Dick Philip K. - Budowniczy

Szczegóły
Tytuł Dick Philip K. - Budowniczy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dick Philip K. - Budowniczy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dick Philip K. - Budowniczy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dick Philip K. - Budowniczy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: PHILIP K. DICK Tytul: Budowniczy (The Builder) z "NF" 3/98 - E. J. ELWOOD! - zawołała Liz niecierpliwie. - Nie słuchasz niczego, co mówimy. I nic nie jesz. Co, u licha, się z tobą dzieje? Czasami po prostu nie mogę cię zrozumieć. Przez długi czas nie było odpowiedzi. Ernest Elwood nadal ich nie zauważał, utkwiwszy wzrok w półmrok za oknem, jak gdyby słyszał coś, czego oni nie mogli usłyszeć. Wreszcie westchnął, prostując się na krześle, jakby miał zamiar coś powiedzieć. Ale wtedy zawadził łokciem o kubek z kawą i zamiast się odezwać Elwood złapał kubek i starł z jego ścianki brązowy płyn. - Przepraszam - mruknął. - Co mówiliście? - Jedz, kochanie - powiedziała jego żona. Rzuciła spojrzenie na dwóch chłopców, żeby sprawdzić, czy oni także nie jedzą. - Wiesz, że mam dużo kłopotów z przygotowywaniem posiłków dla ciebie. - Bob, starszy chłopak, nie przerwał jedzenia, troskliwie krojąc na kawałeczki swoją wątróbkę i boczek. Ale, rzecz jasna, mały Toddy odłożył nóż i widelec, kiedy tylko zrobił to E. J., i teraz on także siedział cicho, patrząc w swój talerz. - Widzisz? - powiedziała Liz. - Nie jesteś zbyt dobrym przykładem dla chłopców. Dalej, jedz. Stygnie ci. Nie chcesz jeść zimnej wątróbki, prawda? Nie ma nic gorszego od wystygłej wątróbki i boczku z zakrzepłym tłuszczem. Zimny tłuszcz jest trudniejszy do strawienia niż cokolwiek innego na świecie. Zwłaszcza jagnięcy. Mówią, że wiele ludzi w ogóle nie może jeść tłustej baraniny. Kochanie, proszę, jedz. Elwood skinął głową. Ujął widelec i nabrał na łyżkę groszek i ziemniaki, podnosząc je do ust. Mały Toddy zrobił to samo, poważnie i z namaszczeniem, mała podobizna swojego ojca. - Posłuchajcie - powiedział Bob. - Dzisiaj w szkole mieliśmy ćwiczenia na wypadek wybuchu atomowego. Kładliśmy się pod ławki. - Czy tak należy? - spytała Liz. - Ale pan Pearson, nasz nauczyciel biologii, mówi, że jeśli zrzucą na nas bombę, całe miasto zostanie zniszczone, więc nie rozumiem, co może pomóc chowanie się pod ławką. Myślę, że powinni zdać sobie sprawę, jakie postępy poczyniła nauka. Teraz są takie bomby, które czynią spusteszenie na całe kilometry, nic nie zostaje. - Ty się akurat znasz - wymamrotał Toddy. - Och, zamknij się. - Chłopcy - powiedziała Liz. - To prawda - rzekł Bob z przejęciem. - Facet, którego znam, jest w marines, w rezerwie, i on mówi, że mają nową broń, która zniszczy uprawy pszenicy i zatruje zapasy wody. To jakiś rodzaj kryształów. - Wielkie nieba! - wykrzyknęła Liz. - Nie mieli czegoś takiego podczas ostatniej wojny. Rozwój fizyki jądrowej nastąpił prawie dopiero pod koniec i nie było okazji, żeby to wykorzystać na pełną skalę. - Bobby zwrócił się do ojca. - Tato, czy to nie jest prawda? Założę się, że kiedy byłeś w wojsku, nie mieliście żadnych w pełni... Elwood rzucił widelec. Odepchnął krzesło i wstał. Liz gapiła się na niego w zdumieniu, z kubkiem w pół drogi uniesionym do ust. Bob rozdziawił buzię, przerywając