Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego

Szczegóły
Tytuł Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dąbrowska Maria - Przygody człowieka myślącego - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Dąbrowska Przygody człowieka myślącego Czas oswojony (przedmowa) Z początkiem czerwca 1940 roku, przed wyruszeniem ze Lwowa przez Przemyśl do Warszawy, Maria Dąbrowska pozostawiła u nas na przechowanie duży pakunek, zawierający raptularzyki, dzienniki, listy Mariana Dąbrowskiego z okresu młodości oraz plik papieru maszynowego gęsto zapisanego. Był to początek nowej powieści. Prawdopodobnie o tej powieści mówi w swoim "Dzienniku" z roku 1938, 14 sierpnia: "...cały dzień pracuję, przepisując przynajmniej na maszynie moje kawałki wakacyjne. Mój Boże, jak to ja chciałam od razu siąść i przystąpić do powieści. A to trzeba przejść ciężką Golgotę i nie można się przed nią cofnąć, nie, ani rusz. O lekkości, córo bogów, nawiedź mnie!" Tego ostatniego życzenia bogowie, zdaje się, nie wysłuchali, lecz wysłuchali wielu innych. Kamienica profesorska we Lwowie nie była w latach wojny najbezpieczniejszym miejscem, depozyt Marii Dąbrowskiej przeleżał jednak bezpiecznie w naszym mieszkaniu aż do jesieni 1941 roku, kiedy pisarka przyjechała do nas, aby go zabrać do Warszawy. W "Dzienniku" swoim notuje: "Poniedziałek 1 XII 41. W ubiegły piątek wróciłam po trzytygodniowym pobycie we Lwowie i odbyciu okrężnej podróży Warszawa, Kraków, Rzeszów, Lwów, Lublin, Warszawa. Do Lublina przyjechałam ciężarówką "Społem"..." "Dziennik" pisarski w latach wojny jest bardzo lakoniczny i z powodu lakoniczności może być nieraz niejasny. Ciężkie warunki bytowania, brak czasu, a przede wszystkim lęk, by notatki, na wypadek rewizji, komuś nie zaszkodziły, wpłynęły na dobór zapisywanych faktów i niektóre metafory. Znajdujemy tam jednak informację w sprawie powieści. "Środa 28 I 42. Teraz jest dziesiąta. Wypiłam ogromną szklankę czarnej kawy, zamierzam siedzieć w nocy. Wszystko przy nafcie, bo światła dalej nie mamy". "Czwartek 29 I 42. Jestem przeraźliwie zmęczona, bo wczoraj po szklance kawy siedziałam znów do pierwszej w nocy. Zaczęłam pisać powieść pt. "Serce człowieka". Nie wiem, czy z tego co wyjdzie". "Środa 4 II 42. Dzisiejszej nocy wreszcie w prawdziwej męce wystartowałam z moją powieścią - i może Bóg da, że się to jakoś potoczy". "Czwartek 9 IV 42. Siedzę cały dzień w domu i usiłuję pracować - przezwyciężając śmiertelną nudę obecnego istnienia". Jak można dowiedzieć się z listów i zapisków w "Dzienniku", Maria Dąbrowska każdy utwór pisze po trzy, cztery razy. W "Dzienniku" 13 stycznia 1955, gdzie szeroko relacjonuje historię pisania "Na wsi wesele", wyznaje: "Jeśli śród tortury zwanej twórczością istnieje jakaś możliwość przyjemności, to jej ślad można znaleźć w owym tzw. trzecim przepisywaniu. Ale w sumie pracą nad tym opowiadaniem tak się przemęczyłam, tak sobie sforsowałam serce, że dwa dni leżałam ziając. Dopiero dziś rano zaczynam patrzeć przytomnie. Czemu więc piszę? Otóż tu mogłaby znaleźć zastosowanie definicja: wolność jest przyjęciem konieczności. Pisanie jest dla mnie koniecznością, często wprost nienawistną (to rzemiosło wydaje mi się niedżentelmeńskie, niedyskretne i nieprzyzwoite), której jednak muszę się poddawać, gdyż tylko podjęcie i jakie takie sprostanie zadaniu twórczemu przynosi mi króciutką chwilę poczucia wolności, czyli szczęścia, to mgnienie... dla tego mgnienia się żyje". Dąbrowska nie znosiła pokreślonej stronicy i bez litości dla siebie po wielekroć przepisywała stronicę nawet owej trzeciej czy czwartej redakcji. W Warszawie, we Wrocławiu, w Komorowie maszyna wystukiwała po kilkanaście godzin na dobę. Dąbrowska należała do tych pisarzy, którzy, gdy mają pomysł i zaczną pisać, nie ustają, aż go zrealizują, pracując do upadłego. "Dopiero ostatnia, najostatniejsza redakcja jest u mnie dobra" - mawiała. Pierwsze rozdziały powracały na warsztat największą ilość razy. Późniejsze wydarzenia, wszystkie pisarskie proroctwa ex eventu wprowadzone zostały w miarę powstawania wielkiej powieści. W swoim "Zamiast wstępu" Dąbrowska pisze: "...cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być drukowane, powstały w czasie ostatniej zimy". Jeśli dobrze pamiętam, pierwszy rozdział, który autorka dała mi do czytania jeszcze we Wrocławiu, rozrósł się do czterech rozdziałów. Po napisaniu: "Gdzie ty jesteś, Joanno?" Dąbrowska wprowadziła w rozdziałach opisujących dzieciństwo Joasi i jej rodzeństwa elementy konstruujące problem "młodszej siostry". Wiecznie rozżalona Joasia zapowiada, że zginie, że ani Józio, ani Ewa czegoś równie wielkiego co ona nie dokonają. "Młodsza siostra", ta, której los ułożył się skromniej, która otrzyma mniejszą cząstkę, której życie będzie zatrute przez porównanie losów Ewy i Józefa, to niemal biblijny prototyp nierównego podziału dóbr i oczywiście nie tylko biblijny, ale doskwierająco współczesny. Bunt Joanny skończy się dla niej, jak to bohaterka dokładnie przepowiedziała na wstępie, śmiercią. Osiągnie chwałę i w ten sposób weźmie odwet na tych dwojgu - sławnych, tak kochanych i w tak sublimowany sposób nie kochanych. "Przygody człowieka myślącego" nie zostały przez autorkę skończone. Może wzdragała się przed zamknięciem książki śmiercią swoich bohaterów - gdyż mieli zginąć i Józef Tomyski, i Ewa. Skończył się dawno dla nich "czas oswojony". W ostatnim rozdziale Popiołek, heros uwielbiany przez dzieci, miał ocaleć, ukrywszy się na cmentarzu Wolskim, i wrócić... nad Gopło. Ostatnie zdanie książki wypowiedziane przez Popiołka miało brzmieć: "Gopła nie widać". Dąbrowska najpierw dała powieści tytuł "Serce człowieka". Wahała się, czy "Przygód człowieka myślącego" nie zmienić na "Gopło". Śmierć pisarki ocaliła