Deaver Jeffrey - Hak

Szczegóły
Tytuł Deaver Jeffrey - Hak
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Deaver Jeffrey - Hak PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Deaver Jeffrey - Hak PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Deaver Jeffrey - Hak - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 JEFFERY DEAVER HAK Przełożył Łukasz Praski Prószyński i S-ka Strona 4 Tytuł oryginału EDGE Copyright © 2010 by Jeffery Deaver All rights reserved Projekt okładki Ewa Wójcik Ilustracja na okładce © Dave Wall/Arcangel Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Rafał Szambelan Korekta Barbara Pigłowska-Stawowa Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7648-680-2 Warszawa 2011 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Skleniarz ul. Lea 118, 31-033 Kraków Strona 5 Dla Shea, Sabriny i Brynn Strona 6 CZERWIEC 2004 Zasady gry Strona 7 Człowiek, który chciał zabić siedzącą obok mnie młodą kobietę, jechał kilometr za nami przez sielski krajobraz pól bawełny i tytoniu, okrytych wilgocią czerwcowego poranka. W lusterku wstecznym mignął fragmencik samochodu, poruszają- cego się w spokojnym tempie w szeregu aut i prowadzonego przez mężczyznę, który na pozór niczym się nie wyróżniał spośród setki kierowców na autostradzie, gdzie niedawno wymieniono nawierzch- nię. - Panie Fallow? - zaczęła Alissa, po czym, tak jak nakłaniałem ją przez ostatni tydzień, poprawiła: - Abe? - Słucham. - Jest tam jeszcze? - Zauważyła, jak zerkałem w lusterko. - Tak. Nasz ogon też - dodałem, żeby ją uspokoić. Za mordercą, trzy samochody dalej, podążał mój protegowany. Nie był jedyną oso- bą z naszej organizacji biorącą udział w akcji. - W porządku - szepnęła Alissa. Trzydziestokilkuletnia kobieta ujawniła ciemne sprawki pewnego kontrahenta rządowego, który współpracował z wojskiem. Przedstawiciele firmy stanowczo twier- dzili, że nie doszło do żadnych nadużyć i że nie mają nic przeciwko śledztwu, mimo to przed tygodniem dokonano zamachu na życie Alissy, a ponieważ byłem właśnie w Forcie Bragg z jednym z dowód- ców, Departament Obrony wezwał mnie, żebym ją chronił. Jako szef organizacji rzadko pracuję w terenie, ale prawdę mówiąc, chętnie wyrwałem się poza mury. Zwykle spędzałem co dzień dziesięć godzin za biurkiem w naszym biurze w Alexandrii. W zeszłym miesiącu czę- ściej zostawałem tam na dwanaście i czternaście godzin, bo koordy- nowaliśmy ochronę pięciu informatorów z przestępczości zorganizo- wanej, aby później przekazać ich programowi ochrony świadków, w którego ramach mieli się poddać operacjom plastycznym. 9 Strona 8 Dobrze było znowu znaleźć się w siodle, choćby tylko na tydzień. Wcisnąłem przycisk szybkiego wybierania, dzwoniąc do swojego protegowanego. - Tu Abe - powiedziałem do zestawu słuchawkowego. - Gdzie on jest? - Jakieś osiemset metrów za wami. Porusza się dość wolno. Cyngiel, którego tożsamości nie znaliśmy, siedział za kierownicą nijakiego, szarego hyundaia sedana. Jechałem za pięcioipółmetrową ciężarówką z wymalowanym na boku napisem „PRZEDSIĘBIORSTWO PRZETWÓRSTWA DRO- BIOWEGO CAROLINA”. Wóz był pusty i prowadził go jeden z na- szych transportowców. Przed ciężarówką jechał taki sam samochód jak ten, który prowadziłem. - Trzy kilometry do wymiany - powiedziałem. Odbiór wiadomości potwierdziły cztery