Deaver Jeffrey - Hak
Szczegóły |
Tytuł |
Deaver Jeffrey - Hak |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Deaver Jeffrey - Hak PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Deaver Jeffrey - Hak PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Deaver Jeffrey - Hak - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JEFFERY
DEAVER
HAK
Przełożył
Łukasz Praski
Prószyński i S-ka
Strona 4
Tytuł oryginału EDGE
Copyright © 2010 by Jeffery Deaver
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Ilustracja na okładce
© Dave Wall/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Rafał Szambelan
Korekta
Barbara Pigłowska-Stawowa
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7648-680-2
Warszawa 2011
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa,
ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Skleniarz
ul. Lea 118,
31-033 Kraków
Strona 5
Dla Shea, Sabriny i Brynn
Strona 6
CZERWIEC 2004
Zasady gry
Strona 7
Człowiek, który chciał zabić siedzącą obok mnie młodą kobietę,
jechał kilometr za nami przez sielski krajobraz pól bawełny i tytoniu,
okrytych wilgocią czerwcowego poranka.
W lusterku wstecznym mignął fragmencik samochodu, poruszają-
cego się w spokojnym tempie w szeregu aut i prowadzonego przez
mężczyznę, który na pozór niczym się nie wyróżniał spośród setki
kierowców na autostradzie, gdzie niedawno wymieniono nawierzch-
nię.
- Panie Fallow? - zaczęła Alissa, po czym, tak jak nakłaniałem ją
przez ostatni tydzień, poprawiła: - Abe?
- Słucham.
- Jest tam jeszcze? - Zauważyła, jak zerkałem w lusterko.
- Tak. Nasz ogon też - dodałem, żeby ją uspokoić. Za mordercą,
trzy samochody dalej, podążał mój protegowany. Nie był jedyną oso-
bą z naszej organizacji biorącą udział w akcji.
- W porządku - szepnęła Alissa. Trzydziestokilkuletnia kobieta
ujawniła ciemne sprawki pewnego kontrahenta rządowego, który
współpracował z wojskiem. Przedstawiciele firmy stanowczo twier-
dzili, że nie doszło do żadnych nadużyć i że nie mają nic przeciwko
śledztwu, mimo to przed tygodniem dokonano zamachu na życie
Alissy, a ponieważ byłem właśnie w Forcie Bragg z jednym z dowód-
ców, Departament Obrony wezwał mnie, żebym ją chronił. Jako szef
organizacji rzadko pracuję w terenie, ale prawdę mówiąc, chętnie
wyrwałem się poza mury. Zwykle spędzałem co dzień dziesięć godzin
za biurkiem w naszym biurze w Alexandrii. W zeszłym miesiącu czę-
ściej zostawałem tam na dwanaście i czternaście godzin, bo koordy-
nowaliśmy ochronę pięciu informatorów z przestępczości zorganizo-
wanej, aby później przekazać ich programowi ochrony świadków, w
którego ramach mieli się poddać operacjom plastycznym.
9
Strona 8
Dobrze było znowu znaleźć się w siodle, choćby tylko na tydzień.
Wcisnąłem przycisk szybkiego wybierania, dzwoniąc do swojego
protegowanego.
- Tu Abe - powiedziałem do zestawu słuchawkowego. - Gdzie on
jest?
- Jakieś osiemset metrów za wami. Porusza się dość wolno.
Cyngiel, którego tożsamości nie znaliśmy, siedział za kierownicą
nijakiego, szarego hyundaia sedana.
Jechałem za pięcioipółmetrową ciężarówką z wymalowanym na
boku napisem „PRZEDSIĘBIORSTWO PRZETWÓRSTWA DRO-
BIOWEGO CAROLINA”. Wóz był pusty i prowadził go jeden z na-
szych transportowców. Przed ciężarówką jechał taki sam samochód
jak ten, który prowadziłem.
- Trzy kilometry do wymiany - powiedziałem.
Odbiór wiadomości potwierdziły cztery głosy przez cztery bardzo
zaszyfrowane urządzenia komunikacyjne. Rozłączyłem się. Nie pa-
trząc na Alissę, powiedziałem:
- Będzie dobrze.