w połowie zdania. Mały Toddy patrzył niemo. - Kochanie, co się stało? - zapytała Liz. - Zobaczymy się później. Patrzyli w osłupieniu, jak odchodzi od stołu i opuszcza jadalnię. Usłyszeli, że wchodzi do kuchni, a potem na podwórko. Trzasnęły drzwi. - Wyszedł - stwierdził Bob. - Mamo, czy zawsze był taki? Dlaczego zachowuje się tak śmiesznie? To nie jest jakaś powojenna psychoza, której nabawił się na Filipinach, prawda? Podczas pierwszej wojny światowej nazywali to szokiem, ale teraz wiadomo, że to jest forma psychozy powojennej. Czy on ma coś w tym rodzaju? - Jedz, co masz na talerzu - odpowiedziała Liz, na policzki wystąpiły jej czerwone plamy. Pokręciła głową. - Przeklęty człowiek. Nie wyobrażam sobie... Chłopcy kończyli posiłek. Na podwórku było ciemno. Słońce zaszło i powietrze było chłodne i rozrzedzone, nakrapiane punkcikami tańczących nocnych owadów. W sąsiednim ogródku pracował Joe Hunt, zgrabiając liście spod drzewa wiśniowego. Skinął głową Elwoodowi. ELWOOD kroczył powoli ścieżką w kierunku garażu. Przystanął z rękami w kieszeniach. Obok garażu coś ogromnego i białego wyłaniało się z ciemności wieczoru, kolosalny blady kształt. Kiedy tak stał i patrzył na niego, poczuł w sobie narastające ciepło. To było dziwne ciepło, przypominające dumę, z lekką domieszką zadowolenia i... podniecenia. Patrzenie na łódź zawsze wywoływało w nim to uczucie. Nawet zanim zaczął nad nią na dobre pracować, czuł przyspieszone bicie serca, drżały mu ręce, pot występował na czoło. Jego łódź. Uśmiechnął się podchodząc. Wyciągnął ramię i klepnął masywny bok. Cóż to była za wspaniała łódź, wyglądała też cholernie dobrze. Prawie ukończona. Dużo pracy jej poświęcił, dużo pracy i czasu. Popołudnia, gdy nie był w robocie, niedziele, a nawet czasami wczesne poranki, nim wyruszał do pracy. To było najlepsze. Wczesne ranki, w jasnych promieniach słońca, w pachnącym i świeżym powietrzu, gdy wszystko jest wilgotne i skrzące. Lubił najbardziej tę porę, gdy nikt jeszcze nie wstał, aby mu przeszkadzać i zadawać pytania. Jeszcze raz poklepał solidny bok. Dużo pracy i materiału, w porządku. Wręgi i gwoździe, piłowanie, stukanie młotkiem i zginanie. Oczywiście, pomógł mu Toddy. Z pewnością nie dałby rady sam; co do tego nie było wątpliwości. Gdyby Toddy nie narysował linii na deskach i... - Hej - zawołał Joe Hunt. Elwood drgnął i odwrócił się. Joe opierał się o płot i patrzył na niego. - Przepraszam - powiedział Elwood. - Co mówiłeś? - Byłeś myślami o milion mil stąd - rzekł Hunt. Pyknął z cygara. - Ładna noc. - Tak. - Masz tam niezłą łódź, Elwood. - Dzięki - mruknął Elwood. Zrobił parę kroków do tyłu, w stronę domu. - Dobranoc, Joe. - Jak długo już nad nią pracujesz? - zastanowił się Hunt. - Razem wziąwszy, będzie rok, prawda? Około dwunastu miesięcy. Naprawdę włożyłeś w to masę czasu i wysiłku. Wygląda na to, że ilekroć cię widzę, ty zwozisz tu deski i cały czas coś piłujesz i przybijasz. Elwood kiwnął głową, zmierzając w stronę tylnych drzwi. - Nawet zapędziłeś swoje dzieciaki do pracy. Przynajmniej tego małego szczeniaka. Tak, to kawał łodzi. - Hunt przerwał. - Na pewno chcesz popłynąć nią daleko, sądząc po jej rozmiarach. Chwila, dokąd ty mi mówiłeś, że się wybierasz? Zapomniałem. Cisza. - Nie słyszę cię, Elwood - powiedział Hunt. - Mów głośniej. Taka