głosy przez cztery bardzo zaszyfrowane urządzenia komunikacyjne. Rozłączyłem się. Nie pa- trząc na Alissę, powiedziałem: - Będzie dobrze. - No... - szepnęła. - Sama nie wiem. - Zamilkła i utkwiła wzrok w bocznym lusterku, jak gdyby człowiek, który chciał ją zabić, był tuż za nami. - Wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy niewinni ludzie znajdą się w sytuacji wymagającej obecno- ści i ochrony kogoś takiego jak ja, najczęściej reagują zdumieniem i strachem. Trudno jest uświadomić sobie nagle własną śmiertelność. Ale zapewnianie zagrożonym ludziom bezpieczeństwa to praca jak każda inna. Często mówiłem o tym swojemu protegowanemu i innym w biurze, prawdopodobnie grając im na nerwach powtarzaniem drętwym to- nem w kółko tego samego. Mówiłem o tym jednak dlatego, że nigdy nie wolno zapominać. To normalna robota ze swoimi sztywnymi pro- cedurami, których uczymy się tak samo jak chirurdzy opanowujący zasady precyzyjnego krojenia ciała albo piloci opanowujący sztukę utrzymywania w powietrzu ton metalu. Uczymy się technik, które doskonalono przez całe lata i które działały. Robota... 10 Strona 9 Oczywiście nie miałem też żadnych wątpliwości, że cyngiel, który właśnie jechał za nami z zamiarem zamordowania siedzącej obok mnie kobiety, również traktuje swoje zadanie jak zwykłą pracę. Był równie poważny jak ja, uczył się procedur tak samo pilnie jak ja, miał wysokie IQ i wysoki poziom praktycznego sprytu, miał także nade mną przewagę: jego działań nie krępowały takie ograniczenia jak mnie - wynikające z konstytucji i praw zgodnie z nią stanowionych. Mimo to wierzę, że walka po słusznej stronie ma swoje zalety. W ciągu lat pracy nigdy nie straciłem żadnego obiektu. I nie zamierza- łem stracić Alissy. To zwykła robota, dlatego trzeba zachować spokój chirurga, spo- kój pilota. Alissa oczywiście nie była spokojna. Oddychała ciężko, skubiąc mankiet bluzki i patrząc na rozłożystą magnolię, którą właśnie mija- liśmy. Drzewo wysforowało się z lasu hikor czy kasztanowców na skraju dużego pola bawełny falującego białym puchem. Niespokojnie okręcała na przegubie bransoletkę z brylantami, którą podarowała sobie na ostatnie urodziny. Zerknęła na ozdobę, a potem na dłonie, wilgotne od potu, po czym położyła je na granatowej spódnicy. Pod moją opieką Alissa nosiła wyłącznie ciemne rzeczy, ale ten kamuflaż nie wynikał z tego, że była celem zawodowego mordercy, lecz z po- wodu nadwagi, z którą borykała się od wieku dojrzewania. Wiedzia- łem o tym, bo razem jadaliśmy posiłki i miałem okazję widzieć tę walkę z bliska. Sporo mówiła o swoich zmaganiach z jedzeniem. Nie- którzy podopieczni nie potrzebują lub nie chcą kumplostwa. Inni, jak na przykład Alissa, chcą w nas widzieć przyjaciół. Nie bardzo nadaję się do takiej roli - znów z powodu swojej sztywności - ale staram się w nią wejść i na ogół mi się udaje. Minęliśmy tablicę. Zjazd był za dwa kilometry. Praca wymaga prostego i sprytnego planu. W tej branży nie wolno być reaktywnym i choć nie cierpię słowa „proaktywność” (jako prze- ciwieństwo czego, „antyaktywności”?), dobrze oddaje kluczową cechę naszej roboty. W tym wypadku, aby dostarczyć Alissę całą i zdrową do prokuratora, przed którym miała złożyć zeznanie, musiałem wcią- gnąć do gry cyngla. Ponieważ mój protegowany śledził go od wielu