- No... - szepnęła. - Sama nie wiem. - Zamilkła i utkwiła wzrok w
bocznym lusterku, jak gdyby człowiek, który chciał ją zabić, był tuż za
nami.
- Wszystko idzie zgodnie z planem.
Kiedy niewinni ludzie znajdą się w sytuacji wymagającej obecno-
ści i ochrony kogoś takiego jak ja, najczęściej reagują zdumieniem i
strachem. Trudno jest uświadomić sobie nagle własną śmiertelność.
Ale zapewnianie zagrożonym ludziom bezpieczeństwa to praca jak
każda inna.
Często mówiłem o tym swojemu protegowanemu i innym w biurze,
prawdopodobnie grając im na nerwach powtarzaniem drętwym to-
nem w kółko tego samego. Mówiłem o tym jednak dlatego, że nigdy
nie wolno zapominać. To normalna robota ze swoimi sztywnymi pro-
cedurami, których uczymy się tak samo jak chirurdzy opanowujący
zasady precyzyjnego krojenia ciała albo piloci opanowujący sztukę
utrzymywania w powietrzu ton metalu. Uczymy się technik, które
doskonalono przez całe lata i które działały.
Robota...
10
Strona 9
Oczywiście nie miałem też żadnych wątpliwości, że cyngiel, który
właśnie jechał za nami z zamiarem zamordowania siedzącej obok
mnie kobiety, również traktuje swoje zadanie jak zwykłą pracę. Był
równie poważny jak ja, uczył się procedur tak samo pilnie jak ja, miał
wysokie IQ i wysoki poziom praktycznego sprytu, miał także nade
mną przewagę: jego działań nie krępowały takie ograniczenia jak
mnie - wynikające z konstytucji i praw zgodnie z nią stanowionych.
Mimo to wierzę, że walka po słusznej stronie ma swoje zalety. W
ciągu lat pracy nigdy nie straciłem żadnego obiektu. I nie zamierza-
łem stracić Alissy.
To zwykła robota, dlatego trzeba zachować spokój chirurga, spo-
kój pilota.
Alissa oczywiście nie była spokojna. Oddychała ciężko, skubiąc
mankiet bluzki i patrząc na rozłożystą magnolię, którą właśnie mija-
liśmy. Drzewo wysforowało się z lasu hikor czy kasztanowców na
skraju dużego pola bawełny falującego białym puchem. Niespokojnie
okręcała na przegubie bransoletkę z brylantami, którą podarowała
sobie na ostatnie urodziny. Zerknęła na ozdobę, a potem na dłonie,
wilgotne od potu, po czym położyła je na granatowej spódnicy. Pod
moją opieką Alissa nosiła wyłącznie ciemne rzeczy, ale ten kamuflaż
nie wynikał z tego, że była celem zawodowego mordercy, lecz z po-
wodu nadwagi, z którą borykała się od wieku dojrzewania. Wiedzia-
łem o tym, bo razem jadaliśmy posiłki i miałem okazję widzieć tę
walkę z bliska. Sporo mówiła o swoich zmaganiach z jedzeniem. Nie-
którzy podopieczni nie potrzebują lub nie chcą kumplostwa. Inni, jak
na przykład Alissa, chcą w nas widzieć przyjaciół. Nie bardzo nadaję
się do takiej roli - znów z powodu swojej sztywności - ale staram się
w nią wejść i na ogół mi się udaje.
Minęliśmy tablicę. Zjazd był za dwa kilometry.
Praca wymaga prostego i sprytnego planu. W tej branży nie wolno
być reaktywnym i choć nie cierpię słowa „proaktywność” (jako prze-
ciwieństwo czego, „antyaktywności”?), dobrze oddaje kluczową cechę
naszej roboty. W tym wypadku, aby dostarczyć Alissę całą i zdrową
do prokuratora, przed którym miała złożyć zeznanie, musiałem wcią-
gnąć do gry cyngla. Ponieważ mój protegowany śledził go od wielu
godzin, wiedzieliśmy, gdzie jest i moglibyśmy go zdjąć w każdej
chwili. Gdybyśmy to jednak zrobili, jego zleceniodawca wynająłby po
prostu kogoś innego, żeby dokończył zadanie. Chciałem zatrzymać
11
Strona 10
go na drodze przez większą część dnia - na tak długo, żeby Alissa
zdążyła dotrzeć przed oblicze prokuratora federalnego i przekazać
mu dostatecznie dużo informacji, a tym samym zażegnać grożące jej
niebezpieczeństwo. Po spisaniu zeznania cyngiel nie będzie już miał
powodu jej eliminować.
