DiLampedusa Giuseppe - Opowiadania
Szczegóły |
Tytuł |
DiLampedusa Giuseppe - Opowiadania |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
DiLampedusa Giuseppe - Opowiadania PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie DiLampedusa Giuseppe - Opowiadania PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
DiLampedusa Giuseppe - Opowiadania - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Giuseppe Tomasi di Lampedusa
Opowiadania
(Przełożyła Jadwiga Bristiger)
Spis treści
Poranek don Batassana........................................3
Radość i prawo...................................................15
Profesor i syrena.................................................19
Poranek don Batassana
Plan posiadłości Ibba, sporządzony w skali l :5000, był pasem pergaminowego
papieru o długości dwu metrów, a szerokości osiemdziesięciu centymetrów. Nie
wszystko to, co pokazywała mapa, należało do rodziny: na południu widniała wąska
smużka morza, które na tym brzegu dzierganym rybackimi sieciami nie należało do
nikogo; na północy niegościnne góry, od których Ibbowie zawsze trzymali się z
dala; lecz przede wszystkim były tam liczne i wcale niemałe białe plamy wokół
cytrynowożółtej masy oznaczającej posiadłości rodziny: tereny, (których nigdy
nie udało się kupić, ponieważ ich właściciele byli bogaci; tereny oferowane, ale
nie kupione, jako zbyt mało wartościowe; tereny pożądane, lecz na razie
pozostające w rękach ludzi przypiekanych już wprawdzie na wolnym ogniu, ale
wciąż jeszcze nie dość skruszałych, aby dali się przełknąć. Były też, nieliczne
zresztą, tereny niegdyś żółte, które potem znów stały się białe: sprzedano je,
by zakupić inne, lepsze, podczas tych kilku złych lat, gdy brakowało bieżącej
gotówki. Mimo tych plam (wszystkich na skraju) żółty kompleks był imponujący: od
wewnętrznego jajowatego rdzenia wokół Gibilmonte, szeroki pazur wyciągał się na
wschód, zwężał się, a potem znów rozszerzał. Tu pojawiały się dwie macki: jedna
zapuszczała się w stronę morza, do którego docierała po krótkiej drodze, druga
na północ, gdzie zatrzymywała się u podnóża gór, stromych i jałowych. Po stronie
zachodniej ekspansja przybrała jeszcze większe rozmiary; były to tereny eks-
kościelne, których podbój był krótki jak błysk noża, noża zagłębiającego się w
sadło świni: wioski San Giacinto i San Narciso zostały zdobyte i pokonane przez
lotne kolumny aktów wywłaszczenia; linia obronna na rzece Favarotta opierała się
długo, ale została przerwana, i dziś, 14 września 1901 roku, przyczółek mostowy
zepchnięto za rzekę, dzięki zakupieniu Pispisy, małego, lecz pięknego lenna
położonego na drugim brzegu.
Zakupiona posiadłość nie została pokolorowana na żółto, ale pędzelek i tusz
chiński oczekiwały już na biurku na interwencję Calcedonia, który, jedyny w
całym domu, umiał się nimi posługiwać we właściwy sposób. Sam don Batassano
Ibba, głowa rodziny i quasi-baron, spróbował to zrobić raz jeden dziesięć lat
temu, po wywłaszczeniu Sciddico, ale rezultat okazał się żałosny; żółciutkie
morze rozlało się po całej mapie i trzeba było wydać mnóstwo pieniędzy na
sporządzenie drugiej. Pozostała jednak wciąż ta sama buteleczka tuszu. Tym razem
przecież don Batassano nie ważył się nawet dotknąć jej palcem i zadowalał się
spoglądaniem na miejsce przeznaczone do pokolorowania tymi swoimi oczyma
zuchwałego chłopa, myśląc zarazem, że nawet na mapie całej Sycylii można by już
dostrzec ziemie Ibbów, małe jak pchła na bezmiarze wyspy, rozumie się, ale
przecież dokładnie widoczne.
Don Batassano był zadowolony, lecz także i zirytowany: dwa stany ducha, które u
niego często występowały razem. Ten Ferrara, ten pełnomocnik księcia Saliny,
który przybył tu wczesnym rankiem z Palermo, aby podpisać akt sprzedaży, kluczył
aż do momentu podpisu, co mówię, do momentu podpisu! jeszcze potem! i żądał
zapłaty w osiemdziesięciu różowych biletach Banku Sycylijskiego, odmawiając
przyjęcia skryptu dłużnego, który był już przygotowany. On, don Batassano,
musiał wejść po schodach, i wyciągnąć: węzełek z tajnej szufladki w swoim
biurku, a była to operacja denerwująca, bo o tej porze Mariannina i Tot? mogli
kręcić się gdzieś w pobliżu. To prawda, pełnomocnik dał się wyprowadzić w pole
co do tej daniny na Fundusz Religijny w wysokości osiemdziesięciu lirów rocznie
i zgodził się na potrącenie skapitalizowanej sumy tysiąca sześciuset lirów,
chociaż don Batassano (a i notariusz) dobrze wiedzieli, że reluicja ta. już raz,
dziewięć lat temu, została uznana przez, innego pełnomocnika Salinów. To nie
miało znaczenia: jakikolwiek sprzeciw, choćby najmniejszy, wobec jego woli,
zwłaszcza gdy w grę wchodziły pieniądze, wyprowadzał go z równowagi, “Są
zmuszeni do sprzedaży, mają nóż na gardle, a jeszcze śmią grymasić i doszukiwać
się różnic między skryptem a banknotami!"
Była dopiero czwarta i do kolacji brakowało jeszcze pięciu godzin. Don Batassano
otworzył okno wychodzące na niewielkie podwórze. Duszne powietrze wrześniowe
przeniknęło do mrocznego pokoju. Na dole wąsaty staruszek nadziewał jemiołę na
trzcinowe pręty: przygotowywał rozrywkę dla paniczów.
— Giacomino, siodłaj konie, mojego i twojego. Już schodzę.
Chciał zobaczyć uszkodzone poidło w Sciddico. Tego ranka powiedziano mu, że
jacyś łobuziacy rozbili obmurowanie zbiornika; otwór zatkano już z grubsza
żwirem i zmieszanym ze słomą błotem, którego nie brak nigdy w pobliżu wodopoju;
lecz Tano, dzierżawca Sciddico, domagał się szybkiego dokonania prawdziwej
naprawy. Ciągłe zawracanie głowy, ciągle nowe wydatki; a jeśli sam nie obejrzy
wszystkiego na miejscu, robotnik na pewno przyniesie mu wygórowany rachunek.
Sprawdził, czy kabura z ciężkim smith-wessonem wisi u pasa: tak był do niego
przyzwyczajony, że już go nie czuł. Zeszedł na podwórze po kamiennych schodkach.
Polowy kończył siodłać konie. Dosiadł swego, posługując się trzema stopniami,
specjalnie w tym celu wmurowanymi przy jednej ze ścian, wziął bat podany mu
przez chłopca, zaczekał, aż Giacomino (bez pomocy pańskich schodków) wsiądzie na
siodło. Syn polowego otworzył na oścież opancerzoną bramę; popołudniowe słońce
zalało podwórze i don Baldassare Ibba wyjechał z gwardią przyboczną na Corso
Maggiore w Gibilmonte.
