DGO
Szczegóły |
Tytuł |
DGO |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
DGO PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie DGO PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
DGO - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Diana Gabaldon
OBCA
(Outlander)
Tłumaczyła Zofia Zaubert
Nie było to miejsce, w którym można by zaginąć.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Domek pani Baird nie różnił się niczym od tysięcy
innych szkockich domostw z tysiąc dziewięćset
czterdziestego piątego roku: spokojny i czysty, ze spłowiałą
tapetą w kwiatki, lśniącymi parkietami i bojlerem na
monety w łazience. Sama pani Baird, przysadzista i
dobroduszna, nie miała nic przeciw temu, żeby Frank
zagracił jej maleńki salonik w gałązki różyczek stertami
książek i papierzysk, z którymi zawsze podróżował.
Spotkałam panią Baird w korytarzu przy drzwiach.
Położyła mi na ramieniu pulchną dłoń i dotknęła moich
włosów.
– Oj, pani i pan Randall, nie może pani tak wyjść!
Zaraz, zaraz, tu trzeba poprawić.
No! Teraz lepiej. Wie pani co? Kuzynka mi mówiła,
że znalazła nowy płyn do trwałej ondulacji. Trzyma jak
marzenie. Może powinna pani go kupić?
Nie miałam serca powiedzieć, że moje loki
jasnobrązowe i dziko rozwichrzone, to przekleństwo
natury, a nie resztki schodzącej ondulacji. Włosy pani
Baird, ułożone w sztywne fale, nie znały takich szaleństw.
– Tak właśnie zrobię – skłamałam. – Schodzę do
Strona 3
wioski, żeby spotkać się z Frankiem.
Wrócimy na podwieczorek. – I wymknęłam się z
domu, zanim gospodyni zdołała odkryć jeszcze jakieś
niedoskonałości mojego zbyt swobodnego wyglądu. Po
czterech latach, które spędziłam w armii jako pielęgniarka,
cieszyłam się każdą chwilą życia z dala od mundurów, kitli,
służbowych przydziałów. Codziennie ubierałam się w
kolorowe bawełniane sukienki, choć zupełnie się nie
nadawały do forsownych marszów przez wrzosowiska.
Właściwie nie zamierzałam spędzać czasu na
wędrówkach po okolicach. Bardziej zależało mi na
wysypianiu się do późna i długich, leniwych popołudniach
w łóżku z Frankiem.
Jednakże trudno było utrzymać romantyczny
nastrój, kiedy za drzwiami niezmordowanie wył odkurzacz
pani Baird.
– To chyba najbrudniejszy chodnik w całej Szkocji
– zauważył Frank tego ranka, kiedy leżeliśmy w łóżku,
przysłuchując się piekielnemu rykowi w korytarzu.
– Prawie tak brudny, jak myśli naszej gospodyni –
zgodziłam się. – Może jednak powinniśmy byli pojechać do
Brighton?
Tego lata, zanim Frank objął katedrę profesora
historii w Oksfordzie, zdecydowaliśmy spędzić wakacje w
szkockich górach. Szkocja poniosła podczas wojny mniej
strat niż reszta Wielkiej Brytanii, a poza tym chcieliśmy
uniknąć radosnego zgiełku, jakim tętniły tuż po wojnie
bardziej popularne kurorty.
Sądzę, że podświadomie uznaliśmy to miejsce za
Strona 4
symboliczne dla odnowienia naszego małżeństwa; osiem lat
temu, przed wybuchem wojny, pobraliśmy się i spędziliśmy
w tych górach dwudniowy miesiąc miodowy. Myśleliśmy,
że będzie to spokojny zakątek, w którym ponownie
odkryjemy się nawzajem, nie zdawaliśmy sobie jednak
sprawy, że w Szkocji obok golfa i wędkarstwa
najpopularniejszym sportem są plotki. Zwłaszcza gdy pada
i nie można się zająć łowieniem czy golfem.
– Dokąd idziesz? – spytałam, kiedy Frank usiadł na
łóżku.