życie Ewy i Józefa Tomyskiego. Maria Dąbrowska mawiała: "Ostatnia redakcja jest dla mnie najlepsza". Trudno powiedzieć, jak wyglądałaby ta jej ostateczna redakcja autorska. Tu los zadecydował i "Przygody człowieka myślącego" zakończone są - brakiem zakończenia. Kiedy zaczęły się ukazywać w "Przeglądzie Kulturalnym" "Przygody..." w odcinkach, wielu czytelników niemal przestraszonych mówiło: "Toż to są znowu "Noce i dnie"? Czy Dąbrowska nic innego nie potrafi napisać?!" Mówiono też, że forma jest bardzo staroświecka. Zdaje mi się, że pierwsze rozdziały "Przygód człowieka myślącego" są archaizowane. Co do tematu zaś, to uwaga jest chyba słuszna. Dąbrowska nigdy nie wyszła z Russowa. Pierwsze poznanie świata olśniło ją z taką siłą, że czas Russowa stał się jej czasem wewnętrznym, zamkniętym kręgiem. Miejsce jest tak ważne tylko dlatego, że czas jest ważny. (Kilka razy byłam z Marią Dąbrowską w Kaliszu, raz w Russowie wraz z Marią i Andrzejem Szypowskimi. W Kaliszu z widoczną przyjemnością wracała do cichych ulic i do pięknego parku nad Prosną, natomiast bytność w Russowie była przykrością. Skarżyła się, że wyrządzoono jej przykrość przywożąc ją tam.) Russów i Kalisz to ojczyzna najwłaściwsza, najwłaśniejsza, najautentyczniejsza, artystycznie życiodajna. Śnił się jej bardzo często, mówiła o nim stale. W wilię śmierci śnił jej się dom rodzinny, a kiedy mi o tym śnie opowiadała, twarz jej rozjaśniła nieziemska zaiste radość, ze szczęściem powtarzała, że byli wszyscy, rodzice i rodzeństwo, a na stole russowskiego domu pełno było przepysznych wiejskich przysmaków. Dąbrowska jak z wygnania tęskniła do swej małej utraconej ojczyzny, do której nie mogła powrócić, gdyż ojczyzna znajdowała się w czasie, co minął. Dąbrowska była osobą zdolną do wielkiej koncentracji, wielkiego i długo trwającego wysiłku i ascetycznej cierpliwości w pracy, którą ocenić w pełni będzie można dopiero wtedy, gdy kiedyś ukażą się wszystkie notatki, zapiski, dzienniki, listy. Była również w życiu codziennym niezwykle czynna. Wiele można by mówić o jej zamiłowaniu do dobrej roboty. Bawiąc w gościnie na wsi lubiła robić bukiety z kwiatów polnych, które zachwycały i zdumiewały. - Skąd te kwiaty - pytali gospodarze. - Z rowu, opodal waszego domu - odpowiadała niezmiernie uradowana z niespodzianki pisarka. Bukiet był kwietnym arcydziełem, a w ułożenie jego wchodził wielki kunszt. Czym się różni ostatnia redakcja od pierwszej, czego się dopracowuje Dąbrowska? Z tego, co wiem, uwalnia się od konkretnej rzeczywistości, od tego, co było naprawdę. Tak malarz biorący tę samą osobę za model, nie ją malując maluje. Doszukiwanie się modeli w powieści Dąbrowskiej jest daremne, bo chociaż niby wszystko się zgadza w owym dowodzie osobistym i czasem nawet wydarzenia opisane są "akuratnie", jak mawiał Stanisław Stempowski, ale stosunek jest podobny jak między garścią zerwanych chwastów a bukietem ułożonym z tych samych kwiatów i ziół. Dąbrowska opierała się nie tylko na zapamiętanych faktach - pamięć miała wyjątkowo dobrą - ale szukała dokumentacji dla szczegółu, nieraz, zdawało się, mało ważnego. W "Przygodach..." bardziej jeszcze niż przy "Nocach i dniach" opierała się na notatkach ze swego niezmiernie bogatego archiwum, pieczołowicie przez lata pielęgnowanego przez urodzonego archiwistę, jakim był Stanisław Stempowski. Przebadała i niejedno wykorzystała z dzienników braci i listów przyjaciół. Porządkując archiwum Marii Dąbrowskiej raz po raz trafialiśmy na jakiś ważny dokument. Dla mnie najbardziej przejmująca była chwila, gdy trafiłam w zwoju "Varia" na wiotki karteluszek, zmięty, zapisany bladym ołówkiem. Jest to na wyrwanej z notesiku kartce pisany list Jadwigi Szumskiej, siostry Marii Dąbrowskiej. List pisany pod koniec powstania przed amputacją nogi przez tę, która w "Przygodach ..." otrzyma imię Joanna. Wiele jest czynników współdziałających przy powstawaniu dzieła, między innymi jest tęsknota za utraconym, gniew, poczucie winy i poczucie krzywdy. Czasem największą krzywdą jest poczucie winy niezawinionej, jaką dla autorki "Gdzie jesteś, Joanno?" była śmierć ukochanej młodszej siostry. Poczucie odpowiedzialności za los bliskich, a także tych nie najbliższych już, ale ogarniętych ciepłem współistnienia w tym samym kręgu, dzielnicy, mieście, kraju. Teraz czas powiedzieć rzecz najtrudniejszą, chociaż, zdawałoby się, tak prostą, tak oczywistą, o miłości Marii Dąbrowskiej do Polski. Każdy pisarz polski prowadzi swój "romans z Ojczyzną" i nie o to chodzi, by oddawać się zabawie w giełdę wartościowania, w statystyki i wykresy. Nie mam też na myśli cierpienia z powodu klęsk narodowych ani zgryzoty z małości i nierozwagi rodaków, nawet nie tego uczucia odpowiedzialności, które każe drobnymi ramionami zasłaniać całą ojczyznę przed niebezpieczeństwem. Myślę o rozkochaniu w polskości, w ludzie polskim, w piosence ludowej, której z najżywszą radością słuchała i niemal już dziecinną ręką w zdobionych przez siebie albumikach notowała słowa i nuty. Rozkochana była w krajobrazie Kujaw, Mazowsza, Podlasia, w historii i języku polskim, które latami pilnie studiuje, a nie najmniej zakochana w żywych ludziach, do czego specjalnej łaski bogów trzeba, bo łatwiej kochać ludzkość niż sąsiada, a Polskę niż Polaków. W części "Przygód..." poświęconych powstaniu warszawskiemu wiele jest postaci ludu warszawskiego, tego, który wydał wojnę ludobójcom. Są zwyczajni i wielcy, skromni, a z poczuciem odpowiedzialności wodzów. Mówią: "Nasz wódz to ta nasza Warszawa ulubiona". Dąbrowska mówi o twarzy jednego z nich, że piękna "tą subtelną inteligentną urodą, tak właściwą większości polskich robotników" i że "pomagał pompować wodę kobietom z tą galanterią, którą warszawski robociarz może współzawodniczyć tylko z