Jechali tuż obok siebie, koń Giacomina tylko o pół głowy za koniem pana:
dwururka polowego wystawiała na pokaz, po obu stronach siodła, żelazny brzeg
kolby i wypolerowane lufy; kopyta zwierząt stukały, gubiąc rytm, po kamieniach
stromych uliczek. Kobiety siedzące przed drzwiami przy kołowrotkach nie
pozdrawiały ich. “Z drogi” — krzyczał od czasu do czasu Giacomino, kiedy jakieś
dziecko, najczęściej całkowicie gołe, toczyło się pod kopyta koni; proboszcz,
kiwając się na krześle, oparty plecami o ścianę kościoła, udawał, że śpi:
patronat nie należał do bogacza Ibby, ale do biednych i nieobecnych Santapau.
Tylko brygadier karabinierów, stojący w koszuli na balkonie koszar, wychylił się
w pokłonie. Opuścili miasteczko, wjechali na stromą drogę prowadzącą do
wodopoju. Wiele wody wyciekło w nocy i wszystko dokoła stało w szerokiej kałuży:
zmieszana z gliną, z kawałkami słomy, z gnojem i uryną krów, wydzielała ostry,
amoniakalny odór. Lecz prowizoryczna naprawa okazała się skuteczna; ze spojonych
kamieni woda już nie spływała, sączyła się tylko, a cienki strumyczek
wytryskujący w czkawce z zardzewiałej rury wystarczał, aby przewyższyć ubytek.
Ten zabieg nie wymagający żadnych kosztów zadowolił don Batassana i kazał mu
zlekceważyć prowizoryczność naprawy.
— Co ten Tano wygaduje! Poidło jest w świetnym stanie! Nic mu więcej nie trzeba.
Powiedz raczej temu safandule, że jeśli jest naprawdę mężczyzną, to niech raczej
uważa, aby pierwszy lepszy łobuz nie niszczył moich rzeczy. Niech poszuka ich
ojców i każe im porozmawiać z tobą, jeśli sam nie potrafi dać sobie z nimi rady.
W drodze powrotnej wystraszony królik przebiegł przez ścieżkę i koń don
Batassana spłoszył się: wierzgnął parę razy, i magnat, który miał, owszem,
piękne angielskie siodło, ale zamiast strzemion używał pętli z postronków,
wylądował na ziemi. Nic sobie nie zrobił, a Giacomino, nauczony doświadczeniem,
chwycił kobyłę za uzdę i przytrzymał ją mocno; don Batassano, leżąc na ziemi,
chłostał wściekle po pysku, po uszach, po bokach zwierzę pokrywające się pianą i
wstrząsane nieustannym drżeniem. Kopniecie w brzuch dopełniło pedagogicznego
zabiegu. Don Batassano wsiadł i obaj powrócili do domu w zapadającym już
zmierzchu.
Tymczasem rachmistrz Ferrara, nie wiedząc, że pan domu wyjechał, udał się do
kancelarii, a gdy znalazł ją pustą, usiadł, aby zaczekać. W pokoju był stelaż z
dwiema strzelbami, półka z niewielką ilością teczek (“Opłaty", “Tytuły
własności", “Gwarancje", “Pożyczki hipoteczne" głosiły etykietki nalepione na
brązowym kartonie), na biurku akt kupna-sprzedaży podpisany przed dwiema
godzinami; z tyłu, na ścianie, mapa.
Ferrara wstał, by popatrzeć na nią z bliska; z racji swoich znajomości
zawodowych, z racji tysiąca zasłyszanych niedyskrecji, wiedział dobrze, jak
powstawało to ogromne dziedzictwo ziemskie: była to epopeja krętactwa, braku
skrupułów, urągania prawom, bezwzględności, ale także szczęścia i odwagi.
Ferrara wyobraził sobie, jak bardzo byłby interesujący inny plan, wielobarwny,
na którym, jak w tekstach szkolnych poświęconych ekspansji Domu Sabaudzkiego we
Włoszech, różnymi kolorami zabarwione zostałyby kolejne zdobycze. Tu, w
Gibilmonte, był zalążek: parę skib ziemi, pół hektara winnicy i trzyizbowy
domek, wszystko, co odziedziczył ojciec don Batassana, Gaspare, genialny
analfabeta. Jeszcze jako młody chłopak uwiódł głuchoniemą córkę pewnego
“burżuja", bardzo drobnego posiadacza, ledwie, ledwie tylko mniej biednego niż
on sam, i dzięki posagowi, otrzymanemu z okazji wymuszonego ślubu, podwoił
własny stan posiadania. Kaleka żona okazała się godną partnerką męża: zachłanne
oszczędzanie pozwoliło tej parze zgromadzić kapitalik maleńki, lecz jakże cenny
w takim kraju jak Sycylia, której gospodarka, jak w antycznych miastach-
państwach, opierała się w owych czasach wyłącznie na lichwie.
Udzielano pożyczek, bardzo przebiegłych, tych pożyczek o specyficznym obliczu,
udzielanych ludziom posiadającym ziemię, lecz nie mającym dochodów, które by
wystarczyły na płacenie odsetek. Bełkot Marty, żony Gaspara, krążącej po wsi po
zachodzie słońca i domagającej się cotygodniowych należności, wszedł w
przysłowie: “Kiedy Marta pochrząkuje, chałupa się rozsypuje." Po dziesięciu
latach wizyt pełnych gestykulacji, po dziesięciu latach wykradania pszenicy
margrabiom Santapau, których Gaspare był połownikiem, po dziesięciu latach
przesuwania ukradkiem miedzy, po dziesięciu latach zaspokajania głodu ziemi,
majątek tej pary wzrósł pięciokrotnie. On miał wówczas zaledwie dwadzieścia
osiem lat, a obecny don Batassano siedem. Był też okres burzliwy, kiedy to
przedstawicielom burbońskiej władzy zachciało się robić dochodzenia w sprawie
jednego ze zwykłych trupów znajdowanych od czasu do czasu w polu; Gaspare musiał
trzymać się z dala od Gibilmonte, a jego żona dawała do zrozumienia, że przebywa
u swego kuzyna w Adern?, gdzie zapoznaje się z uprawą morwy; w rzeczywistości
nie było takiego wieczoru, aby z pobliskich gór stęskniony Gaspare nie oglądał
dymu z kuchni swego szczęśliwego domku. Potem zjawili się ci z Tysiąca,
zapanował bałagan, wszystkie niedyskretne papiery zniknęły z kancelarii sądowych
i Gaspare Ibba powrócił oficjalnie do domu.
