Czylok Mariusz - Lisiecki Graz

Szczegóły
Tytuł Czylok Mariusz - Lisiecki Graz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czylok Mariusz - Lisiecki Graz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czylok Mariusz - Lisiecki Graz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czylok Mariusz - Lisiecki Graz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mariusz Czylok & Rymwid Lisiecki Graz 1. Kilka lat temu, pewnego słonecznego dnia, Marek - absolutne zero, zapalony wędkarz oraz nieszczęliwy posiadacz brzydkiej i zrzędliwej żony, potknął się o leżącą na trotuarze kartkę papieru. Na pozór zwykłą kartkę papieru. Ale ta kartka miała swoją wielką wagę. Oczywicie Marek nie wiedział, jaka jest waga tej kartki, więc się o nią potknął. Poleciał na swoją i tak już zniekształconą twarz. Podczas upadania na bułkę, rzuciło mu się w oko jedno zdanie z rzeczonej kartki. (Zdanie to nie może zostać ujawnione w tej historii, ale i tak nie ma znaczenia dla całoci opowieci.) Tak, czy inaczej Marek po zetknięciu z chodnikiem trzepnął się zdrowo w tą częć ciała, którą u ludzi nazywa się głową i doszedł do wniosku, że to, co robił do tej pory w swoim życiu jest zupełnie bez sensu. To zajęcie jest czynnocią, co najmniej debilną. (Jakie to tajemnicze zajęcie, którym zajmował się Marek? Wszystkie kartki z odpowiedziami proszę przesyłać na adres pani Kowalskiej, zamieszkałej w Warszawie. Nagród za poprawne rozwiązania zagadki nie przewidujemy. Aczkolwiek jako nagrodę pocieszenia otrzymacie Państwo talon na balon.) Nasz bohater wstał trzymając ciężką kartkę z ziemi i postanowił zostać politykiem. 2. Wbrew pozorom zostanie politykiem nie jest trudne. Jest jeszcze łatwiejsze, jeli się ma do wyłącznej dyspozycji nietknięte wiaderko wazeliny. Bez wazeliny nie ma polityki. Wiedzieli już o tym starożytni... No, ci, co to żyli przed tym... No, wiecie, kim. Po wygranych wyborach prezydenckich, co przy braku kontrkandydatów nie było trudne, Marek postanowił przeć do przodu. Pierwszy krok to zmiana imienia. Głupio brzmi Marek. Lepiej brzmi MARK. I tak się stało. Prezydent Mark rozpoczął debilne rządy. 3. Czas prezydentury pominąć lepiej skromnym milczeniem, ponieważ i tak nic z tego nie było warte uwagi. W końcu każdy może być prezydentem. Najgorsze było to, że miał problemy z gderającą żoną. Ryby były lepsze - nie mówiły. Po wykorzystaniu szeciu kadencji, z prawnie przysługujących dwóch, Mark zupełnie znudzony postanowił rozpocząć nowe życie. Przez pierwszy miesiąc po ukończeniu politykowania musiał tłumaczyć swojej małżonce, że musi od dzisiaj, co najmniej dwa razy zastanowić się przed jakimkolwiek zakupem. Muszą oszczędzać. Marek nie jest już prezydentem. Przez następne dwa miesiące dzień w dzień chodził na ryby. Próbował coś złowić, ale nic z tego nie wychodziło. Pod koniec drugiego miesiąca zorientował się, że zapomniał założyć na haczyk przynętę. Zrezygnował na krótki czas z hobby, wrócił do domu z dalekiej podróży i rozpoczął pracę w firmie handlującej trumnami. Być może Mark znalazłby lepszą pracę, ale na obecną chwilę nie było takiej szansy. Kto kiedy powiedział Markowi, aby spróbował czegoś się nauczyć, żeby wziął do ręki jakąś książkę i poczytał - to rozwija. Mark wraz z żoną przedyskutowali ten problem i jako nie mogli zrozumieć, w jaki sposób książki mogą rozwijać. Owszem, książki mają wartoć, ale nie taką jak chciano przekonać Marka. Pierwsza wartoć książek według Marka to: wartoć energetyczna. Książka jest tyle warta ile potrafi wytworzyć ciepła podczas spalania. Druga wartoć - to cena rynkowa, jaką można osiągnąć za książkę w antykwariacie. 4. Tymczasem... W dalekiej i ciepłej galaktyce, kilkanaście parseków od naszego Słońca, przy stole na plaży jedli obiad Grazowie. Dzień upalny nad oceanem pełnym gorącego asfaltu był nie do zniesienia. Co chwila który z nich wskakiwał do wrzącej mazi w celu ochłody. Tego nasxa (lata) asfalt wyjątkowo pięknie pachniał starym sfermentowanym potem, brudem zużytych sumień i przedwcześnie wylaną wazeliną najpodlejszego gatunku. Ta poezja dobrego gustu i wyrobionego smaku zawsze wyróżniała Grazów we wszystkich galaktykach Wszechwiata. 