Czylok Mariusz - Pan Brown
Szczegóły |
Tytuł |
Czylok Mariusz - Pan Brown |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czylok Mariusz - Pan Brown PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Pan Brown PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czylok Mariusz - Pan Brown - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mariusz Czylok
Pan Brown
Dla tych którzy mają jeszcze szansę uchronić się od głupoty.
Marek nie urodził się debilem, ale przez kilkanaście lat intensywnej pracy nad
swoim charakterem zasłużenie zapracował na to aby można było go w ten sposób
określić. Był urodzonym kierowcą. Tak przynajmniej sądził. Niestety na
nieszczęście dla innych użytkowników drogi, którzy mieli wątpliwą przyjemność
spotkać się z nim na szosie. Marek od chwili gdy usiadł za kierownicą
zdezelowanego Volvo zrozumiał, że urodził się po to aby wyprzedzać... wymijać...
oraz stwarzać zagrożenie dla życia innych gdziekolwiek się pojawi.
Marek wyprzedzał w różnych okolicznościach: na podwójnej ciągłej, pod górę gdy
nic nie widział, we mgle... w nocy na wyłączonych światłach.
W międzyczasie Marek wygrał konkurs lizusów zdobywając główną nagrodę - wiaderko
wazeliny oraz zrobił sobie, nie wiedzieć dlaczego, test ciążowy. A potem znowu
wyprzedzał... aż do chwili gdy napotkał równego mu poziomem inteligencji innego
kierowcę i obaj spłonęli w samochodach zaraz po tym gdy po czołowym zderzeniu
oba pojazdy stanęły w ogniu. Tak właśnie skończył swoją bezsensowną egzystencję
na padole łez.
Zwłoki Marka trafiły do zakładu pogrzebowego, który akurat przeżywał kryzys
finansowy i kolejny anonimowy trup nie był im na rękę. W związku z tym trupa
Marka pochowano w ogrodzie pana Smitha. Dlaczego akurat tam, a nie na cmentarzu?
Nikt nie miał pojęcia.
* * * * *
Pan Smith miał trzydzieści pięć lat i żył sobie samotnie w pięknym domku na
przedmieściach dużego miasta. O tym, że w jego ogrodzie spoczywają zwłoki ludzi
nie miał bladego pojęcia. I pewnie tak by pozostało do końca jego dni gdyby nie
zwykły zbieg okoliczności...
* * * * *
Grupa była doskonale zorganizowana. Poruszali się sprawnie i szybko. Mknęli
przez wysoką trawę niosąc pewnie cenny sprzęt. Do tej pory tylko dwa razy
musieli odpierać ataki. Software był dobrze strzeżony, a Strażnicy znali się na
swojej robocie i radżi nie mieli łatwego zadania.
Szefem grupy był Kruk. Niski, wredny człowiek, który całe swoje wykształcenie
wykorzystywał nie tak jak chcieli jego rodzice. Postanowił niszczyć i zabijać.
Fakt, że przy okazji zdobywał oprogramowania, był dla niego tylko dodatkiem do
wykonywanej pracy. Inteligent. To nie ulegało wątpliwości. Bez problemów
potrafił rozpoznawać użyteczny software od śmieci. Nie poświęcał na to więcej
czasu niż innym zajmowało splunięcie. Rodzice Kruka od kilku lat już nie żyli,
więc nie miało to dla nich w chwili obecnej żadnego znaczenia.
Właśnie teraz Kruk wyczuł zagrożenie. Podniósł dłoń do góry i grupa dwunastu
ludzi zatrzymała się w jednym momencie. Grupa komandosów. Wyszkolonych zabójców.
Informatyków.
Wiewióra, zastępca Kruka, uklęknął na ziemi i otworzył swoją torbę. Obok laptopa
znajdował się tam automatyczny pistolet. Wyciągnął go z torby i odbezpieczył.
Kruk wskazał Wiewiórze skraj lasu. Coś się tam poruszyło... Informatyk postawił
torbę z laptopem na ziemi i pobiegł w stronę lasu. Do Kruka dołączył Nunez.
Poprawił okulary na nosie i złapał torbę Wiewióry. Pobiegł przed siebie, a za
nim pozostali. Wszystko odbywało się bez jakiegokolwiek hałasu i zbędnych słów.
Informatycy wiedzieli co mają robić.
Usłyszeli szum lecących w ich stronę strzał zanim jeszcze je zobaczyli. Wszyscy
rzucili się na ziemię chroniąc równocześnie kosztowny sprzęt. Kruk zaklął. Za
długo to trwa...
