bohatera”, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka
hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoże
ustawione na otwartej równinie pośród śladów bitwy. Wszędzie wokół leżały ciała i stali
obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy życiu otaczali
umarłego bohatera, który, potężnie umięśniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leżał
obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni,
wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzących łoże.
Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzą
wymizerowaną agonią. Żylastą ręką mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeść wyjątkowo
dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwią. Ranni oficerowie stojący wokół i
patrzący na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym
planie, na ziemi obok łoża, jakiś umierający, zwykły żołnierz w podartym mundurze wyciągał
rękę w hołdzie dla zmarłego.
Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie
musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy życia
wielu pokoleń, które zostały poświęcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Żyjemy
z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robią, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity.
- Więc tak o nas myślą - odezwała się Amanda.
Spojrzałem na boki, a potem na nią. Oprócz wyglądu odziedziczyła po pierwszej
Amandzie niezwykłą młodzieńczość. Nawet ja, który wiedziałem, że jest tylko sześć lat
młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieści parę od czasu do czasu o tym zapominałem i
byłem wstrząśnięty faktem, że ona myśli raczej jak moje pokolenie, niż jak podlotek, na
którego wygląda.
- Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura
hiszpańska, przynajmniej jeśli chodzi o dziedzictwo.
- O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia
hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów.
Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy
marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez
bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sąsiadów stał się małym, przeludnionym krajem,
który zachował zniekształconą wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół
zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni
osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język.
Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko zaludnioną
planetą, brakowało na niej żywności. Późniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców
miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni.
- Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, mają więcej niż dziesięć
procent zdrowego rozsądku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia,
czy nad rozsądek nie przedkładają mrzonek. Jeśli tak jest w Gebel Nahar...
Nie dokończyła zdania, potrząsnęła głową i - najwyraźniej usuwając obraz z pamięci -
uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego
zwrotu. W jej przypadku było to coś innego - wewnętrzne światło, głębsze i silniejsze, niż
zwykle oznaczają te słowa. Spotkałem ją dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego
kiedykolwiek pragnąłem i będę pragnął; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli
na myśli, mówiąc, że odziedziczyła zdolność pierwszej Amandy do rządzenia innymi, a
jednocześnie wzbudzania w nich miłości.
- Żadnej wiadomości dla nas? - zapytała.
- Żadnej - zacząłem. I obejrzałem się, ponieważ kątem oka zauważyłem, że ktoś się
zbliża.
Ona również się odwróciła. Naszą uwagę przyciągnął mężczyzna idący w naszą stronę
dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliźniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w
Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraźnie większy ode mnie.
Dorsajowie różnią się jednak od siebie budową i wzrostem. Poznaliśmy go - i, oczywiście, on
nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur
kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem
o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Rozpoznałem go.
Był trzecim synem sąsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się
Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez sześć lat.
- Sir... madam - powiedział, zatrzymując się przed nami. - Przykro mi, że państwo
czekaliście. Miałem kłopoty z transportem.
- Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan?
- Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać panią, madam. Przypuszczam, że
jest pani znudzona, słysząc, jak wszyscy mówią, iż rozpoznają panią dzięki zdjęciom pani
prababki?
- Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana?
- Ród El Man to nasi sąsiedzi z High Island - wyjaśnił Michael. Uśmiechnął się do
mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem sześć lat, a on przyjechał
na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do aerobusu.
- Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy za nim do jednego z przeszklonych wyjść
z terminalu.
- Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć.
Wyszliśmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi.
Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglądał, jakby
mógł pomieścić trzydziestu pasażerów. W środku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w
ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodą twarzą. Mógł mieć od
trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w części klubowej w przodzie aerobusu, tuż przed
ścianką oddzielającą kabinę sterowniczą w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy
weszliśmy.
- Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu
przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego
kapitana. Oboje są z Dorsaj. Kapitan El Man właśnie przywiózł Rozjemcę statkiem
kurierskim.
- Oczywiście, wiem o ich przyjeździe - odpowiedział Padma.
Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których
znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a
wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane.