5. Mark został zatrudniony w firmie od pierwszego kwietnia. Już ten fakt brzmiał jak najprzedniejszy żart prima co tam... Ale na nieszczęście dla pracodawców firmy nie był to żart. Otrzymał najniższą stawkę i od początku jasno zostało mu powiedziane gdzie jest jego miejsce i dlaczego tak nisko. Jako prezydent Mark nie zasłynął czymkolwiek, a nic nie zapowiadało, że w nowej pracy zabłyśnie czym, co może się komukolwiek i kiedykolwiek spodobać. Mark został magazynierem i posadzono go na wózek widłowy. Nikt oczywiście nie zapytał nawet czy Mark potrafi obsługiwać tego rodzaju sprzęt, ale cóż... Nie można było oczekiwać takiego pytania od szefa Marka, który uzyskał swoje stanowisko tylko dzięki protekcji. Nie mogło być inaczej. Szef nie ukończył żadnej szkoły, a o doświadczenie lepiej nie pytać. To nie była normalna firma. Tutaj nie pracowali normalni ludzie. Tutaj trzeba było nauczyć się przepychania łokciami i bić po twarzy każdego, kto się naprzykrza. Kto chciał przeżyć musiał być brutalny. Mark zastanowił się przez chwilę - zdarzało się to niezwykle rzadko, więc sam fakt takiego niekonwencjonalnego zachowania Marka godny jest zauważenia. Jak to jest? Ja się nie pchałem na ten wiat... Nikt mnie nie pytał czy chcę tutaj zaistnieć, ale mimo to jestem i żyję. Fakt, rodzice Marka zaraz po jego narodzinach porzucili go na progu kościoła. Nie chcieli ryzykować wychowywania syna i oczekiwać wątpliwych efektów własnej pracy. Ojciec pijak nigdzie nie pracował, a co gorsze nie miał zamiaru ani szukać pracy, ani jej znaleźć. Matka szukała w mieście mężczyzny, z którym jeszcze do tej pory nie poszła do łóżka. A było to trudne... Przeszłoć... No cóż... Lepiej to zostawić. W każdym razie Mark rozpoczął pracę. Już pierwsze operacje widlakiem, przeprowadzone przez Marka powinny były dać szefowi Marka co do mylenia. Niestety, próżno było oczekiwać od tego człowieka choćby cienia domysłu, że co jest nie tak. Gdy stos trumien runął na ściankę działową w magazynie, szef stwierdził, że trumny nie wytrzymały obciążenia i odesłał całą dostawę z powrotem do producenta jako wadliwe. Gdy Mark wyjechał z magazynu na plac, co nie wydaje się trudnym manewrem, nie od razu zorientował się, co poszło nie tak. Dopiero, gdy powstał przeciąg w magazynie trzeba było zamknąć drzwi, zorientował się, że Mark wyjeżdżając z magazynu najnormalniej w wiecie zapomniał otworzyć drzwi magazynu. Drobiazg. Szef, nie, dlatego iż chciał bronić pracownika, ale dlatego, że nie potrafił znaleźć od razu racjonalnej przyczyny tego zdarzenia, stwierdził, że Mark miał zupełnie zachlapaną błotem przednią szybę w wózku. Dlatego nie widział nic przed sobą. Fakt, że wózek nie posiadał jakichkolwiek szyb, nie miał tutaj najmniejszego nawet znaczenia. Mark zdziwiony tym, co się stało, zeskoczył z wózka i podszedł do rozbitych drzwi. Mała orkiestra firmowa - około dwudziestu muzyków - siedząca do tej pory w zupełnej ciszy zabrała się do pracy. Na pierwszy ogień poszły walce Straussa. Na miejscu zdarzenia pojawiła się nowa osoba dramatu - Paneska, człowiek próżny i nieobliczalny. Aferzysta pierwszego gatunku. Tym razem do magazynu zwabił go huk wyważonych drzwi. Na dźwięki muzyki był niewrażliwy. Paneska szukał dzisiaj nowej afery, do której mógłby się przyłączyć. Ta sytuacja wydała mu się idealna. Rozpoczął natarcie. - I cóżeś, kurwa, zrobił? - zapytał kulturalnie, w swoim najlepszym stylu. Tak jak to tylko on potrafił. Mark spojrzał na Paneskę zdziwiony. Jako były prezydent nie przywykł jeszcze do kontaktów z samym dnem społeczeństwa. Odparł kulturalnie, w kilku zdaniach, że to nie jego problem. On ma tu tylko jeździć. Przez moment miał zamiar opowiedzieć Panesce o swojej ostatniej wyprawie na ryby, ale rozmyślił się. Paneska mógł to mylnie zinterpretować, a już zupełnie nie zrozumiałby opowieci o węgorzach elektrycznych. - Dobrze, że tutaj przyszłem - dodał Paneska poprawną polszczyzną. Włożył dłonie głęboko w kieszenie i na jego twarzy pojawił się umiech. - Wrócę tu wieczorem i brama ma być naprawiona. - Niby jak? - zadał inteligentne pytanie Mark. - A, co mi to? - Paneska splunął na ziemię i odwrócił się na pięcie. W ten oto kulturalny sposób dał swojemu rozmówcy znak, że skończył z nim rozmawiać. 