hiszpańskim". Dąbrowska pisze o sobie: "Jedyna rzecz mi się chyba udała - uczynić dobro atrakcyjnym". Niejeden pisarz zadrżałby, nim by rzecz taką wyjawił. Kto zdradza się z takim sekretem w epoce negatywizmu? W rozdziale "Być albo nie być" czytamy: "...Ewa przypomniała sobie zdanie: "Polska zginęła przez szyderstwo..." to z tej nudnej powieści Dąbrowskiej "Noce i dnie"". Nie jest to zdanie bagatelne i nie najmniej świadczy o ironii oraz samowiedzy pisarki. Zastanawiam się, jaką figurą retoryczną należałoby nazwać ten autorski figiel. Kiedy we wrocławskim teatrze przy nabitej widowni grano "Stanisława i Bogumiła" - a twarze widziałam przeważnie bardzo młode - usłyszałam wielokrotnie tę ciszę doskonałą, której żadnymi srebrnikami kupić nie można - przejęła mnie wielka radość. Myślałam o tej, która już tego doświadczyć nie może, i o młodej rzeszy widzów, która przyjmując posłanie - stawała się narodem. Nieraz pytają mnie ludzie, czy "Przygody człowieka myślącego" to dobra książka. Odpowiadam: to nie książka. Dąbrowska chciała nam coś ważnego o Polsce powiedzieć, coś, co nie byłoby szyderstwem, a my to, jestem pewna - pojmiemy. Anna Kowalska Zamiast wstępu (Przedmowa poprzedzająca druk "Przygód człowieka myślącego" - w "Przeglądzie Kulturalnym" 1961 nr 42 - przyp. red.) Nikt chyba nie był bardziej zaskoczony ode mnie wieścią o pompatycznej zapowiedzi druku mojej, pożal się Boże, powieści, a potem ujrzeniem tej reklamy w 41 numerze "Przeglądu Kulturalnego". Muszę przyznać, że redakcja ma zdolność błyskawicznego stwarzania faktów dokonanych. Tak długo męczyła mnie i siebie, aż znużona zgodziłam się na tę zapowiedź, ani przypuszczając, że ukaże się tak natychmiast, że zmusi mnie do "rozpoczęcia druku już w następnym numerze" i że będzie tak właśnie wyglądała! Czy nie wystarczyłoby: "Wkrótce rozpoczniemy druk powieści Marii Dąbrowskiej pod tytułem..." - i kropka? Nikt nie nazywa żyjącego pisarza "największym", a i w ogóle nie ma żadnych "największych", są po prostu pisarze lepsi i gorsi, świetni dla jednych, mniej warci dla innych. Każdy dobry pisarz celuje w jakimś sobie właściwym aspekcie czy rodzaju twórczości, a zawodzi w innym. Pisarzy równie dobrych jak ja albo lepszych jest w Polsce co najmniej kilkunastu, a o wiele sławniejszych w kraju i za granicą jeszcze więcej. Każde, nieraz milionowe, w kraju środowisko ma swojego najulubieńszego i "największego" pisarza, a powiedzieć publicznie o żyjącym pisarzu "największy", choćby dla celów "publicity", znaczy tyle, co go zakatrupić, a co najmniej zrobić z niego balona zwłaszcza gdy tak spreparowanny delikwent nie umie odciąć się dowcipem, jak by to zrobił Słonimski. Jak się domyślam, "Przegląd Kulturalny" pragnął mnie ufetować nie znając moich gustów, a co gorsza - nie znając zawet zapowiadanej powieści. Ale trudno; dałam istotnie zezwolenie na zapowiedź, nie przewidziawszy, co stąd wyniknie. Teraz dostałam się samochcąc w potrzask nie tylko redakcji "Przeglądu", ale i czytelników. Obojgu jestem winna parę wyjaśnień. Bardzo zły stan zdrowia trwający przez całą wiosnę i lato zawalił mi wszystkie plany pisarskie i moja tak szumnie zapowiedziana powieść znajduje się wciąż w stanie, w jakim samorzutnie nigdy bym jej do druku nie oddała. Gotowe są cztery pierwsze rozdziały, których wątła materia miała nabrać sensu, a może i niejakiego blasku po napisaniu następnych. Z tych następnych gotowe jest kilkanaście rozdziałów końcowych, a w środku dziura lub raczej stos luźnych materiałów. Może zbyt dla mnie pochlebny nacisk "Przeglądu Kulturalnego" sprawi, że będę musiała tę powieść jakoś tam napisać i ukształtować. A co zrobi redakcja, jeśli po wydrukowaniu początku będzie przerwa, i to niemała? A teraz - "Przygody człowieka myślącego" to tytuł tymczasowy, podałam go na chybił trafił w umowie zawartej przed iluś tam laty i którą mi "Czytelnik" ze świętą cierpliwością co roku przedłuża. (W ostatniej chwili Maria Dąbrowska na prośby Czytelników zgodziła się pozostawić "Przygody człowieka myślącego" jako tytuł swej powieści - przyp. red.) Zazwyczaj tytuł powstaje u mnie po skończeniu utworu, a do tej tu powieści mam kilka innych tytułów. Ten, który mi w tej chwili najbardziej odpowiada, brzmi "Kompozycja istnienia". Nie jest to tytuł przeze mnie wymyślony, lecz ukradziony jednemu z moich przyjaciół, który chętnie i celnie używa w rozmowach tego zwrotu. Takich nieoryginalnych rzeczy ma być w powieści sporo. Zamierzałam w niej zużytkować listy własne i cudze, dzienniki i pamiętniki drukowane albo przypadkiem znalezione w rękopisach; słowem, buduję tę rzecz trochę systemem zwanym w malarstwie "papiers coll~es", a stosowanym przez Braque'a, Picassa i innych malarzy różnych odmian kubizmu, wklejających w swoje kompozycje czy dekompozycje form: druki, listy, kawałki tkanin i inne przedmioty z autentycznej konkretnej rzeczywistości. Z tą różnicą, że u mnie żadnej dekompozycji form ani żadnego nowatorstwa nie będzie. Już nie jestem w stanie wyskoczyć z mojej starej skóry epickiej i - tak dziś niemodna epickość, trochę tylko zakłócona tu i ówdzie innym podejściem do tematu, będzie chyba, niestety, cechą charakterystyczną tego mojego dziwolągu, pisanego z kilkoma paroletnimi przerwami od tak dawna. Jeden z rozdziałów (może najlepszy) napisałam jeszcze przed wojną, inne - w latach 42_#43, jeszcze inne - w pierwszych latach powojennych, cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być drukowane, powstały w czasie ostatniej zimy. Powieść obliczona jest na 30 do 40 rozdziałów i na objętość dwu tomów. Powątpiewam, aby jakikolwiek tygodnik mógł drukować tak obszerną powieść w całości, ale mam zbyt mało czasu przed sobą, żeby to ścisnąć w jeden tom. Przewidziana jest i przedmowa, której to naprędce sklecone wyjaśnienie