Czylok Mariusz - Wszystkim, którzy kochają życie

Szczegóły
Tytuł Czylok Mariusz - Wszystkim, którzy kochają życie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czylok Mariusz - Wszystkim, którzy kochają życie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Wszystkim, którzy kochają życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czylok Mariusz - Wszystkim, którzy kochają życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mariusz Czylok Wszystkim, którzy kochają życie Nadszedł czas aby położyć swoją ciężką i równocześnie pięknie ukształtowaną głowę na miękkiej poduszce. Czas na sen. Czas odpoczynku. Po długim dniu - który akurat dogorywał z uśmiechem na ustach - skierowałem swoje piękne ciało w stronę oczekującego na mnie z utęsknieniem łóżka. Zegar wybił północ. Godzina duchów. Czas na potwory. Śmieszne, prawda...? Próbowałem nasunąć kołdrę na głowę, kiedy dotarł do moich uszu znajomy hałas - stukanie o szybę. W sumie w takim dźwięku nie znajduje się nic dziwnego... ot takie sobie stukanie. Ktoś uderza o szybę. A niby dlaczego miałby tego nie czynić? Jest szyba... ma okazję... Jednak... biorąc pod uwagę porę dnia, lub nocy, to... Acha... i jeszcze jeden szczegół: to jest szyba z mojego okna. A okno znajduje się ponad siedem metrów nad ziemią. Ktoś kto nie potrafi lewitować nie ma prawa stukać o szybę mojego okna. A jednak... I to jest dziwne w tym wszystkim. Stukanie powtórzyło się. Zamarłem. - Otwórz - usłyszałem zza okna męski głos. Ktoś tam rzeczywiście był. Uczyniłem wszystko co było możliwe aby nie krzyczeć ze strachu. Ciemny pokój zawirował wokół mnie. Usiadłem na łóżku. Patrzyłem na okno. Zaciągnięte żaluzje skutecznie utrudniały ujrzenie koszmaru zza szyby. Koszmaru? Dlaczego od razu koszmaru? Skąd mi to przyszło na myśl? Powinienem być bardziej obiektywny. Może to po prostu dostawca pizzy, albo jakiś tam przygodny sprzedawca słowników ortograficznych. - Otwórz - ponownie. - Kto tam? - wyszeptałem. Wydusiłem z siebie te dwa słowa. Nic więcej. - To ja. - Co za ja? - Popescu. Drago Popescu. Nie znałem żadnego Popescu. - Acha... - Otwórz. Wstałem z łóżka i na zdrętwiałych nogach dotarłem do okna. Powoli rozsunąłem żaluzję. - Cześć - usłyszałem. Na parapecie okna siedział wampir. Czarne włosy zaczesane do tyłu. Pociągła blada twarz z czarnymi jak węgle oczkami. Złamany nos przypominający starą bulwę. I kły... paskudne, ostre i obrzydliwe. Biała koszula. Czarna kamizelka. Czarny długi płaszcz. Nie wyglądał na gościa, który cokolwiek mógłby owijać w bawełnę. (Skąd - tak na marginesie -przyszło mi do głowy, iż mógłby coś takiego robić? Zresztą kto tam wie co wampiry lubią robić poza wypijaniem krwi ze swoich ofiar?) Wampir małym pilniczkiem wyrównywał sobie pazury. Jeżeli wierzyć temu co mówił, nazywał się Drago Popescu. (Skąd wiedziałem, że to wampir? Może to moja kobieca intuicja przebudziła się z drzemki, a może twarz tego stwora nasunęła mi to oczywiste rozwiązanie.) Kły zaczepnie wystawały spod górnej wargi. Żółte, długie i... ostre. Co takiego jest dobre przeciwko wampirom? Czosnek... Pobiegłem do kuchni i rozpaczliwie przeszukałem szuflady. Znalazłem dwie stare i zasuszone główki czosnku. Wróciłem do sypialni i pokazałem je wampirowi. Ta