6. Tego ranka wciekły Graz o imieniu Syndrom (wszyscy Grazowie mieli takie powalone imiona) przeciągając się na tapczanie, ujrzał na ekranie głupolotu odbicie frustracji byłego prezydenta Marka. I postanowił co dla niego zrobić. Ale na początek musiał poznać populację ludzką. W poniższym celu (w odróżnieniu od celów powyższych, które są zazwyczaj głupawe), udał się na Ziemię. Jego Dziennik Raportów został przedrukowany w imponujących fragmentach w gazetach ziemskich, jako że Syndrom zgubił go, a nasi, ziomale - nominowali go do nagrody Nobla w kategorii: literatura współczesna. Po zastanowieniu postanowilimy przytoczyć obszerne fragmenty jego raportu (ocenzurowane). 7. Szef Marka skończył rozmawiać z Klientem i zadowolony - nie wiadomo, z jakiego powodu - pobiegł do magazynu. Po drodze minął się z udającym, że go nie zauważa Paneską. Mark ujrzawszy swojego szefa podbiegł do niego. Miał ogromną ochotę porozmawiać z nim o rybach, ale zrezygnował ujrzawszy jego minę. Karasie i okonie muszą poczekać. - Dobrze, że jest pan - powiedział. - Brama się zepsuła. Fakt, że szef o tym już wiedział nie miał znaczenia. Lepiej mu zgłosić. Mógł przecież zapomnieć. Taką taktykę prowadził w domu walcząc z żoną. - Niech pan wali bramę, proszę rozładować nową dostawę trumien - powiedział szef, a Marek zastanowił się nad tym, co powiedział jego mądry przełożony. W jaki sposób ma walić bramę, skoro już jest zwalona? Czyżby szef tego nie wiedział? 8. 98 hifa 7688 roku - pokład głupolotu godzina 86 minut 78. Patrząc na ekran boczny, w którym odbijały się myli Marka (niezbyt precyzyjne określenie procesów biochemicznych zachodzących w części górnej stworka, który sam siebie nazywa człowiekiem), widziałem marzenia tego bardzo inteligentnego zwierza. Na ekranie przewijała się postać debilowatej blondynki z wałkiem do ciasta w ręku, wałkami wkręconymi w brudne włosy i krzywiącej we wciekłym grymasie swój otwór gębowy. Nagle na jej obraz naniósł się obraz marzeń Marka. Blondyna zaczęła tracić zmarszczki, ujędrnił się jej biust, zniknęły zmarszczki pod oczami. Przepadły wałki, znikł wałek. Całe szczęście - za dużo tych wałków. Nasunęło mi to przedni pomysł. Wszedłem do luzy i uruchomiłem androida. Wprowadziłem program pobrania próbek i wysłałem go do domu Marka. 9. Sześć trumien jednorazowo znalazło się w dziwny sposób na widłach pojazdu obsługiwanego przez Marka. To nie mogło skończyć się dobrze. Na nieszczęście dla wszystkich, a dla niejakiego Andrzeja Korczyńskiego przede wszystkim stos trumien runął nagle i ze śmiertelnym skutkiem dla nieproszonego gościa, gdyż włanie taki status quo posiadał pan Korczyński przebywający aktualnie w magazynie. Andrzej Korczyński, lepiej znany pod artystycznym pseudonimem Don Vito, był szefem lokalnej cosa nostry. To, że był głupi i próżny nie musiał już nikomu udowadniać, ale tego dnia udowodnił sam sobie, że wszystko się w życiu kończy. W tym dniu skończyło się jego życie. Zostało zakończone jednym posunięciem wózka widłowego obsługiwanego przez Marka. Don Vito nie obejrzy już po raz siedemdziesiąty swojego ulubionego filmu. Nie zasiądzie już nigdy do suto zastawionego stołu w domu swojej kochanki, a także nigdy już nie usłyszy ciekawego dowcipu. Skończyło się babci co tam... Don Vito zginął trochę dziwną śmiercią, ale cóż... Przeważnie nikt z nas śmiertelnych nie ma wpływu na to jaką śmiercią umrze. Don był gangsterem i mógł przecież spodziewać się, że nie umrze we nie lekko przenosząc się w zawiaty. To musiała być śmierć gwałtowna i brutalna zarazem. Było nie było, fakt faktem, łle wybrał zarówno miejsce, jak i czas... Mark nie od razu zorientował się, że kogo zabił. Zwłoki Don Vita odkryto po szeciu godzinach podczas układania zwalonych trumien. Oczywiście gdyby te trumny ułożono zaraz po tym gdy spadły, nie trzeba by było tak długo czekać, ale nikt nie wpadł sam na ten pomysł. Dopiero gdy zjawił się szef Marka i wskazał co trzeba zrobić, odkryto, że pod stosem trumien leżą zwłoki. Wezwano policję. 