wielka łódź, musisz... - Odczep się. Hunt roześmiał się swobodnie. - O co chodzi, Elwood? Ja tylko sobie żartuję. Ale poważnie, gdzie się wybierasz? Masz zamiar zaciągnąć ją na plażę i spuścić na wodę? Znam gościa z małą żaglówką, którą ładuje na wózek i przyczepia go do samochodu. Jeździ na przystań jachtową co tydzień czy coś tak. Ale, mój Boże, nie zmieścisz takiej dużej rzeczy na przyczepie. Wiesz, słyszałem o facecie, który zbudował łódź w piwnicy. No i co, ukończył ją i wiesz, co odkrył? Odkrył, że była taka wielka, że kiedy próbował wypchnąć ją drzwiami... Liz Elwood pojawiła się w drzwiach kuchennych, na trawę padła smuga światła. Liz stała z założonymi rękami. - Dobry wieczór, pani Elwood - rzekł Hunt, dotykając kapelusza. - Naprawdę ładna noc. - Dobry wieczór - Liz odwróciła się do E. J. - Na litość boską, długo jeszcze będziesz tak łaził? - Jej głos był cichy i twardy. - Już wracam. - Elwood podszedł apatycznie do drzwi. - Wchodzę. Dobranoc, Joe. - Dobranoc - powiedział Hunt. Obserwował, jak wchodzą do domu. Drzwi zamknęły się, światło zgasło. Hunt potrząsnął głową. - Zabawny facet - mruknął. - Zachowuje się coraz śmieszniej. Jakby żył w innym świecie. On i jego łódka! I sam też wrócił do domu. - MIAŁA tylko osiemnaście lat - powiedział Jack Fredericks - ale wiedziała, w czym rzecz. - Te dziewczyny z Południa są takie - rzucił Charlie. - Jak owoce, delikatne, dojrzałe, nieco wilgotne owoce. - U Hemingwaya jest podobny ustęp - powiedziała Ann Pike. - Ale nie pamiętam, gdzie dokładnie. Porównuje... - Tylko sposób, w jaki mówią - powiedział Charlie. - Kto może znieść wymowę południowców? - Co jest nie tak z ich wymową? - zapytał Jack. - Jest inna, ale można się do tego przyzwyczaić. - Dlaczego nie mogą mówić poprawnie? - Co masz na myśli? - Mówią jak... kolorowi. - To dlatego, że wszyscy pochodzą z tego samego obszaru - powiedziała Ann. - Chcesz powiedzieć, że ta dziewczyna była kolorowa? - spytał Jack. - Nie, oczywiście, że nie. Kończ swój placek. - Charlie spojrzał na zegarek. - Prawie pierwsza. Musimy wracać do biura. - Jeszcze nie skończyłem - powiedział Jack. - Poczekajcie! - Wiecie, dużo kolorowych wprowadza się do mojej dzielnicy - rzekła Ann. - Na bloku koło mnie wisi napis "Zapraszamy ludzi wszystkich ras". Prawie padłam trupem, gdy go zobaczyłam. - Co zrobiłaś? - Nic. Co możemy zrobić? - Wiecie, jeśli pracujecie dla rządu, mogą postawić przy was kolorowego albo Chińczyka - powiedział Jack - i nie możecie nic na to poradzić. - Jedynie zwolnić się z roboty. - To koliduje z prawem do pracy - rzekł Charlie. - Jak można pracować w takiej sytuacji? Odpowiedzcie mi. - W rządzie jest zbyt wielu lewicowców - oznajmił Jack. - Dlatego doszło do tego wszystkiego, poprzez zatrudnianie ludzi na posady rządowe bez zwracania uwagi, do jakiej rasy należą. Podczas rządów WPA, kiedy Harry Hopkins był na stołku. - Wiecie, gdzie urodził się Harry Kopkins? - zapytała Ann. - W Rosji. - To był Sidney Hillman - poprawił ją Jack. - Wszystko jedno - powiedział Charlie. - Oni wszyscy powinni być tam odesłani z powrotem. Ann spojrzała z zaciekawieniem na Ernesta Elwooda. Siedział spokojnie, czytając gazetę i nie odzywając się ani słowem. W barze panowała ożywiona atmosfera, ruch i hałas. Ludzie jedli, rozmawiali, wchodzili i