– Nie chciałbym zawieść naszej kochanej starowiny
– oznajmił. Zaczął lekko podskakiwać na wiekowym łożu,
które skrzypiało pod nim rytmicznie. Ryk odkurzacza
zamilkł w ułamku sekundy. Po paru minutach
podskakiwania Frank wydał głośny, teatralny jęk i upadł na
plecy. Chichotałam bezradnie w poduszkę; za drzwiami
trwało napięte milczenie.
Frank zmarszczył brwi.
– Miałaś wydawać ekstatyczne jęki, a nie chichotać
– napomniał mnie szeptem. – Jeszcze pomyśli, że nie
jestem dobrym kochankiem.
– Trzeba było dłużej podskakiwać, skoro
spodziewałeś się ekstatycznych jęków. Dwie minuty
zasługują wyłącznie na chichot.
– Mała samolubna jędza. Przyjechałem tu odpocząć,
nie pamiętasz?
– Leniuch. Nigdy się nie doczekasz nowej gałęzi
swojego drzewa genealogicznego, jeśli nie zabierzesz się
do sprawy z większym przekonaniem.
Strona 5
Kolejnym powodem, dla którego wybraliśmy
Szkocję, było zamiłowanie Franka do genealogii. Z jednego
z niechlujnych świstków, z którymi się nie rozstawał,
wynikało, że jakiś jego starożytny przodek miał coś
wspólnego z tym czy innym regionem Szkocji w połowie
osiemnastego – a może siedemnastego wieku.
– Jeśli stanę się bezdzietnym sękiem na moim
drzewie genealogicznym, to tylko przez naszą
niezmordowaną gospodynię. Poza tym jesteśmy
małżeństwem od ośmiu lat.
Mały Frank Junior będzie dzieckiem z prawego
łoża, nawet jeśli poczniemy go bez świadka.
– Zakładając, że w ogóle go poczniemy – dodałam
pesymistycznie. Przed wyjazdem do Szkocji przeżyliśmy
kolejne rozczarowanie.
– Przy takich ilościach świeżego powietrza i
zdrowego jedzenia? Nie mamy wyboru.
Wczoraj na kolację był smażony śledź. Na obiad
marynowany. A zalatujący z korytarza przenikliwy odór
zwiastował, że na śniadanie dostaniemy śledzia wędzonego.
– Pora się ubrać, chyba że zamierzasz uszczęśliwić
panią Baird kolejnym budującym występem. Czy nie
umówiłeś się na dziesiątą z proboszczem?
Wielebny Reginald Wakefield, pastor w
miejscowym probostwie, miał przedstawić Frankowi jakieś
wstrząsające księgi chrztu, nie wspominając już o upojnej
perspektywie wygrzebania z zapleśniałych piwnic depesz
wojskowych lub innych śladów istnienia wspomnianego
przodka.
Strona 6
– Jak miał na imię twój prapraprapradziadek? –
spytałam. – Ten, który utknął tu podczas któregoś
powstania. Nie przypominam sobie. Willy czy Walter?
– Prawdę mówiąc, Jonathan. – Frank przyjmował z
rezygnacją moją zupełną obojętność w kwestiach rodzinnej
historii, choć zawsze czujnie reagował na najsłabszą oznakę
zainteresowania, gotów powiadomić mnie o wszystkich
znanych mu faktach, od dnia dzisiejszego aż do pierwszych
Randallów. Także teraz w jego oczach pojawił się błysk
fanatycznego zaangażowania. – Jonathan Wolverton
Randall... Wolverton po wuju matki, niezamożnym rycerzu
z Sussex, choć znano go pod dość buńczucznym
przezwiskiem „Czarnego Jacka”, jakie zyskał sobie w
wojsku, prawdopodobnie wtedy, kiedy tu stacjonował. –
Padłam na łóżko i wydałam z siebie przeciągłe chrapnięcie.
Frank mówił dalej, niezrażony i pełen zapału niczym
naukowiec podczas wykładu. – Kupił patent oficerski w
latach trzydziestych... osiemnastego wieku, ma się
rozumieć... i służył jako kapitan dragonów. Z tych starych
listów, które przysłała mi kuzynka May, wynika, że radził
sobie całkiem nieźle. Dobre zajęcie dla drugiego syna w
rodzinie; jego młodszy brat także podporządkował się
tradycji i został wikarym, ale o nim nie dowiedziałem się
jeszcze zbyt wiele. W każdym razie, diuk Sandringham
bardzo cenił Jacka Randalla za jego czyny w czasie
powstania jakobitów w czterdziestym piątym... to było
drugie powstanie, oczywiście – dodał, niewątpliwie myśląc
o najbardziej tępym słuchaczu na widowni, mianowicie o
mnie. – No wiesz, książę Charlie i tak dalej.
