Dick Philip K. - Ofiara
Szczegóły |
Tytuł |
Dick Philip K. - Ofiara |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dick Philip K. - Ofiara PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dick Philip K. - Ofiara PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dick Philip K. - Ofiara - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Philip K. Dick
Tytul: Ofiara
(Expendable)
Z "NF" 3/97
Mężczyzna wyszedł na ganek i spojrzał w niebo. Dzień był
jasny i chłodny, trawniki pokrywała rosa. Zapiął płaszcz i
włożył ręce w kieszenie.
Kiedy schodził po schodach, dwie gąsienice, czekające nań
obok skrzynki na listy, z zaciekawieniem zwróciły się w jego
kierunku.
- Idzie - powiedziała jedna. - Nadaj sygnał.
Kiedy druga zaczęła na to wywijać trzymanymi
chorągiewkami, mężczyzna przystanął i odwrócił się
gwałtownie.
- Słyszałem - odrzekł. Podniósłszy nogę, strącił obie
gąsienice na żwir pokrywający ścieżkę. Następnie rozdeptał
je.
Ruszył dalej w stronę chodnika. Idąc rozglądał się
dokoła. Na pobliskiej wiśni podskakiwał jakiś ptak, dziobiąc
owoce. Mężczyzna przyjrzał mu się badawczo. W porządku? Czy
też... Ptak poderwał się z gałęzi. Ptaki są OK. Z ich strony
nic mu nie grozi.
Podjął wędrówkę. Na rogu otarł się o pajęczynę
rozciągającą się od krzaka aż do słupa telefonicznego. Serce
zatłukło mu w piersi. Szarpnął się, dziko młócąc rękami
powietrze. Odchodząc, zerknął przez ramię. Spomiędzy liści
powoli wyłonił się pająk, zdając się szacować rozmiary
wyrządzonej szkody.
Z pająkami to nigdy nic nie wiadomo. Trudno zgadnąć.
Trzeba by więcej faktów - jak do tej pory żadnego kontaktu.
Stanął na przystanku w oczekiwaniu na autobus, dla
rozgrzewki przestępując z nogi na nogę.
Autobus nadjechał; mężczyzna wsiadł i kiedy zajął
miejsce, ogarnęło go przyjemne uczucie na widok wszystkich
rozgrzanych, milczących pasażerów, zapatrzonych obojętnie
przed siebie. Poczuł, jak stopniowo ogarnia go uczucie
bezpieczeństwa.
Uśmiechnął się pod nosem i odprężył, po raz pierwszy od
wielu dni.
Autobus powoli podążał ulicą.
Tirmus z przejęciem pomachał czułkami.
- Wobec tego głosujcie, jeśli chcecie. - Przebiegł między
nimi i wdrapał się na kopczyk. - Lecz zanim zaczniecie,
pozwólcie mi powtórzyć to, co powiedziałem wczoraj.
- Już to słyszeliśmy - niecierpliwie przerwała mu Lala. -
Ruszajmy. Plan mamy dopracowany w najmniejszym szczególe. Co
nas powstrzymuje?
- I o tym chciałbym mówić. - Tirmus potoczył wzrokiem po
zgromadzonych bogach. - Całe Wzgórze gotowe jest wystąpić
przeciwko gigantowi. I po co? Doskonale zdajemy sobie
sprawę, że nie jest w stanie porozumieć się ze swymi
pobratymcami. - To wykluczone. Rodzaje wibracji, język,
którym się posługują, te wszystkie czynniki niemożliwym
czynią przekazanie wiedzy, którą posiada o nas czy o
naszym...
- Bzdura - Lala postąpiła krok naprzód. - Giganci
świetnie potrafią się porozumieć.
- Nie istnieją żadne dowody na to, aby jakikolwiek gigant
rozgłaszał dotyczące nas informacje!
Niezliczone oddziały niewzruszenie parły do przodu.
- A idźcie sobie - powiedział Tirmus. - Ale to zmarnowany
wysiłek. On jest nieszkodliwy - odcięty od świata. Po cóż
tracić czas i...