Zgodnie z planem, jaki opracowałem razem ze swoim protegowa-
nym, miałem wyprzedzić ciężarówkę z przedsiębiorstwa drobiowego.
Cyngiel doda gazu, żeby nie stracić nas z oczu, ale zanim się zbliży,
ciężarówka i ja równocześnie zjedziemy z autostrady. Z powodu łuku
drogi i zjazdu, który specjalnie wybrałem, cyngiel nie będzie mógł
zobaczyć mojego samochodu, ale zauważy wóz pozorantów. Potem
Alissa i ja okrężną trasą pojedziemy do hotelu w Raleigh, gdzie czeka
prokurator, a samochód pozorantów dotrze do gmachu sądu w Char-
lotte, trzy godziny drogi stąd. Zanim napastnik się zorientuje, że je-
chał za fałszywym celem, będzie za późno. Zadzwoni do dyspozytora
- swojego zleceniodawcy - i najprawdopodobniej zamach zostanie
odwołany. Wtedy wkroczymy, aresztujemy cyngla i spróbujemy wy-
tropić dyspozytora.
Do zjazdu miałem mniej więcej półtora kilometra. Od ciężarówki z
kurczakami dzieliło mnie około dziesięciu metrów.
Spojrzałem na Alissę, która bawiła się teraz złotym naszyjnikiem z
ametystami, który dostała od matki na siedemnaste urodziny. Cena
prezentu przekraczała możliwości finansowe rodziny, ale naszyjnik
miał być nagrodą pocieszenia za brak zaproszenia na bal z okazji
zakończenia roku szkolnego. Ludzie zwykle sporo zdradzają osobom,
które ratują im życie.
Zabrzęczał mój telefon.
- Tak? - powiedziałem do swojego protegowanego.
- Obiekt przesunął się do przodu, jakieś dwieście metrów za cię-
żarówką.
- Jesteśmy prawie na miejscu - odrzekłem. - Do roboty.
Szybko wyprzedziłem ciężarówkę przedsiębiorstwa drobiowego i
wcisnąłem się w lukę między nią a wozem pozorantów. Za kierowni-
cą siedział człowiek z naszej organizacji; fotel pasażera zajmowała
agentka FBI przypominająca Alissę. W biurze mieliśmy trochę zaba-
wy podczas wybierania kogoś, kto by zagrał mnie. Mam okrągłą gło-
wę, uszy odstające o parę milimetrów bardziej, niżbym sobie życzył, i
sztywne rude włosy. Jestem niewysoki. Dlatego trzeba było poświęcić
12
Strona 11
godzinę czy dwie na przeprowadzenie szybkiego konkursu na naj-
bardziej elfowatego pracownika, który miał się wcielić we mnie.
- Podaj status - powiedziałem do telefonu.
- Zmienił pas i trochę przyspieszył.
Woli nie tracić mnie z oczu, pomyślałem.
- Chwileczkę... chwileczkę - usłyszałem.
Musiałem przypomnieć swojemu wychowankowi, żeby uważał na
niepotrzebne wtręty; treść rozmowy telefonicznej była szyfrowana,
ale można było wykryć sam fakt nawiązania łączności. Zapamięta tę
lekcję.
- Zbliżam się do zjazdu... Uwaga, skręcamy.
Wciąż jadąc z prędkością ponad dziewięćdziesięciu na godzinę,
zjechałem na prawy pas i pokonałem łuk osłonięty gęstymi drzewa-
mi. Ciężarówka siedziała mi na zderzaku.
- W porządku, obiekt nawet nie popatrzył w twoją stronę - zamel-
dował mój protegowany. - Namierzył pozorantów i zaraz zwolnił do
przepisowej prędkości.
Na skrzyżowaniu z drogą numer 18 zatrzymałem się na czerwo-
nym świetle, a potem skręciłem w prawo. Ciężarówka skręciła w le-
wo.