Strona 7
– Nie jestem całkiem przekonana, czy Szkoci zdają
sobie sprawę, że przegrali– wtrąciłam, siadając i
przystępując do uporządkowania fryzury. – Wyraźnie
słyszałam, jak barman w pubie nazwał nas Sassenachami.
– Dlaczego miałby tego nie robić? – powiedział
Frank ugodowo. – W końcu to słowo oznacza tylko
Anglika lub w najgorszym przypadku cudzoziemca.
– Wiem, co znaczy to słowo. Nie podobał mi się
ton, jakim zostało wypowiedziane.
Frank szukał w szufladzie paska.
– Był zły, bo powiedziałem, że piwo jest słabe.
Wyjaśniłem mu, że aby otrzymać prawdziwe szkockie
piwo, powinno się wrzucić do kadzi stary but, a produkt
końcowy przecedzić przez znoszoną bieliznę.
– Ha! Teraz rozumiem, dlaczego rachunek był tak
wysoki.
– Może wyraziłem się nieco bardziej
dyplomatycznie, ale tylko dlatego, że w szkockim dialekcie
nie istnieje słowo oznaczające gacie.
Zaintrygowana sięgnęłam po wspomniany szczegół
garderoby.
– Dlaczego? Czy w dawnej Szkocji nie nosiło się
bielizny?
Frank zarechotał.
– Nigdy nie słyszałaś tej starej piosenki, mówiącej,
co Szkoci noszą pod kiltami?
– Zakładam, że nie są to ciepłe kalesonki –
mruknęłam. – Może wybiorę się dziś na poszukiwanie
jakiegoś faceta w kilcie, a ty tymczasem zdybiesz
Strona 8
proboszcza i odpytasz go w tej kwestii.
– Tylko nie daj się aresztować, Claire. Dziekan
college’u St. Giles nie byłby zachwycony.
Jednak, jak się okazało, nie znalazłam żadnego
faceta w kilcie – ani na rynku, ani w otaczających go
sklepach. Spotkałam za to masę innych osób, przeważnie
gospodyń w typie pani Baird, zajętych codziennymi
zakupami. Gadały i plotkowały jedna przez drugą, a ich
przysadziste, odziane w perkal sylwetki promieniowały
przytulnym ciepłem; mur obronny chroniący przed zimną
poranną mgłą.
Nie miałam jeszcze własnego domu, nie musiałam
więc kupować zbyt wiele, ale bawiło mnie myszkowanie
pomiędzy znowu pełnymi półkami – z czystejradości
spoglądania na dostatek. Przeżyłam długie lata
racjonowania produktów i obywania się bez tak
podstawowych rzeczy, jak mydło i jajka – oraz jeszcze
dłuższy okres braku małych przyjemności w rodzaju
perfum „L’Heure Bleu”.
Moje spojrzenie zatrzymało się dłużej na wystawie
pełnej artykułów gospodarstwa domowego. Haftowane
ściereczki i kapturki na imbryki, dzbanki i szklanki, sterta
swojskich foremek do ciasta, komplet trzech wazonów...
Jeszcze nigdy nie miałam własnego wazonu. W
czasie wojny mieszkałam w kwaterach pielęgniarek,
najpierw w szpitalu Pembroke, potem w szpitalu polowym
we Francji. Ale nawet przed wojną nie zatrzymywaliśmy
się nigdzie na tyle długo, by móc kupić taki przedmiot.
Gdybyśmy go mieli, wujek Lamb nasypałby do niego
Strona 9
skorup, zanim zdążyłabym się zbliżyć z bukiecikiem
stokrotek.
Quentin Lambert Beauchamp. „Q” dla studentów
archeologii i przyjaciół, „doktor Beauchamp” dla
naukowców, wśród których stale się obracał. Dla mnie
pozostawał zawsze wujkiem Lambem.