Wtedy sprawy potoczyły się lepiej. Gaspare wymyślił wówczas manewr szalony, jak
wszystko to, co jest genialne: jak Napoleon pod Austerlitz odważył się usunąć
własne garnizony z centrum, aby w zasadzkę dwu potężnych skrzydeł złowić austro-
rosyjskich głupców, tak on oddał w hipotekę wszystkie bez reszty swoje z trudem
wywalczone skrawki ziemi, i z paru tysięcy lirów, uzyskanych w tej operacji,
udzielił bezprocentowej pożyczki margrabiemu Santapau, który znalazł się w
kłopotach przez swoje darowizny dla sprawy Burbonów. Wynik był taki: po dwu
latach Santapau stracili lenno Balate, którego zresztą nigdy nie widzieli na
oczy i o którym sądzili ze słyszenia, że jest nieurodzajne. Zniknęły hipoteki na
dobrach Ibbów, Gaspare stał się “don Gasparem", a w jego domu w soboty i
niedziele jadało się baraninę. Gdy pokonano dystans pierwszych stu tysięcy
lirów, dalszy rozwój potoczył się z doskonałością precyzyjnego mechanizmu: dobra
kościelne, otrzymane po zapłaceniu dwu pierwszych rat od sumy oszacowanej bardzo
przystępnie, zostały nabyte za jedną dziesiątą ich realnej wartości;
zabudowania, źródła wody, znajdujące się na tych terenach, przywiązane do nich
prawa przejścia ułatwiły wspaniale zakup okolicznych dóbr świeckich,
zdewaluowanych; akumulacja poważnych zysków pozwoliła na kupno lub też
wywłaszczenie z innych, bardziej odległych terenów.
Gdy don Gaspare umarł, w młodym jeszcze wieku, jego posiadłości były jednak
zaledwie widoczne; jak ziemie pruskie w połowie wieku osiemnastego, składały się
one z dużych wysp oddzielonych od siebie obcymi posiadłościami. Synowi
Baldassarowi przypadło, jak Fryderykowi II, zadanie i chwała zjednoczenia
najpierw wszystkiego w jeden blok, a potem przesunięcia granic tego bloku w
inne, bardziej odległe okolice. Winnice, gaje oliwne i migdałowe, pastwiska i
serwituty, lecz przede wszystkim ziemie uprawne uległy aneksji, gładko
przełknięte, a zyski z nich płynęły do skromnej kancelarii w Gibilmonte,
pozostawały tam krótko, opuszczały ją szybko, niemal nienaruszone, aby znów
przekształcić się w ziemię. Wiatr nieustannej fortuny dął w żagle galery Ibbów;
nazwisko to zaczęto wymawiać z szacunkiem na całym, będącym w potrzebie,
trójkącie wyspy. W tym czasie don Batassano ożenił się w wieku lat trzydziestu,
i to nie z jakąś kaleką jak jego czcigodna rodzicielka, lecz z krzepką
osiemnastolatką, Laurą, córką notariusza z Gibilmonte; w posagu wniosła mu swoje
zdrowie, niemałą gotówkę, cenne doświadczenie prawnicze ojca i uległość, która
okazała się absolutna, nawet gdy już zaspokojone zostały jej niemałe potrzeby
seksualne. Ośmioro dzieci było żywym dowodem stopnia tej uległości: szczęście
surowe i pozbawione światła panowało w domu Ibbów.
Rachmistrz Ferrara był człowiekiem łagodnych uczuć, reprezentując gatunek ludzki
niezmiernie rzadki na Sycylii. Jego ojciec zatrudniony był w administracji
Salinów w burzliwych czasach starego księcia Fabrizia; on sam, wychowany w
watowanej atmosferze tego domu, przywykł pragnąć życia bodaj przeciętnego,
byleby w spokoju; wystarczał mu własny kawałeczek książęcego sera do ogryzania.
Te niecałe dwa metry kwadratowe pergaminu uprzytamniały mu gwałtowność i
uporczywość walk, którymi brzydziła się jego dusza gryzonia raczej niż
mięsożercy. Zdawało mu się, że znów czyta zeszyty Historii Burbonów w Neapolu La
Cecilii, które co sobotą kupował jego ojciec, zapalony liberał; na dodatek tu, w
Gibilmonte, brakowało domniemanych orgii w Casercie, opisywanych w pamflecie:
tutaj wszystko było szorstkie, pozytywne, złe na sposób purytański. Przestraszył
się i wyszedł z pokoju.
Wieczorem, przy kolacji, obecna była cała rodzina z wyjątkiem pierworodnego
syna, Gaspare, bawiącego w Palermo pod pretekstem przygotowywania się do
egzaminów maturalnych (miał już dwadzieścia lat). Podano do stołu z wiejską
prostotą: wszystkie dania, pożywne zresztą i obfite, zostały postawione na
środku, każdy wybierał, na co miał ochotę, a służący Toto i służąca Mariannina
starali się uparcie obsługiwać ich z prawej strony. Pani Laura była okazem
zdrowia, które osiągnęło swój szczyt rozkwitu, to jest absolutne otłuszczenie:
kształtny podbródek, delikatny nos, świadome małżeńskich rozkoszy oczy tonęły w
obfitości sadła, świeżego jeszcze, bujnego i apetycznego; rozlane kształty ciała
obleczone były w czarny jedwab, symbol stale ponawiającej się żałoby. Synowie:
Melchiorre, Pietro i Ignazio, córki: Marta, Franceschina, Assunte i Paolina
tworzyli galerię dziwnych podobieństw, ciekawej mieszaniny drapieżnych rysów
ojca i dobrodusznych matki. Wszyscy nosili stroje niewyszukane: dziewczęta —
drukowane kretony (szare na białym tle), chłopcy — stroje marynarskie, także i
najstarszy z obecnych, Melchiorre, który z swymi sypiącymi się wąsikami wyglądał
jak rzeczywisty członek Królewskiej Floty.
Rozmowa, a ściśle mówiąc dialog, między don Batassanem a Ferrarą obracał się
wyłącznie wokół dwu tematów: cen ziemi w okolicach Palermo w porównaniu z cenami
w okolicach Gibilmonte oraz ciekawostek z życia palermitańskiej arystokracji.
Don Batassano uważał wszystkich szlachciców za “głodomorów", także i tych,
którzy w samych zbiorach antyków, nie mówiąc już o dochodach, posiadali majątek
równy jego. Zamknięty w swoim miasteczku, rzadko wyprawiając się do miasta
powiatowego i jeszcze rzadziej do Palermo, aby śledzić sprawy w Sądzie
Kasacyjnym, nie znał osobiście ani jednego z tych szlachciców i miał o nich
wyobrażenie abstrakcyjne i uproszczone, podobne temu, jakie tworzy sobie
publiczność na temat Arlekina czy kapitana Fracasse. Książę A. był utracjuszem,
książę B. kobieciarzem, diuk C. despotą, baron D. karciarzem, don Giuseppe E.
pieniaczem, margrabia F. “estetykiem" (chciał powiedzieć “estetą", a eufemizm
ten w jego rozumieniu służył do określenia rzeczy znacznie gorszych) i tak
dalej: każdy z nich był wyciętą z papieru figurką godną pogardy. Don Batassano
przejawiał w tych swoich opiniach niezwykłe skłonności do omyłek, i śmiało można
powiedzieć, że nie istniał epitet, którego on nie przyłączyłby błędnie do
nazwiska, ani przywara, która by nie została bajecznie przesadzona, gdy
tymczasem rzeczywiste wady owych osób były mu nie znane: jego umysł wyraźnie
operował abstrakcjami i znajdował oczywistą przyjemność w uwypuklaniu czystości
Ibbów na zepsutym tle starej szlachty.