- Obiekt dalej trzyma się trasy - ciągnął mój protegowany. - Chy-
ba wszystko idzie zgodnie z planem. - Miał opanowany głos.
Zwykle nie angażuję się emocjonalnie w pracę, ale jest w tym lep-
szy ode mnie. Rzadko się uśmiecha, nigdy nie żartuje i prawdę mó-
wiąc, niewiele o nim wiem, choć współpracujemy, często bardzo bli-
sko, już od kilku lat. Chciałbym to zmienić - pozbawić go tego ponu-
ractwa - nie ze względu na pracę, bo naprawdę jest bardzo dobry, ale
po prostu wolałbym, żeby czerpał więcej przyjemności z tego, co ro-
bimy. Dbanie o bezpieczeństwo innych może dawać satysfakcję, a
nawet radość. Zwłaszcza gdy chronimy rodziny, co zdarza się całkiem
często.
Poleciłem mu, żeby informował mnie na bieżąco, i zakończyłem
połączenie.
- Czyli jesteśmy bezpieczni? - spytała Alissa.
- Jesteśmy bezpieczni - odparłem, przyspieszając do osiemdzie-
siątki przy ograniczeniu do siedemdziesięciu na godzinę. Piętnaście
minut później kluczyliśmy drogą, która miała nas doprowadzić na
obrzeża Raleigh, gdzie na zeznanie Alissy czekał prokurator.
13
Strona 12
Niebo przykrywały chmury, a krajobraz nie zmieniał się tu pewnie
od kilkudziesięciu lat: parterowe domy, szopy, przyczepy i samocho-
dy w stanie terminalnym, które dzięki odrobinie szczęścia i troskli-
wej opiece wciąż funkcjonowały. Na stacji benzynowej sprzedawano
gatunek paliwa, o którym nigdy nie słyszałem. Psy leniwie kłapały
zębami, goniąc pchły. Kobiety w postrzępionych dżinsach pilnowały
gromadki potomstwa. Mężczyźni o twarzach naznaczonych zamiło-
waniem do piwa i o wystających brzuchach siedzieli na werandach,
nie czekając na nic. Najprawdopodobniej dziwili się na widok nasze-
go samochodu - w którym siedzieli ludzie z gatunku rzadko widywa-
nych w tej okolicy: mężczyzna w białej koszuli i ciemnym garniturze
oraz kobieta z elegancką blond fryzurą.
Zostawiając za sobą dzielnicę domów, wjechaliśmy na drogę prze-
cinającą pola. Ujrzałem krzewy bawełny zrzucające włókna jak pop-
corn i pomyślałem, że sto pięćdziesiąt lat temu tę ziemię pokrywał
taki sam biały kobierzec; kiedy człowiek był na Południu, często
przypominał sobie wojnę secesyjną i ludzi, w których imieniu ją to-
czono.
Zadzwonił telefon, który zaraz odebrałem.
W głosie mojego protegowanego wyraźnie brzmiał niepokój.
- Abe.
Zesztywniały mi ramiona.
- Skręcił z autostrady? - Tym się nie martwiłem; zjechaliśmy po-
nad pół godziny temu. Cyngiel musiał być już co najmniej sześćdzie-
siąt kilometrów od nas.
- Nie, ciągle jedzie za pozorantami. Ale coś się stało. Rozmawiał
przez komórkę. Kiedy się rozłączył, dziwnie się zachowywał. Ocierał
twarz. Podjechałem bliżej, na dwie długości samochodu. Wyglądał,
jakby płakał.
Zacząłem szybciej oddychać, zastanawiając się nad możliwymi
przyczynami. Spośród różnych scenariuszy na plan pierwszy wybijał
się najbardziej wiarygodny i niepokojący: a jeśli cyngiel podejrzewał,
że użyjemy podstępu i postanowił zrobić to samo? Zmusił kogoś, kto
go przypominał - jak elfowaty człowiek w naszym wozie - żeby za
nami jechał. Rozmowa telefoniczna, której świadkiem był mój prote-
gowany, mogła się odbyć między kierowcą a prawdziwym sprawcą,
który wziął jego żonę albo dziecko jako zakładnika.
14
Strona 13
To z kolei oznaczało, że prawdziwy cyngiel był gdzie indziej i...