Usiedliśmy razem. Michael zniknął w kabinie pilotów i chwilę później aerobus z lekką
wibracją uniósł się z parkingu.
- To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym
zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmość?
Padma uśmiechnął się lekko.
- Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. - Chociaż Kensie
Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o Corunnie El Manie.
- Czy jest coś, o czym wy, Exotikowie, nie słyszeliście? - zapytałem.
- Wiele rzeczy - potrząsnął głową łagodnie, ale z powagą.
- Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda.
Spojrzał na nią w zamyśleniu.
- Coś, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się
składa, że musiałem przeprowadzić pewną rozmowę telefoniczną, a telefony w Gebel Nahar
nie są tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że Michael jedzie po was,
zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu.
- Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem.
- Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego -
uśmiechnął się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznając się do tego. Domyślam się, że
słyszeliście o El Conde, tytularnym władcy Naharu?
- Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że będę
musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda.
Zorientowałem się, że chce, abym zostawił ją z nim sam na sam. Widać to było po
sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie są spostrzegawczy, ale wątpiłem,
czy Padma zauważył te dyskretne znaki.
- Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem.
Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykając za sobą drzwi. Michael siedział
rozluźniony, z jedną ręką na drążku sterowniczym. Zająłem fotel drugiego pilota.
- Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracając wzroku od nieba przed nami.
- Byłem tam tylko raz, odkąd wyjechałeś - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się
wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku.
- Przykro mi to słyszeć.
- Twój ojciec i matka mają się dobrze, słyszałem również, że u twoich braci, wśród
gwiazd, wszystko w porządku - powiedziałem. - Ale, oczywiście, wiesz o tym.
- Nie - odparł, nadal wpatrując się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich
wiadomości.
Zapadła cisza.
- Jak się tutaj znalazłeś? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wśród Dorsajów
przebywających z dala od domu.
- Słyszałem o Naharze. Pomyślałem, że dobrze by było go zobaczyć.
- Czy wiesz, że w rzeczywistości jego hiszpańskość jest fałszywa?
- Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie.
Miał oczywiście rację.
- Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa „fałszywy”. Tutejsza
sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa.
Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkąd umarła
Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż kiedykolwiek
powiedział komuś innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przednią szybę.
- Zna pan tutejszą sytuację? - zapytał.
- Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróży.
Może mnie wprowadzisz?
- Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzą panu Ian albo Kensie
Graeme. Ale, tak czy inaczej... Książę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od
pierwszych naharskich imigrantów, którzy są teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o
zapoczątkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie
udało. Mimo to, na papierze, Książę jest dziedzicznym władcą Naharu i, teoretycznie, armia
podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska
biedota - biedacy z miast i „campesinos”, a oni nienawidzą bogatych pierwszych imigrantów.
Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którą stronę się zwrócić.
- Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtowną zmianę rządu, a my
podpisujemy kontrakt z rządem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma problem.
- To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia
nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej części nie
współdziałają ze sobą zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnątrz, zapewne pańską
uwagę zwróci przede wszystkim śmieszność tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to
wszystko, co mają miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka,
pojedynki z powodu niewłaściwego spojrzenia, ideał śmierci za swój regiment lub gotowość
do zwady z innym pułkiem.
- Ależ trudno to nazwać sprawną armią - powiedziałem.
- Właśnie. To dlatego Ian i Kensie znaleźli się tutaj na kontrakcie, żeby przekształcić
naharską armię w prawdziwą siłę obronną. Księstwa wokół Naharu ostrzą sobie zęby na
tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy - zna pan reputację
Iana jeśli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli żołnierze uważają
Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjoniści nawołują, żeby ich wyrzucić, a pułki nie
współpracują z nimi. Nie sądzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoś
pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla
nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywając
kontrakt i wynosząc się stąd.
- Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjście, obecność
kogoś takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - oświadczyłem. - Tu musi chodzić o
coś więcej, jeśli w ogóle angażuje się Dorsajów.
Nic nie powiedział.
- A co z tobą? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jesteś też Dorsajem.
- Czyżby? - powiedział cicho do okna.
Na naszej rodzinnej planecie mamy określenie na osoby pokroju Michaela.