Ferrara znał te sprawy nieco lepiej, lecz i jego wiedza nie była wolna od luk,
stąd też, ilekroć próbował się przeciwstawić bardziej fantastycznym
twierdzeniom, wkrótce nie starczało mu argumentów; ponadto jego słowa budziły
takie oburzenie moralne don Batassana, że rychło zamilkł w ogóle; zresztą
kolacja miała się już ku końcowi.
Zdaniem Ferrary była ona wyborna; donna Laura nie zawierzała pindarowym
skrzydłom w kwestiach kulinarnych, kazała prowadzić kuchnię sycylijską
podniesioną do sześcianu zarówno pod względem ilości dań, jak obfitości
przypraw, i w konsekwencji zabójczą. Makarony pływały dosłownie w oliwie sosu i
pokryte były lawiną sera caciocavallo, mięsa były faszerowane palącą wieprzową
kiełbasą, zuppe in fretta zawierały potrójną w stosunku do przepisowej ilość
likieru, cukru i zuccuty; lecz to wszystko, jak już się rzekło, wydawało się
Ferrarze wyśmienite, stanowiło w jego oczach szczyt naprawdę dobrej kuchni;
nieczęste obiady w domu Salina rozczarowywały go zawsze z powodu mdłego smaku
potraw. Jednak następnego dnia, po powrocie do Palermo i po doręczeniu księciu
Fabrizietto siedemdziesięciu tysięcy dwustu lirów, opisał dania, którymi go
częstowano, a ponieważ znał upodobanie księcia do coulis de volaille Prę
Catelana i timbales d'écrevisses Pruniera, przedstawił jako ohydę to, co uważał
za przysmaki. Sprawił tym dużą przyjemność Salinie, który potem, w czasie
“pokerka" w Klubie, opowiedział wszystko przyjaciołom, niezmiennie żądnym wieści
o legendarnych Ibbach; i wszyscy śmiali się aż do chwili, gdy niewzruszony
Peppino San Carlo oznajmił full damski.
Jak już się rzekło, ciekawość spraw rodziny Ibba drążyła środowiska
palermitańskiej szlachty. Ciekawość jest ponadto matką bajek i w owych latach
rodziły się z niej rzeczywiście setki fantazji na temat tej nagłej fortuny.
Świadczyły one nie tylko o wybujałej, dziecięcej wyobraźni klas wyższych, lecz
także o podświadomym zakłopotaniu na widok powstawania w początkach dwudziestego
wieku wielkiego majątku wyłącznie ziemskiego, odmiany bogactwa, która na mocy
gorzkiego doświadczenia każdego z tych panów stanowiła materiał nietrwały, nie
nadający się już do wznoszenia bogatych gmachów. Omi jako właściciele czuli, że
ta nowoczesna reinkarnacja w ziemię Ibbów bezkresnych zbożowych posiadłości
Chiaramontów i Ventimigliów z wieków ubiegłych, jest irracjonalna i dla nich
samych niebezpieczna. Odczuwali wobec niej głuchy sprzeciw nie tylko dlatego, że
ta imponująca budowla po większej części była wzniesiona z materiału, który
niegdyś stanowił ich własność, lecz także dlatego, że widzieli w nim przejaw
permanentnego anachronizmu, będącego hamulcem na kołach sycylijskiego wózka,
anachronizmu, który wielu widzi, lecz od którego nikt się nie uchyla i z którym
czuje się zmuszony współdziałać.
Zakłopotanie to, powtarzam raz jeszcze, było ukryte w zbiorowej podświadomości i
uzewnętrzniało się tylko pod postacią blagi i dowcipów, właściwych klasie
odznaczającej się ubogim spożyciem pojęć ogólnych. Pierwszą i
najelementarniejszą formą blagi było wyolbrzymianie cyfr, które u nas zawsze są
elastyczne. Mimo możliwości łatwej kontroli, majątek Baldassarostwa Ibbów
obliczany był w dziesiątkach tuzinów milionów; jakiś śmiałek pewnego razu
odważył się wspomnieć o “prawie miliardzie", lecz, prawdę mówiąc, zakrzyczano
go. Cyfra ta, dzisiaj tak banalna, w 1901 roku nie miała prawie żadnego
zastosowania i ludzie nie wiedzieli na ogół, co ona w istocie oznacza, tak że w
tych czasach lirów w złocie powiedzieć “miliard lirów" znaczyło tyle samo, co
powiedzieć nic. Na temat pochodzenia tego majątku snuto zupełnie analogiczne
fantazje: trudno było przesadzać co do niskiego pochodzenia don Batassana (stary
Corrado Finale, którego matka była z rodu Santapau, dawał wprawdzie do
zrozumienia, nie mówiąc jednak tego jasno i wyraźnie, że był on jakoby synem
pewnego jego kuzyna, który przez jakiś czas przebywał w Gibilmonte; lecz ta
historyjka nie znajdowała wielkiego posłuchu, ponieważ wiedziano dobrze, że w
zwyczajach Finale leżało przypisywanie sobie lub też swoim najbliższym pokątnego
ojcostwa każdej znakomitości, o której właśnie była mowa: zwycięskiego generała
czy też oklaskiwanej primadonny), jednak skromny trup, który tyle kłopotów
sprawił don Gasparowi, teraz mnożył się przez dziesięć, przez sto i od
trzydziestu lat nie zaistniał na Sycylii wypadek zabójstwa (a zdarzyło się ich
kilka), o który nie obwiniano by Ibbów, mimo że ich stosunki z prawem karnym
były zawsze bardziej niż nienaganne. Była to, choć mogłoby się to wydać
zaskakujące, najbardziej przychylna część legendy w owych czasach, gdy fakt
przemocy, jeśli okazał się bezkarny, stawał się przedmiotem poważania na
Sycylii, gdzie nawet aureola świętych jest krwawa.
Do tych pomysłów własnego chowu dołączyły się inne, przeszczepione: pojawiała
się więc na przykład otrzepana z kurzu historyjka opowiadana już przed stu laty
o Tastasecca, który podobno kazał wykopać kanalik, zgromadzić setki swoich krów
i tysiące owiec, wydoić je wszystkie jednocześnie i w ten sposób zgotował
królowi Ferdynandowi IV to widowisko, że u jego stóp popłynął strumyk ciepłego i
spienionego mleka. Bajką tą, nie pozbawioną pasterskiej poetyczności i
zdradzającą chyba Teokrytejskie pochodzenie, został teraz obarczony don
Batassano z prostym podstawieniem Umberta I na miejsce króla Ferdynanda; i choć
łatwo przyszłoby stwierdzić, że ów monarcha nigdy nie postawił stopy na ziemi
Ibbów, krążyła ona uparcie i była nie do obalenia.