stało się brulionowym i ułamkowym szkicem. Dodam jeszcze, że cztery pierwsze rozdziały, będące rozdziałami o dzieciach sprzed pierwszej wojny światowej, wkomponowana jest część jednego z "Pamiętników chłopów" (II tom), z którego przed wojną bardzo pragnęłam zrobić wielki scenariusz filmowy, ale nikt wtedy nie chciał kręcić takiego filmu. No, a teraz - "naprzód, wiara, iść przytomnie", skoro tak się uwikłałam, że nie mam już możności "załatwienia odmownie". Maria Dąbrowska Rozdział I~ Widać jezioro Niedaleko jeziora Gopła, którego długi, wąski kształt wygląda jak znieruchomiała blada rzeka, tuż pod miasteczkiem Radziejowem znajdował się nieduży folwarczek Wrombczyn, reszta pokaźnych dóbr, należących niegdyś do rodziny Domontów. Konstanty Domont był ostatnim dziedzicem tego nazwiska, miał bowiem tylko córki, innych zaś Domontów nie było już podobno nigdzie na świecie. Sąsiadujące ziemiaństwo krzywym okiem spoglądało na Wrombczyn. Domont miał był za młodu pojąć jedną z miejscowych panien, lecz zerwał narzeczeństwo w przededniu ślubu, skąd poszły kwasy, obraza, nie brakło nawet pojedynku. Wyleczywszy się z rany zadanej przez brata znieważonej oblubienicy, Domont niebawem ożenił się z inną i tym ożenkiem jeszcze bardziej naraził sobie okolice. Panna młoda była osobą z miasta, wprawdzie z samej Warszawy, ale cóż stąd, kiedy o niej "mówiono". Jedni opowiadali, że to kobieta z przeszłością, która miała romans w panieństwie, drudzy, że jest córką sklepikarza, inni, że - felczera czy też fryzjera. Wszystko to było jednako nieprzyzwoite. Podejrzaną zdawała się również okoliczność, że ślub odbył się po cichu, bez wesela, i że Domontowa była prześliczna. Nic nie pomogło, że młoda pani okazała się wzorową gospodynią, pobożną parafianką i przykładną małżonką. "Takie potrafią udawać i takich się trzeba wystrzegać" - orzekły damy, trochę zaniepokojone o mężów i o synów zerkających w kościele na powabną sąsiadkę. Domontowie nie zabiegali zresztą o stosunki z współziemianami, co im też miano za złe; były domy, co przez samą ciekawość dałyby się przebłagać. Córek Lucyna i Konstanty Domontowie mieli dwie: Matyldę i Katarzynę. Przy urodzeniu Kasi matka umarła z gorączki połogowej. Ojciec rozpił się i zdziwaczał, zaniedbał i dzieci, i gospodarstwo. Dziewczynkami zajęła się jedyna bezdzietna siostra matki, która była za komornikiem sądowym i mieszkała w Warszawie. Małe wychowane zostały, owszem, starannie, a gdy podrosły, chodziły nawet na jakąś stosunkowo niedrogą, prywatną pensję; Domont zastrzegł, że nie mają się kształcić w rosyjskim rządowym gimnazjum. Były zdolne i dobrze się uczyły, a na wakacje ciotka woziła je do Wrombczyna, lecz tylko przez pierwsze lata. Przyjrzawszy się trybowi życia Konstatego Domonta powiedziała: "To nie dla panienek" - i położyła koniec wyjazdom "do tatusia". Ale i dom ciotki okazał się w końcu miejscem nie dla panienek. W miarę mijających lat wuj_komornik zaczął się namiętnie interesowaać wychowanicami żony, i to naraz obiema; gdyż obie były ponętne. Wskutek tego dobre, chociaż nudne stosunki z ciotką popsuły się, mimo że dziewczęta były Bogu ducha winne, bo zaloty łysego i otyłego wujcia budziły w nich tylko strach i odrazę. W tymże mniej więcej czasie zacny pan komornik zaczął się prawować z Konstantym Domontem o koszta kształcenia i utrzymania jego córek, usiłując wejść na hipotekę Wrombczyna. Gdy nadto wyszło na jaw, że zdążał także do ubezwłasnowolnienia rozpijaczonego Domonta i knuł zawładnięcie folwarczkiem w charakterze i wierzyciela, i opiekuna nieletnich; gdy na domiar panny usłyszały, jak w brutalnej kłótni z żoną zelżył ich zmarłą matkę - skończyło się z ciotką_wychowawczynią. Ildzia i Kachna, lat wówczas osiemnastu i szesnastu, sprzedały najładniejsze sukienki, oczywiście dar ciotki, a za uzyskane pieniądze wyjechały potajemnie z Warszawy. - Niewdzięcznice i złodziejki! Okradły mnie - rzekła ciotka i rozchorowała się nie tyle z żalu za pannami, których ucieczce była rada, ile z irytacji na męża, co się wściekał o ich zniknięcie. Domontówny bały się same puszczać w drogę, ale w nią jednak wyruszyły i pomyślnie, choć bez grosza przy duszy, dotarły do Wrombczyna. Ich przyjazd wstrząsnął ojcem. Konstanty Domont porzucił złe obyczaje, wypiękniał, odmłodniał, przestał się nawet upijać. Woził swoje wdzięczne córki do Radziejowa do cukierni na kawę z ciastkami, a potem ze szczytu ratuszowej wieżyczki pokazywał im Gopło, Kruszwicę, Mysią Wieżę i mówił: "Widać jezioro. Patrzcie, to tu zaczęła się Polska, stąd wyszła". "A z nią razem - Domontowie" - dodawał po chwili. Siostry wolały zaczajać się przy drodze, którą ludzie wracali z pieśniami od roboty, a nieraz przystawały i pod karczmą, słuchając z zachwytem chłopskiej kapeli, hulaszczych śpiewek i zgiełku tańca. Tak samo zresztą uszczęśliwiał je śpiew słowika, gwizd kosów i krajobrazy kujawskich równin lesisty, łączny i polny. Tym żyły przez kilka tygodni, a potem nadeszły długie i ciężkie lata. Domontówny wiedziały coś niecoś o poezji, umiały na pamięć mnóstwo budujących lub wzruszających wierszy, czytały Orzeszkową, Prusa i Sienkiewicza, ale na gospodarstwie wiejskim nie znały się nic a nic. Były to jednak dzielne panny, wiotkiej postaci, ale tęgiego charakteru i wcale mężnego serca. Mówiły więc sobie, że przecież nie święci garnki lepią, liczyły zresztą na ojca, który stał się teraz "innym człowiekiem". Lecz ojciec "nie wytrzymał", jak niebawem orzekły. Wrócił do nałogu pijaństwa, zrazu kryjomo, a wnet upijał się już z ordynarną jawnością i nigdy odtąd nie widziały go trzeźwym. Dobrze jeszcze, gdy zamroczony spał, bo upijał się na ponuro z atakami wściekłości albo jeszcze przykrzjszej histerycznej roozpaczy. A Wrombczyn? Ta wioseczka, co się zdawała tak maleńka w