Jedyny brat mojego ojca i mój jedyny żyjący
krewny. Musiał się mną zaopiekować, kiedy miałam pięć
lat, a moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
Wybierał się na Bliski Wschód, ale odłożył tę podróż na
jakiś czas, żeby zorganizować pogrzeb, pozbyć się
posiadłości moich rodziców i odesłać mnie do przyzwoitej
szkoły z internatem. Do której nie zgodziłam się pójść.
Wujek Lamb nie cierpiał konfliktów. Postawiony
wobec konieczności oderwania moich pulchnych
paluszków od klamki samochodu i zaciągnięcia mnie do
szkoły za włosy, westchnął z irytacją, wzruszył ramionami i
wyrzucił za okno swoje pierwotne postanowienie razem z
moim nowym słomkowym kapeluszem.
– Paskudztwo – mruknął, obserwując wesoło
podskakujący kształt we wstecznym lusterku. – Nigdy nie
lubiłem damskich kapeluszy. – Zerknął na mnie groźnie. –
Zapamiętaj sobie – powiedział strasznym głosem. – Pod
żadnym pozorem nie wolno ci się bawić moimi perskimi
figurkami grobowymi. Wszystkim innym, tylko nie tym,
zrozumiano?
Skinęłam głową z zadowoleniem. I pojechałam
razem z nim na Bliski Wschód, do Południowej Ameryki,
w dziesiątki miejsc na całym świecie. Nauczyłam się czytać
Strona 10
i pisać na brudnopisach gazetowych artykułów. Umiałam
wykopywać doły pod latryny i gotować wodę, a także wiele
innych rzeczy niestosownych dla młodej damy – aż
wreszcie poznałam przystojnego, ciemnowłosego historyka,
który zjawił się, by zasięgnąć rady wujka Lamba w kwestii
francuskiej filozofii i jej odniesień do egipskich praktyk
religijnych.
Nawet po ślubie Frank i ja prowadziliśmy
wędrowne życie pomiędzy konferencjami na kontynencie i
wynajmowanymi mieszkaniami, aż wreszcie wojna rzuciła
go do centrum kształcenia kadry oficerskiej i pracowników
wywiadu w MI-6, a mnie na kursy dla pielęgniarek. Choć
nasz związek trwał już osiem lat, nowe lokum w
Oksfordzie miało się stać naszym pierwszym prawdziwym
domem.
Wsadziłam torebkę pod pachę, wmaszerowałam do
sklepu i kupiłam wazony.
Spotkałam się z Frankiem na skrzyżowaniu High
Street i Gereside Road. Uniósł brwi na widok mojej
zdobyczy.
– Wazony? – uśmiechnął się. – Wspaniale. Może
wreszcie przestaniesz wkładać mi kwiaty między strony
książek.
– Nie kwiaty, tylko okazy. I to ty zaproponowałeś,
żebym się zajęła botaniką. Dla zabicia czasu, skoro nie
jestem już pielęgniarką – przypomniałam.
– Rzeczywiście – skinął głową dobrodusznie. – Ale
nie przewidziałem, że za każdym razem, kiedy otworzę
słownik, na kolana będzie mi wypadać zielenina. Co to za
Strona 11
suche świństwo wsadziłaś w Tuscuma i Banksa?
– Krwawnik. Dobry na hemoroidy.
– Przygotowujesz się na nadejście mojej
nieuniknionej starości? Jesteś bardzo przewidująca.
Weszliśmy przez furtkę, śmiejąc się. Frank
przystanął na chwilę, żebym pierwsza mogła wejść po
wąskich schodkach do drzwi frontowych.
Nagle złapał mnie za ramię.
– Uważaj! O mało co nie wdepnęłaś.
Zastygłam ze stopą nad dużą, ciemnoczerwoną
plamą na górnym stopniu.
– Bardzo dziwne – powiedziałam. – Pani Baird
szoruje te schody każdego ranka, sama widziałam. Co to
może być?
Frank pochylił się i pociągnął lekko nosem.
– Mógłbym zaryzykować przypuszczenie, że krew.