10. W czasie, gdy android pobierał próbki DNA z tkanek blondynki zwanej jego żoną, popijałem produkt ziemski zwany browarem, i rozmyślałem nad transformacją mojej postaci ażeby ukazać się Markowi. Przyszło mi na myl, żeby zamienić swoją powłokę doczesną na bardziej strawną dla oczu Marka i w tym celu postanowiłem przetransformować się w złotą rybkę. Android powrócił i zacząłem klonowanie blondynki. Zrobiłem jej cycki duże jak wiadra, szerokie biodra i ciasną pochwę. Niestety, tak to już w życiu bywa, iż nic nam za darmo nie dadzą, więc kosztem polepszenia powłoki zewnętrznej, musiałem zubożyć jej ilość fałd na korze mózgowej. Zresztą bez wyraźnej szkody dla niej i Marka. Ponadto wyposażyłem ją w sekwencję stękań i jęków podczas stosunku (jednego, bo na więcej Marka nie stać). 11. Mało kto wiedział, że Mark ma w domu obrus w piórka. Prawie nikt nie wiedział, że Mark zbiera puszki po piwie i opakowania po makaronie. Zupełnie nikt nie wiedział, że Mark połyka robaki. Tak więc pojawienie się Inspektora w firmie przeraziło Marka, gdyż przestraszył się, że będzie chciał od niego, aby ten dobrowolnie przyznał się do połykania świństwa. Działając profilaktycznie, Mark wypisał kartę urlopową i pobiegł do swojego szefa prosząc o kilka dni wolnego. Tłumaczył, że właśnie się dowiedział o pogrzebie swojego dziadka, który umarł dwanaście lat temu, ale rodzina o nim zapomniała. Wypada, aby on, wnuczek, uczestniczył w pochówku. Biedaczek musi zostać pochowany, bo w przeciwnym razie będzie się poniewierał po ziemi i straszył niewinnych ludzi. Być może i szefa. Szef odmówił, tłumacząc Markowi, że firma ucierpi niesamowicie, gdy tak ważny pracownik jak były prezydent pójdzie sobie na urlop. Obaj zeszli potem do magazynu. Był tam już oczekiwany goć z policji. Inspektor rozejrzał się po magazynie. Miejsce gdzie dokonano zbrodni - magazyn. On już wiedział, kto zabił Don Vita, on już wiedział... Taaa... przed Inspektorem nie można było niczego ukryć... Inspektor był geniuszem. Już w samochodzie, jadąc tutaj, wiedział, że musi odszukać ogrodnika. Oni zawsze zabijają... Inspektor wiedział o tym. Taaa... spojrzał na trumny... potem na twarze obecnych w magazynie. Marek, jego szef i Paneska patrzyli na detektywa. Postrach przestępców, pogromca morderców... sto procent skuteczności... nie było jeszcze sprawy w jego karierze, która zakończyłaby się fiaskiem. Wszystkie morderstwa, które dane mu było prześledzić - rozwiązywał w kilka sekund. I zawsze wygrywał. Zawsze gdzie znajdywał ogrodnika, którego mógł oskarżyć i zakuć w kajdanki. - Który z was jest ogrodnikiem? - spytał nagle Inspektor. Marek był najbardziej zdziwiony tym pytaniem. Miał nadzieje, że Inspektor będzie zadawał pytania związane z jego hobby - wędkarstwem i zada, chociaż jedno pytanie dotyczące karpia. Niestety. Inspektor chciał wiedzieć, który z nich jest ogrodnikiem. Paneska wyszedł przed orkiestrę, która zaczęła przygrywać skoczne melodie. Szef Marka momentalnie przegonił muzyków z magazynu. - Fajnie se grali, co nie? - spytał Paneska Inspektora. Ten spojrzał dziwnie na Paneskę i założył mu nagle kajdanki. - Ty jesteś ogrodnikiem - powiedział. - Dobrze, że nie protestujesz... wiedziałem, że nie będę miał tutaj problemów. - Nie jestem ogrodnikiem... - zaprotestował Paneska, który spocił się ze strachu. Inspektor zdjął kajdanki z rąk Paneski. Marek chciał uciec za orkiestrą. Do magazynku wszedł kierowca. Skórzana kurtka i gruby złoty łańcuch na szyi. Spojrzał groźnie na Inspektora, który wród tej grupy wyglądał najbardziej inteligentnie i spytał czy to on jest tym palantem, który pół godziny temu obiecał mu, że wyjedzie za góra pięć minut. Inspektor zaprzeczył, ale i tak kierowca go szturchnął kolanem w brzuch. Delikatnie. - Czekam w kabinie - powiedział. - Masz pięć minut, aby przynieć mi dokumenty. Kierowca wyszedł, a Inspektor spojrzał pytająco na pozostałych. Zapytał ich, na co czekają, skoro kierowca jasno powiedział, że chce widzieć dokumenty, za co najwyżej pięć minut. Szef Marka spojrzał na Paneskę, który niczego nie pojmował, a po chwili na Marka. W tej samej chwili wpadł na genialny pomysł i wysłał Marka do biura, aby ten wykorzystał wszystkie swoje umiejętności i przygotował dokumenty dla wciekłego kierowcy. 