W naszą stronę śmignęła jakaś biała plama. Z podjazdu pustej,
zrujnowanej stacji benzynowej po lewej na drogę wypadł ford pikap.
Osłoniętą rurami maską uderzył w nasz wóz od strony pasażera i
zepchnął nas przez kępę wysokiego zielska wprost do płytkiego jaru.
Alissa wrzasnęła, a ja jęknąłem z bólu. Usłyszałem jeszcze głos swo-
jego wychowanka, który wołał mnie po imieniu, a potem wystrzeliła
poduszka powietrzna, posyłając telefon i zestaw głośnomówiący w
głąb samochodu.
Stoczyliśmy się z półtorametrowego zbocza i mało efektownie za-
trzymaliśmy się na mulistym dnie płytkiej rzeczki.
Och, zaplanował atak doskonale i zanim zdążyłem odpiąć klamrę
pasa bezpieczeństwa, żeby się dostać do broni, walnął w okno z mojej
strony młotkiem do polo, roztrzaskując szybę i ogłuszając mnie. Wy-
szarpnął mi glocka i schował do kieszeni. Zwichnięte ramię, pomy-
ślałem, mało krwi. Wyplułem odłamek szkła i spojrzałem na Alissę.
Też była oszołomiona, ale chyba nie odniosła poważniejszych obra-
żeń. Cyngiel nie miał w ręku pistoletu tylko młotek, więc przemknęło
mi przez myśl, że miałaby szansę przedrzeć się przez zarośla i uciec.
Niewielką szansę, ale zawsze. Musiałaby jednak ruszać natychmiast.
- Alissa, biegnij w lewo! Uda ci się! Biegnij!
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i wypadła z samochodu.
Spojrzałem na drogę. Zobaczyłem tylko białego forda zaparkowa-
nego na poboczu, tak jak kilkanaście innych pikapów, które widzia-
łem po drodze - w pobliżu rzeczki, gdzie można było na przykład zła-
pać parę żab na przynętę. Samochód doskonale zasłaniał widok od
strony drogi. Tak samo postawiłbym pikapa, żeby osłonić własną
ucieczkę, pomyślałem ponuro.
Cyngiel sięgał przez okno, żeby otworzyć moje drzwi. Z bólu
zmrużyłem oczy, ciesząc się w duchu, że zwleka. Alissa mogła zyskać
na czasie i pokonać większą odległość. Znając dokładnie nasze poło-
żenie dzięki GPS-owi, moi ludzie zawiadomią policję, która zjawi się
tu za piętnaście czy dwadzieścia minut. Alissie mogło się udać. Bła-
gam, pomyślałem, odwracając się w stronę płytkiego koryta rzeczki,
którym powinna uciec.
Alissa nie zamierzała jednak nigdzie biec.
Stała obok samochodu ze spuszczoną głową i rękami założonymi
15
Strona 14
na obfitym biuście, z twarzą zalaną łzami. Czyżby odniosła większe
obrażenia, niż przypuszczałem?
Otworzyły się drzwi po mojej stronie i cyngiel wywlókł mnie na
ziemię, gdzie wprawnym ruchem założył mi na ręce nylonowe opa-
ski. Potem mnie puścił i padłem w błoto o zgniłym zapachu, obok
cykających świerszczy.
Opaski?, zdziwiłem się. Znów popatrzyłem na Alissę, która opie-
rała się o samochód, nie mogąc spojrzeć w moją stronę.
- Proszę mi powiedzieć. - Zwracała się do napastnika. - Co z moją
matką?
Nie, nie była oszołomiona i nie odniosła poważnych obrażeń. Zo-
rientowałem się, że nie ucieka, bo nie ma powodu.
Nie była celem ataku.
Celem byłem ja.
Cała straszna prawda stała się jasna. Stojący nade mną mężczyzna
znalazł jakiś sposób, żeby przed kilkoma tygodniami dotrzeć do Alis-
sy i zagrozić jej, że skrzywdzi jej matkę - po to, by zmusić Alissę do
zmyślenia historyjki o korupcji w przedsiębiorstwie świadczącym
usługi rządowi. Ponieważ sprawa dotyczyła bazy wojskowej, której
komendanta znałem, sprawca zakładał, że to ja zostanę owczarkiem
wyznaczonym do jej ochrony. W ciągu minionego tygodnia Alissa
przekazywała mu szczegóły na temat naszych procedur bezpieczeń-
stwa. Nie był cynglem; był zbieraczem, którego wynajęto do wydoby-
cia ze mnie informacji. Oczywiście - chodziło o sprawę przestępczości
zorganizowanej, nad którą niedawno pracowałem. Znałem nową
tożsamość pięciu świadków zeznających przed sądem. Wiedziałem,
gdzie umieścili ich ludzie z programu ochrony świadków.