godzin, wiedzieliśmy, gdzie jest i moglibyśmy go zdjąć w każdej chwili. Gdybyśmy to jednak zrobili, jego zleceniodawca wynająłby po prostu kogoś innego, żeby dokończył zadanie. Chciałem zatrzymać 11 Strona 10 go na drodze przez większą część dnia - na tak długo, żeby Alissa zdążyła dotrzeć przed oblicze prokuratora federalnego i przekazać mu dostatecznie dużo informacji, a tym samym zażegnać grożące jej niebezpieczeństwo. Po spisaniu zeznania cyngiel nie będzie już miał powodu jej eliminować. Zgodnie z planem, jaki opracowałem razem ze swoim protegowa- nym, miałem wyprzedzić ciężarówkę z przedsiębiorstwa drobiowego. Cyngiel doda gazu, żeby nie stracić nas z oczu, ale zanim się zbliży, ciężarówka i ja równocześnie zjedziemy z autostrady. Z powodu łuku drogi i zjazdu, który specjalnie wybrałem, cyngiel nie będzie mógł zobaczyć mojego samochodu, ale zauważy wóz pozorantów. Potem Alissa i ja okrężną trasą pojedziemy do hotelu w Raleigh, gdzie czeka prokurator, a samochód pozorantów dotrze do gmachu sądu w Char- lotte, trzy godziny drogi stąd. Zanim napastnik się zorientuje, że je- chał za fałszywym celem, będzie za późno. Zadzwoni do dyspozytora - swojego zleceniodawcy - i najprawdopodobniej zamach zostanie odwołany. Wtedy wkroczymy, aresztujemy cyngla i spróbujemy wy- tropić dyspozytora. Do zjazdu miałem mniej więcej półtora kilometra. Od ciężarówki z kurczakami dzieliło mnie około dziesięciu metrów. Spojrzałem na Alissę, która bawiła się teraz złotym naszyjnikiem z ametystami, który dostała od matki na siedemnaste urodziny. Cena prezentu przekraczała możliwości finansowe rodziny, ale naszyjnik miał być nagrodą pocieszenia za brak zaproszenia na bal z okazji zakończenia roku szkolnego. Ludzie zwykle sporo zdradzają osobom, które ratują im życie. Zabrzęczał mój telefon. - Tak? - powiedziałem do swojego protegowanego. - Obiekt przesunął się do przodu, jakieś dwieście metrów za cię- żarówką. - Jesteśmy prawie na miejscu - odrzekłem. - Do roboty. Szybko wyprzedziłem ciężarówkę przedsiębiorstwa drobiowego i wcisnąłem się w lukę między nią a wozem pozorantów. Za kierowni- cą siedział człowiek z naszej organizacji; fotel pasażera zajmowała agentka FBI przypominająca Alissę. W biurze mieliśmy trochę zaba- wy podczas wybierania kogoś, kto by zagrał mnie. Mam okrągłą gło- wę, uszy odstające o parę milimetrów bardziej, niżbym sobie życzył, i sztywne rude włosy. Jestem niewysoki. Dlatego trzeba było poświęcić 12 Strona 11 godzinę czy dwie na przeprowadzenie szybkiego konkursu na naj- bardziej elfowatego pracownika, który miał się wcielić we mnie. - Podaj status - powiedziałem do telefonu. - Zmienił pas i trochę przyspieszył. Woli nie tracić mnie z oczu, pomyślałem. - Chwileczkę... chwileczkę - usłyszałem. Musiałem przypomnieć swojemu wychowankowi, żeby uważał na niepotrzebne wtręty; treść rozmowy telefonicznej była szyfrowana, ale można było wykryć sam fakt nawiązania łączności. Zapamięta tę lekcję. - Zbliżam się do zjazdu... Uwaga, skręcamy. Wciąż jadąc z prędkością ponad dziewięćdziesięciu na godzinę, zjechałem na prawy pas i pokonałem łuk osłonięty gęstymi drzewa- mi. Ciężarówka siedziała mi na zderzaku. - W porządku, obiekt nawet nie popatrzył w twoją stronę - zamel- dował mój protegowany. - Namierzył pozorantów i zaraz zwolnił do przepisowej prędkości. Na