obrzydliwa pijawka, ten ohydny stwór, ta krwiopijcza zdechlina nawet nie przestraszył się. Prychnął tylko i z pogardą spojrzał na mnie, a potem na czosnek. - Co my tutaj mamy? - zaskrzypiał. - Czosnek? Jesteś chory? - nagle zmienił głos na ostry i brutalny: - Zabieraj to! - ponownie zmienił głos na uwodzicielsko- proszący i spytał czy może wejść. Pokręciłem głową. Język utknął mi gdzieś tam głęboko w gardle i nie nadawał się do użytku. Do niczego innego również... Pomyślałem sobie o tym, że na przyszłość muszę postarać się o kołki osikowe i srebrne kule. I o broń, oczywiście, do tych srebrnych kul. - Nie? - zdziwił się. Zastukał raz jeszcze w szybę. - Obudź się chłopie! - warknął. Ujrzałem długie, stare palce zakończone ostrymi pazurami. - Nie denerwuj mnie - syknął i popluł mi szybę. - Otwieraj! Nie wyprowadzaj mnie z równowagi. No i co? Otworzę okno... i co dalej? Sajgon...kaplica... krwiopijca wpadnie do środka i urządzi sobie zabawę... na mój koszt. A krew trzeba szanować, koniec końców krew to nie woda. Wampir to nie jakiś tam fistum pofistum tylko stwór gotowy zabijać. Patrzyłem na tą ohydną twarz Popescu nie mogąc zrozumieć jak może istnieć na tym świecie coś takiego. To wszystko wygląda na jakąś paranoję. Zamiast spać rozmawiam sobie z wampirem, który usiadł na moim parapecie. Co za idiotyzm... Drago Popescu uległ w jednej chwili gwałtownej metamorfozie. Przeistoczył się w nietoperza i runął w dół z parapetu. Finito? Uciekł? Zasunąłem żaluzję. W tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Wampir? Czyżby tylko po to zmienił się w nietoperza aby zlecieć do drzwi i zadzwonić? Zbiegłem do holu i stanąłem przy drzwiach. - Kto tam? - spytałem zaglądając przez matowe szyby na zewnątrz. Poza cieniami nic nie można było ujrzeć. - Ja na konkurs - usłyszałem delikatny dziewczęcy głosik. - Na jaki konkurs? - zdziwiłem się. Paranoja paranoją, ale to urastało już do miana super wielkiego nieporozumienia. - No... na konkurs piękności - usłyszałem piorunująco proste wyjaśnienie. - Dostałam pański adres oraz informację o konkursie. To pan potrzebuje wysportowanej księżniczki, która potrafi zaparzyć dobrą kawę z ekspresu, prawda? - Nie! Nie potrzebuję nikogo do pomocy przy parzeniu kawy, nawet i z ekspresu. A już na pewno nie potrzebuję do tego wysportowanej księżniczki. - Czyli co...? Mam sobie iść z powrotem? - Raczej tak... - Nie mogę wejść? Co się dzieje? Czy wszystkim wokół odbiło? Zastanawiające... Drago pytał czy może wejść, na siłę chciał dostać się do środka. Nie wszedł. Nie wpuściłem go. Teraz i ta... księżniczka pyta czy może wejść. Po co? - Nie - odparłem i zaraz zadałem grzeczne pytanie: - A po jaką cholerę? - Nie mam gdzie spać. Jest noc. - A do tej pory pani tego nie zauważyła? - Czego? Że nie mam gdzie spać? - Nie, że jest noc. - Jest pan złośliwy. - Nie, nie jestem złośliwy. Raczej zmęczony. Chcę iść spać. - Ja też. Nie moglibyśmy tego w jakiś sposób połączyć? - Nie, idź pani stąd. Zawróciłem na pięcie i pognałem na górę do sypialni. W połowie drogi usłyszałem dzwonek telefonu. - Halo? - rzuciłem do słuchawki kilka sekund później. - Dobry wieczór panu - głos dochodzący do mnie ze słuchawki musiał należeć do człowieka zmęczonego życiem. - Dobry