– Krew? – Cofnęłam się o krok. – Czyja? Myślisz,
że pani Baird miała wypadek? Nie wyobrażałam sobie,
żeby nasza nieskazitelnie porządna gospodyni mogła
dopuścić do tego, aby na schodach widniały plamy – chyba
żeby wydarzyła się katastrofa.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy w salonie nie
czai się morderca z siekierą, który za chwilę wypadnie na
nas z wrzaskiem mrożącym krew w żyłach.
Frank pokręcił głową. Stanął na palcach i zajrzał
ponadżywopłotem do sąsiedniego ogródka.
– Nie sądzę. Na schodkach Collinsów jest taka sama
plama.
– Naprawdę? – Przysunęłam się do niego bliżej,
Strona 12
żeby poczuć się bezpieczniej i mieć lepszy widok na
ogródek sąsiadów. Góry Szkocji nie wydawały mi się
szczególnie odpowiednim polem działalności dla seryjnego
mordercy. No, ale ktoś takiraczej nie kieruje się rozsądkiem
przy doborze miejsca... – To niezbyt przyjemne –
zauważyłam niepewnie. Sąsiedni dom wydawał się
wymarły. – Jak sądzisz, co się stało?
Frank zmarszczył brwi z namysłem, po czym
klepnął się nagle po nodze.
– Chyba wiem! Poczekaj chwilę. – Popędził ku
furtce i oddalił się truchtem, zostawiając mnie przed
schodkami.
Po chwili wrócił. Promieniał zadowoleniem.
– Tak, już wiem. To miało miejsce w każdym
domu.
– Co? Wizyta mordercy? – warknęłam, wytrącona z
równowagi. Parę chwil spędziłam przecież sama w
towarzystwie dużej kałuży krwi.
Frank parsknął śmiechem.
– Nie, rytualna ofiara. Fascynujące! – Ukląkł i
zaczął z zainteresowaniem badać plamę.
Składanie krwawych ofiar nie wydało mi się dużo
lepsze od wizyty maniakalnego mordercy. Przykucnęłam
obok Franka, marszcząc nos wobec przenikliwego fetoru.
Muchy jeszcze się nie zleciały, ale nad kałużą
krążyło już parę dużych, powolnych komarów.
– Jaka rytualna ofiara? – spytałam. – Pani Baird jest
chrześcijanką, tak jak wszyscy sąsiedzi. Tu nie ma druidów.
Wstał, otrzepując spodnie z trawy.
Strona 13
– Tak ci się wydaje, moja mała. Nie istnieje na tym
padole miejsce, w którym stare przesądy i magiczne rytuały
splatają się z codziennym życiem bardziej niż w górach
Szkocji. Kościół to jedna sprawa, a druga to fakt, że pani
Baird wierzy w Stary Lud, podobnie jak wszyscy sąsiedzi.
– Wskazał plamę czubkiem porządnie wypastowanego
buta. – Krew czarnego koguta – wyjaśnił z zadowoleniem.
– Te domy są nowe, jak widzisz. Z prefabrykatów.
Obrzuciłam go chłodnym spojrzeniem.
– Jeśli ci się wydaje, że to wszystko wyjaśnia, jesteś
w dużym błędzie. Co za różnica, ile lat mają te domy? I
gdzie, na miłość boską, podziali się wszyscy?
– Sądzę, że są w pubie. Chodźmy tam i sprawdźmy.
– Wziął mnie pod rękę i wyprowadził przez furtkę na
Gereside Road. – W dawnych czasach– ciągnął – a
właściwie do nie dawna, istniał tu zwyczaj zakopywania w
fundamentach domu jakiegoś zabitego stworzenia dla
przebłagania miejscowych duchów ziemi. No wiesz:
„Niech fundamenty położy na swym pierworodnym,
a na najmłodszym synu niech zbuduje bramy”. Obyczaj
stary jak te góry.
Wzdrygnęłam się.
– W takim razie uważam, że okazali się całkiem
przyzwoitymi i cywilizowanymi ludźmi, skoro zużytkowali
do tego celu kuraki. Chcesz powiedzieć, że skoro te domy
są zupełnie nowe, nic nie zostało pod nimi zakopane i teraz
ludzie naprawiają to niedopatrzenie?