skrzyżowaniu z drogą numer 18 zatrzymałem się na czerwo- nym świetle, a potem skręciłem w prawo. Ciężarówka skręciła w le- wo. - Obiekt dalej trzyma się trasy - ciągnął mój protegowany. - Chy- ba wszystko idzie zgodnie z planem. - Miał opanowany głos. Zwykle nie angażuję się emocjonalnie w pracę, ale jest w tym lep- szy ode mnie. Rzadko się uśmiecha, nigdy nie żartuje i prawdę mó- wiąc, niewiele o nim wiem, choć współpracujemy, często bardzo bli- sko, już od kilku lat. Chciałbym to zmienić - pozbawić go tego ponu- ractwa - nie ze względu na pracę, bo naprawdę jest bardzo dobry, ale po prostu wolałbym, żeby czerpał więcej przyjemności z tego, co ro- bimy. Dbanie o bezpieczeństwo innych może dawać satysfakcję, a nawet radość. Zwłaszcza gdy chronimy rodziny, co zdarza się całkiem często. Poleciłem mu, żeby informował mnie na bieżąco, i zakończyłem połączenie. - Czyli jesteśmy bezpieczni? - spytała Alissa. - Jesteśmy bezpieczni - odparłem, przyspieszając do osiemdzie- siątki przy ograniczeniu do siedemdziesięciu na godzinę. Piętnaście minut później kluczyliśmy drogą, która miała nas doprowadzić na obrzeża Raleigh, gdzie na zeznanie Alissy czekał prokurator. 13 Strona 12 Niebo przykrywały chmury, a krajobraz nie zmieniał się tu pewnie od kilkudziesięciu lat: parterowe domy, szopy, przyczepy i samocho- dy w stanie terminalnym, które dzięki odrobinie szczęścia i troskli- wej opiece wciąż funkcjonowały. Na stacji benzynowej sprzedawano gatunek paliwa, o którym nigdy nie słyszałem. Psy leniwie kłapały zębami, goniąc pchły. Kobiety w postrzępionych dżinsach pilnowały gromadki potomstwa. Mężczyźni o twarzach naznaczonych zamiło- waniem do piwa i o wystających brzuchach siedzieli na werandach, nie czekając na nic. Najprawdopodobniej dziwili się na widok nasze- go samochodu - w którym siedzieli ludzie z gatunku rzadko widywa- nych w tej okolicy: mężczyzna w białej koszuli i ciemnym garniturze oraz kobieta z elegancką blond fryzurą. Zostawiając za sobą dzielnicę domów, wjechaliśmy na drogę prze- cinającą pola. Ujrzałem krzewy bawełny zrzucające włókna jak pop- corn i pomyślałem, że sto pięćdziesiąt lat temu tę ziemię pokrywał taki sam biały kobierzec; kiedy człowiek był na Południu, często przypominał sobie wojnę secesyjną i ludzi, w których imieniu ją to- czono. Zadzwonił telefon, który zaraz odebrałem. W głosie mojego protegowanego wyraźnie brzmiał niepokój. - Abe. Zesztywniały mi ramiona. - Skręcił z autostrady? - Tym się nie martwiłem; zjechaliśmy po- nad pół godziny temu. Cyngiel musiał być już co najmniej sześćdzie- siąt kilometrów od nas. - Nie, ciągle jedzie za pozorantami. Ale coś się stało. Rozmawiał przez komórkę. Kiedy się rozłączył, dziwnie się zachowywał. Ocierał twarz. Podjechałem bliżej, na dwie długości samochodu. Wyglądał, jakby płakał. Zacząłem szybciej oddychać, zastanawiając się nad możliwymi przyczynami. Spośród różnych scenariuszy na plan pierwszy wybijał się najbardziej wiarygodny i niepokojący: a jeśli cyngiel podejrzewał, że użyjemy podstępu i postanowił zrobić to samo? Zmusił kogoś, kto go przypominał - jak elfowaty człowiek w naszym wozie - żeby za nami jechał. Rozmowa telefoniczna, której świadkiem był mój prote- gowany, mogła się odbyć między kierowcą a prawdziwym sprawcą, który wziął jego żonę albo dziecko jako zakładnika. 