wieczór? - zdziwiłem się. - Jest kwadrans po północy. Pan to nazywa wieczorem? Proszę zadzwonić rano... do widze... - Nieeee!!! - ryknął. - Ja muszę z panem rozmawiać. Teraz. Chcę... muszę... powinienem pana poinformować, że już kończę... prawie kończę... zostało mi już bardzo mało... prawie nic... - Panie... powiedz pan mi wreszcie o co chodzi?! Albo nie... nic pan nie mów. Najlepiej będzie jeżeli pan się rozłączy. Dobrze? - No więc... krótko mówiąc, nie chcę przedłużać i owijać w bawełnę tego co powinienem powiedzieć. Nie robię oczywiście z tego tematu żadnej tajemnicy... za jakąś godzinę - może mniej - będę u pana. - Po co? - spytałem. - To teraz nie ma znaczenia. Po prostu przyjdę, zrobię panu to co mam zrobić i pójdę. Najważniejsze jest jednak to, że... przyjdę. - Co pan chce zrobić? Co to znaczy, że zrobi mi pan to co ma zrobić? - Wszystko w swoim czasie... najpierw muszę przyjść. Paranoja. Obłęd. Totalne szaleństwo. To jakiś wariat... - Jak? Ja sobie pana tutaj nie życzę. - Nie szkodzi. Robię podkop pod pana domem. Jeszcze trochę i skończę. Teraz musiałem na moment przerwać kopanie ze względu na małe problemy natury technicznej, ale zaraz będę kontynuować. Więc... do zobaczenia. Rozłączył się. Ktoś stukał w szybę. Znowu... Na górze. W sypialni. Równocześnie zadzwonił ponownie telefon i ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Zacząłem od telefonu. Podniosłem słuchawkę. - Buon giorno, signore - komuś zupełnie poprzestawiały się pory dnia, a na domiar złego zapomniał ojczystego języka i przemawia do mnie po włosku. A może to rzeczywiście był Włoch. Zresztą... jakie to ma znaczenie? Rzuciłem słuchawką o widełki zanim rozwiązałem problem przynależności narodowej mojego rozmówcy. Zaraz potem wyrwałem wtyczkę telefonu z gniazdka. Na wszelki wypadek skopałem jeszcze aparat. Załatwiłem telefon na dobre. Przy drzwiach ktoś oszalał i dopiero gdy zapytałem uprzejmie kto tam chce dostać w pysk, usłyszałem grobowy głos informujący mnie, że za drzwiami nie ma nikogo. - Nie rozumiem - powiedziałem próbując równocześnie zatrzymać szczękę na swoim miejscu. - Czego pan nie rozumie? - grobowy głos musiał należeć do kogoś. Kogokolwiek, a to oznaczało, że ktoś tam był. Nie oszalałem. Na razie. - Czego pan chce? - spytałem. - Nie będziemy chyba rozmawiać w ten sposób? - W jaki sposób? - dobrze wiedziałem o co chodzi. Wszyscy chcieli dostać się do środka. Każdy z tych dziwnych gości chciał w sposób ordynarny zadeptać mój czysty dywan swoimi brudnymi buciorami. - Przez drzwi... Nie będziemy chyba rozmawiać przez drzwi. - Na razie musi nam to wystarczyć. - A niech cię... - i huknął w drzwi. Zawiasy wytrzymały, a mój narwany rozmówca zamilkł gwałtownie. Ktoś parsknął śmiechem. Usłyszałem głos kobiety przeklinający czerwonego kura, który podobno z biedą wiązał koniec z końcem. ...Cokolwiek to znaczyło. - Gdzie jest ta wredota?! - ryknął ktoś. - O kogo pytasz? - wyglądało na to, że przed moimi drzwiami zebrał się tłum ludzi (chyba ludzi) czekających na sensację. - Gdzie jest ghoul? Pytam o ghoula. - Jest na cmentarzu, jak zwykle - włączył się ktoś nowy. - Rozkopuje groby. - Poszedł sam? - Nie... miał ze sobą Kupę Szczęścia. - A co z... gdzie jest Zemsta Losu? Uciekłem. Najzwyczajniej w