12. Tego dnia, gdy wszystko dopiąłem na ostatni guzik, i byłem przygotowany na pierwszy kontakt z Markiem, zobaczyłem rzecz, która wprawiła mnie w osłupienie. Poznałem na tyle obyczaje wędkarzy, że wiedziałem, iż podstawą jest przynęta. Ten spaskudzony przez naturę potworek (Mark) wrzucił do wody sam haczyk. Ale cóż, nie chciałem psuć sobie zabawy i złapałem haczyk. Jako Złota Rybka prezentowałem się wspaniale. Mylicie, że ten kretyn pamiętał bajkę o złotej rybce? Nie!!! Widocznie jego matka nigdy nie czytała mu bajek. Właściwie gdybym ja był jego matką to też bym mu nie czytał. I tak by nie zrozumiał. Po tej drobnej refleksji leżąc na brzegu, odezwałem się sam do niego. - Jestem Złotą Rybką i jeli mnie puścisz wolno, to spełnię twoje trzy życzenia. - O żesz ty k... - powiedział Mark, i zamiast skoncentrować się na życzeniach, złapał za nóż. - Co robisz kretynie! - wrzasnąłem. - Masz myleć o trzech życzeniach, a nie zarzynać mnie!!! - Mam w dupie jakie fanaberie, ty flądro! - sapnął Mark. - Potrzebuję cię do czego innego. Przecież jesteś złotą rybką. Jak można dopuścić, żeby tyle kruszcu się marnowało! Jeżeli cię sprzedam jako złoty złom, to będę miał na flaszkę. Fakt, iż Mark nie pił alkoholu nie miał tutaj żadnego znaczenia. Od kiedy podjął pracę nie raz słyszał ten zwrot o flaszce. Dlaczego więc sam miałby go nie używać? Złapał mnie za ogon i zdrowo trzepnął moją głową o duży kamień. Zasraniec chce żebym wyzionął ducha, przemknęła mi rozpaczliwa myl. Nie pozostało mi nic innego, jak udawać trupa. Ten kretyn zaczął skrobać moje łuski nożem i badać gruboć złota, a z kącika jego ust zaczęła sączyć się strużka spienionej liny. Zrozumiałem, że ta droga nie zaprowadzi mnie do celu i postanowiłem być mniej wysublimowany. Powróciłem do mej prawdziwej postaci - (ludzie, gdy widzą prawdziwego Graza -krzyczą: smok) i ryknąłem do Marka: - TY KRETYNIE!!! Przecież Złota Rybka mogła wyczarować wszystko, co tylko ci się zamarzy! A ty, skretyniała mutacjo małpoluda nie możesz pojąć tak prostych rzeczy! Niestety bajek o smokach też mu nikt nie czytał, więc stał z rozdziawioną pradupą (nie mylić z pragębą, bo u ludzi tak rozwój włanie przebiega). Dałem spokój i wróciłem do głupolotu. Bez zbędnych ceregieli zaprogramowałem klona blondyny i wysłałem androida by dokonał zamiany. Na szczęcie głupoloty wyposażone są w dźwiękochłonne kajuty, gdyż potok przekleństw wypływających z mordy blondyny nie nadawał się do słuchania - nawet przez androidy. 13. Mark stanął przed życiową szansą. Po raz pierwszy w życiu miał zrobić co pożytecznego. Ale niestety, jak prawie wszystko w swoim życiu, tak i to zupełnie zepsuł. Zadzwonił po pomoc. Kolega z biura jadł śniadanie, ale mimo to przybiegł prawie zaraz. Wyglądało na to, że czekał na takie właśnie wezwanie. Kolega był troszeczkę dziwny według Marka, i zabrał się do pracy w bardzo dziwny sposób. Nie zapytał, o co dokładnie chodzi, lecz usiadł za biurkiem i zaczął cos wypisywać na kawałku zniszczonego papieru. Miał długie paznokcie. Brudne. Śniadanie sypało się na blat biurka. W ogóle wyglądał dziwnie. Tak jako nie z tej ziemi. Ubrany był w czarny, długi do kostek płaszcz. Rozczochrane, długie włosy prosiły się o mycie. Ślinił się, co chwila i co tam jęczał pod nosem. Wreszcie skończył. Podał kartkę Markowi. - Proszę podpisać - powiedział. - Co to jest? - spytał Mark zdziwiony. - Cyrograf - odparł jak gdyby nigdy nic. Tak jakby to było zupełnie normalne, że ludzie robią sobie z byłego prezydenta pośmiewisko. - Chcesz w pysk? - zapytał zupełnie serio Mark, a on zupełnie poważnie odpowiedział, że jeżeli Mark podpisze cyrograf, to jest mu wszystko jedno czy dostanie w pysk, czy też nie. Powiedział również, że może sobie Mark pójć na całoć i pofantazjować, a on to i tak zniesie, bo ważna dla niego jest jego dusza, a nie to, co z nim się stanie. Psychiczny. Normalnie nienormalny... co ja dzisiaj jadłem? Czyżby gdzie w moim jadłospisie były jakie środki halucynogenne? Najadłem się jakiego syfu i teraz... - Gdzie ta pralka? - spytał. Automatycznie, bezwiednie odparł Mark, że w łazience. Robiło się coraz bardziej zagadkowo i zupełnie absurdalnie. - Zdechł - powiedział po chwili. - Zajechałeś go. Kogo? - Don Vita - powiedział. I kogo to interesuje? - Wymienię go za darmo - powiedział. - A nad cyrografem radzę się zastanowić. Żarty? Kolega poklepał Marka po ramieniu, co tam wspomniał jeszcze o cyrografie i opuśił biuro. Co tutaj nie do końca wszystko było na swoim miejscu. Mark nigdy jeszcze nie spotkał tego człowieka w