Kilka głośnych strzałów od strony lasu, a po chwili radosny okrzyk zwycięstwa
Wiewióry oznajmił, że zagrożenie minęło. Nunez zaczekał na Wiewiórę, który
wracał szybko do grupy. W prawej dłoni ściskał pistolet, a w lewej dwie płyty
CD. Software...
- Nowy explorer - powiedział Wiewióra i schował płyty do torby.
- Było coś więcej? - spytał Kruk.
- Nie. To tylko Straż. Do bazy trochę jeszcze nam zejdzie...
Kruk zadecydował, że muszą zejść z polany i wejść do lasu. W samą porę. Zaraz
gdy znaleźli się pod osłoną drzew doszedł do ich uszu nowy dźwięk. Nowy, ale nie
obcy. Dźwięk pojazdów Imperium. Dwa pojazdy przemknęły nad polaną. Poleciały
dalej. Informatycy odetchnęli z ulgą. Nie zostali zauważeni. Przynajmniej na
razie.
Kruk wprowadził grupę w głąb lasu. Do bazy Strażników pozostało jeszcze parę
kilometrów. Najtrudniejszy odcinek, naszpikowany samobójczymi oddziałami
producentów software. Desperackie grupy broniące swoich produktów nie chciały
dopuścić do tego aby ktoś obcy zabierał im gotowe programy. Kruk na samą myśl o
tym, że będzie miał okazję wyrządzić komuś krzywdę, uśmiechnął się. Wiewióra
złapał go za łokieć.
- Tam... - szepnął wskazując na prawo. Kruk skinął mu głową. Wiewióra zostawił
torbę i wraz z dwoma innymi pobiegł bezszelestnie przed siebie. Kruk przyczaił
się na ziemi. Życie Radżi nie jest proste. To walka.
Kilka strzałów i Wiewióra wracał uszczęśliwiony do szefa.
Niestety... nie dotarł do niego gdyż snajperska kula wystrzelona z ukrycia
trafiła go w tył głowy i położyła kres jego życiu.
Dwa tygodnie później Wiewióra został przetransportowany do miasta gdzie
mieszkał. Nikt jednak nie zgłosił się po ciało, więc pewni ludzie zadecydowali
iż niewygodne ciało zostanie zakopane w ogrodzie pana Smitha.
* * * * *
Był piękny poranek pewnego lipcowego dnia. Pan Smith stwierdził, że mógłby
dzisiaj coś zrobić. Coś konkretnego. Zabrał więc z domu koc i poszedł do ogrodu.
Tam rozłożył koc na trawie i położył się na nim chcąc przyrumienić sobie skórę.
Ale jak to już w życiu bywa, nic nie przychodzi łatwo. Tak więc i ten sielski
obrazek został po chwili zniszczony...
* * * * *
Rekieter realizował właśnie kolejne zlecenie gdy zadzwonił jego telefon
komórkowy. Podrapał się w garb i zmienił pozycję przy oknie. Obserwował, swoim
jedynym zdrowym w miarę okiem, ulicę. Oko uzbrojone było w lunetę przymocowaną
do sztucera. Karabin załadowany został ostrą amunicją, a Rekieter był o krok od
wybuchu. Siedział przy oknie już od dobrych piętnastu minut i czuł się jak
główny bohater powieści Fredericka Forsytha - policja była już na jego tropie i
w każdej chwili mogli wpaść do pokoju aresztując go. Na domiar złego -
telefon... spojrzał kto dzwoni... Yuppi... szef...
Odłożył sztucer i pomyślał złośliwie, że dobrze jest iż moda na yuppich już
minęła. Teraz ważniejsze są walory i sprawności wewnętrzne.
- Rekieter szefie... - powiedział do telefonu chrapliwym głosem.
- Masz dziesięć minut aby zjawić się u mnie - usłyszał.
- Moje zlecenie... właśnie... - usłyszał tylko przerywany sygnał. Dziesięć
minut?
To się da zrobić.
Rekieter stawał się niewygodny dla swojego szefa. Coś źle poszło... nie
zrealizował zlecenia w odpowiednim terminie i trzeba było zlikwidować problem
jaki stanowił inwalida.
Po piętnastu minutach garbus już nie żył. Yuppi pozbył się kłopotu, teraz musiał
pozbyć się ciała. Jego ludzie podobne tematy załatwiali w przeszłości
niejednokrotnie. Teraz też nie przysporzyło im to większych kłopotów.