świecie uciekłem. Jeżeli jeszcze przez chwilę miałbym słuchać tego dialogu to równie dobrze od razu można będzie zamknąć mnie w zakładzie dla psychicznie chorych. O co tu chodzi? Nadal nic nie rozumiałem... Na piętrze w sypialni rozdzwoniła się szyba. Znowu wampir? Pobiegłem do sypialni i rozsunąłem żaluzje. - To znowu ja - powiedział wesoło Drago Popescu, mój znajomy wampir. Blada twarz, czarne oczy i żółte kły nie działały na mnie budująco. Wcale nie cieszyła mnie wizyta wampira. Z drugiej strony dziwiłem się, że coś takiego w ogóle ma miejsce w moim życiu. Wampiry... też coś. Wytwór czyjejś chorej wyobraźni... A jednak... taka właśnie ohyda jak wampir, siedziała na moim parapecie i rozmawiała ze mną. - To znowu ty - mruknąłem. - Spodziewałeś się kogoś innego? - spytał. - Głos krwi mówił mi, że dobrze robię przychodząc tutaj. Mówił mi: Drago skarbie, to czas na ciebie, ten facet to twój Moby Dick, którego musisz dopaść. A muszę dodać: takie rzeczy wchodzą w krew. O czym on mówi? Moby Dick? Wchodzi w krew? - Dawaj tu swoje żyły! - warknął rzucając się na szybę. Odsunąłem się odruchowo i uśmiechnąłem się nie wiadomo dlaczego. Rozdrażniło to wampira. - Nie denerwuj mnie - rzucił. - Dawaj krew. Pokręciłem głową. - Quidquid agis, prudenter agas et respice finem - wydusił z siebie. - A to co? Łacina? Wampiry znają łacinę? - Nie wiem czy wampiry znają łacinę - odparł. - W każdym razie ja znam. Cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i patrz końca - przetłumaczył tak na wszelki wypadek. - Po co mi to mówisz? - Abyś wiedział, że i tak cię dopadnę. Cokolwiek zrobisz i tak nie uciekniesz przed tym co cię czeka. - To jest bez sensu... - mruknąłem. - Zrobił się nam tutaj zwykły wywiad z wampirem, co samo w sobie jest zupełnie idiotyczne. Sam nie mogę uwierzyć w to, że z tobą rozmawiam. To jakaś paranoja. - Myśl sobie co chcesz - odparł wampir. - Paranoja lub nie... otwieraj! - Raczej nie... - No to inaczej: mogę wejść? Nie odpowiedziałem. Zasunąłem żaluzje i usiadłem na łóżku. Wampir... Drago Popescu... Potwór. Qudquid agis... itd. Telefony... Księżniczka... Mężczyzna robiący podkop pod mój dom... TRAAAAACH!!! Coś ciężkiego runęło na dole. W piwnicy. Zerwałem się z łóżka i zbiegłem na dół. Ktoś zapukał do drzwi. Zlekceważyłem to. Dotarłem do drzwi od piwnicy i nacisnąłem na klamkę. Drzwi ustąpiły. Ujrzałem schody po których ktoś szybko wychodził. Nikt nie miał prawa przebywać w piwnicy. A jednak był. I teraz z niej wychodził. Kto to jest? - Dokopałem się - przemówił obcy. - Wreszcie. Zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Obcy dotarł do szczytu schodów i napotkał zamknięte drzwi. Uderzył w nie. Pod drzwi dotaszczyłem komodę. Zatarasowałem wyjście z piwnicy. Nie powinien wyjść z piwnicy. Na razie. - Otwieraj! - wrzasnął obcy. Poszedłem w stronę drzwi wejściowych. Byłem nad wyraz spokojny. Zaskoczyło mnie to. Czyżby miał to być objaw świadczący o poddaniu się temu bezsensowi szalejącemu wokół mnie? - Kto tam? - wypowiedziałem głośno najpopularniejsze pytanie tej nocy. Zza drzwi dobiegł mnie miły młody kobiecy głos: - To ty dzwoniłeś po mnie? - Po nikogo nie dzwoniłem. Nie mam telefonu - to już teraz jest prawdą. W końcu wykończyłem telefon. - Nie szkodzi