porównaniu z innymi majątkami, stawała się potężną włością złośliwego demona, gdy trzeba było nią rządzić i w niej pracować. Życie polegało na borykaniu się z niewiarygodnymi skutkami rozprężenia i marnotrawstwa, a także z ludźmi, ci zaś byli najgorsi. Wierzyciele wszelkiego rodzaju deptali po piętach, jakieś baby, nieraz i spoza Wrombczyna, domagały się alimentów na dzieci rzekomo Konstantego Domonta zrodzone i niełatwo było dojść, co w tych pretensjach jest krzywdą osobistą, a co próbą szantażu. Służba folwarczna była drwiąca i krnąbrna, wieś chłopska przytykająca z jednej strony do folwarku patrzyła na upadający majątek jak sęp na ścierwo; kłótnie, a nawet burdy z chłopami o kradzieże, worywanie się w grunta dworskie, wpędzanie bydła w szkodę i wyniszczanie lasu były na porządku dziennym ku przerażeniu panien, co tak inaczej wyobrażały sobie sielskie współżycie z ludem. A z nikim więcej też współżycia nie było. Domont uparcie nie dawał do siebie przystępu tym nawet spośród ziemian, którzy, gdy został wdowcem, chcieli do niego się zbliżyć. Matylda i Katarzyna nie miały więc towarzystwa ni rozrywek, na co zresztą i tak nie znalazłyby czasu. Były za to inne urozmaicenia. Kordon ustanowiony przez rozbiory i dzielący Polskę od Polski biegł ku Gopłu niedaleko Wrombczyna. Nocami w pobliskich lasach często słychać było strzały. Straż pograniczna to ścigała przemytników, to znów z nimi piła i dzieliła się łupem. Dorywczo nawet solidni gospodarze, a zdarzało się, że i ludzie folwarczni przemycali cygara w jednną, a wódkę w drugą stronę. Echa wynikających stąd bójek, pijatyk i awantur docierały do wrombczyńskiego dworku i były przedmiotem rozmów, dociekań, bajek szarej godziny. O przemytniku Popiołku, co padł od kuli pogranicznych, a dwu z nich sam położył i drogo sprzedał swe życie, opowiadano cuda. Niedzielami zaś przychodził Szmulko z Radziejowa i usiłował swatać panny to z tym, to z owym. Gdyż, owszem, było paru pomniejszych ziemiańskich synków, co patrzyli na zrujnowany Wrombczyn jak na kęsek nie do pogardzenia, panny zaś były rzeczywiście ładne i bądź co będź - Domontówny. Czasami przychodzili też inni faktorzy, by straszyć zagrażającą folwarkowi licytacją i nastręczać się pokątnie z kombinacjami finansowymi. Przemykali się chyłkiem, aby nie spotkać pijanego dziedzica, który ich pędził i szczuł psami. Po dwu latach Konstanty Domont zaniemógł tknięty paraliżem i w niewiele dni potem umarł. A gdy minęło pięć lat od przybycia Ildzi i Kachny do Wrombczyna, nikt by nie poznał delikatnie pulchnych dziewczątek, zachwycających się śpiewem ptaków i ludzi, w osobach, co nabrały męskiego wzięcia, nauczyły się wołać donośnym głosem, wydawać rubaszne rozkazy, nawet kląć. Panny się rozrosły i schudły, twarze ich ogorzały, rysy uwydatniły, spojrzenia zaostrzyły, ręce stwardniały od roboty. Potrafiły miesiącami żywić się mlekiem, chlebem i kartoflami albo kaszą, ale do licytacji folwarku nie dopuściły, a po śmierci ojca oczyściły go nawet częściowo z długów. Ba, odesłały nadto ciotce_wychowawczyni coś z tych pieniędzy, do których rościł był sobie prawo wuj_komornik, w długim liście przeprosiły za ucieczkę z jej domu, opisały swój obecny tryb życia, podziękowały za trudy ich wychowania i zapowiedziały na później oddanie reszty długu. Ciotka była osobą małego lotu, ale nie tępą i podlegającą wzruszeniom. I czy to dzięki temu, czy w poczuciu pewnego rodzaju nie własnej, ale przecie domowej winy wobec siostrzenic, okazała się wielkoduszną. Pieniędzy nie przyjęła, przypomniała im wakacje, które i sama we Wrombczynie spędzała, zapasy żywności, które stamtąd zabierała lub które "świętej pamięci tatuś dla was przysyłał" (choć o jego śmierci, już po pogrzebie "tylko grzeczne zawiadomienie otrzymała, na co takąż chłodną kondolencją odpisała, lecz przyznaje, że była dotknięta"), cieszyła się z listu, dziękowała i... przebaczała. Domontówny lubiły kończyć wszelkie rachunki życiowe na czysto, a rzadko się zdarzało, by odpłacono im tym samym. W ich bezradosnym życiu była to chwila wesołej ulgi, że ciotka tak, a nie inaczej odpowiedziała na ich odezwanie się. Ale dalszych z nią stosunków nie podtrzymywały. Nad tym, że wuj_komornik dybał niegdyś na ich młodociane wdzięki, mogły już teraz wzruszyć jedynie ramionami. Ale tego, że obraził pamięć ich matki, nie wybaczyły już nigdy. Za pieniądze zwrócone przez ciotkę zaczęły sprowadzać pisma i książki, w długie, zimowe wieczory nie było im już tak straszno, czytały, rozprawiały, nawet marzyły. Ale z największym upodobaniem opowiadały sobie o tym, jak im się to lub owo powiodło. Jak rozparcelowawszy na przykład część gruntów zwanych "za strugą" i tego nawet dopięły, że stosunki z chłopami się polepszyły. Także i służba folwarczna patrzyła na nie teraz z pewnym szacunkiem, a w każdym razie bez antypatii, choć nie bez małych drwinek. Bo co to za "dziedziczki", którym nawet i pozazdrościć nie było czego ani się czym przy nich dorobić - nie miały nawet służby osobistej w tym swoim zapadłym dworku. Stały się za to gadką całej okolicy. Nie wierzono, aby żyły, jak żyły; ale że każda o nich plotka okazywała się kłamstwem, w końcu więc intrygowały tylko ludzi, niektórym imponowały, a w ogóle zaczęły być brane poważnie w rachubę jako panny na wydaniu. I znowu faktor Szmulko przychodził z napomknieniami, że ci lub inni radzi by je poznać i zaprosić w gościnę, a co śmielsi ojcowie rodzin pierwsi poskładali im wizyty. Potem zaś opowiadali, że "są pod urokiem", że Domontówny to perły i że los wygra na loterii, kto się z taką perłą ożeni. Ale harde panny i tu nie zapomniały, że świat, co je teraz przyzywał, gardził kiedyś ich matką. Czy nigdy nie nęciła ich pokusa uciech i sukcesów, które obiecywał? Czy marząc w rzadkie chwile odpoczynku nie