- Nieszkodliwy? - Lala wpatrywała się w niego w
osłupieniu. - Czy nie pojmujesz? On wie!
Tirmus zszedł z kopca. - Protestuję przeciwko zbędnemu
używaniu przemocy. Powinniśmy oszczędzać siły. Kiedyś możemy
naprawdę ich potrzebować.
Przeprowadzono głosowanie. Zgodnie z przewidywaniami
armia była za wyruszeniem przeciwko gigantowi. Tirmus
westchnął i począł szkicować na piasku plan akcji.
- Oto jego umiejscowienie. Według naszych obliczeń ma
pojawić się tam w godzinie zero. Wobec tego, jeśli w grę
wchodzi mój punkt widzenia...
Kontynuował, nie przerywając rysowania.
Jeden z bogów pochylił się w stronę drugiego, dotykając
czułkami jego czułków. - Ten gigant. Przecież on jest bez
szans. Nawet mi go żal. W jaki sposób się w to wplątał?
- Czysty przypadek - drugi uśmiechnął się krzywo. -
Wiesz, jak to oni potrafią, pchają się we wszystko, co
możliwe.
- Tak czy siak, żal mi go.
Zapadł zmrok. Ulica była wyludniona i mroczna. Na jej
skraju pojawił się mężczyzna, ściskający pod pachą gazetę.
Szedł spiesznie, rozglądając się niepewnie dokoła. Minął
rosnące przy krawężniku drzewo, po czym zwinnie zeskoczył na
jezdnię. Przekroczył ją i znalazł się po drugiej stronie. Na
rogu natknął się na pajęczynę rozpiętą między krzakiem a
słupem telefonicznym. Natarł na nią bez namysłu. Naraz, gdy
puściły pierwsze spajające pajęczynę włókna, mężczyznę
dobiegł cichy, z lekka metaliczny głos.
- ...czekaj!
Mężczyzna zamarł.
- ...uważaj... w środku... zaczekaj...
Zacisnął zęby. Dopełniwszy zniszczenia, ruszył w dalszą
drogę. Pająk kołysał się na luźnym pasmie, nie spuszczając z
niego oka. Mężczyzna obejrzał się.
- Chrzanię cię - prychnął. - Nie mam zamiaru sterczeć tu
jak kołek.
Podjął wędrówkę wzdłuż chodnika, aż doszedł do ścieżki
wiodącej do jego domu. Przemknął nią szybko, starając się
unikać kontaktu z pogrążonymi w ciemnościach krzakami. Na
ganku odnalazł klucz i włożył go do zamka.
Nagle zawahał się. W środku? Lepiej niż na zewnątrz,
zwłaszcza w nocy. Noc to niedobry czas. Zbyt wiele
zamieszania pod krzewami. To źle. Uchylił drzwi i przestąpił
próg. Przed nim rozciągała się wykładzina, plama całkowitej
czerni. Na wprost siebie, po przeciwległej stronie rozróżnił
niewyraźny zarys lampy.
Dzieliły go od niej raptem cztery kroki. Wysunął do
przodu stopę. Zatrzymał się.
Co powiedział ten pająk? Zaczekaj? Zaczekał więc,
nasłuchując. Cisza.
Wyjął zapalniczkę i zapalił ją.
Napływały ku niemu niezliczone zastępy mrówek, unosząc
się i potęgując na podobieństwo fali. Uskoczył w bok i
wypadł na ganek. W półmroku widział, jak z nieprawdopodobną
szybkością suną po podłodze.
Mężczyzna zeskoczył na ziemię i popędził na drugą stronę
domu. W chwili, gdy pierwsze oddziały mrówek dotarły na
ganek, on pospiesznie odkręcał kurek i rozwijał wąż
ogrodowy.
Potok wody podniósł je i rozproszył na boki. Nastawił
zraszacz i przez mgiełkę wody przymrużonymi oczyma
obserwował zajście. Podkręcił mocniej, obracając strumieniem
na wszystkie strony.
- A niech was diabli - wymamrotał przez zaciśnięte zęby.
- Zaczaiły się w środku.