Zakopali garbusa w ogrodzie pana Smitha. Bo gdzieżby indziej.
* * * * *
I tak przez lata ogród pana Smitha przeistaczał się w cmentarz, a co
najśmieszniejsze w tym wszystkim, to fakt, że pan Smith o tym nie wiedział. Tak
by też pewnie zostało do chwili obecnej gdyby nie pies pana Smitha. Zaczął
kopać w ogrodzie.
Pies pana Smitha wabił się po prostu Pies, gdyż pan Smith nie potrafił wymyślić
innego imienia dla swojego wilczura. Przez większą część dnia Pies spał gdzie
tylko popadło, ale tego dnia widząc swojego pana odpoczywającego w ogrodzie
zrobił coś, co do niego nie było podobne. Nigdy tego nie robił i nie wiadomo co
na niego wpłynęło, że właśnie teraz zaczął to robić. Może chciał pokazać swojemu
panu, że do czegoś się nadaje. Chociażby do tego aby kopać dziury.
Pan Smith rzucił okiem na Psa i zaklął pod nosem. Ale Psa zostawił w spokoju.
Niech sobie kopie.
A Pies kopał...
* * * * *
Trzy dni drążył dziurę aż stało się to co stać się miało. Dokopał się... wówczas
pobiegł zadowolony po swojego Pana.
Pan Smith nie od razu zrozumiał o co chodzi. Nie to, że Smith był tępakiem, ale
raczej problem tkwił w jego lenistwie. Nie miał ochoty biegać tam i z powrotem
tylko dlatego, że Pies wywęszył jakiegoś zająca.
Pies stwierdził, że musi poczekać na lepsze samopoczucie swojego pana i
przybiegnie trochę później. W międzyczasie może pogłębić dziurę.
* * * * *
Następnego dnia pan Smith nadal nie miał zamiaru zainteresować się tym co chce
mu pokazać Pies. Usiadł wygodnie w swoim fotelu i pogrążył się w lekturze
horroru. Co tam Pies...
- Oddaj moją nogę - usłyszał po pewnym czasie i ujrzał Psa wbiegającego do
pokoju z grubym gnatem w pysku. Pies dobiegł do swojego pana i położył się przy
fotelu. Kość położył na podłodze przed sobą. Pan Smith obejrzał się w
poszukiwaniu kogoś jeszcze. Kogoś kto wrzeszczał za psem, aby mu oddał... nogę?
Pan Smith przyjrzał się kości. Zwyczajna kość. Wyglądała na starą... Wstał z
fotela i wyszedł do ogrodu. Pies pobiegł za nim. Wreszcie zadowolony...
Wyprzedził pana i pobiegł do swojej dziury. Pan Smith poszedł za nim i stanął na
brzegu dziury. Zajrzał w głąb, ale nic nie ujrzał. Nic oprócz ciemności.
- Jest tam kto? - usłyszał pan Smith głos dochodzący z dziury.
Zmroziło go to. Nie spodziewał się czegoś podobnego. Impuls spowodował, że pan
Smith upadł na kolana i bliżej przyjrzał się dziurze. Nieśmiało spytał w czym
może pomóc.
- Pomóc? - spytał głos. - Wyciągnij mnie stąd baranie.
Pies pana Smitha zaczął znowu kopać. Jego pan nie potrafił tego zrozumieć i
brutalnie odtrącił go na bok.
- Poczekaj - powiedział do Psa i sam zabrał się do kopania.
* * * * *
Dziwne może wydawać się fakt, że pan Smith nawet przez moment nie zastanowił się
nad nierealnością zaistniałej sytuacji. Fakt... Ktoś jest pod ziemią i woła o
pomoc. Odkopać...
Właściciel ogrodu rzucił się na ziemię z gołymi rękami wydobywając miękką glebę
poszerzając otwór. Po kilku minutach uderzył o kamień, zaraz potem ujrzał w dole
jakąś szmatę. Uchwycił ją mocno i szarpnął.
- Ciągnij - usłyszał.
Nic innego nie robił. Ciągnął i szarpał, a równocześnie nie wierzył w to, co się
działo.
Wreszcie wyciągnął ponad trawnik mężczyznę wychudzonego jak nieboskie
stworzenie. Usiedli na trawie. Brakowało tylko kanapek i można by stwierdzić, że
są na pikniku.