– Właśnie. – Frank wydawał się rozczulony moimi
postępami. Poklepał mnie po plecach. – Zdaniem wikarego
Strona 14
wielu tutejszych sądzi, iż wojna została częściowo
spowodowana przez to, że ludzie zapominają o swoich
korzeniach i nie podejmują pewnych środków ostrożności,
na przykład nie zakopują ofiar pod fundamentami albo nie
palą rybich ości w kominku... z wyjątkiemłupaczy,
oczywiście – dodał, radośnie odpływając na falach
ulubionego tematu. – Nie wolno palić ości łupacza...
wiedziałaś o tym? W przeciwnym razie nigdy się już
żadnego nie złowi. Ości łupacza należy zakopywać.
– Zapamiętam na całe życie – obiecałam. – Powiedz
mi jeszcze, co trzeba zrobić, żeby nigdy więcej nie
zobaczyć na oczy śledzia, a wykonam to niezwłocznie.
Pokręcił głową, zatopiony w myślach. Zdarzały mu
się takie krótkie okresy zapomnienia, kiedy tracił łączność z
rzeczywistością, pochłonięty wyczarowaniem jakiejś
informacji z pokładów zalegających mózg.
– O śledziach nic mi nie wiadomo – odparł z
roztargnieniem. – Na myszy wiesza się pęki ziół. A co do
trupów pod fundamentami... właśnie stąd wzięły się te
podania o duchach. Widziałaś Mountgerald, ten duży dom
u wylotu High Street? Mają tam ducha murarza, którego
złożono w ofierze. Zdarzyło się to w osiemnastym wieku,
czyli sprawa jest niemal aktualna – dodał z namysłem. –
Legenda głosi, że z rozkazu właściciela domu najpierw
wzniesiono jedną ścianę, a z jej szczytu zrzucono na
murarza kamienny blok...
podejrzewam, że wybrano najmniej sympatycznego
gościa. Pochowano go w piwnicy i na nim wzniesiono
resztę domu. Jego duch codziennie nawiedza miejsce, w
Strona 15
którym został zabity, z wyjątkiem rocznicy jego śmierci i
czterech Dawnych Dni.
– Czego?
– To stare święta – wyjaśnił, wciąż zatopiony w
odgrzebywanych wiadomościach. – Hogmanay, czyli Nowy
Rok, dzień przesilenia letniego, Bekane i Zaduszki.
Druidzi, lud kultury pucharów dzwonowatych, pierwsi
Piktowie i w ogóle wszyscy przestrzegali świąt słońca i
ognia, przynajmniej o ile nam wiadomo. W każdym razie
duchy mają wolne podczas świętych dni i mogą sobie
fruwać, gdzie się im podoba, by czynić dobro lub zło,
zgodnie z upodobaniami. – Potarł brodę z namysłem. –
Zbliża się Bekane... to w czasie wiosennego zrównania dnia
z nocą. Lepiej uważaj, kiedy będziesz przechodzić koło
cmentarza. – Oczy zamigotały mu wesoło i zrozumiałam,
że trans dobiegł końca.
Parsknęłam śmiechem.
– A zatem mamy tu kolekcję słynnych miejscowych
duchów?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Przy najbliższej okazji spytamy
pastora.
Okazja nadarzyła się wkrótce potem. Wraz z
większością mieszkańców wioski pastor znajdował się w
pubie, gdzie oblewał piwkiem poświęcenie domów.
Był nieco zawstydzony, że przyłapaliśmy go na tak
pogańskich praktykach, lecz usiłował bagatelizować ten
fakt, twierdząc, że to tylko miejscowy zwyczaj z
historyczną tradycją, podobnie jak celebrowanie dnia
Strona 16
świętego Patryka w Irlandii.
– Doprawdy fascynujące – wyznał głosem
naukowca, równie charakterystyczny, jak „terr-t!” drozda.
Frank, reagując na zew bratniej duszy, natychmiast
rozpoczął taniec godowy akademików i po chwili obaj
tkwili już po uszy w archetypach i paralelach pomiędzy
starymi przesądami i nowoczesnymi religiami. Wzruszyłam
ramionami, utorowałam sobie drogę do baru i wróciłam,
dzierżąc w obu rękach po dużej brandy.
Wiedząc z doświadczenia, jak trudno jest odwrócić
uwagę Franka od takich dyskusji, bez ceregieli ujęłam jego
rękę, zacisnęłam mu palce wokół nóżki kieliszka i
zostawiłam samemu sobie.