wychodzili, w tę i z powrotem. - E. J., dobrze się czujesz? - zapytała Ann. - Tak. - On czyta o White Sox - powiedział Charlie. - Ma ten skupiony wyraz twarzy. Słuchajcie, parę dni temu zabrałem moje dzieciaki na mecz, i... - Chodźcie - przerwał Jack, podnosząc się. - Musimy wracać. Wszyscy wstali. Elwood złożył gazetę, wkładając ją do kieszeni. - Wiesz, nie jesteś zbyt rozmowny - powiedział do niego Charlie, gdy szli między stolikami. Elwood rzucił na niego szybkie spojrzenie. - Przepraszam. - Chciałem cię o coś zapytać. Wpadniesz w sobotę wieczorem trochę pograć? Nie grałeś z nami diabelnie długo. - Nie pytaj go - powiedział Jack, płacąc w kasie za swój posiłek. - On zawsze chce grać w dziwaczne gry, jak dwójki, baseball, plucie do oceanu... - Dla mnie zwykły poker - powiedział Charlie. - No, Elwood. Im więcej, tym lepiej. Napijesz się trochę piwa, przegryziesz trochę mięsa, wyrwiesz się od żony, co? - Uśmiechnął się szeroko. - Pewnego dnia urządzimy sobie porządny wieczór kawalerski - oznajmił Jack, wkładając drobne do kieszeni. Mrugnął do Elwooda. - Wiesz, o czym mówię? Załatwimy sobie panienki, urządzimy mały pokaz... - Uczynił gest ręką. Elwood odsunął się. - Może. Przemyślę to. - Zapłacił za lunch i wyszedł z baru na ruchliwy chodnik. Pozostali byli ciągle w środku, czekając na Ann. Poszła do toalety. Nagle Elwood odwrócił się i ruszył pospiesznie chodnikiem, oddalając się od baru. Szybko skręcił za róg i znalazł się na Cedar Street, naprzeciw sklepu z telewizorami. To była pora lunchu i sprzedawcy przepychali się i tłoczyli obok niego, śmiejąc się i rozmawiając. Strzępki ich rozmów wznosiły się i opadały wokół Elwooda niczym morskie fale. Znalazł się przy wejściu do sklepu i stał tak, z rękoma w kieszeniach, jak człowiek kryjący się przed deszczem. Co się z nim działo? Może powinien poradzić się lekarza. Dźwięki, ludzie, wszystko go irytowało. Wszędzie hałas i ruch. Nie wysypiał się w nocy. Może było to spowodowane czymś w jego diecie. I tak cholernie ciężko pracował w ogrodzie. Zanim położył się do łóżka, był już wyczerpany. Elwood potarł czoło. Ludzie i dźwięki, rozmowy, płynące strumieniem obok niego, niezliczone kształty poruszające się po ulicach i w sklepach. W oknie wystawowym wielki telewizor migotał i mrugał, emitując bezgłośny program, obrazki podskakiwały wesoło. Elwood obserwował to apatycznie. Kobieta w trykocie wykonywała ćwiczenia akrobatyczne, najpierw serię szpagatów, potem salt i piruetów. Przez chwilę chodziła na rękach, machając nogami nad głową i uśmiechając się do widowni. Potem zniknęła i pojawił się jaskrawo odziany mężczyzna z psem na smyczy. Elwood rzucił okiem na zegarek. Za pięć pierwsza. Miał pięć minut na to, by powrócić do biura. Wrócił na chodnik i wyjrzał zza rogu. Nie było widać Ann, Charliego ani Jacka. Już sobie poszli. Elwood ruszył powoli wzdłuż sklepów z artykułami za dziesięć centów, obserwując kobiety kłębiące się wokół lad ze sztuczną biżuterią, dotykające różnych przedmiotów, podnosząc je i oglądając uważnie. W oknie drogerii zobaczył reklamę jakiegoś proszku do stóp dla atletów. Proszek był roztarty między dwa spękane i pokryte pęcherzami palce. Elwood przeszedł przez ulicę. Po drugiej stronie zatrzymał się, by obejrzeć wystawę z damską odzieżą, spódnicami, bluzkami i wełnianymi swetrami. Na kolorowej fotografii ładnie ubrana dziewczyna zdejmowała bluzkę, aby ukazać światu swój elegancki biustonosz. Elwood poszedł dalej. Na następnej wystawie znajdowały się walizki, torby podróżne i kąpielówki. Torby podróżne. Zatrzymał się, marszcząc brwi. Coś przemknęło mu przez głowę, jakaś luźna, niewyraźna myśl, zbyt mglista, aby ją uchwycić. Nagle poczuł intensywny wewnętrzny przymus. Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Dziesięć po pierwszej. Był spóźniony. Pospieszył do rogu i przystanął, czekając niecierpliwie, aż zmieni się światło. Garstka mężczyzn i kobiet przecisnęła się obok niego, ustawiając się przy krawężniku, żeby złapać nadjeżdżający autobus. Elwood obserwował pojazd, który zahamował otwierając drzwi. Ludzie pospiesznie wsiedli do środka. Nagle Elwood dołączył do nich. Drzwi zamknęły się za nim, gdy wyławiał drobne z kieszeni. W chwilę potem zajął miejsce obok olbrzymiej, podstarzałej kobiety z dzieckiem na kolanach. Elwood siedział spokojnie, z założonymi rękami, patrząc przed siebie i czekając, podczas gdy autobus jechał w stronę dzielnicy mieszkaniowej. Kiedy dotarł do domu, nikogo nie zastał. Wewnątrz było ciemno i chłodno. Poszedł do sypialni i wyjął z szafki swoje stare ubranie. Właśnie wychodził na podwórko, gdy na podjeździe pojawiła się, Liz objuczona zakupami. - E. J.! - zawołała. - Co się stało? Dlaczego jesteś w domu? - Nie wiem. Wziąłem trochę wolnego. Wszystko jest w porządku. Liz złożyła pakunki przy płocie. - Na litość boską - powiedziała z rozdrażnieniem. - Przerażasz mnie. - Przyjrzała mu się bacznie. - Wziąłeś wolne? - Tak. - Ile to już będzie, w tym roku? Ile wolnego wziąłeś w sumie? - Nie wiem. - Nie wiesz? A czy w ogóle coś zostało? - Zostało na co? Liz popatrzyła na niego. Potem pozbierała pakunki i weszła do domu, trzaskając za sobą drzwiami. Elwood zmarszczył brwi. O co chodziło? Poszedł do garażu i zaczął wyciągać belki i narzędzia na trawnik, obok łodzi. Wpatrzył się w nią. Była kanciasta, duża i kanciasta, niczym ogromna solidna skrzynia. Boże, ale była masywna. Zużył na nią niezliczoną ilość desek. Była tam kabina z wielkim oknem i smołowanym dachem. Kawał łodzi. Rozpoczął pracę. Po chwili Liz wyszła z domu. Cicho przemierzyła ogródek, tak, że zauważył ją dopiero, gdy poszedł po duże gwoździe. - No i co? - zapytała Liz. Elwood przystanął na moment. - Co się stało? Liz założyła ręce. Elwood zniecierpliwił się. - Co się stało? Dlaczego na mnie patrzysz? - Naprawdę znowu wziąłeś urlop? Nie wierzę. Wróciłeś do domu, żeby pracować przy... przy tym. Elwood odwrócił się. - Czekaj - zbliżyła się do niego. - Nie odchodź. Stój. - Uspokój się. Nie krzycz. - Nie krzyczę. Chcę z tobą porozmawiać. Chcę cię o coś zapytać. Mogę? Mogę cię o coś zapytać? Możesz ze mną porozmawiać? Elwood kiwnął głową. - Dlaczego? - spytała Liz cichym i napiętym głosem. - Dlaczego? Powiesz mi? Dlaczego? - Dlaczego co? - To. To... ta łódź. Po co? Dlaczego jesteś na podwórku w środku dnia? Dzieje się tak już od roku. Wczoraj wieczorem nagle się zerwałeś od stołu i wyszedłeś. Dlaczego? Po co to wszystko? - Już prawie skończone - mruknął Elwood. - Jeszcze trochę machnięć pędzlem tu i ówdzie i będzie... - I co wtedy? - Liz okrążyła go i stanęła przed nim, zagradzając drogę. - I co wtedy? Co