Urywanym od szlochu głosem, Alissa wykrztusiła:
- Przecież mówił pan...
Ale zbieracz nie zwracał na nią uwagi. Patrząc na zegarek, dzwonił
do kogoś; doszedłem do wniosku, że do podstawionego mężczyzny
osiemdziesiąt kilometrów stąd, za którym jechał autostradą mój pro-
tegowany. Nie dodzwonił się. Pozorant został zapewne zatrzymany,
gdy tylko przez komórkę usłyszano odgłosy naszego wypadku. Ozna-
czało to, że zbieracz nie ma tyle czasu, ile by sobie życzył. Ciekawe,
jak długo wytrzymam tortury.
- Błagam - szepnęła znowu Alissa. - Moja matka... mówił pan, że
jeżeli zrobię, czego pan chce... Proszę powiedzieć, nic się jej nie stało?
16
Strona 15
Zbieracz zerknął na nią i jak gdyby po namyśle wyciągnął zza pasa
pistolet i dwa razy strzelił jej w głowę.
Skrzywiłem się w rozpaczy.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął wymiętą szarą ko-
pertę, otworzył ją, po czym przyklęknął obok mnie i wytrząsnął jej
zawartość na ziemię. Nie widziałem, co to jest. Zdjął mi buty i skar-
petki.
- Masz informacje, których potrzebuję? - spytał cichym głosem.
Przytaknąłem skinieniem głowy.
- Powiesz mi?
Gdybym wytrzymał piętnaście minut, miejscowa policja zdążyłaby
tu dotrzeć, kiedy jeszcze będę żył. Przecząco pokręciłem głową.
Obojętnie, jak gdyby moja reakcja nie była ani dobra, ani zła, za-
brał się do pracy.
Wytrzymaj piętnaście minut, powiedziałem sobie.
Pierwszy krzyk wydarł się z mojego gardła trzydzieści sekund
później. Następny krótko potem, a później z każdym wydechem wy-
dawałem przeraźliwy wrzask. Z oczu płynęły mi łzy, a całym ciałem
wstrząsały fale przeszywającego bólu.
Trzynaście minut, przemknęło mi przez głowę. Jeszcze dwana-
ście...
Nie byłem pewien, ale minęło chyba nie więcej niż sześć czy sie-
dem, kiedy wykrztusiłem:
- Przestań, przestań!
Posłuchał. I powiedziałem mu dokładnie to, co chciał wiedzieć.
Zanotował informacje i wstał. W jego lewej dłoni kołysały się klu-
czyki do pikapa. W prawej trzymał pistolet. Wycelował lufę automatu
w środek mojego czoła i w tym momencie poczułem przede wszyst-
kim ulgę, ogromną ulgę na myśl, że przynajmniej skończy się ból.
Mężczyzna odsunął się o krok i przymrużył oczy w oczekiwaniu na
huk wystrzału, a ja zdałem sobie sprawę, że...
Strona 16
WRZESIEŃ 2010
SOBOTA
Celem gry jest inwazja i zdobycie Zamku przeciwnika
albo zabicie jego rodziny królewskiej.
Z instrukcji gry planszowej „Feudal”
Strona 17
Rozdział 1
Mamy paskudną sprawę, Corte.
- Słucham - powiedziałem do zestawu słuchawkowego. Siedząc
przy swoim biurku, odłożyłem starą, napisaną ręcznie notatkę, którą
właśnie czytałem.
- Obiekt i jego rodzina są w Fairfaksie. Zbieracz dostał zielone
światło i wygląda na to, że jest pod presją czasu.
- Ile ma?
- Dwa dni.
- Wiesz, kto go wynajął?
- Nie, synu.