- Twój szczur urwał mi nogę - to były jego pierwsze słowa od chwili, gdy
wyciągnięto go spod ziemi. Pan Smith domyślił się, że chodzi mu o Psa. I kość.
Nogę...
Mężczyzna oblepiony był ze wszystkich stron gliną. Nie miał nogi.
- Idź po nogę, nie mogę tego zrobić sam, bo jestem jeszcze nieco zmęczony.
Pan Smith przypomniał sobie nagle film o zombie... Teraz to jednak nie był film.
To się działo teraz... Żywy trup siedział wraz z nim w jego ogrodzie...
Pan Smith może i wytrzymałby nerwowo jeszcze przez jakiś czas. Może... Ale
jednak nie dane było nikomu sprawdzić jak długo udałoby się tego dokonać.
Wrzasnął w pewnej chwili i uciekł do domu. Zatrzasnął drzwi i wyjrzał przez okno
czy trup pobiegł za nim. Nie, nie pobiegł. Nie miał nogi. Co gorsza Pies właśnie
urwał drugą nogę żywemu trupowi i biegł do domu.
- Głupi pies - mruknął pan Smith do siebie, a do psa wrzasnął, aby oddał kość
właścicielowi. Pies mylnie zinterpretował polecenie i zadowolony sam z siebie
położył kość na progu. Pan Smith złapał z obrzydzeniem gnat i odrzucił go do
mężczyzny. Po czym udał się w głąb mieszkania i zabrał drugą kość, którą również
odrzucił do ogrodu. Mogłoby się wydawać, że problem ten został w tak prosty
sposób załatwiony - mężczyzna miał już swoje nogi ponownie, więc teraz
przytwierdzi je sobie na odpowiednie miejsce i pójdzie w cholerę. Niestety. Nic
podobnego nie miało miejsca w ogrodzie pana Smitha - w żadnym innym ogrodzie w
bliższej lub dalszej okolicy również nie.
Mężczyzna coś tam wrzeszczał, ale bardzo niewyraźnie i pan Smith nie rozumiał, o
co mu chodzi. Sam fakt, że wrzaski te nie były zrozumiałe dla pana Smitha nie ma
żadnego znaczenia. Nawet w chwili, gdy pan Smith zrozumiałby sens wrzasków
mężczyzny, nie miałoby to dla niego żadnego znaczenia. Nie chciał rozumieć. Nie
miał zamiaru reagować. Nic nie chciał robić. Najchętniej to byłoby udawać, że
nic się nie wydarzyło. Ale niestety, trup czołgał się w jego kierunku. Pan Smith
wciągnął nieco zaskoczonego Psa do mieszkania i zamknął drzwi. Zasłonił okna i
rzucił się do telefonu.
* * * * *
Tymczasem w ogrodzie mężczyzna przez cały czas klął, na czym świat stoi i
próbował się pozbierać. Czynność tą rozpoczął od odszukania swoich nóg. Wstawił
je na swoje miejsce, ale nie miał już tyle siły, aby zrobić coś ponadto. Położył
się na ziemi i przez chwilę odpoczywał układając w myślach dalszy plan
działania.
* * * * *
Pan Smith wykręcał numer policji. To były tylko trzy cyfry, ale i tak się
pomylił. Swoją pomyłkę zrzucił oczywiście na Psa. Po kolejnej próbie, tym razem
zakończonej sukcesem, ktoś podniósł słuchawkę z drugiej strony i zapytał, w czym
może pomóc. Pan Smith w kilku szarpanych i nieskładnych zdaniach przedstawił
problem, który dotknął go bezpośrednio. Opowiedział o trupie z powyrywanymi
nogami, o dziurze w ogrodzie i zanim zorientował się, że stracił słuchacza
zdążył dojść do końca swojej opowieści, gdzie prosił o pomoc. Wykręcił numer raz
jeszcze, ale połączenia już nie uzyskał. Zadzwonił na pogotowie i sytuacja
powtórzyła się. Spróbował ponownie jeszcze z kilkoma innymi numerami miejskimi,
ale rezultaty były zerowe. Przekonał się, że trup w ogrodzie to jego problem.