z tym zrobisz? Sprzedasz? Spuścisz na wodę? Wszyscy sąsiedzi nabijają się z ciebie. Wszyscy w bloku wiedzą. - Jej głos załamał się nagle. - Wiedzą o tobie i o tym. Dzieciaki w szkole śmieją się z Boba i Toddy'ego. Mówią, że ich ojciec jest... Że jest... - Że jest szalony? - Proszę, E. J. Powiedz mi, do czego to ma służyć. Może zrozumiem. Nigdy mi nie powiedziałeś. Czy to by nie pomogło? Czy nie możesz zrobić chociaż tego? - Nie mogę - powiedział Elwood. - Nie możesz? Dlaczego nie? - Bo nie wiem - odpowiedział Elwood. - Nie wiem, do czego to ma służyć. Może do niczego. - Ale jeśli nie ma służyć do niczego, dlaczego nad tym pracujesz? - Nie wiem. Lubię to robić. Może to jest jak ciesielka. - Zamachał ręką niecierpliwie. - Zawsze miałem jakiś warsztat. Kiedy byłem dzieckiem, budowałem modele samolotów. Mam narzędzia. Zawsze trzymałem narzędzia. - Ale czemu wracasz do domu w środku dnia? - Zdenerwowałem się. - Dlaczego? - Słyszę... Słyszę, jak ludzie rozmawiają i to sprawia, że czuję się niespokojny. Chcę od nich uciec. To ma coś wspólnego z tym wszystkim, z ludźmi. Ich zwyczajami. Może mam klaustrofobię. - Czy mam zadzwonić do doktora Evansa i umówić cię na wizytę? - Nie. Nie, czuję się dobrze. Proszę, Liz, odsuń się, żebym mógł pracować. Chcę skończyć. - I nawet nie wiesz, po co to robisz. - Pokręciła głową. - Więc przez cały ten czas pracowałeś, nie wiedząc, w jakim celu. Jak zwierzę, które wychodzi nocą i walczy niby kot na płocie. Zostawiasz swoją pracę i nas dla... - Zejdź z drogi. - Posłuchaj mnie. Odłożysz ten młotek i wejdziesz do domu. Założysz garnitur i wrócisz do biura. Czy słyszysz? Jeśli tego nie zrobisz, nie wpuszczę cię więcej do domu. Możesz rozwalić drzwi, jeśli chcesz, swoim młotkiem. Ale będą dla ciebie od tej pory zamknięte na klucz, jeżeli nie zapomnisz o tej łodzi i nie wrócisz do pracy. Zapadła cisza. - Odsuń się - powiedział Elwood. - Muszę skończyć. Liz utkwiła w nim wzrok. - Nie przerwiesz? Mężczyzna przepchnął się obok niej. - Masz zamiar robić to dalej? Coś jest z tobą nie tak. Coś jest nie tak z twoją głową. Jesteś... - Przestań - rzekł Elwood, spoglądając ponad jej ramieniem. Liz odwróciła się. Toddy stał w milczeniu na podjeździe, trzymając pod pachą pojemnik na lunch. Jego twarzyczka miała poważny i uroczysty wyraz. Nie odezwał się ani słowem. - Tod! - zawołała Liz. - Czy jest już tak późno? Toddy zbliżył się po trawie do ojca. - Cześć, mały - powiedział Elwood. - Jak w szkole? - W porządku. - Idę do domu - rzekła Liz. - Mówiłam poważnie, E. J. Pamiętaj, że mówiłam poważnie. Podążyła ścieżką. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Elwood westchnął. Usiadł na drabinie opartej o bok łodzi i odłożył młotek. Zapalił papierosa i zaciągnął się w milczeniu. Toddy czekał nie odzywając się. - No, mały? - powiedział wreszcie Elwood. - Co powiesz? - Co mam zrobić, tato? - Zrobić? - Elwood uśmiechnął się. - Cóż, niewiele zostało. Parę rzeczy tu i tam. Wkrótce skończymy. Możesz się rozejrzeć za deseczkami, których nie zdążyliśmy przybić na pokładzie. - Potarł szczękę. - Prawie ukończone. Długo pracowaliśmy. Mógłbyś malować, jeśli chcesz. Chcę, żeby kabina była pomalowana. Na czerwono, jak myślę. Co sądzisz o czerwonym? - Na zielono. - Na zielono? Dobrze. W garażu jest trochę zielonej