firmie. Z drugiej strony musimy pamiętać, że Mark nie miał pamięci do twarzy. Do innych rzeczy też nie miał pamięci. Kolega wyszedł z pokoju, więc trudno było rzucić okiem na jego twarz jeszcze raz. A chciał to zrobić gdyż miał krótką pamięć. Krótką, ale dobrą. Tylko o co chodzi? Mark poszedł się czego napić. Nie można było zrobić nic innego. To już była ta pora, a żona w domu też wiecznie czekać nie może. A ryby? 14. Leżąc wygodnie na brzuchu i zajadając kanapki z rtxa - podkład to asfalt ze spulchniaczem, omasta to wyżęty i posolony brud z niepranych skarpetek - wpatrywałem się w ekrany, śledząc z przejęciem rozwój akcji w domu Marka. Muszę przyznać, że im dłużej obserwowałem ludzi, jak również i programy telewizyjne, które oglądali, tym bardziej się cieszyłem, że ta zaraza nie rozprzestrzeniła się na cały Kosmos. Byłaby to Apokalipsa wszechwiata. Tak naprawdę to nie ma głupszych stworów w obrębie galaktyki. 15. Jak łatwo się można było domyślić, Mark otrzymał od swojego szefa porządną reprymendę za opóźnienie wysyłki i kopa w nerki od kierowcy. Paneska, który doskonale wyczuł moment, gdy może zjawić się w magazynie i wtrącić swoje dwa ruble do rozpoczynającej się afery, wdał się w bójkę z kierowcą. Z reguły w tego typu sytuacjach do Paneski dołączał często jego adoptowany syn, zatrudniony również w firmie. Tym razem syn musiał gdzie opowiadać niesamowite historie i nie wyczuł pisma nosem. A szkoda, że nie znalazł się w magazynie, bo Paneska nie miałby takich problemów jak właśnie teraz. Syn Paneski był już legendą w firmie. Lizus i donosiciel. Potrafił dokopać każdemu, kto na to zasłużył lub nie. Z reguły zawsze rozpoczynał od bicia, a dopiero pytał o przyczyny zamieszania. Gdy Paneska i kierowca zaczęli się naparzać, szef Marka stwierdził, że doć czasu zmarnował na bzdury i musi już ić, bo żelazko stygnie, a całą resztę pracy kto tu i tak wykonać powinien. Oczywiście nawet przez myl mu nie przeszło, że to on sam mógłby być tym kim, który wykonałby całą tą brudną robotę. Patrzył przy tym wymownie na Marka. Trudne to było zadanie, ale w końcu kto te dokumenty przygotować musiał. Mark stanął na wysokoci zadania i na brudnej kartce odręcznie wpisał towar do wysyłki nie zapominając oczywiście o trupie. To wszystko było już i tak zbytnio skomplikowane. Zaczynało się to wszystko walić. Mark czuł, że oszaleje. Poczuł się tak jakby znowu zaczął rozmawiać ze swoją brzydką żoną. Z tego wszystkiego najbardziej żal było mu tego, iż nie może najnormalniej w wiecie pójć na ryby. Usiąć nad brzegiem rzeki i zamoczyć kij w wodzie. Do magazynu wróciła orkiestra i zaczęła grać utwory Bacha. Byle jak, ale na co lepszego nie było ich stać. Mark wyszedł na zewnątrz i ujrzał, że walka pomiędzy Paneską a kierowcą trwa nadal. Podniósł z ziemi kawałek deski i ruszył w ich stronę. Jako pierwszy oberwał Paneska, który po tym ciosie padł zemdlony na ziemię. Kierowca ogłuszony został jako drugi, ale tutaj Mark musiał walnąć dwa razy aż odniosło to zamierzony efekt. Kierowcy to twardzi ludzie. I właśnie dla nich orkiestra zagrała skocznego walczyka. 16. 100 hifa 7688 roku godz. 51 min71. Obudziłem się z bólem głów. W dodatku wszystkich trzech. Ludzie maję nade mną tą przewagę, że jak mają kaca, to napieprza im tylko jeden durny łeb. W luzie głupolotu zobaczyłem obijającego się o ściany androida. Obijał się ze miechu. - Patrz co narobiłeś - powiedział, i wyciągnął w kierunku ekranu wstrętną pokrytą zaschłym luzem mackę (oczywiście androidy mają sztuczne macki). Na ekranie zobaczyłem to, co zostało z Marka. Leżał biedak na wznak, a blondyna usilnie starała się doprowadzić do użytku jego penisa. - Długo to trwa? - zapytałem androida. - Już czwarty raz ta baba to robi - odparł. - Ale udało się jej tylko raz. Zresztą nie do końca. Cały czas ten biedak mamrotał co o trumnach - i o złotej rybce. Zrozumiałem w tym momencie gdzie popełniłem błąd. Zaprogramowałem tego babsztyla według mojej miary czasu, a ci niedorozwinięci ziomale mieli inne standardy czasowe. 