kochany, otwórz tylko i... Znowu to magiczne słowo otwórz. Uparli się wszyscy aby mnie odwiedzić, czy co? - Czego chcesz? - spytałem. - Mam ochotę na dziki seks. Z tobą. Seks bez opamiętania, bez ograniczeń. Masz ochotę na coś takiego? Bez prezerwatyw, tabletek antykoncep... - Nie... - przerwałem. Wzruszyłem ramionami i poszedłem na piętro. - Ty jesteś wariat - usłyszałem w połowie schodów. - Jesteś chory, powinieneś się leczyć. Na parapecie okna sypialni Drago czekał cierpliwie na mój powrót. Gdy wszedłem pokręcił głową. - Trzymasz się jeszcze? - zdziwił się. - Ona miała rację, wiesz o tym? Nie odpowiedziałem. Nie zapytałem nawet o kim mówi. - Nikt normalny nie odmówi atrakcyjnej blondynce, która nie nosi na codzień bielizny - dodał. - Skąd niby mogłem wiedzieć, że to coś co stoi za drzwiami i kusi... to atrakcyjna blondynka, a na dodatek nie nosi jeszcze bielizny? Myślisz, że kim niby jestem? Jasnowidzem? - Nie o to chodzi. - A o co? - Mogę wejść? - Spadaj! Wampir stracił nagle równowagę i zsunął się z parapetu. Nie miałem wątpliwości, że nic mu nie będzie. Wróci. Tacy jak on zawsze wracają. Na dole znowu ktoś pukał do drzwi. Wyłapałem ten odgłos pomiędzy uderzeniami tego faceta z piwnicy. Zszedłem na dół. Przy drzwiach wejściowych, oczywiście z drugiej strony - na zewnątrz, ktoś głośno przeklinał. - Długo tak będę tu jeszcze czekać? - usłyszałem. - Do końca świata! - wrzasnąłem. - O...! Jest tam ktoś - ucieszył się idiota za drzwiami. - Przywiozłem zamówione trumny. Trumny? Jakie trumny? Nigdy nie zamawiałem trumien. - Nie chcę trumien! - zawyłem. - Zabieraj je pan stąd. Nie zamawiałem ich. - A fotel elektryczny? - Też nie. Zjeżdżaj pan stąd. - Nie mogę. Musi mi pan potwierdzić odmowę odbioru zamówionych... Nie słuchałem go dłużej gdyż biegłem już na piętro do sypialni gdzie wampir próbował wybić szybę. Po odsunięciu żaluzji okazało się, że to nie wampir lecz... ...moja... ...femme fatale... ...Monika. Kobieta, którą kiedyś... kochałem? - Cześć, świrku - syknęła złośliwie. Jak zwykle. Brak delikatności. Zero jakiegokolwiek uczucia. I pomyśleć, że ja tę istotę - kiedyś, dawno temu - kochałem. Kochać (?) - co to znaczy? - Masz dosyć? - spytała. Czarne włosy układały się w dzikie fale wokół jej twarzy. Wyglądała czarująco. Jak zawsze... - Czego niby mam dosyć? - odparłem pytaniem. Byłem zły na siebie, że daję się wciągać w dyskusję. - Gdzie Drago? - Stałeś się jeszcze bardziej tępy niż byłeś - roześmiała się, a zaraz potem zamilkła. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Otwieraj! - rozkazała. Jak można było kochać kogoś takiego? - Czy wy wszyscy dzisiaj powariowaliście? - Ty rzeczywiście nic nie rozumiesz - pokiwała głową. - A co tutaj jest do rozumienia? - Nie mogę na ciebie patrzeć. Nie mogę... Jak mogłam kiedyś... - Skończ z tymi głupimi sentymentami. To już historia. - No właśnie... odszedłeś ode mnie. Byłam załamana, ale potem pomyślałam sobie: dlaczego niby mam rozpaczać za tym pedałem? To tylko głupi homoseksualista, nic dla mnie nie znaczy. Tylko... w taki sposób nie należy postępować z zakochaną kobietą... rozumiesz? - Nie byłem nigdy pedałem i nadal nie jestem. - Pytałam czy rozumiesz? Nie interesujesz już mnie. Możesz być pedałem lub nie. Tylko