miały na widoku przeżyć i uczuć stosownych dla ich wieku? Milczały na ten temat. Było jednak coś, co za nie przemawiało i dostarczyło im wkrótce wielkich wrażeń, choć ze skromnego, aby nie rzec mizernego, płynących źródła. Pewnego lata przybył na stałe do Radziejowa młody lekarz, doktor Marian Wochelski, a do miejscowego proboszcza przyjechał mniej więcej w tym samym czasie siostrzeniec, Rafał Tomyski. Doktor był postawnym mężczyzną lat około 30. Miał gładką, pociągłą twarz, błękitne oczy z bardzo ciemną rzęsą i bujną czupryną całkiem siwą. Uroda jest czymś, co zdolni są dostrzec w bliźnim nawet ludzie pozbawieni w innych rzeczach smaku czy zmysłu piękna; toteż w miasteczku mówiono, zwłaszcza mówiły to kobiety, że doktor jest "bardzo ładny", choć zdawaał się i dziwolągiem z powodu owych, tak przedwcześnie posiwiałych włosów. Trudno nawet było je nazwać siwymi; były wprost śnieżnie białe. Tomyski ładny nie był, ale natura nie poskąpiła mu szczególniejszego wdzięku w zniewalającym uśmiechu subtelnych ust i w tkliwym spojrzeniu szarych oczu. Młodszy od Wochelskiego, szczupły, o wypukłym czole, drobnych rysach i słabo ukształtowanej brodzie zdawał się być bardzo nerwowy, wstydliwy i nieśmiały. Dwaj młodzi ludzie, nie znający się zrazu, od pierwszych niemal dni przybycia zauważyli Domontówny i zaczęli wodzić za nimi oczyma pełnymi zainteresowania. Przez bardzo krótki czas powodem zainteresowania było to, co o nich mówiono - szybko wystarczyły one same. Jeżdżąc do Radziejowa po sprawunki, do kościoła lub w innym interesie, w swym żółtym podniszczonnym koczyku na dwie osoby, którym same powoziły, prezentowały się mimo skromności pojazdu i stroju bardzo elegancko, a nade wszystko było w nich coś wyjątkowego, jakiś brak podobieństwa do ludzi spotykanych na co dzień, zwłaszcza do równie często widywanych w miasteczku gości z innych majątków ziemskich. Ildzia i Kachna też od razu spostrzegły młodych przybyszów, gdyż w takiej mieścinie trudno nie zauważyć nowych twarzy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, który w tym wypadku można by nazwać proroczym, po raz pierwszy ujrzały ich w kościele. Młody człowiek o wypukłym czole, wijących się ciemnych włosach i tkliwym spojrzeniu szarych oczu służył księdzu do mszy, niemal chłopięcy w liturgicznej komeżce. Drugi młody, okazalszy i dojrzalszy, stał w ciżbie chłopów i mieszczan z tą swoją wyzywająco białą czupryną; żaden z nich nie miał zarostu, czym różnili się od wszystkich wąsatych albo brodatych "pańskich" twarzy w kościele, i mogliby przypominać chłopów, którzy się w tych stronach golili, gdyby pewne intelektualne wysubtelnienie układu rysów, ubiór i jasność cery nie zdradzały w nich ludzi z miasta. Jakoż nietrudno było się dowiedzieć, że przybyli z Warszawy; doktor po niedawno skończonych studiach medycznych tu miał zacząć swą samodzielną praktykę po śmierci dotychczasowego radziejowskiego lekarza, który był jego dalekim krewnym; Tomyski przyjechał do niedawno również tu nastałego wuja_proboszcza, by po chorobie wzmocnić się na wiejskim powietrzu, to jest na plebanii, której ogródek miał widok na lasy i pola, widoczne zresztą z każdej ulicy miasteczka. Młodzi ludzie poznali się niebawem, bo w takim Radziejowie ksiądz, doktor, aptekarz, no może jeszcze nauczyciel, felczer i poczmistrz nie mogą nie znać się osobiście. Z Domontównami na razie znajomość nie została zawarta, lecz siostry często rozmawiały teraz o dwu nieznajomycch, a już jakby znajomych lub z pewnością mających któregoś dnia zostać ich znajomymi. Osobliwa siwizna młodego doktora wcale ich nie raziła. Tyle wiedziały z ilustrowanych wydawnictw i widywanych jeszcze w Warszawie wystaw malarskich, aby móc przyrównywać doktora do "młodego markiza w białej peruce" i zwały go też pomiędzy sobą "markiz". Ale częściej mówiły o Tomyskim, gdyż więcej go widywały; włóczył się dużo po miasteczku, spotykały go nawet na drodze ku Wrombczynowi, wpatrywał się też w nie bardziej natrętnie, prawie dziecinnie, czasem wykonywał taki gest, jakby chciał się ukłonić, podejść i coś powiedzieć, i wtedy jego mizerna twarz okrywała się pąsem. Przyznawały, że choć niepozorny, ruchy ma pełne gracji i jego znów z kolei nazywały "biednym paziem" albo z powodu owej łatwości czerwienienia się - "panną". Żartowały nawet, że wygląda, jakby się w którejś z nich kochał, ale nie mogły zgadnąć w której. Potem Tomyski odjechał, a gdy jesienią zaczęła się wśród ludzi folwarcznych epidemia grypy, Domontówny zmuszone były wezwać doktora Wochelskiego do paru cięższych wypadków. Tak więc z nim pierwszym zawarta została znajomość. Wizyty lekarza nie są jeszcze znajomością w pełnym towarzyskim znaczeniu tego słowa. Że jednak istniały ku temu predyspozycje w dawniej powstałym wzajemnym zainteresowaniu, doszło niebawem do znajomości. Wochelski zaczął bywać we Wrombczynie albo zapraszał panny do jednej radziejowskiej cukierni na kawę z ciastkami. Był człowiekiem łagodnego i spokojnego usposobienia, mówił pomału i z rozmysłem, ale dużo. Zwłaszcza lubił opowiadać o sobie, nie było w tym jednak ani zarozumiałego samocchwalstwa, ani chęci zaprzątania panien swoimi wyłącznie sprawami. Pobrzmiewająca tu i tam nutka ironii lub humoru z częstym: "śmieszne to wszystko", wskazywała, że nie chciał niczym imponować, raczej z pewnego rodzaju rozbawieniem składał w ręce Domontówien - skoro znały już jego życie teraźniejsze - także to wszystko, co było przedtem od wczesnego dzieciństwa. Pominąwszy liryczne czy żartobliwe komentarze, na które sobie czasem doktor pozwalał, nie przekazywał im zresztą niczego niezwykłego. Był synem nauczyciela rysunków, jakoby niezłego malarza, któremu nie udało się wybić. Matkę miał już od kilku lat na cmentarzu, dwie zamężne siostry mieszkały na prowincji, dalsi