Z powodu tych uraz pomieszanych ze strachem, zdarzyło się, że kiedy dobiegł
końca “pokerek", rozmowa zeszła znów na temat Ibbów. Dziesięciu obecnych
członków Klubu rozsiadło się na tarasie położonym nad dziedzińcem pełnym ciszy i
ocienionym przez wysokie drzewo, z którego deszcz płatków lila opadał na tych
starszych przeważnie panów. Służba w czerwieni i błękicie krążyła z lodami i
napojami chłodzącymi. Z głębi wiklinowego fotela dobywał się wiecznie zirytowany
głos Santa Giulii:
— Ale w końcu, czy nie można się dowiedzieć, ile ziemi ma naprawdę ten słynny
Ibba?
— Niewątpliwie można. Czternaście tysięcy trzysta dwadzieścia pięć hektarów —
odpowiedział chłodno San Carlo.
— Tylko tyle? Myślałem, że więcej.
— Czternaście tysięcy? Bujda! Zdaniem osób, które były na miejscu, jest jej co
najmniej dwadzieścia tysięcy hektarów, tego można być pewnym jak śmierci. I
wszystko pola siewne, wysokiej jakości!
Generał Lascari, który wydawał się pogrążony w lekturze “Trybuny", odsunął ze
złością gazetę i odsłonił swoją twarz wątrobiarza, pokrytą siatką żółtych
zmarszczek, z których wyzierała bardzo biała rogówka, twarda i trochę okrutna,
jak oczy niektórych greckich brązów.
— Dwadzieścia osiem tysięcy, ni mniej, ni więcej; powiedział mi to mój kuzyn
spokrewniony z żoną tamtejszego prefekta. Tak jest, i koniec: nie ma już o czym
mówić.
Pippo Follonica, rzymianin goszczący tu przejazdem, roześmiał się:
— Jeśli to was tak interesuje, dlaczego nie poślecie kogoś do urzędu
katastralnego? Prawda jest poznawalna, w każdym razie taka prawda jak ta.
Racjonalność propozycji spotkała się z przyjęciem bardzo oziębłym. Follonica nie
pojmował natury tej dyskusji, której bazą były namiętności, a nie statystyka: ci
panowie przerzucali sobie jak piłkę swoje zawiści, urazy, lęki, wszystkie te
uczucia, których nie są w stanie uśmierzyć rejestry katastralne.
Generał wybuchnął gniewem.
— Jeżeli ja coś mówię, to niepotrzebne są ani katastry ani kontrakatastry! —
Potem jednak uprzejmość w stosunku do gościa wzięła górę: — Drogi książę, pan
sobie nie zdaje sprawy, co to są nasze katastry! Nikt nie wnosi do nich poprawek
i figurują tam jeszcze jako posiadacze ludzie, którzy dawno już wyzbyli się
wszystkiego i poszli z torbami.
Wobec tak bardzo okolicznościowej argumentacji, Follonica zmienił taktykę:
— Załóżmy więc, że ilość hektarów pozostanie nieznana; lecz można chyba poznać
wartość majątku tego prostaka, jeśli to was tak pasjonuje!
— To jest wiadome: osiem milionów na czysto.
— Bujda! — Był to początek nieodłączny każdego zdania Santa Giulii. — Bujda!
Dwanaście i ani centesima mniej!
— Na jakim wy świecie żyjecie? O niczym nie macie pojęcia! Dwadzieścia pięć
milionów ma tylko w ziemi. Do tego dochodzą serwituty, kapitały pożyczone i
jeszcze nie wliczone do majątku oraz wartość bydła. Co najmniej dalszych pięć
milionów.
Generał odłożył gazetę, miotał się. Jego apodyktyczność od dawna już działała na
nerwy wszystkim członkom Klubu, gdyż każdy z nich chciał być tym jedynym, który
zawsze ma rację; tak więc przeciwko jego opinii natychmiast powstała koalicja
rozbudzonych antypatii i niezależnie od takiej czy innej prawdy faktycznej
wartość majątku Ibby poczęła spadać na łeb na szyję.
— To są wszystko poezje! Z pieniędzmi i szlachetnością zawsze się przesadza.
Jeżeli Baldassare Ibba ma całego majątku dziesięć milionów, to i tak dużo.
Cyfra była wzięta z powietrza, tak po prostu, żeby tylko coś powiedzieć, ale
skoro już została wymieniona i okazało się, że odpowiada ogólnym życzeniom,
uspokoiła wszystkich z wyjątkiem generała, który gestykulował w głębi swojego
fotela, bezsilny wobec dziewięciu przeciwników.
Wszedł lokaj z długim drewnianym drążkiem, na którego końcu płonął kłębek waty
umoczonej w spirytusie. Łagodne światło zachodu zastąpił surowy blask gazowego
żyrandola. Rzymianin bawił się dobrze; pierwszy raz znalazł się na Sycylii,
podczas swego pięciodniowego pobytu w Palermo był podejmowany w kilku domach i
zaczynał już zmieniać zdanie co do rzekomego prowincjonalizmu palermitańczyków:
posiłki były ładnie podane, salony piękne, panie urocze. Lecz teraz ten namiętny
spór na temat fortuny jakiegoś osobnika, którego nikt z dyskutantów ani nie
znał, ani nawet nie chciał znać, ta jawna przesada, ta konwulsyjna gestykulacja
z błahego powodu kazały mu znowu wrócić do poprzedniej opinii. Trochę za bardzo
przypominało mu to rozmowy, których musiał wysłuchiwać w Fondi lub w
Palestrinie, gdy przyjeżdżał tam we własnych sprawach majątkowych, a może nawet
aptekę Bésuqueta, o której zachował zabawne wspomnienie z czasów lektury
Tartarina; i kolekcjonował już sobie anegdotki do opowiadania przyjaciołom,
kiedy za tydzień powróci do Rzymu. Lecz nie miał racji: zbyt był człowiekiem
światowym, aby mógł nabrać zwyczaju zagłębiania się w swych dociekaniach pod
powierzchnię rzucających się w oczy pozorów, a to, co mu się ukazywało jako
zabawny przejaw prowincjonalizmu, było wszystkim, tylko nie komedią: były to
tragiczne porywy klasy, która patrzyła na zanikanie swojego prymatu jako
właścicieli latyfundiów, a więc swojej racji bytu i swojej ciągłości społecznej,
i która szukała w wymuszonej przesadzie i sztucznych pomniejszaniach ujścia dla
swego gniewu i ulgi dla strachu.
Ponieważ nie można było dotrzeć do prawdy, rozmowa zmieniła kierunek:
niezmiennie krążyła wokół spraw związanych z Baldassarem Ibbą, lecz teraz zajęła
się jego życiem prywatnym.
— Żyje jak mnich. Wstaje o czwartej rano, idzie na plac, aby sam najmować
robotników, cały dzień zajmuje się zarządem majątku, je tylko chleb i jarzyny z
oliwą, a wieczorem już o ósmej jest w łóżku.
Salina zaprotestował:
— Mnich z żoną i ośmiorgiem dzieci, powiedzmy sobie. Jeden z moich pracowników
spędził dwadzieścia cztery godziny w jego domu: dom ten jest brzydki, ale duży i
wygodny, jednym słowem przyzwoity; żona musiała kiedyś być ładna; dzieci są
dobrze ubrane, jeden z chłopców jest nawet tu, w Palermo, uczy się; a przy jego
stole jada się ciężko, lecz obficie, jak już wam opowiedziałem.