farby, którą malowaliśmy werandę. Chcesz zacząć ją rozrabiać? - Pewnie - powiedział Toddy. Ruszył w stronę garażu. Elwood obserwował go. - Toddy... Chłopiec odwrócił się. - Tak? - Toddy, zaczekaj. - Elwood powoli zbliżył się do niego. - Chcę cię o coś zapytać. - O co, tato? - Ty... Ty lubisz mi pomagać, prawda? Lubisz pracować przy łodzi? Toddy podniósł poważny wzrok na twarz ojca. Nic nie odrzekł. Przez długi czas obaj patrzyli na siebie. - Okay! - powiedział nagle Elwood. - Biegnij i przygotuj farbę. Rozkołysanym krokiem nadszedł Bob, towarzyszło mu dwoje dzieci ze szkoły średniej. - Cześć, tato - zawołał Bob uśmiechając się. - Jak leci? - W porządku - odrzekł Elwood. - Patrzcie - powiedział Bob do kolegów, wskazując na łódź. - Widzicie to? Wiecie, co to jest? - Co to jest? - zapytał jeden z nich. Bob otworzył kuchenne drzwi. - To jest łódź podwodna napędzana energią atomową. - Uśmiechnął się, dwaj chłopcy także. - Jest pełna uranu 235. Tata płynie z nim aż do Rosji. Kiedy tam dotrze, nic nie zostanie z Moskwy. Chłopcy weszli do domu, trzaskając za sobą drzwiami. Elwood stał, przyglądając się łodzi. Na sąsiednim podwórku pani Hunt przerwała na chwilę zdejmowanie bielizny ze sznura, popatrzyła na niego i na wielki kanciasty kadłub wznoszący się nad jego głową. - Czy ona jest naprawdę napędzana atomowo, panie Elwood? - zapytała. - Nie. - A więc co ją wprawia w ruch? Nie widzę żadnych żagli. Jaki ma rodzaj silnika? Parowy? Elwood przygryzł wargę. To dziwne, ale o tym nigdy nie pomyślał. Łódź nie miała silnika, żadnego silnika. Nie było żagli ani kotła. Nie wstawił silnika, ani turbin, ani paliwa. Nic. To był drewniany kadłub, olbrzymie pudło i to wszystko. Nigdy nie pomyślał o środku napędu, ani razu przez cały ten czas, gdy on i Toddy pracowali nad łodzią. Nagle ogarnęła go rozpacz. Nie było silnika, niczego. To nie była łódź, tylko wielka sterta drewna, smoły i gwoździ. Nigdy nie ruszy, nigdy, nigdy nie opuści podwórza. Liz miała rację: zachowywał się jak jakieś zwierzę wychodzące nocą do ogrodu, żeby walczyć i zabijać w ciemności, aby szamotać się w półmroku, pozbawiony wzroku i orientacji, równie ślepy, równie żałosny. Po co ją zbudował? Nie wiedział. Dokąd miała popłynąć? Tego też nie wiedział. Co ją wprawi w ruch? Jak ją wydostać z podwórka? Po co było to wszystko, budować bez zrozumienia, w ciemności, jak nocne stworzenie? Toddy był przy jego boku cały czas. Dlaczego on pracował? Czy wiedział? Czy chłopiec wiedział, do czego ma posłużyć łódź, dlaczego ją budowali? Toddy nigdy nie zadawał pytań, bo ufał, że jego ojciec wie. Ale on nie wiedział. On, ojciec, także nie wiedział, a niedługo łódź będzie ukończona, gotowa. I co wtedy? Wkrótce Toddy odłoży swój pędzel, zamknie ostatnią puszkę farby, pozbiera gwoździe i kawałki drewna, odwiesi piłę i młotek do garażu. I wtedy zapyta, zada pytanie, którego nigdy nie zadał, ale które jest nieuchronne. A Elwood nie będzie umiał odpowiedzieć. Stał, patrząc na potężny kadłub, który zbudowali, usilnie starając się pojąć. Po co pracował? Na co to było? Kiedy się dowie? Czy w ogóle się dowie? Nieskończenie długi czas stał tak, patrząc w górę. Dopiero kiedy pierwsze wielkie czarne krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się wokół niego, wtedy zrozumiał. Przełożyła Anna Kejna