przodkowie i krewni byli częściowo rzemieślnikami lub drobnymi urzędnikami, częściowo należeli już do wykształconych "wolnych zawodów". Szkoła i studia medyczne szły ciężko, przyszły lekarz od czternastego roku życia musiał zarabiać korepetycjami, bo w domu była bieda. Ojciec dostawał i zamówienia na portrety, ale pieniądze się go nie trzymały, miewał nieobliczalne fantazje, a lubił także popić. Tak się składało, że doktor Wochelski udzielał tych wiadomości nade wszystko Matyldzie, która miała - lub na tę okoliczność posiadała - zdolność intensywnego słuchania. I jeśli odwoływano panny do jakiejś sprawy gospodarskiej, co się często zdarzało, Katarzyna była tą, która mrugnąwszy okiem na znak, że mają sobie nie przerywać, wybiegała, by ją załatwić. Pod taką nieobecność Kachny i Matylda zaczynała z kolei opowiadać o ich niewesołym dzieciństwie, o matce, która była także miejskiego i skromnego pochodzenia, i że ojciec rozpił się, ale to dopiero z rozpaczy po śmierci matki, bo przedtem nie, wcale nie lubił popić, nawet w ogóle nie pił, tak przynajmniej słyszała. W okresie Bożego Narodzenia Rafał Tomyski znów przyjechał na tydzień do wuja_proboszcza i wtedy został przedstawiony. Był to niezapomniany tydzień ożywienia towarzyskiego, obaj młodzi ludzie bywali we Wrombczynie, a że święta wypadły śnieżne, jeżdżono we czwórkę sankami na spacer ku Gopłu, do cukierenki w Radziejowie albo na podwieczorki do proboszcza. W życiu Domontówien zaszła też wielka zmiana, przyjęły do domu - poleconą przez tegoż proboszcza - samotną wdowę, niejaką Wronową, która odtąd przyrządzała posiłki i sprzątała niskie pokoje dosyć zapuszczonego dworku. Dzięki temu w wilię Nowego Roku Domontówny mogły zrobić przyjęcie nie tylko dla swych dwu młodych przyjaciół, lecz i dla kilkorga nowych radziejowskich znajomych. Tydzień wystarczył, aby poznały biografię, usposobienie i zalety Rafała. Rodzina pochodziła z zaścianka drobnej szlachty od wieków schłopiałej. Ojcie urodził się już w Warszawie, ożeniony był z córką kolejarza i sam pracował na kolei. Zrazu jako magazynier, potem jako kontroler przeładunku na stacji towarowej. Był w pracy pomysłowy i potrafił wprowadzać małe ulepszenia, które opłacały się nie jemu, lecz wyżej od niego postawionym. Klepali biedę i mieli dużo dzieci, co jedno po drugim umierały przy każdej epidemii nawiedzającej przedmieście Praga, gdzie rodzina mieszkała. Uchował się tylko zdolny i wątły Rafał. Rodzice dbali o to, żeby jednak się uczył, ale kiedy Rafał był jeszcze gimnazistą, ojciec umarł nie wysłużywszy pełnej emerytury. Matka, siostra późniejszego radziejowskiego proboszcza, żyła z małej wdowiej pensyjki, a dorabiała szyciem. Rafał był trochę niezrównoważony, chwiejny w postanowieniach, czułego usposobienia i zmiennego humoru. Żył książkami, wychwytywał je, skąd tylko się dało, pochłaniał je wieczorami po bibliotekach, do jakich tylko zdołał dotrzeć, nocami czytał w domu, aż zatchnął się bezmiarem wiedzy, którą tworzyły wieki. Chciał poznać i objąć wszystko i wszystko z rąk mu się wymykało. Po skończeniu gimnazjum próbował wielu studiów, ale żadnych nie skończył, a głównym jego zamiłowaniem stała się w końcu mechanika, marzył o politechnice w Rydze. Brak środków, słabe zdrowie i wstręt nieprzemożny do zarabiania korepetycjami położyły koniec marzeniom. Kiedy Domontówny go poznały, był kancelistą w magistracie warszawskim, a w wolnych godzinach snuł projekty uszczęśliwienia ludzkości z pomocą wielkich wynalazków. Umiał tymi fantazjami zabłysnąć, jeśli życzliwe otoczenie pozwalało mu przezwyciężyć wrodzoną skrytość i nieśmiałość. A takie otoczenie właśnie znalazł; panny były nim zachwycone, doktor Wochelski, z natury przyjazny ludziom, już samym swoim obejściem stwarzał nastrój swobody i zażyłości. Ale Tomyski zmienił się od cczasu, gdy Domontówny z daleka tylko widywały zachwycone spojrzenia jego tkliwych i szarych oczu. Miał teraz dwa spojrzenia. Otwarcie i wesoło spoglądał na Katarzynę, a ukradkiem i z niespokojną troską - na Wochelskiego i Matyldę. Lecz był to drobiazg, dostrzegany, być może, tylko przez Katarzynę. Pod wiosnę doktor Marian Wochelski oświadczył się Matyldzie, a w najbliższe wakacje odbył się ich ślub i jednocześnie przeprowadzka w dosyć dalekie strony. Wochelski został ordynatorem Szpitala Miejskiego im. Św. Trójcy w gubernialnym mieście Kaliszu, dokąd też śpiesznie wyjechali; młody doktor marzył od dawna o takim stanowisku. Dla Katarzyny było to niemal owdowienie. To, że były we dwie, nadawało sens nie tylko ich dawnemu postnemu życiu, lecz także ich nowym radościom. Potrzeba miłości zawsze znajduje sobie przedmiot, każda z nich miała go w siostrze, nawet gdy inne uczucia zaczęły gościć w ich sercach. A teraz Matylda zdawała się widzieć tylko swego Mariana i wesoło pożegnała się z Kachną, obiecując częste przyjazdy. Katarzyna nie pozostała tak całkiem sama, była przecież Wronowa, chętna i pożytecznie już zadomowiona, był Tomyski, który znów przyjechał na letni urolp do wuja. Był tak dalece, że zaraz nazajutrz po wyjeździe Wochelskich, złożył Katarzynie wizytę. Niespokojny i zakłopotany, błąkał się z gracją po ciemnawym pokoju rozpaczając nad nagłym osamotnieniem panny Kachny. - Jak możliwe jest żyć bez panny Ildzi... w takiej na zawsze samotności - powtarzał załamując ręce albo chwytając się za głowę. Ta wizyta nie dodała Katarzynie otuchy, bo co miało znaczyć owo "na zawsze", a i w ogóle wyglądało na to, że młody człowiek rozpaczał tak nie nad jej, lecz jakby nad własnym opuszczeniem go przez Matyldę. Jednak odtąd widywali się co dzień, zrazu, by mówić o Matyldzie, a w krótce już o nich samych. Rafał był mistrzem zajmującej rozmowy lub może z innych przyczyn wszystko, o czym by nie mówili, stawało się nadzwyczaj