co mam rozumieć? Pokręciłem głową. - Rzuciłam na ciebie klątwę, która dziś w nocy rozpoczęła swoją działalność. - Klątwę? - Zdziwiony? Jak zwykle zresztą... znowu zdziwiony. Tak, klątwę. Najzwyklejszą na świecie klątwę. Przywołałam masę istot, które od dawna żyją gdzieś tam w zapomnieniu. - Wampir? - Między innymi. - Księżniczka? - Jaka księżniczka? - Ten facet w piwnicy? - Jaki facet? Skończmy z tym. Otwieraj! - Nie mam zamiaru. - Jak chcesz - zrobiła zamach ręką i łokciem uderzyła w szybę. Nie spodziewałem się tego. Okruchy szkła uderzyły mnie w twarz. Poczułem jak rozrywają skórę na czole. Zasłoniłem oczy ręką i odsunąłem się od okna. Na podłogę spadła zerwana żaluzja. Zaraz potem chrzęst szkła oznajmił mi, że Monika znalazła się w środku. - Oto jestem - szepnęła. - Cieszysz się? Na dole ktoś wyłamał drzwi wejściowe. Potworny huk wstrząsnął całym budynkiem. - Gdzie postawić trumny? - usłyszeliśmy wołanie z dołu. Monika z lekkim uśmiechem błądzącym na jej grubych wargach pokrytych strupami spojrzała na mnie. - No właśnie... - powiedziała. - Gdzie postawić trumny? Na parapecie, za plecami Moniki, wylądował duży nietoperz. - Jak to... gdzie...? Nigdzie... zabieraj je stąd - warknąłem. - Spadać stąd z tymi trumnami. Nie chcę ich w tym domu. Nietoperz wpadł do pokoju i przemienił się w wampira. W Drago Popescu, jeżeli mam już być tak bardzo dokładny. Wampir rzucił na podłogę wypełniony czymś lniany worek. Wewnątrz coś poruszyło się i zaklekotało. Odniosłem wrażenie iż wewnątrz worka znajdują się kości. - Co to za świństwo? - spytałem. - Kości - odparł wampir. - Worek kości. - Wariactwo... - szepnąłem i usiadłem na łóżku. Monika roześmiała się głośno, a Drago warknął coś pod nosem. W chwilę później zupełnie niespodziewanie ktoś bardzo mocno rąbnął mnie w tył głowy. Nie miałem żadnych szans aby pozostać przytomnym. Świadomość straciłem zanim jeszcze uderzyła mnie podłoga, która zupełnie nie wiem czemu poderwała się do góry. Wróciłem do świata żywych zupełnie zagubiony. Nie wiedziałem gdzie jestem. Czerń... trochę błękitu... mgła... cisza... co jest? Kim jestem? Nie mogłem odszukać w pamięci jak się nazywam. Tylko... coś tam daleko w tle... przebijało się do mnie. Coś obcego, a jednak nie tak zupełnie obce... Monika? Kto to jest Monika? Femme fatale... sprowadzająca na moją głowę nieszczęście. Zgubę... I ostatnia myśl: worek kości... Drago Popescu, wampir. Po co mu te kości? - Klątwa - zabrzmiało to jak uderzenie pioruna. W ciszy, w tej mgle - nagle wypowiedziane słowo. Próbowałem rozejrzeć się poszukując tego kogoś, kto rzucił w przestrzeń ten wyraz. Nic. Nikogo. Przesłyszałem się. - Buon giorno, signore - tym razem po włosku. Kolejna myśl: już to kiedyś słyszałem. Ten sam głos, te same słowa. Telefon... - Tak, wiem o czym myślisz... Skąd? - O pizzy... - dokończył głos. Śmiech. - Żartowałam. Męski głos, żeńska forma. Nic z tego nie rozumiem. - Kim jesteś? - spytałem. Cisza. - Jesteś tu jeszcze? We mgle ujrzałem cień. Kontury człowieka. Ktoś szedł w moją stronę wynurzając się z błękitu. Nie dużo brakowało, a straciłbym kontrolę nad swoim pęcherzem. Bałem się... dlaczego? Nie czułem strachu przed wampirem... ani przed Moniką. W sumie dlaczego miałbym się ich bać? To