14 Strona 13 To z kolei oznaczało, że prawdziwy cyngiel był gdzie indziej i... W naszą stronę śmignęła jakaś biała plama. Z podjazdu pustej, zrujnowanej stacji benzynowej po lewej na drogę wypadł ford pikap. Osłoniętą rurami maską uderzył w nasz wóz od strony pasażera i zepchnął nas przez kępę wysokiego zielska wprost do płytkiego jaru. Alissa wrzasnęła, a ja jęknąłem z bólu. Usłyszałem jeszcze głos swo- jego wychowanka, który wołał mnie po imieniu, a potem wystrzeliła poduszka powietrzna, posyłając telefon i zestaw głośnomówiący w głąb samochodu. Stoczyliśmy się z półtorametrowego zbocza i mało efektownie za- trzymaliśmy się na mulistym dnie płytkiej rzeczki. Och, zaplanował atak doskonale i zanim zdążyłem odpiąć klamrę pasa bezpieczeństwa, żeby się dostać do broni, walnął w okno z mojej strony młotkiem do polo, roztrzaskując szybę i ogłuszając mnie. Wy- szarpnął mi glocka i schował do kieszeni. Zwichnięte ramię, pomy- ślałem, mało krwi. Wyplułem odłamek szkła i spojrzałem na Alissę. Też była oszołomiona, ale chyba nie odniosła poważniejszych obra- żeń. Cyngiel nie miał w ręku pistoletu tylko młotek, więc przemknęło mi przez myśl, że miałaby szansę przedrzeć się przez zarośla i uciec. Niewielką szansę, ale zawsze. Musiałaby jednak ruszać natychmiast. - Alissa, biegnij w lewo! Uda ci się! Biegnij! Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i wypadła z samochodu. Spojrzałem na drogę. Zobaczyłem tylko białego forda zaparkowa- nego na poboczu, tak jak kilkanaście innych pikapów, które widzia- łem po drodze - w pobliżu rzeczki, gdzie można było na przykład zła- pać parę żab na przynętę. Samochód doskonale zasłaniał widok od strony drogi. Tak samo postawiłbym pikapa, żeby osłonić własną ucieczkę, pomyślałem ponuro. Cyngiel sięgał przez okno, żeby otworzyć moje drzwi. Z bólu zmrużyłem oczy, ciesząc się w duchu, że zwleka. Alissa mogła zyskać na czasie i pokonać większą odległość. Znając dokładnie nasze poło- żenie dzięki GPS-owi, moi ludzie zawiadomią policję, która zjawi się tu za piętnaście czy dwadzieścia minut. Alissie mogło się udać. Bła- gam, pomyślałem, odwracając się w stronę płytkiego koryta rzeczki, którym powinna uciec. Alissa nie zamierzała jednak nigdzie biec. Stała obok samochodu ze spuszczoną głową i rękami założonymi 15 Strona 14 na obfitym biuście, z twarzą zalaną łzami. Czyżby odniosła większe obrażenia, niż przypuszczałem? Otworzyły się drzwi po mojej stronie i cyngiel wywlókł mnie na ziemię, gdzie wprawnym ruchem założył mi na ręce nylonowe opa- ski. Potem mnie puścił i padłem w błoto o zgniłym zapachu, obok cykających świerszczy. Opaski?, zdziwiłem się. Znów popatrzyłem na Alissę, która opie- rała się o samochód, nie mogąc spojrzeć w moją stronę. - Proszę mi powiedzieć. - Zwracała się do napastnika. - Co z moją matką? Nie, nie była oszołomiona i nie odniosła poważnych obrażeń. Zo- rientowałem się, że nie ucieka, bo nie ma powodu. Nie była celem ataku. Celem byłem ja. Cała straszna prawda stała się jasna. Stojący nade mną mężczyzna znalazł jakiś sposób, żeby przed kilkoma tygodniami dotrzeć do Alis- sy i zagrozić jej, że skrzywdzi jej matkę - po to, by zmusić Alissę do zmyślenia historyjki o korupcji w przedsiębiorstwie świadczącym usługi rządowi. Ponieważ sprawa dotyczyła bazy wojskowej, której komendanta znałem, sprawca