Był sobotni ranek. W tej branży pracujemy o różnych godzinach i
nasz tydzień pracy nie ma regularnej długości. Mój zaczął się parę
dni temu, a wczoraj po południu skończyłem pewne małe zadanie.
Resztę dnia miałem spędzić na porządkowaniu papierów, co dość
lubię, ale w mojej organizacji musimy być stale w pogotowiu.
- Mów dalej, Freddy. - W jego głosie brzmiał zagadkowy ton.
Dziesięć lat współpracy w naszym fachu, nawet sporadycznej, po-
zwala odczytać sporo wskazówek.
Agent FBI, znany z tego, że nigdy się nie wahał, tym razem to zro-
bił. Wreszcie rzekł:
- No więc, Corte, chodzi o to, że...
- Co?
- Ten zbieracz to Henry Loving... Wiem, wiem. Ale to potwier-
dzone.
Po chwili, w której słyszałem tylko bicie własnego serca i szum
krwi w uszach, odpowiedziałem odruchowo, choć niepotrzebnie:
- Loving nie żyje. Umarł w Rhode Island.
- Rzekomo umarł.
21
Strona 18
Zerknąłem na drzewa za oknem kołyszące się na lekkim wrze-
śniowym wietrze, po czym spojrzałem na biurko. Panował na nim
wzorowy porządek, ale było małe i tandetnie wykonane. Na blacie
leżało kilka kartek, z których każda wymagała mniej lub więcej mojej
uwagi, oraz niewielki karton, dostarczony przez FedEx dziś rano do
mojego domu, raptem kilka skrzyżowań od biura. Był to mój zakup
na eBayu, na który niecierpliwie czekałem. Zamierzałem obejrzeć
zawartość pudełka w porze lunchu. Odsunąłem je na bok.
- Mów.
- W budynku w Providence był ktoś inny. - Freddy dodał brakują-
cy element układanki, choć prawie natychmiast wydedukowałem, co
się musiało stać, a słowa agenta tylko potwierdziły, że się nie mylę.
Dwa lata temu magazyn, w którym ukrywał się Henry Loving, kiedy
umknął przed zastawioną przeze mnie pułapką, doszczętnie spłonął.
Ekipa kryminalistyczna znalazła w środku DNA pochodzące z ciała.
Mimo rozległych poparzeń, z każdych zwłok zostaje około dziesięciu
milionów próbek krnąbrnego kwasu dezoksyrybonukleinowego. Nie
można ich ukryć ani zniszczyć, nie ma więc sensu nawet próbować.
Można jednak później dotrzeć do techników laboratoryjnych
przeprowadzających testy DNA i zmusić ich do kłamstwa - by po-
świadczyli, że to było twoje ciało.
Mogłem się spodziewać, że ktoś taki jak Loving przewidzi pułap-
kę, jaką przygotowałem. Zanim ruszył w pościg za obiektami, zapew-
ne opracował plan B: porwał jakiegoś bezdomnego albo uciekiniera z
domu i ukrył go w magazynie, na wypadek gdyby musiał się ewaku-
ować. Posunięcie z technikiem w laboratorium było sprytne i wcale
nie tak trudne do wyobrażenia, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Henry
Loving miał niezwykły talent do manipulowania ludźmi, aby robili
rzeczy, których nie chcieli robić.
I nagle okazuje się, że człowiek, na którego śmierć w ogniu wiele
osób zareagowałoby z zadowoleniem, nie waham się nawet użyć wy-
rażenia „z radością”, żyje i ma się doskonale.
W drzwiach ukazał się jakiś cień. To był Aaron Ellis, szef naszej
organizacji i mój bezpośredni przełożony. Jasnowłosy i niebywale
barczysty. Rozchylił wąskie usta. Nie wiedział, że rozmawiam przez
telefon.
22
Strona 19
- Słyszałeś? W Rhode Island - to jednak nie był Loving.
- Właśnie rozmawiam z Freddym. - Wskazałem na zestaw słu-
chawkowy.
- U mnie o dziesiątej?
- Dobra.
Zniknął, oddalając się bezszelestnie w brązowych mokasynach z
frędzlami, które zupełnie nie pasowały do jasnoniebieskich spodni.
- To był Aaron - powiedziałem do agenta FBI, który siedział w
swoim biurze oddalonym od mojego o jakieś piętnaście kilometrów.