Był przerażony. W środku - tego jeszcze nie było! Zimny
pot wystąpił mu na twarz. W środku. Nigdy dotąd nie posunęły
się tak daleko. Może jedna lub dwie ćmy i, oczywiście,
muchy. Lecz te były nieszkodliwe, hałaśliwe i brzęczące.
Morze mrówek!
Z furią polewał je wodą aż do chwili, kiedy doszczętnie
rozbite szeregi nacierających zbiegły, by schronić się w
trawie, pod krzewami bądź pod domem.
Nie wypuszczając z ręki węża, mężczyzna usiadł na
ścieżce, trzęsąc się od stóp do głowy.
Naprawdę tego chciały. Nie był to po prostu akt agresji,
spazmatyczny i pełen wściekłości; to, czego doświadczył,
było wynikiem starannych przemyśleń i nader precyzyjnego
planu. Zaczaiły się na niego. Kolejny krok naprzód.
Sam Bóg nadarzył mu tego pająka.
Zakręcił zawór i podniósł się na nogi. Nie dobiegał go
żaden dźwięk; wokół panowała zupełna cisza. Naraz coś
zaszeleściło w krzakach. Chrabąszcz? Niewielki czarny
kształt przemknął obok. Rozdeptał go. Pewnie posłaniec.
Taki, co to szybko przebiera nogami. Ostrożnie wszedł do
domu, oświetlając sobie drogę zapalniczką.
Później usiadł przy biurku, z pistoletem od węża w
zasięgu ręki. Dotknął palcami jego wilgotnej powierzchni.
Siódma wieczorem. Ustawione za jego plecami radio
nadawało jakąś spokojną muzykę. Sięgnął ręką w stronę lampy
i przesunął ją tak, aby światło padało na podłogę tuż przy
biurku.
Zapalił papierosa, po czym wyciągnął trochę papieru do
pisania oraz swoje wieczne pióro. Zamyślił się.
A więc pragnęły go zniszczyć; musiała to być chęć
wystarczająco silna, by to aż tak dokładnie zaplanować.
Ogarnęła go czarna rozpacz. Co mógł zrobić? Do kogo się
udać? Lub komu zwierzyć? Zacisnął pięści, gwałtownie
prostując się na krześle.
Tuż przed nim na blacie biurka usiadł pająk.
- Przepraszam. Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się tak
bardzo, jak w tym wierszu.
Mężczyzna wpatrywał się w niego z natężeniem.
- Czy to właśnie ty? Pająk z rogu ulicy? Ten, który mnie
ostrzegł?
- Nie. To był ktoś inny. Prządka. Ja jestem Miażdżyciel.
Popatrz na moje szczęki. - Otworzył i zamknął usta. -
Zagryzam ich.
Mężczyzna uśmiechnął się.
- Szczęściarz z ciebie.
- Jasne, że tak. Czy zdajesz sobie sprawę, ilu z nas
przypada na - powiedzmy - akr gruntu. Zgadnij.
- Tysiąc.
- Otóż nie. Dwa i pół miliona. Wszystkich rodzajów.
Mażdżyciele jak ja, Prządki lub Żądlery.
- Żądlery?
- Są najlepsi. Chwileczkę - pająk zastanowił się. - Dajmy
na to, czarna wdowa, zgodnie z waszą nomenklaturą. Niezwykle
cenna. - Urwał. - Chodzi o jedno.
- Co mianowicie?
- Mamy pewne problemy. Bogowie...
- Bogowie!
- Mrówki, jak je nazywacie. Przywódcy. Są poza naszą
sferą wpływów. To nader niekorzystne. Zresztą mają fatalny
smak - niedobrze się robi. Musimy pozostawić je ptakom.
Mężczyzna wstał.
- Ptakom? Czy one?...
- Cóż, istnieje między nami pewien układ. Trwa to już
całe stulecia. Opowiem ci. Zostało nam jeszcze odrobinę
czasu.
W mężczyźnie zamarło serce.
- Odrobinę czasu? Co masz na myśli?
- Nic. Później pojawi się niewielki problem, to
zrozumiałe. Pozwól, niech zaznajomię cię z ogólną treścią.
Nie sądzę, abyś ją znał.