17. Zdalne przeprogramowanie blondyny zajęło mi tylko pięć minut. Wszak ziomale nie mieli zbyt skomplikowanych mózgów. Co jak robaki. Podstawowy program, jaki mają zapisany w kodzie genetycznym to: nażreć się, wypróżnić, odbyć parę stosunków płciowych i mleć ozorem - opowiadając takie głupoty, jakich najgłupsza giparka z Saturna by nie wymyśliła. Zerkają też w telewizor, ale widziałem, że nie rozumieją tego, na co patrzą. Sapnąłem z ulgą po wprowadzeniu ostatniej komendy do programatora i czym prędzej usadowiłem się przed ekranem. Sprawiło mi dużą przyjemność oglądanie seksu w wydaniu ziomali. To jest dopiero cyrk. Te odzywki - jakże standardowe, te udawane jęki rozkoszy i na koniec sapanie w ucho partnera. Prawdziwa uczta duchowa. Oczywiście dla konesera. Jako że zaczęło mnie to nudzić, zgasiłem ekran i poszedłem przetransformować się w wózek widłowy. Tym razem postaram się pomóc Markowi, i tym samym zrehabilitować za złe ustawienie klona blondyny. Jednak mam resztki sumienia. 18. Twardymi ludźmi okazali się również ochroniarze Don Vita. Co prawda pan Korczyński przeszedł już do historii, ale nadszedł czas vendetty. W oczy Marka zajrzała śmierć. 19. Po pojawieniu się na placu w postaci widlaka, ustawiłem się pod oknem szatni i obserwowałem czy Mark już przybył do pracy. Miałem szczęście. Mark włanie kończył myć nogi w zlewozmywaku, w którym jego koledzy normalnie myli naczynia kuchenne. Usiłując wyciągnąć nogę spod strumienia wody, urwał mocowanie zlewu. Kawał tynku i armatury walnął razem z umywalką o posadzkę. Odsunąłem się od ściany, bowiem to, jak Mark skomentował to zdarzenie nie nadaje się do opisania w moim raporcie. Dodam tylko, że wspomniał co o wątpliwej proweniencji matek budowlańców instalujących zlewozmywaki. Dobra cwaniaczku - pomyślałem. Zaraz zobaczymy jak poradzisz sobie z tym, co dla ciebie przygotowałem. Jednak zawiodłem się srodze. Po prostu ten wybrakowany wytwór odpadów kosmicznych wsiadł na inny wózek. Wciekły wróciłem do głupolotu i obmyśliłem straszną zemstę. 20. Po tych wszystkich wstrząsających zdarzeniach, potrzebowałem chwili relaksu. Wyszedłem z głupolotu i przetransformowałem się w zwyczajnego faceta z tej planety. Po czym poszedłem do firmy, w której pracował Mark. Właśnie trwała przerwa śniadaniowa. Mark siedząc w stołówce otoczony grupką wdzięcznych słuchaczy snuł swoje opowieci wędkarskie. - Więc zacinam wędkę i czuję, że mam RYBĘ! - mówił Mark. -W chwilę potem widzę jej głowę i jęczę ze szczęścia - karp królewski! - Skąd wiesz, że królewski? - pyta facet z sąsiedniego stolika. - Ty głąbie! - ryknął Mark. -Wszyscy prawdziwi znawcy ryb wiedzą, że karp królewski ma na czubku głowy malutką koronę. - Z prawdziwego złota? - pyta ten dociekliwy dupek. Skręcało mnie ze miechu, bo nie tak dawno Mark miał okazję złapać Złotą Rybkę, ale się powstrzymałem. Mark ze stoickim spokojem zignorował to pytanie dyletanta, i przeszedł do dalszej częci gawędy biesiadnej: - No i jak go wyciągnąłem z wody, to się okazało, że nie mogę odpalić motorówki. Wtedy kazałem moim ochroniarzom wskoczyć do wody i odpalić ją na popych. Zebrani w jadalni patrzyli na Marka z otwartymi w geście podziwu ustami i wchłaniali każde jego słowo. Sądząc po ich poziomie intelektualnym, Mark ma duże szanse jeszcze raz zostać prezydentem. A przynajmniej posłem do parlamentu. Miałem doć tych bredni. Mark opowiadał nadal, gdy skierowałem swoje kroki w stronę automatu z napojami. Przeglądnąłem, co mogę otrzymać w zamian za zwalcowany kawałek metalu, który używają na ziemi jako pieniądze. Nic ciekawego... Jaka tam czarna lura, nazywana przez tych debili kawą. Czekolada. Herbata. Napis głosił, iż automat wydaje gorące napoje. Uwierzyłem. Wrzuciłem monetę w przeznaczoną specjalnie w tym celu szczelinę i oczekiwałem efektów. Nic się nie działo. - Musi pan uderzyć - podpowiedział mi jaki życzliwy. Uczyniłem to i oczy wszystkich zgromadzonych na stołówce skierowały się w moim kierunku. Usłyszałem jak padają pytania, co do pochodzenia mojej skromnej osoby. Potem jaki miły pan poinstruował mnie, że uderzyłem zbyt mocno i dlatego automat pochłonął monetę. Podszedł do mnie i kopnął w skrzynkę. Automat zaterkotał i wypluł z siebie kubek, a następnie wlał do niego czarny płyn. Nic bym nie powiedział na to zdarzenie gdyby to było gorące. Ale niestety... Kawa była zimna. Popatrzyłem na automat i stwierdziłem, że mogę temu zaradzić. Stanąłem w rozkroku i otworzyłem paszczę dosyć szeroko, a