Właśnie wtedy przypomniał sobie o pewnym artykule, który przeczytał w Głosie
Wieśniaka. Artykuł poświęcony był pewnemu egzorcyście, który ma kłopoty z
duchami pochodzącymi z kosmosu. Autor artykułu rozpisywał się na temat pana
Browna, gdyż tak właśnie nazywał się ów egzorcysta, jakoby pan Brown słyszy
sygnały nadawane do niego z kosmosu. Autor w to nie wierzył. Sam pan Brown
twierdził natomiast, że nie jest człowiekiem, lecz demonem i przybył na ziemię
zupełnie przez przypadek. No może nie tak zupełnie przez przypadek. Raczej przez
pecha, którego posiada. Żyjąc na swojej planecie wsiadł do niewłaściwej komory i
zamiast odmłodnieć został przetransportowany na trzecią planetę od słońca. Nie
ukrywał, że było mu to wówczas nie na rękę gdyż właśnie miał zamiar poślubić
demonicę, z którą był już od dwudziestu lat zaręczony.
W ostatnim zdaniu artykułu dziennikarz zamieścił numer telefonu do pana Browna.
* * * * *
Żywy trup odkopany przez Psa pana Smitha nosił imię Pablo. Za życia nie zrobił
nic takiego, co mogłoby spowodować wybuch euforii wśród innych ludzi. Jedyne co
zrobił dobrze, to umarł. Przejechał go pociąg. Potem ktoś go zakopał w ogrodzie
zamiast na cmentarzu.
Pablo wiedział... po prostu wiedział, że w ogrodzie są inne trupy... Rozejrzał
się wokół siebie w poszukiwaniu narzędzi, które mogłyby pomóc mu w odkopaniu
innych. Nic nie rzuciło mu się w oczy. Zdarł z siebie ziemię aby wyglądać trochę
bardziej po ludzku.
* * * * *
Pan Brown był wysokim i przystojnym mężczyzną, aczkolwiek jego historia wcale
nie była taka prosta jak powyższy opis. Tak w rzeczywistości to pan Brown wcale
nie był mężczyzną. Ba, można powiedzieć nawet coś ponadto: pan Brown nie urodził
się na trzeciej planecie od słońca. Pan Brown urodził się parę setek lat temu na
zupełnie innej planecie, obcej i nieprzychylnej dla ludzi. Wszystko to co
zostało opisane w Głosie Wieśniaka, było prawdą. Urodził się jako obłok pary i
po paru tygodniach egzystencji na planecie zamienił się w demona. Tam było to
zupełnie normalnym zjawiskiem. Tak się działo z każdym mieszkańcem tej planety.
W takiej formie funkcjonował przez długie lata, aż do dnia w którym starostwo
jego własnej planety uznało demona jako osobę niepożądaną, przynoszącą wszystkim
pecha. Stąd też w niedługim czasie został wydalony poza galaktykę. Pan Brown
długo nie mógł zdecydować się gdzie się udać i co robić. Dodatkowo nie miał
pojęcia jak ma wyglądać.
Wreszcie stało się. Wylądował na ziemi i od razu chciał zaprowadzać swój własny
porządek. Na szczęście dla wszystkich znaleźli się przeciwnicy pana Browna i
parę celnych ciosów uspokoiło jego ambicje i pokierowało dalszą karierą demona.
Pan Brown został egzorcystą. W sumie jedyne co potrafił, to rozmawiać z kimś,
kogo z reguły nie można było zobaczyć.
Można by wymieniać długo, czym i kim był w przeszłości pan Brown. Tylko, po co?
Sam zainteresowany kilkanaście razy wspominał chwile swojego życia na ziemi, gdy
szalał jako demon szybkości i nieporozumienia. Nie potrafił nigdy usiedzieć
dłużej na jednym miejscu. Skakał z jednego miejsca na drugie.
* * * * *
Pan Smith wezwał pana Browna w ostatnim momencie. Gdyby poczekał jeszcze trochę
to z mieszkania pana Smitha nic by nie zostało.
Pan Brown przyszedł po południu. Zadzwonił do drzwi dwa razy. Co prawda pan
Brown nie był listonoszem lecz egzorcystą, ale zawsze dzwonił dwa razy. Tym
razem również nie zmienił swojego postępowania. Pan Smith podbiegł do drzwi i
ujrzał egzorcystę.
- W ogrodzie jest trup - usłyszał na wstępie pan Brown. - Żywy trup. Taki jak w
filmach Romero. No wie pan...
- Nie, nie wiem... - pan Brown przeszedł obok niego i wszedł do ogrodu. Tam
zatrzymał się aby odszukać trupa.
Znalazł go. Pablo nie krył się, co też ułatwiło zadanie egzorcyście. Pan Brown
podszedł do niego i pomógł mu wstać z ziemi.