- Wiem - odparł Freddy. - Mój szef poinformował twojego. A ja
informuję ciebie. Będziemy pracować nad tym razem, synu. Za-
dzwoń, jak będziesz mógł.
- Zaraz - powstrzymałem go. - A obiekty w Fairfaksie? Wysłałeś
agentów do opieki?
- Jeszcze nie. To rzecz sprzed chwili.
- Musisz tam zaraz kogoś posłać.
- Zdaje się, że Loving jest jeszcze bardzo daleko.
- Mimo wszystko zrób to.
- Twoje życzenie i tak dalej, i tak dalej.
Freddy rozłączył się, zanim zdążyłem coś jeszcze powiedzieć.
Henry Loving...
Przez chwilę siedziałem, spoglądając przez okno nieoznakowanej
siedziby mojej organizacji, agresywnie brzydkiego brzydotą lat sie-
demdziesiątych budynku w Old Town w Alexandrii. Patrzyłem na
trójkąt trawnika, sklep z antykami, Starbucksa i parę krzaków na
pasie zieleni. Nierówny szereg krzewów prowadził do budynku loży
wolnomularskiej, jak gdyby zasadził je bohater książki Dana Browna,
który zamiast e-mailem chciał przekazać wiadomość za pomocą ar-
chitektury krajobrazu.
Mój wzrok wrócił do pudełka z FedExu i dokumentów na biurku.
Plik spiętych zszywką kartek był umową o najem schronu, czyli
bezpiecznego domu w pobliżu Silver Spring w Marylandzie. Miałem
wynegocjować obniżkę czynszu, przyjmując do tego celu fałszywą
tożsamość.
Kolejnym dokumentem był nakaz zwolnienia człowieka, którego
wczoraj szczęśliwie przekazałem dwóm poważnym mężczyznom w
równie poważnych garniturach, urzędującym w biurach w Langley w
23
Strona 20
Wirginii. Podpisałem nakaz i odłożyłem do skrzynki papierów do
wysłania.
Ostatniej kartki, którą czytałem, gdy zadzwonił Freddy, w ogóle
nie zamierzałem przynosić do biura. Poprzedniego wieczoru odszu-
kałem w domu grę planszową, której instrukcję chciałem przeczytać
jeszcze raz, a gdy otworzyłem pudełko, znalazłem tę notatkę - starą
listę rzeczy do zrobienia przed świątecznym przyjęciem, z nazwiska-
mi gości, do których trzeba było zadzwonić, oraz spisem zakupów
spożywczych i dekoracji do kupienia. Bezwiednie wsunąłem pożółkłą
kartkę do kieszeni i odkryłem dziś rano. Przyjęcie odbyło się wiele lat
temu. Było ostatnią rzeczą, o jakiej chciałem w tym momencie pa-
miętać.
Spojrzałem na odręczne wyblakłe pismo i wrzuciłem papier do
niszczarki, która zmieniła go w konfetti.
Paczkę z FedExu umieściłem w sejfie za biurkiem - zupełnie zwy-
kłym, bez skanerów oka, wyposażonym tylko w zamek szyfrowy.
Wstałem i na białą koszulę narzuciłem marynarkę, którą zwykle no-
szę w biurze, nawet gdy pracuję w weekendy. Wyszedłem, skręciłem
w lewo, gdzie znajdował się gabinet szefa, i ruszyłem w głąb długiego
korytarza, wyłożonego szarą wykładziną, na którą padały prążki bla-
dego światła słonecznego, sączącego się przez lustrzane kuloodporne
okna. Nie myślałem już o cenach nieruchomości w Marylandzie ani
paczkach z firmy kurierskiej, ani niepotrzebnych dowodach swojej
przeszłości. Całą moją uwagę pochłaniał powrót Henry'ego Lovinga -
człowieka, który przed sześcioma laty w parowie na skraju pola ba-
wełny w Karolinie Północnej torturował i zamordował mojego men-
tora i bliskiego przyjaciela, Abe'a Fallowa. Przez włączony telefon
słuchałem krzyków ofiary, a po siedmiu minutach padł zbawienny
strzał, nie oddany wcale z litości, ale z konieczności profesjonalnego
zakończenia zadania.