zakładał, że to ja zostanę owczarkiem wyznaczonym do jej ochrony. W ciągu minionego tygodnia Alissa przekazywała mu szczegóły na temat naszych procedur bezpieczeń- stwa. Nie był cynglem; był zbieraczem, którego wynajęto do wydoby- cia ze mnie informacji. Oczywiście - chodziło o sprawę przestępczości zorganizowanej, nad którą niedawno pracowałem. Znałem nową tożsamość pięciu świadków zeznających przed sądem. Wiedziałem, gdzie umieścili ich ludzie z programu ochrony świadków. Urywanym od szlochu głosem, Alissa wykrztusiła: - Przecież mówił pan... Ale zbieracz nie zwracał na nią uwagi. Patrząc na zegarek, dzwonił do kogoś; doszedłem do wniosku, że do podstawionego mężczyzny osiemdziesiąt kilometrów stąd, za którym jechał autostradą mój pro- tegowany. Nie dodzwonił się. Pozorant został zapewne zatrzymany, gdy tylko przez komórkę usłyszano odgłosy naszego wypadku. Ozna- czało to, że zbieracz nie ma tyle czasu, ile by sobie życzył. Ciekawe, jak długo wytrzymam tortury. - Błagam - szepnęła znowu Alissa. - Moja matka... mówił pan, że jeżeli zrobię, czego pan chce... Proszę powiedzieć, nic się jej nie stało? 16 Strona 15 Zbieracz zerknął na nią i jak gdyby po namyśle wyciągnął zza pasa pistolet i dwa razy strzelił jej w głowę. Skrzywiłem się w rozpaczy. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął wymiętą szarą ko- pertę, otworzył ją, po czym przyklęknął obok mnie i wytrząsnął jej zawartość na ziemię. Nie widziałem, co to jest. Zdjął mi buty i skar- petki. - Masz informacje, których potrzebuję? - spytał cichym głosem. Przytaknąłem skinieniem głowy. - Powiesz mi? Gdybym wytrzymał piętnaście minut, miejscowa policja zdążyłaby tu dotrzeć, kiedy jeszcze będę żył. Przecząco pokręciłem głową. Obojętnie, jak gdyby moja reakcja nie była ani dobra, ani zła, za- brał się do pracy. Wytrzymaj piętnaście minut, powiedziałem sobie. Pierwszy krzyk wydarł się z mojego gardła trzydzieści sekund później. Następny krótko potem, a później z każdym wydechem wy- dawałem przeraźliwy wrzask. Z oczu płynęły mi łzy, a całym ciałem wstrząsały fale przeszywającego bólu. Trzynaście minut, przemknęło mi przez głowę. Jeszcze dwana- ście... Nie byłem pewien, ale minęło chyba nie więcej niż sześć czy sie- dem, kiedy wykrztusiłem: - Przestań, przestań! Posłuchał. I powiedziałem mu dokładnie to, co chciał wiedzieć. Zanotował informacje i wstał. W jego lewej dłoni kołysały się klu- czyki do pikapa. W prawej trzymał pistolet. Wycelował lufę automatu w środek mojego czoła i w tym momencie poczułem przede wszyst- kim ulgę, ogromną ulgę na myśl, że przynajmniej skończy się ból. Mężczyzna odsunął się o krok i przymrużył oczy w oczekiwaniu na huk wystrzału, a ja zdałem sobie sprawę, że... Strona 16 WRZESIEŃ 2010 SOBOTA Celem gry jest inwazja i zdobycie Zamku przeciwnika albo zabicie jego rodziny królewskiej. Z instrukcji gry planszowej „Feudal” Strona 17 Rozdział 1 Mamy paskudną sprawę, Corte. - Słucham - powiedziałem do zestawu słuchawkowego. Siedząc przy swoim biurku, odłożyłem starą, napisaną ręcznie notatkę, którą właśnie czytałem. - Obiekt i jego rodzina są w Fairfaksie. Zbieracz dostał zielone światło i wygląda na to, że jest pod presją czasu. - Ile ma? - Dwa dni. - Wiesz, kto go wynajął? - Nie, synu. Był sobotni ranek. W tej branży pracujemy o różnych godzinach i nasz tydzień