- Co pan robi? - zapytał pan Smith.
- Pomagam mu się pozbierać - odparł i trzymając trupa wpół wniósł go do pokoju.
- Protestuję - rzucił cicho pan Smith, ale czuł, że sytuacja wymyka mu się spod
kontroli.
- Ma pan prawo - komentował pan Brown i posadził Pabla w fotelu. - To w końcu
pańskie mieszkanie.
Rzucił telefon trupowi.
- Wiesz co masz robić - powiedział. - Wzywaj ludzi.
Pan Smith zrozumiał, że popełnił błąd.
- Panie Brown - zaczął. - Proszę...
- Stop - przerwał mu pan Brown. - Zanim pan coś powie, proszę się dobrze
zastanowić czy będzie to coś konkretnego. Musimy przekopać pana ogród w
poszukiwaniu innych nieszczęśników, którzy się tutaj znajdują.
Pan Smith zastanowił się nad tym i zatrzymał swoje nic nie znaczące uwagi dla
siebie.
Trup prowadził już jakieś rozmowy przez telefon. Pies gdzieś znikł. Pan Brown
wybiegł do ogrodu.
* * * * *
Po upływie godziny w domu pana Smitha roiło się od obcych ludzi, żywych trupów i
jednego demona. Egzorcysta rozłożył się z jakąś skomplikowaną aparaturą w pokoju
i według jego własnych słów, łączył się ze swoją planetą. Twierdził, że ma pecha
i jeżeli połączenie dojdzie do skutku to wydarzy się to po raz pierwszy. Pan
Smith zaczynał wątpić w kompetencje pana Browna.
- Chodź tutaj kundlu - jakiś garbus biegał po pokoju wołając Psa. Biegał, to złe
słowo. Pełzał, było bardziej odpowiednie. Rekieter, gdyż to on był, czuł się
coraz lepiej i od jakiegoś czasu szukał już kogoś z kim mógłby porozmawiać. W
jaki celu? Tego pewnie i on sam nie wiedział. A nawet gdyby znał ten cel, czy to
coś by zmieniło?
Połączenie z ojczystą planetą nadal nie udawało się. Pan Brown miał nadal pecha.
Nic się nie zmieniało. W domu pojawiła się ekipa z trumnami. Złożono je w
pokoju, co spowodowało, że zupełnie już nie można było się tutaj poruszać. Po
sprawdzeniu zawartości trumien - miały być puste - stwierdzono, że w jednej z
nich znajdują się zwłoki. Nastąpił paradoks - opróżniono ją zakopując zwłoki w
ogrodzie. Kilka wykopano, jedne zakopano.
- Byłem za życia radżim, informatykiem - jeden z trupów stał za plecami pana
Browna. - Może dam sobie z tym radę.
Wiewióra wykopany spod ziemi przypomniał sobie co potrafił robić za życia, ale
nawet jego interwencja nie pomogła w przezwyciężeniu pecha, który siedział
twardo na plecach pana Browna.
* * * * *
Telefon zadzwonił w najmniej odpowiedniej chwili. Jak zawsze zresztą. Robiłem
cotygodniowe zakupy w moim ulubionym sklepie. Sprecyzuję: próbowałem robić
zakupy, ale miałem pecha. Co chwilę wpadałem na jakąś przeszkodę ustawianą przez
złośliwych ekspedientów. Przechodząc obok regału z herbatą wszedłem wprost na
zdradziecko ustawioną paletę z makulaturą. Ułożone na palecie kartony rozsypały
się we wszystkie strony, a ja udawałem, że to mnie nie dotyczy.
Odebrałem telefon. Dzwonił Lukas.
- Czas na nas - powiedział tylko to jedno zdanie, a ja zrozumiałem, że
eksperyment został zakończony. Rybka chwyciła haczyk. - Nadajnik zaczął działać.
- Kto? - spytałem.
- Brown - odparł Lukas. Rozłączył się. Schowałem telefon i skończyłem z
zakupami.
Skierowałem się do kasy. Ustawiłem się w kolejce i zatopiłem się w myślach.
Tak jak przypuszczaliśmy. Brown. Tajemniczy pan Brown. Złapał się na nasz
eksperyment. Przybysz z kosmosu znalazł się w naszych rękach. Władze Imperium
powinny być zadowolone z takich agentów jak ja i Lukas. Złapaliśmy kosmitę... no
prawie...