- Mów zatem. Zamieniam się w słuch.
- Rządzili Ziemią całkiem nieźle, około miliarda lat
temu. Widzisz, ludzie przybyli tu z jakiejś odległej
planety. Z której? Tego to nie wiem. Wylądowali tu i odkryli
Ziemię dobrze zagospodarowaną. I wtedy wybuchła wojna.
- Więc to my jesteśmy najeźdźcami? - mruknął mężczyzna.
- Owszem. Wojna z obu stron uczyniła zwykłych
barbarzyńców, zarówno z nich, jak i z was. Wy
zapomnieliście, jak należy atakować, oni zaś zdegenerowali
się do zwartych, zamkniętych grup społecznych, mrówki,
termity.
- Rozumiem.
- Ci z was, którzy jako ostatni znali całą prawdę,
przyczynili się do naszego powstania. Zrodziliśmy się -
pająk zaśmiał się tym swoim charakterystycznym śmiechem -
aby odegrać pewną rolę w tym znaczącym spektaklu. Udaje nam
się utrzymać ich w szyku. Wiesz, jak nas nazywają?
Pożeracze. Oburzające, prawda?
Dołączyły do nich dwa kolejne pająki, które spuściły się
po swoich niciach na biurko. Wszystkie trzy zbliżyły się do
siebie.
- Zapowiada się poważniej niż myślałem - stwierdził
beztrosko Miażdżyciel. - Nie znałem wszystkich faktów. Ten
oto Żądler...
Czarna Wdowa zbliżył się do krawędzi biurka.
- Gigancie - powiedział piskliwie - chciałbym z tobą
porozmawiać.
- Słucham - odparł mężczyzna.
- Wkrótce nastąpi tu małe zamieszanie. Są w nieustannym
ruchu; miliony ich wciąż nadciągają w naszym kierunku. Chyba
zostaniemy z tobą przez pewien czas. Weźmiemy w tym udział.
- Rozumiem - mężczyzna skinął głową. Zwilżył językiem
wargi, drżącymi palcami muskając włosy. - Czy sądzisz, że -
to znaczy, chciałem spytać, czy istnieją jakiekolwiek
szanse?
- Szanse? - powtórzył w zamyśleniu Czarna Wdowa. - Cóż,
już dość długo w tym tkwimy. Prawie milion lat. Mamy nad
nimi przewagę, nawet pomimo oczywistych braków. Zważywszy na
nasze układy z ptakami i, oczywiście, z ropuchami.
- Sądzę, że jesteśmy w stanie cię ocalić - oświadczył
uroczyście Miażdżyciel. - Tak naprawdę to niecierpliwie
czakamy na to, co się wydarzy.
Spod podłogi dobiegł ich daleki chrobot, odgłos ogromnej
liczby maleńkich odnóży i skrzydeł, cicho wibrujących w
oddali. Mężczyzna skurczył się cały, nasłuchując.
- Jesteś pewny, że rzeczywiście potraficie tego dokonać?
- otarł kropelki potu znad górnej wargi i podniósł pistolet
od węża, cały czas wytężając słuch.
Dźwięk pod nimi narastał i zaczął coraz wyraźniej grzmieć
pod ich stopami. Na zewnątrz szeleściły gałązki krzewów i
kilka ciem usiłowało dostać się do środka przez okno.
Odgłosy potężniały z każdą chwilą i zdawały się już dobiegać
zewsząd, z każdej strony; rosnący pomruk gniewu i
determinacji. Mężczyzna obłąkańczo rozglądał się na boki.
- Jesteś pewny - powtórzył - że możecie mnie uratować?
- Och - zmieszał się Żądler. - Tego nie powiedziałem.
Miałem na myśli gatunek, rasę... nie ciebie jako jednostkę.
Mężczyzna wpatrywał się w niego i trzy Pożeracze nerwowo
zadreptały na swoich miejscach. Kolejne ćmy zaczęły tłuc o
szyby. Pod podłogą trzęsło się i huczało.
- Ach tak - odparł mężczyzna. - Przykro mi, musiałem źle
cię zrozumieć.
Przełożyła Magdalena Gawlik