Generał trzymał się mocno:
— Ty, Salina, wierzysz we wszystko, co ci mówią; lub też może chcieli zamydlić
oczy twojemu pracownikowi, który okazał się tęgim głupcem. Chleb, twaróg i
lampka oliwna to jest życie codzienne, prawdziwe życie Ibby. Jeżeli ktoś
przybywa do niego z Palermo, to jasne, że się wysila, aby nas olśnić. Ale łudzi
się tylko, że to mu się udaje.
Santa Giulia, pod naporem wieści, które chciał zakomunikować, szamotał się w
swoim fotelu: starannie obute stopy uderzały o podłogę, ręce mu drżały, popiół z
papierosa sypał się po ubraniu:
— Panowie, to bujda! Wy nic nie wiecie, mylicie się kompletnie. Ja jeden wiem,
jak sprawy stoją: żona jednego z moich polowych pochodzi z Torrebella, dwa kroki
od Gibilmonte, i od czasu do czasu odwiedza tam swoją zamężną siostrę, od której
dowiedziała się wszystkiego. Zdaje się, że już nie można mieć wiadomości
pewniejszych.
W oczach zebranych szukał potwierdzenia słuszności własnego przekonania, a
ponieważ wszyscy byli rozbawieni, znalazł je łatwo. Więc chociaż nie było tam
żadnego wstydliwego ucha, które należałoby uszanować, zniżył głos: bez tej
melodramatycznej przezorności rewelacje nie wypadłyby tak atrakcyjnie.
— Cztery kilometry od Gibilmonte don Baldassare kazał sobie wybudować mały
domek: wszystko, co tylko można sobie wyobrazić najbardziej luksusowego, z
meblami Salci i całą resztą. — Wspomnienia z lektury Catulle Mendésa, tęskne
reminiscencje z paryskich domów schadzek, pragnienia niezrealizowane, choć od
dawna żywione, owładnęły jego wyobraźnią. — Sprowadził z Paryża wielkiego
malarza Rochegrosse, który pokrył mu freskami wszystkie pokoje: siedział trzy
miesiące w Gibilmonte i kazał sobie płacić sto tysięcy lirów miesięcznie.
(Rochegrosse był rzeczywiście przed dwoma laty na Sycylii, bawił tam osiem dni z
żoną i trojgiem dzieci i wyjechał zwiedziwszy spokojnie Cappella Palatina,
Segestę i latomie w Syrakuzach.) Kosztowało to majątek! Ale cóż to są za freski!
Mogłyby wskrzesić umarłego! Nagie kobiety, zupełnie nagie, które tańczą, piją,
łączą się z mężczyznami i miedzy sobą, we wszystkich pozycjach, na wszystkie
możliwe sposoby. Arcydzieła! Encyklopedia, mówię wam, encyklopedia wszystkich
rozkoszy! Zresztą każcie coś zrobić paryżaninowi, i to za sto tysięcy lirów
miesięcznie! Ibba przyjmuje tam dziesiątki kobiet: Włoszki, Francuzki, Niemki,
Hiszpanki. Także Oter? tam była, wiem to na pewno. Don Batassano założył tam
sobie swój Park Danieli jak Ludwik Szesnasty.
Tym razem Santa Giulii udało się naprawdę: wszyscy słuchali go z otwartymi
ustami. Nie, żeby mu wierzyli: ale uznali tę fantazję za wysoce poetyczną i
każdy z nich pragnął mieć miliony Ibby, aby i na jego konto wymyślano równie
efektowne historyjki. Pierwszym, który ocknął się z poetycznego czaru, był
generał.
— A skąd ty to wiesz? Byłeś w tym domku? Jako odaliska czy jako eunuch?
Roześmieli się, śmiał się także Santa Giulia.
— Już wam powiedziałem: żona mojego polowego Antonia widziała te malowidła.
— Brawo! Więc twój polowy jest rogaczem!
— Bujda! Żadnym rogaczem! Poszła tam zanieść prześcieradła, które wzięła do
prania. Nie wpuścili jej do środka, ale jedno okno było otwarte i zobaczyła
wszystko.
Zamek z kłamstw był wyraźnie bardzo kruchy, ale tak piękny, cały zbudowany z ud
kobiecych, z nieprzyzwoitości nie do wiary, z wielkich malarzy i ze
stutysięcznych banknotów, że nikomu nie chciało się dmuchnąć, aby go przewrócić.
Salina wyjął zegarek:
— Boże mój! Już ósma! Muszę iść do domu, żeby się przebrać. Dziś wieczór w
Politeama dają Trawiatę i tego Amami Alfredo! Gemmy Bellincioni naprawdę szkoda
by było stracić. Do zobaczenia w loży!
Radość i prawo
Zaledwie wsiadł do autobusu, naraził się wszystkim.
Teczka napęczniała od cudzych papierów, ogromny pakunek unieruchamiający mu lewą
rękę, szyja opatulona szarym pluszowym szalikiem, parasol, który lada chwila
mógł się otworzyć, wszystko to utrudniało mu okazanie biletu powrotnego; był
zmuszony położyć paczkę na ladzie biletera, strącił lekkie monety, usiłował się
schylić, aby je pozbierać, wzbudził protesty wśród tych, którzy weszli za nim i
których jego opieszałość wprawiała w panikę, że drzwi automatyczne przytrzasną
im poły płaszczy. Zdołał wcisnąć się do ogonka ludzi uwieszonych w przejściu;
był drobnej budowy, ale ładunek rozszerzał jego wymiary do objętości zakonnicy
wypchanej siedmioma spódnicami. Podczas gdy ślizgał się po rzadkim błocie
poprzez chaos nędznego ludzkiego tłumu, fala niezadowolenia z powodu jego jakże
niewłaściwego ogromu rozeszła się wzdłuż całego pojazdu: deptał po nogach i jemu
też deptali, ściągał na siebie wymówki, a kiedy za plecami usłyszał nawet trzy
sylaby, będące aluzją do jego nieszczęsnych jakoby małżeńskich przypadków, honor
nakazał mu odwrócić głowę i żywić złudzenie, że pogróżka rozbłysła w zmęczonym
wyrazie jego oczu.
Jechano tymczasem ulicami, na których pretensjonalne fasady w barokowym stylu
zasłaniały ohydne zaplecze, wyzierające i tak zza wszystkich rogów, mijano
żółtawe światła starych sklepów.
Kiedy znalazł się na swoim przystanku, nacisnął dzwonek, wysiadł, potknął się o
parasol i wreszcie był już sam, na własnym metrze kwadratowym chodnika. Upewnił
się pospiesznie co do obecności plastykowego portfelu. Teraz mógł swobodnie
sycić się swoim szczęściem.
W portfelu leżało trzydzieści siedem tysięcy dwieście czterdzieści pięć lirów.