coś... (ten... ta...) wynurzyło się wreszcie na tyle, abym mógł je ujrzeć, ale nie na tyle, abym mógł rozpoznać. Poza tym, że faktycznie był to ktoś (lub coś) nie wiedziałem, czy jest to on czy ona. Nie widziałem twarzy. Nie widziałem nic poza ciemnym kształtem... - Jestem Klątwą, którą rzuciła Monika na ciebie - odezwała się postać. - Od tej pory na wieki pozostaniemy razem. Można rzec... spędzimy resztę życia razem. Jesteś tutaj bo tak chciałam, chociaż przez pewien czas byłam u ciebie. Oczywiście pod innymi postaciami, ale to nie to samo co tutaj. Oszalałem. Chyba to jedyne sensowne rozwiązanie. To nie może być prawda. Zaraz... zaraz... coś przyszło mi na myśl... - Klątwo? - Tak? - Jesteś tu jeszcze? - I będę... nadal. - Czy... możesz mi powiedzieć dlaczego Monika rzuciła cię na mnie? Klątwa głośno wciągnęła powietrze. - Za brudne skarpety wrzucane przez ciebie pod łóżko - zabrzmiało to jak wyrok. - Za to, że nie zmywasz naczyń po sobie. Za krzywy uśmiech. Za pory roku. Za dolewanie oliwy do ognia. Za wszystko. Za Quasimodo też. - Za niego?! - Pretekst dobry jak każdy inny... nie ważne za co, ważny jest efekt. - Klątwo? - Tak? - A czy... my... moglibyśmy dojść do jakiegoś kompromisu? - Kompromisu? - nie widziałem wyraźnie, ale chyba uniosła brwi wyrażając swoim pochmurnym obliczem rozdrażnienie. Ponad godzinę spędziliśmy na przekonywaniu się kto ma rację. Wreszcie Klątwa ustąpiła i... ... otworzyłem oczy. Co to było? Co się ze mną działo? Koszmar. Coś...? Patrzyłem w sufit. Byłem w domu. W sypialni. W łóżku. Usiadłem i spojrzałem w stronę okna oczekując najgorszego. Żaluzje zwinięte u góry nie zasłaniały szyby. Świtało. Koszmar? - Już wstajesz? - zaspany głos Moniki wyrwał mnie z zamyślenia. Czy wstaję? Nie wiem czy w ogóle spałem, więc trudno odpowiedzieć czy wstaję. A tak z innej beczki: co robi tutaj Monika? Moja femme fatale usiadła obok mnie i wówczas coś we mnie zaiskrzyło. Spojrzałem na nią. - Monika? - spytałem. - Słucham? - Czy z tobą... wszystko w porządku? - Tak, dlaczego pytasz? - no właśnie, dlaczego pytam? Czy tylko dlatego, że Monika wcale nie przypominała mi Moniki, którą znam. Niby ta sama... a jednak zupełnie inna. Tylko co powoduje, że odnoszę takie wrażenie? Zęby? Długie żółte zęby, które zachodzą na dolnę wargę? - Byłaś u dentysty? - spytałem szukając racjonalnego wytłumaczenia tej sytuacji. Łudziłem się jeszcze. Daremnie. - Nie... po co... - urwała. Ujrzałem jej oczy... czerwone, świecące w ciemnościach. I uszy... ostro zakończone z ciemnymi włosami wystającymi z wewnątrz. - Monika? Czy aby na pewno... jesteś Moniką? - jeszcze jedna próba. Naiwna. Bez sensu... - Owszem. - Możesz mnie kopnąć abym mógł się przekonać, że to nie jest sen? - Z przyjemnością... - i gwiazdy zatańczyły wokół mojej głowy po solidnym kopniaku, jaki zainkasowałem w prawe kolano. Drzwi sypialni w tym momencie otworzyły się z hukiem. Ktoś stanął w progu. Rozpoznałem gościa. - Klątwa - syknąłem. - Kompromis? Naiwny... zdziwiony... Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Podeszła do łóżka i usiadła na nim obok mnie. - Zacznijmy raz jeszcze - powiedziała. Wrzasnąłem. Musiałem to zrobić. Nie mogłem inaczej. Nic to nie zmieniło. Nie mogło... Bielsko-Biała, październik 1998