Odnalazłam panią Baird na ławeczce pod oknem,
gdzie popijała sobie piwko ze starszym mężczyzną, którego
przedstawiła mi jako pana Crooka.
– To właśnie ten człowiek, o którym pani Randall
mówiłam – oznajmiła z oczami błyszczącymi od alkoholu i
ożywienia. – Zna się na wszelakich roślinach. Pani Randall
lubuje się w rozmaitych ziołach – wyjaśniła swojemu
towarzyszowi, który skłonił ku niej głowę, na poły z
grzeczności, na poły z powodu głuchoty. – Wkłada w
książki i suszy.
– Tak? – Pan Crook uniósł jedną rozwichrzoną białą
brew. – A ja mam prasy do roślin... takie prawdziwe,
rozumie. Dostałem od siostrzeńca, kiedy przyjechał do
mnie na wakacje. Nie miałem serca mu powiedzieć, że nie
potrzebuję czegoś takiego. Zioła wieszam na oknie, a
potem trzymam w sakwie albo słoju. Nie wiem, po co bym
Strona 17
miał je rozpłaszczać na placki.
– Może po to, żeby na nie popatrzeć – wtrąciła
uprzejmie pani Baird. – Pani Randall zrobiła parę cudnych
obrazków z malw i fiołków, mówię wam, że tylko oprawić
w ramki i powiesić na ścianie.
– Hmm... – Na pomarszczonej twarzy pana Crooka
pojawił się wyraz zdradzający, iż taka sugestia wydaje mu
się do pewnego stopnia dopuszczalna. – No, skoro pani się
to przyda, może pani sobie zabrać te prasy, a ja będę
zadowolony. Wyrzucać żal, a do niczego mi się nie
przydadzą.
Zapewniłam go, że będę zachwycona, mogąc
używać jego pras, a jeszcze bardziej mnie ucieszy, jeśli mi
pokaże, gdzie mogę znaleźć jakieś niezbyt pospolite okazy
roślin.
Przez chwilę mierzył mnie ostrym spojrzeniem,
przekrzywiwszy głowę niczym stare ptaszysko, ale
wreszcie chyba uznał, że moje zainteresowanie nie jest
udawane.
Zdecydował, że możemy spotkać się rano i
wyruszyć na obchód miejscowych zarośli.
Pamiętałam, że Frank zamierzał pojechać na jeden
dzień do Invemess, by przejrzeć akta tamtejszego ratusza, a
ja z największą radością skorzystałam z wymówki, by mu
nie towarzyszyć. Wszystkie te stare księgi wyglądały
jednakowo, przynajmniej dla mnie.
Wkrótce potem Frank oderwał się od pastora i
wróciliśmy do domu w towarzystwie pani Baird. Osobiście
nie miałam ochoty wspominać o plamie krwi na schodkach,
Strona 18
ale Frank nie przeżywał takich rozterek i rozpoczął
energiczne śledztwo w kwestii korzeni tego zwyczaju.
– Sądzę, że jest bardzo stary – zagaił, siekąc witką
chwasty w przydrożnych rowach.
Kwitły już srebrniki, a pączki żarnowca zaczęły
nabrzmiewać; jeszcze tydzień i wybuchną kwiatami. – Pani
Baird dreptała energicznie obok nas, nie dając się zostawić
w tyle. – Starszy, niż ktokolwiek pamięta. Jeszcze sprzed
czasów olbrzymów.
– Olbrzymów? – powtórzyłam.
– No. Fionna i Feinna.
– Podanie ludowe – zauważył Frank z przejęciem. –
Herosi. Prawdopodobnie wpływ skandynawski. Dość
często spotykany na tych terenach. Niektóre tutejsze nazwy
wywodzą się z języka skandynawskiego, nie celtyckiego.
Przewróciłam oczami, spodziewając się kolejnego
wykładu, ale pani Baird uśmiechnęła się życzliwie i
zachęciła Franka do kontynuowania tematu, twierdząc, że
to prawda. Sama była na północy i widziała kamień Dwóch
Braci, który jest przecież skandynawski.