zamjmujące i pełne ukrytych znaczeń, które oboje usiłowali w godzinach rozłąki odgadywać. Jeszcze przed wyjazdem Rafała do Warszawy zaręczyli się, a potem Katrzyna otrzymywała mnóstwo listów od Matyldy z Kalisza i od Rafała z Warszawy. I sama znalazła nieoczekiwaną przyjemność w pisaniu listów, a nawet ujawniła w tej sztuce dużo talentu i umiejętnej zręczności, która zwłaszcza w trudnej korespondencji z narzeczonym okazała się nader potrzebna. Tomyski był równie skłonny do radosnych uniesień, co do napadów zgryzoty. Nie mógł sobie, mianowicie, darować, że sam będąc - jak pisał - nikim lub tylko bezpłodnym marzycielem, pokochał pannę z majątkiem, z którego nie chce korzystać. Musiała mu więc tłumaczyć, że Wrombczyn nie przynosi korzyści, a wymaga ciężkiej roboty, której tylko we dwoje będą mogli dać radę, przy czym niepospolita wiedza i ogromne zdolności Rafała bardzo tu będą pomocne, nie powinien też lekceważyć tego, że zamieszkanie na wsi wzmocni jego siły i zdrowie. Pod koniec roku Tomyski stracił matkę zmarłą nagle na serce, zlikwidował swoje sprawy warszawskie i zaraz po Bożym Narodzeniu wziął w radziejowskim kościele ślub z Katarzyną, na który Wochelscy przyjechali z Kalisza. Byli więc znowu we czworo, jak poprzedniego roku, i coś podobnego do młodej beztroskiej szczęśliwości gościło przez parę dni pod dachem wrombczyńskiego dworku, niedaleko jeziora Gopła, którego długi, wąski kształt wygląda jak blada, znieruchomiała rzeka. Po dziesięciu latach, gdy zaczynał się wiek XX, Wochelscy mieli troje dzieci, którym dano imiona: Ewa, Ludwik i Jan, a Tomyscy dwoje - Józefa i Joannę. Katarzyna zdawała sobie już sprawę, że mąż jest trzecim. Rafał Tomyski potrafił z pomocą kowala Popiołka naprawiać staroświeckie narzędzia rolnicze, a nawet je po trosze udoskonalać (choć bez ostatecznych egzaminów, przeszedł bądź co bądź trzyletni kurs warszawskiej prywatnej szkoły technicznej). Ale to mu nie wystarczało. Trawił życie na próbach zbudowania uniwersalnej maszyny rolniczej. Sprowadzał odpowiednie instrumenty i książki, urządził sobie nawet kosztowny warsztat eksperymentalny. To nie wszystko. Napastowała go myśl, że w glebie Wrombczyna mogą się znajdować "bogactwa mineralne". Jeśli tak niedaleko są źródła w Inowrocławiu i w Ciechocinku, to i w innych pobliskich miejscowościach dałoby się na pewno wykryć złoża solne. A może i coś więcej niż sól? Złoża mineralne nie występują pojedynczo. Może trysnęłaby tu nafta? Kowal Popiołek wykręcił mu coś w rodzaju podręcznego świdra, Tomyski badał garsteczki ziemi, do warsztatu mechanicznego przybyło małe laboratorium chemiczne. Zbierał pieniądze na mikroskop i nosił się z myślą podróży do Borysławia dla poznania sławnych tamtejszych różdżkarzy, a nawet z myślą sprowadzenia jednego z nich do Wrombczyna. Ledwo wydobyty z długów i dewastacji Wrombczyn tego nie wytrzymywał. Trzeba było znowu sprzedawać zboże na pniu i zaciągać pożyczki u lichwiarzy. Piękna Kachna po paru latach uniesień miłości wróciła do dawnej roli, użerała się z wierzycielami, drżała o jutro i pracowała od rana do nocy. Jakiś czas wierzyła w geniusz Rafała i w to, że warto było wszyystko stracić dla dobra jego pomysłów. Stopniowo jednak zaczynała nie dowierzać i powątpiewać. Rafał ciągle nie mógł się zdecydować, jaki rodzaj odkrywczych i wynalazczych trudów najbardziej go pociąga. Zdradzał nadto brak jakiegokolwiek zmysłu rzeczywistości - był uroczo lekkomyślny i niepraktyczny, nie jak trzeźwy mechanik, lecz jak poeta. W końcu pogodziła się z tym, że Rafał to duże, miłe dziecko. Niezawodnymi sposobami czułości wyperswadowywała mu najbardziej rujnujące projekty, a innym - pobłażała. Czy była szczęśliwa? Milczała o tym nawet przed samą sobą. Ale miała jedno ważne zadanie do wypełnienia, które ją uskrzydlało tak jak szczęście. Pamiętała dobrze gorzkie cierpienia swego dzieciństwa i pierwszych lat młodości, zgorszenie i bolesną litość, jaką wywoływał pijany ojciec. Postanowiła, że jej dzieci będą miały mimo wszystko szczęśliwe dzieciństwo. Jak tylko zaczęły przychodzić do rozumu, wpajała w nie miłość i szacunek dla ojca; wiarę w jego mądrość i talent. A to nie było trudne. Poza swą manią odkryć i wynalazków - bezpłodną na skutek osamotnienia, w jakim się jego umysł mozolił - Rafał Tomyski był dobrym mężem i ojcem, a nadto pozostał pełnym ujmującego wdzięku człowiekiem. Ślicznie rysował (jego kartony kreślarskie były naprawdę godne uwagi), przyjemnie śpiewał i zgrabnie układał wierszyki. Dzieci lubiły go pasjami, gdyż bawił się z nimi jak rówieśnik. I nie tylko z własnymi. Mali Wochelscy spędzali wszystkie wakacje i ferie świąteczne u Tomyskich, przywożeni mimo wielkich trudności komunikacyjnych przez Matyldę, która niekiedy pozostawała z nimi przez lato we Wrombczynie, ale najczęściej wracała po paru dniach do Kalisza, skąd nieraz wyruszała z mężem w podróże zagraniczne; doktor Wochelski miał poza pracą w szpitalu dużą praktykę prywatną, stał się popularnym lekarzem i mimo szczodrą bezinteresowność wobec ubogich pacjentów zarabiał wcale dobrze. Twierdził jednak, że Kalisz jest za nisko położony, wilgotny, i że ma największą w Polsce ilość opadów rocznie. Chętnie też widział swoje dzieci w zdrowszym według jego zdania Wrombczynie. Ewa, Ludwiś i Janek wychowywali się więc sporą część roku razem z Józkiem i Joasią i przywykli uważać ich za rodzeństwo. W zamian za to doktor Wochelski uczestniczył bratersko w finansowych kłopotach Katarzyny, a także w subtelniejszych kłopotach z fantasmagorami Rafała. Katarzynie dogadzał ten stan rzeczy, łaknęła podtrzymania na duchu, którego jej piękny szwagier nie skąpił, a nadto pragnęła, żeby ta piątka dzieci żyła ze sobą jak najbliżej, tak jak żyły ze sobą kiedyś Ildzia i Kachna. I gdy tylko zaczynały się sprzeczać