Przed godziną odebrał trzynastą pensję, uwalniającą go od kilku cierni, którymi
byli: właściciel domu, tym bardziej natarczywy, im dłużej musiał czekać, a
któremu był winien komorne za dwa kwartały; jakże punktualny poborca rat za
kurtkę żony, z króliczego futra (“Wyglądasz w niej dużo lepiej niż w długim
płaszczu, moja droga; ona cię wyszczupla."); a również złe spojrzenia sprzedawcy
ryb i zieleniarza. Te cztery duże banknoty kładły także kres obawie o najbliższy
rachunek za światło, smutnym spojrzeniom na buciki dzieci, niespokojnemu
obserwowaniu drgających płomyczków gazu z butli. Nie obiecywały obfitości, co
to, to nie, ale zapowiadały przynajmniej przerwę w zmartwieniach, co samo jest
już prawdziwą radością biedaków; będzie można nawet przedłużyć na krótko żywot
paru tysięcy lirów, aby potem na Boże Narodzenie skonsumować je we
wspaniałościach świątecznego posiłku.
Ale tych “trzynastych" miewał już zbyt wiele, aby kojarzyć przelotne
zadowolenie, przez nie wywoływane, z tą rozpierającą go teraz, niczym drożdże,
różową euforią. Różową, tak! Różową jak opakowanie słodkiego ciężaru, który mu
obezwładniał lewe ramię. Kiełkowała ona bowiem właśnie z siedmiokilowej
świątecznej babki, którą niósł ze sobą z biura. Nie dlatego, żeby przepadał za
tą szczególnie gwarantowaną i szczególnie wątpliwą mieszanką mąki, cukru,
rodzynków i jajek w proszku. W gruncie rzeczy to jej nawet nie lubił. Ale siedem
kilo luksusowego towaru na raz! Ograniczona wprawdzie, ale rzeczywista obfitość
w domu, do którego pożywienie przynoszono po dziesięć deka i w półlitrówkach!
Znakomity produkt w spiżarni, gdzie dotąd panowały jedynie trzeciorzędne
etykiety! Co za radość dla Marii! I te okrzyki dzieci, gdy przez dwa tygodnie
będą poznawać ów całkiem nieznany, niezbadany Dziki Zachód — podwieczorek!
To były jednak radości innych, radości materialne, zrodzone z wanilii, z
kolorowego kartonu, mówiąc krótko: z ciasta. Jego zaś osobiste szczęście było
zupełnie innego rodzaju, było to szczęście duchowe, mieszanina dumy i
rozrzewnienia. Tak, proszę państwa, duchowe.
Kiedy Kierownik jego biura rozdzielał niedawno koperty z pieniędzmi i życzenia
świąteczne z właściwą sobie wyniosłą dobrodusznością starego dostojnika,
powiedział również, że siedmiokilowa babka, przysłana w prezencie dla ich
instytucji przez Wielką Firmę Wytwórczą, została przeznaczona dla najbardziej
zasłużonego urzędnika. Prosi więc drogich współpracowników, aby zechcieli w
sposób demokratyczny (właśnie tak się wyraził) wskazać na tym zebraniu
szczęśliwego wybrańca.
Ciasto tymczasem stało tam, na środku biurka, ciężkie, szczelnie opakowane,
“brzemienne wróżbami", jakby powiedział ten sam Kierownik w mundurze
faszystowskim przed dwudziestu laty. Między kolegami krążyły śmiechy i szepty,
potem wszyscy, a Dyrektor pierwszy, zaczęli wykrzykiwać jego nazwisko. Ogromna
satysfakcja, pewność dalszej ciągłości pracy, jednym słowem — triumf. I nic nie
było w stanie zachwiać tego pokrzepiającego uczucia: ani trzysta lirów, które
musiał wydać w barze na dole, kiedy stawiał kolegom kawę w podwójnie sinym
świetle burzliwego zachodu i bladych neonów, ani ciężar zdobyczy, ani wyzwiska
zasłyszane w autobusie, nic, nawet przebłyski w głębi świadomości, że ze strony
kolegów spotkał się z aktem pogardliwej litości dla swojej biedy: był naprawdę
zbyt ubogi na to, aby pozwalać zielsku pychy kiełkować tam, gdzie nie należy.
Udał się w kierunku domu starą, walącą się ulicą, na której bombardowania przed
piętnastu laty wycisnęły ostateczne piętno. Dotarł na koszmarny placyk, gdzie w
głębi kulił się upiorny budynek.
Pozdrowił z werwą dozorcę Cosimo, który pogardzał nim wiedząc, że pensja tego
lokatora jest niższa od jego własnych zarobków. Dziewięć stopni, trzy stopnie,
dziewięć stopni: piętro, na którym mieszkał cavaliere Tizio. Ech, miał wprawdzie
fiata 1100, lecz za to żonę starą, brzydką i ordynarną. Dziewięć stopni, trzy
stopnie, pochyłość, dziewięć stopni: mieszkanie doktora Sempronio. Jeszcze
gorzej! Syn próżniak, szalejący na punkcie lambrett i vesp, a poczekalnia stale
pusta. Dziewięć stopni, trzy stopnie, dziewięć stopni: jego mieszkanie,
mieszkanko człowieka lubianego, zacnego, szanowanego, nagradzanego,
nadzwyczajnego urzędnika.
Otworzył drzwi, wcisnął się do wąskiego korytarza, już w progu zatrzymany
zapachem duszonej cebuli, złożył na ławce-skrzyni, nie większej od koszyka, swą
ciężką paczkę, teczkę nabrzmiałą cudzymi sprawami, zawadzający szalik. Rozległ
się jego głos:
— Maria, chodź tutaj! Zobacz, co za cudo przyniosłem!
Z kuchni wyszła żona, w niebieskim szlafroku, na którym sadza z garnków
zostawiła swoje ślady; jej drobne ręce, zaczerwienione od zmywania, spoczywały
na brzuchu, zniekształconym przez porody. Zasmarkane dzieci z piskiem stłoczyły
się wokół różowego monumentu, nie śmiejąc go dotknąć.
— Doskonale! Ale pensję też przyniosłeś! Nie mam już ani grosza.
— Oczywiście, kochanie. Zostawiam sobie tylko drobne, dwieście czterdzieści pięć
lirów. Lecz patrz, co za łaska losu!
Maria była niegdyś ładna, a jeszcze kilka lat temu wesołe oczki rozjaśniały jej
bystrą twarzyczkę. Teraz głos jej ochrypł w kłótniach ze sprzedawcami, złe
pożywienie zniszczyło cerę, stałe wpatrywanie się w przyszłość, chmurną i pełną
raf, zgasiło blask spojrzenia. Przetrwała w niej tylko dusza, święta, a więc
niezłomna i nie ulegająca czułostkom, głęboka dobroć zmuszona do uzewnętrzniania
się za pomocą zrzędzenia i sprzeciwów, a także duma kastowa, pognębiona, lecz
uparta. Maria była bowiem wnuczką wielkiego kapelusznika z via Indipendenza i
gardziła nierównie skromniejszymi przodkami swego Girolama, którego zresztą
uwielbiała, tak jak się uwielbia dziecko głupie, lecz kochane.
Jej spojrzenie prześliznęło się obojętnie po ozdobnym kartonie.
— Bardzo dobrze. Jutro wyślemy ją mecenasowi Rismie, wobec którego mamy
zobowiązania.