– Norwegowie przybijali do tego brzegu setki razy
pomiędzy rokiem pańskim pięćsetnym i tysiąc
trzechsetnym – oświadczył Frank, spoglądając z
rozmarzeniem na horyzont. Pewnie widział już drakkary,
wynurzające się z kłębów mgły. – Wikingowie przywieźli
ze sobą mnóstwo własnych mitów. To dobry kraj dla
legend. Zapuszczają tu korzenie.
W to mogłam uwierzyć. Zbliżał się zmrok, a wraz z
nim burza. W niesamowitym, przesiewającym się przez
Strona 19
chmury świetle nawet całkowicie nowoczesne budynki
wydawały się równie starożytne i groźne jak zmurszały
piktyjski kamień, stojący o trzysta metrów stąd, na
rozstajach, które oznaczał od tysięcy lat. W taką noc dobrze
jest się znaleźć w domu ze szczelnie zamkniętymi
okiennicami.
Zamiast jednak spędzić miły wieczór w przytulnym
saloniku pani Baird i dla rozrywki oglądać w magicznej
latarni szkockie widoki. Frank postanowił skorzystać z
zaproszenia pana Bainbridgea, handlarza nieruchomości i
znawcy miejscowych dziejów. Pamięć o moim
wcześniejszym spotkaniu z panem Bainbridgeem jeszcze
nie zbladła, w związku z czym postanowiłam zostać w
domu z latarnią magiczną.
– Postaraj się wrócić przed burzą – powiedziałam,
całując Franka. – pozdrów ode mnie pana Bainbrigdea.
– Hmm. Tak, oczywiście – mruknął, starannie
unikając mojego wzroku. Włożył płaszcz i wyszedł,
zabrawszy parasol ze stojaka przy drzwiach.
Zamknęłam za nim, ale tylko na klamkę, żeby mógł
wejść bez przeszkód. Wróciłam do salonu, myśląc po
drodze, że Frank będzie pewnie udawał, że jest kawalerem,
a pan Bainbridge z radością włączy się do tej mistyfikacji.
Właściwie nie miałam mu tego za złe.
Podczas naszej pierwszej wizyty u pana
Bainbridgea z początku wszystko szło świetnie. Byłam
stonowana, delikatna, inteligentna, lecz nie narzucająca się,
starannie uczesana i dyskretnie elegancka – Idealna Żona
Pana Profesora. Aż do chwili, kiedy podano herbatę.
Strona 20
Spojrzałam na prawą rękę, na wielki pęcherz,
ciągnący się u nasady palców. W końcu to nie moja wina,
że pan Bainbrigde, wdowiec, zadowalał się tanim
blaszanym imbrykiem zamiast przyzwoitym naczyniem. I
nic nie mogłam poradzić na to,że – pragnąc okazać się
grzeczny – poprosił mnie o nalanie herbaty. Nie wiedziałam
również, że osłona na rączce imbryka jest pęknięta i
rozpalony do czerwoności metal wejdzie w bezpośredni
kontakt z moją dłonią. Nie – pomyślałam. Upuszczenie
imbryka było całkowicie usprawiedliwioną reakcją, a
upuszczenie go na kolana pana Bainbridgea to czysty
przypadek; w końcu musiał gdzieś upaść. To mój górujący
nad jękiem pana Bainbridgea okrzyk „O żesz kurwa mać!”,
spowodował, że Frank rzucił mi śmiercionośne spojrzenie
nad sucharkami.
Pan Bainbrigde, oprzytomniawszy po wstrząsie,
zachował się bardzo elegancko.
Zajął się moją dłonią i zignorował wysiłki Franka,
który usprawiedliwiał mój język faktem, że niemal przez
dwa lata pracowałam w szpitalu polowym.
– Obawiam się, że moja żona przejęła kilka...
hmm... barwnych wypowiedzi od jankesów i im podobnych
– wykrztusił z nerwowym uśmiechem.
– Fakt – przyświadczyłam przez zaciśnięte zęby,
okręcając sobie dokładnie dłoń mokrą chustką. –
Mężczyźni na ogół zachowują się bardzo „barwnie”, kiedy
wyciąga się z nich szrapnela.
Pan Bainbridge taktownie skierował konwersację na
neutralny grunt historyczny.