pracy nie ma regularnej długości. Mój zaczął się parę dni temu, a wczoraj po południu skończyłem pewne małe zadanie. Resztę dnia miałem spędzić na porządkowaniu papierów, co dość lubię, ale w mojej organizacji musimy być stale w pogotowiu. - Mów dalej, Freddy. - W jego głosie brzmiał zagadkowy ton. Dziesięć lat współpracy w naszym fachu, nawet sporadycznej, po- zwala odczytać sporo wskazówek. Agent FBI, znany z tego, że nigdy się nie wahał, tym razem to zro- bił. Wreszcie rzekł: - No więc, Corte, chodzi o to, że... - Co? - Ten zbieracz to Henry Loving... Wiem, wiem. Ale to potwier- dzone. Po chwili, w której słyszałem tylko bicie własnego serca i szum krwi w uszach, odpowiedziałem odruchowo, choć niepotrzebnie: - Loving nie żyje. Umarł w Rhode Island. - Rzekomo umarł. 21 Strona 18 Zerknąłem na drzewa za oknem kołyszące się na lekkim wrze- śniowym wietrze, po czym spojrzałem na biurko. Panował na nim wzorowy porządek, ale było małe i tandetnie wykonane. Na blacie leżało kilka kartek, z których każda wymagała mniej lub więcej mojej uwagi, oraz niewielki karton, dostarczony przez FedEx dziś rano do mojego domu, raptem kilka skrzyżowań od biura. Był to mój zakup na eBayu, na który niecierpliwie czekałem. Zamierzałem obejrzeć zawartość pudełka w porze lunchu. Odsunąłem je na bok. - Mów. - W budynku w Providence był ktoś inny. - Freddy dodał brakują- cy element układanki, choć prawie natychmiast wydedukowałem, co się musiało stać, a słowa agenta tylko potwierdziły, że się nie mylę. Dwa lata temu magazyn, w którym ukrywał się Henry Loving, kiedy umknął przed zastawioną przeze mnie pułapką, doszczętnie spłonął. Ekipa kryminalistyczna znalazła w środku DNA pochodzące z ciała. Mimo rozległych poparzeń, z każdych zwłok zostaje około dziesięciu milionów próbek krnąbrnego kwasu dezoksyrybonukleinowego. Nie można ich ukryć ani zniszczyć, nie ma więc sensu nawet próbować. Można jednak później dotrzeć do techników laboratoryjnych przeprowadzających testy DNA i zmusić ich do kłamstwa - by po- świadczyli, że to było twoje ciało. Mogłem się spodziewać, że ktoś taki jak Loving przewidzi pułap- kę, jaką przygotowałem. Zanim ruszył w pościg za obiektami, zapew- ne opracował plan B: porwał jakiegoś bezdomnego albo uciekiniera z domu i ukrył go w magazynie, na wypadek gdyby musiał się ewaku- ować. Posunięcie z technikiem w laboratorium było sprytne i wcale nie tak trudne do wyobrażenia, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Henry Loving miał niezwykły talent do manipulowania ludźmi, aby robili rzeczy, których nie chcieli robić. I nagle okazuje się, że człowiek, na którego śmierć w ogniu wiele osób zareagowałoby z zadowoleniem, nie waham się nawet użyć wy- rażenia „z radością”, żyje i ma się doskonale. W drzwiach ukazał się jakiś cień. To był Aaron Ellis, szef naszej organizacji i mój bezpośredni przełożony. Jasnowłosy i niebywale barczysty. Rozchylił wąskie usta. Nie wiedział, że rozmawiam przez telefon. 