Mecenas Risma dwa lata temu powierzył mu pewną skomplikowaną pracę
buchalteryjną, zapłacił za nią, a ponadto zaprosił ich oboje na obiad do swego
abstrakcyjnego i metalowego mieszkania, gdzie rachmistrz cierpiał niczym
potępieniec, z powodu butów kupionych specjalnie na tę okazję. I teraz dla tego
prawnika, który opływał we wszystko, jego Maria, jego Andrea, Saverio, mała
Giuseppina i on sam mieli wyrzec się jedynej żyły złota, do jakiej dokopali się
po tylu latach!
Pobiegł do kuchni, złapał nóż, porwał się do przecinania złotych sznurków,
którymi zręczna-robotnica mediolańska pięknie omotała pakunek; ale spierzchnięta
dłoń żony spoczęła ze znużeniem na jego ramieniu:
— Girolamp, nie, bądź dzieckiem! Wiesz przecież, że musimy zrewanżować się
Rismie.
Przemówiło Prawo, Prawo nieskazitelnych kapeluszników.
— Ależ, moja droga, to jest nagrodą, świadectwo moich zasług, dowód uznania!
— Daj spokój. Ci twoi koledzy i delikatne uczucia! Jałmużna, Giro, to tylko
jałmużna. — Nazywała go dawnym, pieszczotliwym imieniem, uśmiechała się do niego
oczyma, w których on jeden potrafił odnaleźć dawny wdzięk. — Jutro kupisz inną,
mniejszą babkę, dla nas wystarczy. I cztery czerwone karbowane świeczki, takie,
jakie są na wystawie w domu towarowym; to będzie wielkie święto.
Rzeczywiście, następnego dnia kupił zwyczajną babkę, nie cztery, ale dwie
zachwycające świeczki, a olbrzyma wysłał za pośrednictwem jednej z agencji
mecenasowi Rismie, co kosztowało go dalszych dwieście lirów.
Zresztą po Bożym Narodzeniu musiał kupić trzecią babkę i pokrojoną dla
niepoznaki w kawałki zanieść kolegom, którzy mu dokuczali, że nie zostawił im
nawet okruszyny ze swego wspaniałego łupu.
Mglista zasłona opadła na dalszy los pierworodnego ciasta.
Zgłosił reklamację w agencji “Błyskawica". Pokazano mu, z wyraźnym
lekceważeniem, rejestr doręczeń z widniejącym na odwrocie podpisem służącego
mecenasa. Po Trzech Królach jednak nadszedł bilet wizytowy z “gorącym
podziękowaniem i życzeniami".
Honor był ocalony.
Profesor i syrena
Późną jesienią 1938 roku przechodziłem ostry kryzys mizantropii. Mieszkałem
wówczas w Turynie i razu pewnego, kiedy spałem, dziewczyna turyńska Nr l,
szperając mi po kieszeniach w poszukiwaniu pięćdziesięciolirowych banknotów,
odkryła tam również liścik dziewczyny Nr 2, który nawet pomimo błędów
ortograficznych nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do charakteru łączących
nas stosunków.
Moje przebudzenie było nagłe i burzliwe. Mieszkanko przy via Peyron trzęsło się
od wybuchów żywego dialektu; groziło mi też wydrapanie oczu, czego uniknąłem
wykręcając nieco lewy nadgarstek mojego miłego dziewczęcia. Ta w pełni
uzasadniona akcja obronna położyła kres wspomnianej scenie, lecz również i
naszej idylli. Dziewczyna ubrała się pospiesznie, wrzuciła do torebki puszek,
kredkę, chusteczkę, pięcdziesięciolirowy banknot (“tych nieszczęść przyczynę"),
trzykrotnie rzuciła mi w twarz: “świnia", i poszła sobie. Nigdy nie była tak
urocza jak w tym kwadransie furii. Z okna widziałem ją, jak wychodziła i
oddalała się w porannej mgiełce, wysoka, smukła, strojna w odzyskaną elegancję.
Nigdy jej już nie ujrzałem, tak jak nigdy nie zobaczyłem już mojego czarnego
wełnianego pulowera, na który wydałem majątek i który miał zaletę fatalną: fason
stosowny tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Pozostawiła mi tylko w łóżku dwie
tak zwane “niewidoczne" szpilki do włosów.
Tego samego popołudnia byłem umówiony z Nr 2 w pewnej cukierni na piazza Carlo
Felice. Jednak przy okrągłym stoliku w zachodnim, “naszym" rogu drugiej sali
zamiast kasztanowych loków dziewczyny, bardziej teraz pożądanej niż kiedykolwiek
przedtem, dostrzegłem chytrą twarz Tonina, jej dwunastoletniego braciszka, który
właśnie kończył pochłaniać czekoladę z podwójnym kremem. Gdy się zbliżyłem,
podniósł się z krzesła, jak przystoi grzecznemu turyńczykowi.
— Proszę pana — powiedział — Pinotta nie przyjdzie. Kazała dać panu ten bilet.
Do widzenia panu.
I wyszedł zabierając ze sobą dwa ciastka pozostałe jeszcze na talerzu. Na
bileciku koloru kości słoniowej otrzymałem absolutną odprawę, umotywowaną moją
nikczemnością i “południową nieuczciwością". Było jasne, że Nr l odszukała i
podjudziła Nr 2, a ja znalazłem się na lodzie.
W ciągu dwunastu godzin straciłem dwie dziewczyny, które wzajemnie uzupełniały
się jak najkorzystniej, i w dodatku pulower, na którym mi zależało; ponadto
musiałem zapłacić za konsumpcję piekielnego Tonina. Moja arcysycylijska miłość
własna została poniżona. Wyszedłem na durnia i postanowiłem na jakiś czas
odsunąć się od świata i jego blichtru.
Na ten okres izolacji nie można było wynaleźć lepszego miejsca od owej kawiarni
na via Po, gdzie teraz sam jak pies spędzałem wolne chwile, a zwłaszcza wieczory
po pracy w redakcji. Było to coś w rodzaju Hadesu zaludnionego przez bezkrwiste
cienie podpułkowników, sędziów i profesorów na emeryturze. Te bezcielesne zjawy
grały w warcaby lub domino, zanurzone w świetle przyćmionym przez portyki i
chmury za dnia, wieczorem zaś przez ogromne zielone abażury żyrandoli, i nigdy
nie podnosiły głosu, jakby w obawie, że nazbyt silny dźwięk przerwie słaby wątek
ich egzystencji. Prawdziwe Elizeum.
Ponieważ jestem zwierzęciem o raczej stałych przyzwyczajeniach, siadałem zawsze
w kącie przy tym samym stoliku, którego przemyślna konstrukcja zapewniała
klientowi maksimum niewygody. Po lewej stronie dwa widma wyższych oficerów grały
w trik-traka z dwoma duchami radców sądu apelacyjnego. Wojskowe i sądowe kostki
do gry wytaczały się bezszelestnie ze skórzanego kubka. Po prawej stronie
siadywał jakiś pan w podeszłym wieku, odziany w stary płaszcz z wyliniałym
karakułowym kołnierzem. Stale czytał pisma zagraniczne, palił toskańskie cygara
i często spluwał. Raz po raz przerywał lekturę i wydawało się, że ściga w
kr