Kilka miesięcy temu wpadł nam w ręce nadajnik, którego pochodzenia nie mogliśmy
zidentyfikować. Specjaliści z brygad Imperium stwierdzili, że jest to przedmiot
pochodzący z kosmosu. Gdzieś tam wśród gwiazd istniało życie. To było pewne i
nie potrzebowaliśmy specjalistów Imperium, aby dojść do takich wniosków.
Producenci softwaru, w których rękach znajdował się wcześniej nadajnik, nie
wiedzieli nic więcej. Softwarowcy co jakiś czas musieli odpierać ataki radżich,
którzy chcieli zdobywać nowe oprogramowanie i zapędzali się w nowe obszary lasu.
Podczas jednej z takich potyczek po prostu znaleźli nadajnik w lesie. I tyle...
Włączyliśmy go i próbowaliśmy go wykorzystać. Bez skutku. Nic się nie stało.
Żaden kosmiczny spodek nie wylądował na ziemi, ani nikt nie przypuścił na ziemię
ataku. Takie to jest właśnie życie... jeżeli coś chcemy uzyskać w odpowiednim
momencie, to właśnie wtedy... w tej właśnie chwili... tego nie osiągniemy.
Postanowiliśmy przeprowadzić eksperyment. Zakopaliśmy nadajnik w miejscu, które
zostało nam wskazane przez imperialną wróżkę - był to ogród pana Smitha.
Dlaczego właśnie to miejsce wyznaczyła wróżka nie mam pojęcia. Nie tylko ja,
nikt inny nie wiedział i nie znał przyczyn takiej, a nie innej decyzji wróżki.
Według słów wróżki, ktoś kiedyś znajdzie ten nadajnik, a tym kimś będzie właśnie
kosmita. Tak się teraz stało. Znaleziono nadajnik...
Dotarłem do kasy i wyładowałem towar z koszyka na taśmę. Zostawiłem w koszu
tylko butle z tlenem. Było ich dziesięć i były ciężkie.
- Zapomniał pan wyciągnąć coś z koszyka - odezwała się za mną starsza kobieta.
Spojrzałem na nią i powinna była zostać pocięta na kawałki przez moje
beznadziejnie ostre spojrzenie.
- Masz jakiś problem? - spytałem niezbyt grzecznie. - Jeżeli nie, to pomogę ci
go znaleźć.
Z reguły takie chamskie zachowanie kończy jakiekolwiek niepotrzebne dyskusje, na
które w tej chwili nie miałem zamiaru tracić czasu. Tak było i tym razem.
Kobieta przymknęła się, a ja wyszedłem w oczach młodej kasjerki na totalnego
gbura. No trudno, w życiu trzeba sobie radzić.
Gdy ładowałem zakupy do ślizgacza przypomniała mi się jeszcze jedna sprawa,
którą miałem do załatwienia. Smutna rzecz...
Pojechałem do nekropolii... wśród setek grobów odszukałem ten jeden, który
musiałem dziś jeszcze odwiedzić. Zapaliłem świeczkę i zapatrzyłem się w ogień
skaczący na wietrze. Wczoraj spotkałem matkę kolegi, który spoczywa teraz dwa
metry pod moimi stopami. Zmarł trzy tygodnie temu. Rozmawiając z jego matką
zrozumiałem jak wielką tragedię przeżyła. Urodziła swoje dziecko, które potem
wychowała. Dbała o nie. Starała się aby wyrosło na porządnego człowieka. Syn jej
ożenił się. Miał dzieci. I wreszcie... umarł. Jego życie zakończyła kula
wystrzelona z pistoletu pewnego niezrównoważonego człowieka. Nikt nie wiedział
kim był ten człowiek. I pewnie nigdy się o tym nie dowiemy...
* * * * *
Spotkałem się z Lukasem na wzgórzu. Sto metrów poniżej stał dom pana Smitha.
- Tam jest - powiedział Lukas.
- Sprawdziłeś? - spytałem niepotrzebnie. Jeżeli Lukas twierdził, że tam są to
tak było. -
Wchodzimy od razu, czy czekamy na zachód słońca?
- Od razu... to nie jest wampir aby obawiać się go w nocy, to jest kosmita -
wyciągnął pistolet z kabury, odbezpieczył i ruszył w dół. - Strzelamy do
wszystkiego co się rusza. Nie wolno nam ryzykować. Brown mógł już zarazić
innych.
* * * * *
Pan Smith majaczył. Wąska strużka śliny wypływała z kącika ust i spływając po
brodzie kapała na podłogę. Pan Smith oszalał.