Nazywamy ich „zagubionymi Dorsajami”. Nazwy tej nie używa się w stosunku do tych,
którzy nie poświęcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy
wybrali swoją drogę życiową, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaśnienia - porzucili
ją. Jeśli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami, ale po promocji
nagle wycofał się i opuścił planetę, nie wyjaśniając niczego, nawet rodzinie.
- Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi
mnie. Miejscowi nie zaliczają mnie, na ogół, do reszty kadry - uśmiechnął się z lekkim
smutkiem - tyle że nie wyzywają mnie na pojedynki.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako swojemu
najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego miałem kłopoty ze
znalezieniem środka transportu, żeby was odebrać.
- Rozumiem - powtórzyłem. Miałem właśnie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi
kabiny otworzyły się i weszła Amanda.
- No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem?
Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem. Nie sądzę, żeby zrobiła na
nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych
rzeczy. Ale sama jej obecność, nasuwająca myśl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu
miła.
- Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem.
- Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mną Amanda.
Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i dołączyłem do Padmy w części klubowej
pojazdu. Wyglądał przez okno, patrząc na równiny leżące między miastem a niewielką górą,
od której Gebel Nahar wzięła swoją nazwę. Miasto leżało na małym wzniesieniu na zachód
od tej góry, otoczone przedmieściami i terenami uprawnymi. Za górą podobna do fortu
rezydencja, jaką była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się
rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów przystosowanych do
latania na wysokości wierzchołków drzew, chociaż, oczywiście, w razie konieczności mógł
wznieść się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowaliśmy się trzy tysiące metrów nad
ziemią. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na
mnie.
- Wasza Amanda jest zdumiewająca jak na kogoś tak młodego - odezwał się, kiedy
usiadłem naprzeciwko niego.
- Powiedziała coś podobnego o panu - odparłem. Ale jeśli chodzi o nią, nie jest tak
młoda, na jaką wygląda.
- Wiem - uśmiechnął się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet
pan wydaje mi się młody.
Roześmiałem się. Moja młodość już dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale
prawdą jest, że nie byłem nawet w średnim wieku.
- Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go.
- Tak. - Spochmurniał.
- Czy nie to właśnie sprowadziło kogoś takiego, jak pan, do Gebel Nahar?
W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie.
- Sądziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział.
- Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest położone na
uboczu.
- To prawda. - Kiwnął głową. - Ale powody, które mnie tu sprowadzają, są sprawą
Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować.
- Ale wie pan o szykującej się tutaj rewolucji?
- O, tak. - Siedział zupełnie rozluźniony, z rękami złożonymi na kolanach,
jasnobrązowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To
należy do naturalnego biegu rzeczy na tym świecie.
- Akurat na tym świecie?
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Oczywiście - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym
oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych
światach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególności w Gebel Nahar, jest głównie
rezultatem lokalnych, cetańskich czynników.
- Polityka wewnątrzplanetarna.
- Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których żadne
nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejąć kontrolę nad Kolonią lub jej
częścią.
- Które z nich popierają rewolucjonistów?
Przez chwilę wyglądał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było
wyobrażanie sobie, że mój dziwny wygląd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała również
na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się przede mną
otworzy.
- Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju
traktowania wszystkich jak... dzieci.
- A ile pan ma lat?
Uśmiechnął się.
- Dużo... coraz więcej.
- W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie
niezwykła, jeśli sąsiednie kraje nie poprą którejś ze stron w czasie rewolucji.
- Oczywiście - zgodził się. - W rzeczywistości, wszystkie maczają w tym palce,
angażując się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zaczną się rzezie, każdy będzie
walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekają na okazję do wkroczenia i
zyskania czegoś dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa
polityka i to nigdy nie jest proste.
- Co zaognia tę sytuację?
- William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego
piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych
oczach.
- William? - powtórzyłem.
- William z Cety.
- Racja - stwierdziłem, przypominając sobie. - Jest właścicielem całego tego świata,
nieprawdaż?
- Określenie „właściciel” nie jest ścisłe - powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę,
podobnie jak nad wieloma innymi światami. Pod wieloma względami jest współczesnym
przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na
przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymają się razem prowadząc z nim interesy.
Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejąć bezpośrednie rządy w Naharze, spełzły na niczym. Ma
pewną władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom.
- Więc to on stoi za rewolucją?
- Tak.
Stało się dla mnie jasne, że to właśnie zaangażowanie Williama sprowadziło Padmę
do tego cichego zakątka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim,
oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali
bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi mających
wpływ na bieg wydarzeń.
- Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na
kontrakt Graemów.
- Niezupełnie - odparł. - William, jak większość utalentowanych jednostek, zna
korzyść z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpośrednio
lub pośrednio zatrudnia wielu najemników. Jeśli tutejsze wydarzenia pogorszą reputację
Dorsaj i rynkową wartość jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyści.
- Rozumiem... - zacząłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadźwięczał nagle,
jakby od ostrego uderzenia.
- Na podłogę! - krzyknąłem, odciągając Padmę od okna, obok którego siedział.
Exotikowie mają pewną dobrą cechę - wierzą, że inni znają się na swojej robocie.
Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekaliśmy... ale dźwięk nie powtórzył się.
- Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszając się jednak z miejsca.
- Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas.
Proszę zostać na miejscu.
Wstałem i pochylony, trzymając się blisko środka pojazdu, ruszyłem do kabiny
pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne.
- Kto to mógł być? - zapytałem Michaela.
Potrząsnął głową.
- Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub
ktokolwiek. Rewolucjoniści albo, po prostu, ktoś, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoś, kto nie lubi
Exotików... albo nawet ktoś, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiś pijany,
nafaszerowany narkotykami lub macho.
- ...który ma wojskową broń.
- Właśnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy są uzbrojeni i większość,
legalnie lub nie, ma wojskową broń.
Skinął głową w stronę przedniej szyby.
- Tak czy inaczej, jesteśmy prawie u celu - oznajmił.
Wyjrzałem. Połączona ze sobą grupa budynków, stanowiąca siedzibę rządu, Gebel
Nahar, ciągnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W tropikalnym
słońcu wyglądała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzących w dół stromego zbocza.
Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem; najniżej położone
stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel Nahar, z pełną
obsadą garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lądowym i panować nad okolicą aż po
horyzont, przynajmniej po tej stronie góry.
- Czy druga strona też jest taka? - zapytałem.
- To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i prowadzącymi do
nich tunelami - wyjaśnił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów, budując tę twierdzę.
Taka jest mentalność Galisyjczyków. Może któregoś dnia oni i ich rodziny będą musieli się
tutaj schronić.
Kilka minut później znaleźliśmy się na betonowej nawierzchni lądowiska. Nasza
trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołączając do Padmy. Michael wyprowadził nas z
pojazdu. Na zewnątrz panowała niezwykła cisza.
- Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliśmy. Nasza dorsajska
trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeśli to okaże
się konieczne.
Gdzieś spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoś
krzyknął. Obejrzeliśmy się. Rozległ się odgłos biegnących stóp, a chwilę później pojawił się
żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z
naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dysząc.
- Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli...
Czekaliśmy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu.
- Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starając się utrzymać postawę na
baczność. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy!
- Kiedy? - zapytał Michael.
- Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednocześnie, z
każdego oddziału wystąpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas, by zdezerterować i
pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami,
wszystkim. Popatrzcie!
Odwrócił się i pokazał ręką. Spojrzeliśmy. Parking znajdował się na piątym lub
szóstym poziomie licząc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stąd widok na równiny,
na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok zobaczyliśmy na samym
horyzoncie - w takiej odległości, że nie było już widać żadnych szczegółów - drobne,
sporadyczne błyski odbitego światła słonecznego.
- Rozbili tam obóz; czekają na armię, która, według nich, ma nadejść z okolicznych
księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję.
- Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela.
- Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteśmy teraz jedyną strażą
przyboczną Księcia.
- Gdzie są dwaj dorsajscy dowódcy?
- W swoich biurach, sir.
- Muszę do nich natychmiast iść - oświadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w
swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami?