22 Strona 19 - Słyszałeś? W Rhode Island - to jednak nie był Loving. - Właśnie rozmawiam z Freddym. - Wskazałem na zestaw słu- chawkowy. - U mnie o dziesiątej? - Dobra. Zniknął, oddalając się bezszelestnie w brązowych mokasynach z frędzlami, które zupełnie nie pasowały do jasnoniebieskich spodni. - To był Aaron - powiedziałem do agenta FBI, który siedział w swoim biurze oddalonym od mojego o jakieś piętnaście kilometrów. - Wiem - odparł Freddy. - Mój szef poinformował twojego. A ja informuję ciebie. Będziemy pracować nad tym razem, synu. Za- dzwoń, jak będziesz mógł. - Zaraz - powstrzymałem go. - A obiekty w Fairfaksie? Wysłałeś agentów do opieki? - Jeszcze nie. To rzecz sprzed chwili. - Musisz tam zaraz kogoś posłać. - Zdaje się, że Loving jest jeszcze bardzo daleko. - Mimo wszystko zrób to. - Twoje życzenie i tak dalej, i tak dalej. Freddy rozłączył się, zanim zdążyłem coś jeszcze powiedzieć. Henry Loving... Przez chwilę siedziałem, spoglądając przez okno nieoznakowanej siedziby mojej organizacji, agresywnie brzydkiego brzydotą lat sie- demdziesiątych budynku w Old Town w Alexandrii. Patrzyłem na trójkąt trawnika, sklep z antykami, Starbucksa i parę krzaków na pasie zieleni. Nierówny szereg krzewów prowadził do budynku loży wolnomularskiej, jak gdyby zasadził je bohater książki Dana Browna, który zamiast e-mailem chciał przekazać wiadomość za pomocą ar- chitektury krajobrazu. Mój wzrok wrócił do pudełka z FedExu i dokumentów na biurku. Plik spiętych zszywką kartek był umową o najem schronu, czyli bezpiecznego domu w pobliżu Silver Spring w Marylandzie. Miałem wynegocjować obniżkę czynszu, przyjmując do tego celu fałszywą tożsamość. Kolejnym dokumentem był nakaz zwolnienia człowieka, którego wczoraj szczęśliwie przekazałem dwóm poważnym mężczyznom w równie poważnych garniturach, urzędującym w biurach w Langley w 23 Strona 20 Wirginii. Podpisałem nakaz i odłożyłem do skrzynki papierów do wysłania. Ostatniej kartki, którą czytałem, gdy zadzwonił Freddy, w ogóle nie zamierzałem przynosić do biura. Poprzedniego wieczoru odszu- kałem w domu grę planszową, której instrukcję chciałem przeczytać jeszcze raz, a gdy otworzyłem pudełko, znalazłem tę notatkę - starą listę rzeczy do zrobienia przed świątecznym przyjęciem, z nazwiska- mi gości, do których trzeba było zadzwonić, oraz spisem zakupów spożywczych i dekoracji do kupienia. Bezwiednie wsunąłem pożółkłą kartkę do kieszeni i odkryłem dziś rano. Przyjęcie odbyło się wiele lat temu. Było ostatnią rzeczą, o jakiej chciałem w tym momencie pa- miętać. Spojrzałem na odręczne wyblakłe pismo i wrzuciłem papier do niszczarki, która zmieniła go w konfetti. Paczkę z FedExu umieściłem w sejfie za biurkiem - zupełnie zwy- kłym, bez skanerów oka, wyposażonym tylko w zamek szyfrowy. Wstałem i na białą koszulę narzuciłem marynarkę, którą zwykle no- szę w biurze, nawet gdy pracuję w weekendy. Wyszedłem, skręciłem w lewo, gdzie znajdował się gabinet szefa, i ruszyłem w głąb długiego korytarza, wyłożonego szarą wykładziną, na którą padały prążki bla- dego światła słonecznego, sączącego się przez lustrzane kuloodporne okna. Nie myślałem już o cenach nieruchomości w Marylandzie ani paczkach z firmy kurierskiej, ani niepotrzebnych dowodach swojej przeszłości. Całą moją uwagę pochłaniał powrót Henry'ego Lovinga - człowieka, który przed sześcioma laty w parowie na skraju pola ba- wełny w Karolinie Północnej torturował i zamordował mojego men- tora i bliskiego przyjaciela, Abe'a Fallowa. Przez włączony telefon słuchałem krzyków ofiary, a po siedmiu minutach padł zbawienny strzał, nie oddany wcale z litości, ale z konieczności profesjonalnego zakończenia zadania.