Nikt z początku nie zwracał na ten fakt specjalnej uwagi. Ważniejsze sprawy
przyciągały uwagę pozostałych. Pan Brown stracił już swoją postać. Przypominał
teraz bardziej jakieś kłębowisko przewodów elektrycznych niż człowieka, którym
zresztą nigdy nie był. Wiewióra, Rekietier i pozostali nie zwrócili wcale na ten
fakt żadnej uwagi. To nie była ich sprawa. Dla nich liczył się fakt, że znowu
żyją. No może nie tak jak wcześniej, ale jednak.
Dostawcy trumien dawno już opuścili dom pana Smitha, a trumny nadal nie były
zapełnione. Nikogo już nie interesowały. Nikt nie zadawał jakichkolwiek pytań. W
domu pana Smitha nie było już nikogo normalnego. Trupy wałęsały się bez celu po
mieszkaniu, a pan Brown nie uzyskał połączenia z własną planetą. Najnormalniej w
świecie sytuacja wymknęła się spod kontroli.
* * * * *
Przed samymi drzwiami do domu pana Smitha czekało na nas dwóch mężczyzn z
miotaczami ognia w rękach. Brygada specjalna.
Dotarliśmy do nich i ujrzeliśmy dwie nieprzeniknione twarze. Zabójcy. Gotowi na
wszystko.
- Co robimy z kosmitą? - spytał jeden z nich.
- Tu nie ma żadnego kosmity - odparł ku mojemu zaskoczeniu Lukas. Wiedział
dobrze, że Brown jest kosmitą. A może było inaczej? Imperium sprawdziło przecież
dokładnie całą tą sytuację.
Ale czy na pewno?
- Palimy wszystko co ujrzymy... - powiedziałem wbrew sobie i wiedziałem, że nie
wejdę dalej. Lukas musiał dostać odpowiednie polecenia dotyczące kosmity i
otrzymał dokładne dyspozycje co z nim musimy zrobić. Tylko dlaczego mi o tym
wcześniej nie powiedział?
Same pytania. Zagadki. Odpowiedzi brak, a jeżeli by były to w czym mogły by nam
pomóc?
- Wchodzimy - kopnąłem w drzwi poniżej klamki. Drzwi wpadły do środka. Zaraz
potem
dwóch mężczyzn z miotaczami, Lukas i na końcu ja.
Nadajnik działał. Smith chyba nie żył. Leżał na fotelu. Nie widziałem żeby
oddychał. Natomiast dwa potwory, które zbliżały się do nas - dwa trupy - żyły,
chociaż już dawno temu umarły i patrząc na to realnie, nie powinno ich tutaj
być.
Dwa strumienie żywego ognia pochłonęły ich ciała. Brygada przeniosła się w głąb
mieszkania, a my z Lukasem za nimi. Trzymaliśmy pistolety w dłoniach szukając
ewentualnego zagrożenia. Ogień pochłonął dwa kolejne trupy, a potem przerzucił
się na meble. Spojrzałem na Smitha, nie poruszył się nawet o centymetr. Jeden z
mężczyzn oddał strzał z miotacza w jego kierunku i pan Smith zamienił się w
żywą pochodnię.
Przeszliśmy przez mieszkanie pana Smitha w ciągu kilku minut. Niszcząc...
- Gdzie jest ten kosmita?!! - wrzeszczał Lukas. Nigdzie go nie było. I nigdzie
go nie
znaleźliśmy. Dom pana Smitha spłonął doszczętnie. Eksperyment zakończył się
połowicznym sukcesem - wiedzieliśmy o kogo chodziło, ale kosmity nie
znaleźliśmy.
* * * * *
Pan Brown uciekł z płonącego domu. Tym razem nie miał pecha, chociaż patrząc na
tą sytuację z innej strony, to jednak nadal miał pecha. Nie udało mu się
nawiązanie kontaktu ze swoimi rodakami. Nie udało mu się, czy też jego rodacy
nie chcieli powrotu demona?
Po całej tej aferze jedna zagadka była dla nas nadal niejasna. Co w ogrodzie
pana Smitha robiły trupy? Kto je tam zakopał? Zadałem takie pytanie wróżce. Nie
odpowiedziała. Zaczęła coś mruczeć o zbiegu okoliczności i szybko ucięła
rozmowę. Może to i lepiej dla nas wszystkich.
__________
Bielsko-Biała, październik 2001