- Pójdę - zdecydował Padma.
Nasza piątka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierując się w
stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliśmy nimi do szeregu pomieszczeń, których
zewnętrzne ściany były całe ze szkła. Przez jedną z nich wyjrzeliśmy na równinę, gdzie
obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. Znaleźliśmy Iana i Kensiego w
jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojąc przed masywnym biurkiem, które z
powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób.
Kiedy weszliśmy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle
doświadczałem, spotykając tych dwóch. Wrażenie było wystarczająco silne, kiedy zbliżałem
się do jednego z nich, jednak gdy bliźniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się.
Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj są wyżsi ode mnie
o głowę - są zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy,
dopóki nie porównało się ich do czegoś. Z pewnej odległości łatwo dojść do wniosku, że są
nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaściwej oceny -
podchodzicie do nich wy lub ktoś, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżając się do nich, wymiar
zmienia się w oczach. Jeśli to jesteście wy, wyraźnie uświadamiacie sobie tę zmianę, a jeśli
jest to ktoś inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tą osobą. Poczuć się nagle
mniejszym w obecności innego człowieka to dziwne uczucie, jeśli jest to całkowicie
subiektywne zjawisko.
W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od
razu, kiedy weszliśmy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w sąsiedztwie domu
Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem, Amanda nie jest małą
kobietą, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ściskać Kensiego, wyglądała na drobną i
kruchą; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów.
Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi.
- Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu.
Duża ręka ścisnęła moją. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak podobny do swojego
brata bliźniaka. Prawdę mówiąc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi
ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego
światła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak że Kensie
promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemność i światło. Noc i
dzień. Brat i brat.
A jednak była między nimi bliskość, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u
dwóch innych istot ludzkich.
- Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał
mnie Ian.
- Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został ściśle
określony. Przydam się tutaj?
- Tak - powiedział Ian. - Powinniśmy porozmawiać. Jeszcze minutę...
Przywitał się z Amandą i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Książę nas przyjmie.
Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglądało na to, że
obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służących i sam Książę stanowili
wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie licząc osób w tym pokoju. Wały obronne
zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie konieczności, bronić garstka ludzi; ale my
mieliśmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraźniej
wyszkolonych tylko w maszerowaniu.
Zostawiliśmy Kensiego z Amandą i Padmą. Ian zaprowadził mnie do sąsiedniego
gabinetu, wskazał mi ręką fotel i sam też usiadł.
- Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczął.
- Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z
Cety. Jestem dowódcą Czerwonej Eskadry pod komendą Hendrika Galta. Pomijając fakt, że
Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie
robią. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem
oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta.
- To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem
fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski światła. Ręce miał oparte
o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało
się wyraźną samotność, a zarazem nieugiętość. W chwilach fizycznego zagrożenia większość
nie-Dorsajów odczuwa spokój, mając obok siebie Dorsaja, jak gdyby sądzili, że każdy z nas
będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, że w taki sam
sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większość Dorsajów, których znałem,
reagowała na obecność Iana.
Ale nie wszyscy. Z pewnością nie Kensie. Ani, jeśli się nad tym zastanowić, żaden z
Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezależnym. Nawet
Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian miał ją spotęgowaną.
- Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazując głową na niemal
niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszą na nas albo zaczną walczyć między
sobą. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni.
- Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieś „chyba że” -
powiedziałem.
- Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjście z sytuacji - stwierdził. - Jak na
razie nie ma żadnego. Naszą jedyną nadzieją jest to, że znajdzie w kontrakcie lub w obecnym
położeniu coś, co my przeoczyliśmy. Napijesz się czegoś?
- Dzięki.
Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobrązowym
płynem i przyniósł je. Usiadł, podając mi jedną. Pociągnąłem łyk jej szczypiącej zawartości.
- Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteś tutaj dobrze zaopatrzony.
Skinął głową. Wypiliśmy.
- Czy jest coś, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem.
- Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru.
- Dlaczego potrzebowaliście aż Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem.
- William. Znasz go oczywiście. Co wiesz o tutejszej sytuacji?
Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy.
- Tylko tyle? - spytał.
- Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym
przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem pełne ręce roboty.
Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiśmy wiele.
- William... - zaczął, odstawiając szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - Cóż, to
moja wina, a nie Kensiego, że wplątaliśmy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem,
zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem dość daleko.
- Jeśli są rzeczy, które rząd naharski ukrył przed tobą w trakcie omawiania kontraktu,
masz prawo od razu się wycofać.
- Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Uśmiechnął się. Wiem, że
są osoby, które uważają, że on nigdy się nie uśmiecha; to nonsens, ale jego uśmiech jest taki
jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znaleźliśmy się w pułapce; to
sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do
tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeżyjemy -
zszargamy reputację naszej planety.
Zmarszczyłem czoło.
- Jak to możliwe? Jak mogliście dać się tak złapać?
- Po części - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił ją - dlatego, że, jak
zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po części dlatego, iż nie
zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronną niż dwustronną
umowę.
- Nie rozumiem.
- Sytuacja w Naharze - wyjaśnił - jest niepewna. Mam na myśli ranczerów,
pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć tylko w niemal
pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczające ich pastwiska
powstały jakieś pięćdziesiąt cetańskich lat temu. Następnie sąsiednie kraje rozbudowały się i
uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i
wielkich indywidualnych posiadłości okazał się niepraktyczny. Oczywiście, pierwsi osadnicy,
gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego początku - dlatego
zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy.
Uśmiech powrócił na jego twarz.
- Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opóźnić to, co nieuniknione - powiedział. -
Niedawno najwyraźniej postanowili dojść do porozumienia.
- Wejść w układ z bardziej nowoczesnymi sąsiadami, czy tak? - wtrąciłem.
- W istocie, ułożyć się z resztą Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach
William.
- A zatem, jeśli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli -
stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić kontrakt. Nie
widzę problemu.
- Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. -
Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było
oczywiste, że i tak w końcu ją utracą, jeśli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoś innego - jeśli
spełni ich warunki.
- A co chcieli otrzymać w zamian?
- Gwarancję, że zachowają swój styl życia i miniaturową kulturę, którą tutaj stworzyli.
Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi.
- Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić?
- Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali
Williamowi do zrozumienia, że jeśli otrzymają to, czego chcą, przestaną zwalczać jego próby
przejęcia Naharu pod bezpośrednią kontrolę. Jemu pozostawili rozwiązanie kwestii, jak
spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst
do zerwania umowy.
Napiłem się ze szklaneczki.
- To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się,
mogąc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wcześniej mówiłeś,
wydawało mi się, że próbował jednocześnie uzyskać coś od Dorsajów. Co mu przyjdzie z
tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie
zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeśli nawet będziecie musieli wziąć pożyczkę z
dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie
wyjaśniłeś jeszcze, o co chodzi z tą pułapką, nie dotyczącą kontraktu, lecz honoru Dorsajów.
Ian skinął głową.
- William zajął się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, żeby
Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać
rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-Dorsajami, żeby przejąć
kontrolę nad sytuacją i zaprowadzić porządek w Naharze.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Następnie przystąpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniści uzyskaliby
ograniczoną reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolą, oczywiście a ranczerzy
zrezygnowaliby z wyłącznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje
rancza, jako zarządcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłą
przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec
William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztą tego świata i sporymi obszarami innych
światów.
- A zatem - powiedziałem w zamyśleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, że jego
żołnierze mogą dokonać rzeczy, których nie potrafią zrobić Dorsajowie?
- Właśnie - potwierdził Ian. - Żądamy swojej zapłaty tylko dlatego, że niewielu jest
żołnierzy takich jak my. Jeśli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy
minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i środkach - trzeba wynająć Dorsajów. Tak
jest obecnie. Ale jeśli okaże się, że inni potrafią wykonać to samo zadanie równie dobrze lub
lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zaczną głodować.
- Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyśmy to naprawić.
- Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu
wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby opanować inne światy.
Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi żołnierze znaleźli się
w jednym obozie. Ale jeśli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala Dorsajom na
zachowanie wolności i niezależności, może zaoferować nam lepszy żołd - ostatnią deskę
ratunku i nie będziemy mieli innego wyjścia, jak przyjąć go.
- Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezależnie od
kosztów.
- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wygląda na to, że nie możemy sobie pozwolić
na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak źle i tak niedobrze jesteśmy w potrzasku,
o ile Amanda nie znajdzie jakiegoś wyjścia...
W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy, i pojawiła
się w nich Amanda.
- Zdaje się, że właśnie przybyli miejscowi dostojnicy, podający się za gubernatorów...
- Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy świadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójść i
porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian?
- Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczyliśmy ich, że nie jesteśmy na każde
skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osiągniesz.
- W porządku. - Odchodząc zapytała jeszcze: - Czy Padma może iść z nami?
- Naradź się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić gubernatorów,
zabierając go ze sobą.
- Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sądzi, ale stwierdził, że powinnam zapytać
ciebie.
Wyszła.
- Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem.
- Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci coś pokazać. Ważne jest, żebyś dokładnie
poznał tutejszą sytuację. Jeśli Kensie i ja zostaniemy stąd wyrzuceni, Amanda będzie miała
tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać.
- Już mówiłem, że mogę.
- Świetnie. Chodźmy więc. Chciałem, żebyś poznał Księcia Naharu, ale czekałem na
wiadomość od Michaela, czy Książę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej zwlekać.
Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan.
- Czy on, mam na myśli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami?
Ian wyprowadził mnie z pokoju.
- Nie, jeśli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Książę ma władzę nad
wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem gubernatorów. Oni go wybierają i w rzeczywistości
sprawują tu władzę.
Opuściliśmy rząd biur i ponownie ruszyliśmy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie
wsiadaliśmy do wind i raz przejechaliśmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego
końcu Ian otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do kancelarii mieszczącej się na wprost
budynków koszar.
Żołnierz siedzący za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a może tylko
na widok Iana.
- Sir! - odezwał się po hiszpańsku.
- Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Książę przyjmie kapitana El
Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz?
- Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z
Księciem...
- Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci?
- Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekają w gabinecie kapelmistrza?
- Tak - powiedział Ian.
Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geście,
wskazując nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo czystego, ale
zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszącymi na wszystkich
ścianach.
Większości z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów strunowych
lub dętych. Był wśród nich jeden, który wyglądał jak szkocka kobza. Miał tylko jedną basową
piszczałkę o długości około siedemdziesięciu centymetrów i drugą mniejszą o połowę. Inny
przypominał róg z klawiszami, ale w dużej części opleciony czerwonym sznurkiem
kończącym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż ścian, przyglądając się
instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krześle i patrzył na mnie. Wróciłem do
niekompletnej kobzy.
- Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana.
- Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywiście, potrafię trochę się tym
posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy.
Lepiej poproś Michaela, jeśli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze.
Odwróciłem się od ściany i usiadłem.
- Co o tym myślisz? - zapytał Ian. Rozglądałem się po gabinecie.
Zerknąłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie.
- To... dziwne - powiedziałem.
Pokój rzeczywiście był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby
uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urządziliby biuro. Ale tak jak
Dorsajowie rozpoznają się po subtelnych cechach, tak istnieją drobne znaki w gabinecie
każdego żołnierza pochodzącego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć,
podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest
Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta
spostrzegawczość nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie każdy
oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właściciel gabinetu to także doświadczony
żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niż
wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna.
Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wątpienia był miejscem pracy Dorsaja.
Jednocześnie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od
razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na
ścianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porządek i woli nie
mieć broni na widoku.
- Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem.
Ian skinął głową. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił
zawiesić na jednej ze ścian transparent mówiący, że nie zamierza brać do rąk żadnej broni, nie
mógłby wyraźniej odkryć się przed łanem i przede mną.
- Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło?
- To, oczywiście, jego sprawa - stwierdził Ian.
- Tak - zgodziłem się.
Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uświadomiłem sobie, co wyczułem w
Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustający ból; a
znając kogoś od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie.
Ordynans wsadził głowę do pokoju.
- Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę.
- Dziękuję - odparł Ian.
Chwilę później wszedł Michael.
- Przy