potem: - Uuuaaaaaaaaaaa - wrzasnąłem i zionąłem ogniem chcąc podgrzać napoje. Nie za bardzo. Ot tak, aby nie pić zimnych płynów. Zimne napoje szkodzą na mój blajdok, który pod tym względem jest bardzo czuły. A poza tym to źle się czuję jak piję byle, co... Zapomniałem się. Jak kalunię kocham, zapomniałem, że nie wolno mi łałaaaaać na ziemi, bo ludzie po czym takim dostają czego głupiego do głowy i uciekają w popłochu. Tak jak włanie i teraz. Cała zgromadzona w stołówce banda nierobów rzuciła się nagle do drzwi. Początkowo mylałem, że ogłoszono koniec pracy i żaden z nich nie chce stracić ani minuty z wolnego czasu, ale nie... Na stołówce wybuchł pożar. Automat stopił się troszeczkę i tak patrząc z ludzkiego punktu widzenia, nie było czym oddychać. Dymu też było trochę za dużo... Drobnostka. Mark miał bardzo ciężką pracę i zaczynałem rozumieć jak bardzo ten chłopak potrzebuje spokoju w domu. Spokoju i odpoczynku. Oraz przyjemności. Miałem przemożną chęć umilić Markowi pobyt w domu. Natychmiast wysłałem do domu Marka androida, z drugim identycznym intelektualnie klonem blondyny. Tym razem trochę tylko zmieniłem wygląd zewnętrzny klona. Piersi zwisały do pępka, włosy przerzedziłem o połowę, zmarszczki pokrywały całą mordę i szyję, a ponadto zaprogramowałem częstotliwość korzystania z prysznica na dwa razy. W tygodniu ma się rozumieć. I tylko od pasa w górę. Jeszcze drobna korekta w pamięci obydwóch klonów i android poszybował do domu Marka z tym kukułczym jajem. Ta drobna korekta pamięci klonów polegała na tym, że obie są rodzonymi siostrami i obydwie kochają się z Markiem. Nie na raz, oczywiście. Na przemian. Aby było ciekawiej, obydwie są w ciąży. Pozostało mi już tylko jedno. Pożegnanie z Markiem. Postanowiłem, że zrobię to osobiście, u Marka w pracy. Jako nie ciągnęło mnie jego domowe gniazdko. W marzeniach spacerowałem po swojej planecie, rozmawiałem z innymi grazami i nie musiałem patrzeć na tą zgniliznę kosmiczną. Ci ziemianie nie zastanowili się nigdy, że ilość ras ludzkich, mentalnoci, kolorów skóry i religii - wzięła się stąd, że Ziemia była dla innych mieszkańców Kosmosu czym w rodzaju Alcatraz . Przysyłano tu zbrodniarzy i maniaków religijnych, pospolitych złodziei i kosmiczne zwyrodniałe kurwy, fanatyków i pospolitych debili, w przekonaniu - że ich poziom umysłowy i dobrze sformatowana pamięć nie pozwolą na wydostanie się z tego bagna, a tym bardziej na roznoszenie tej zarazy po Kosmosie. Tego oczywiście nie mogłem powiedzieć Markowi. Ale przyzwoitość kazała mi się z nim pożegnać. Co też chciałem uczynić od razu, ale właśnie przypomniałem sobie, że muszę przez chwilę popróżnować - to bardzo ważna czynnoć na mojej planecie. Każdy szanujący się Graz przynajmniej jedną minutę w ciągu godziny poświęca na próżnowanie. Rzuciłem swoim kałdunem na ziemię i próżnowałem przez jakie dziesięć minut. Mój blejdok też miał już dosyć. Nie służyło mu ziemskie jedzenie. Nagle się ocknąłem. Dłuższą chwilę zajęło mi przypomnienie sobie gdzie jestem i co tu robię. Musiałem się zdrowo zdrzemnąć. Albo? Androidy zdążyły posprzątać w kabinie, wypolerować deskę rozdzielczą i przemyć ekrany. Głupolot był gotów do lotu powrotnego. Przemknęło mi przez myl, że automaty też już mają dosyć pobytu na tej planecie i tęsknią do domu. Po namyśle postanowiłem spróbować zobaczyć się z Markiem jeszcze raz. Tym razem nie miałem problemów ze znalezieniem wzorca postaci, w którą bym się zamienił. Wystarczyło popatrzeć w TV. Na ekranie widać było premiera ich rządu. 21. Było już późne popołudnie trudnego dnia i Mark siedząc samotnie w biurze nie robił nic poza dłubaniem w uszach. Zajęcie w sam raz dobre na nudne popołudnie. Co mógł zrobić więcej? Raczej nic. Do biura weszło dwoje dziwnych ludzi. Mark spojrzał na nich z niechęcią i pomimo ograniczonej zdolności rozumowania stwierdził, że właśnie pojawiły się kłopoty. Mógł zrobić dużo, ale nie zrobił nic. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nie ma tutaj jeszcze Paneski. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że walnął Paneskę deską w czaszkę i trochę czasu musi upłynąć, aby powrócił do życia. - Pan prezydent - odezwał się jeden z nowoprzybyłych osiłków. Drugi roześmiał się. W tym samym momencie do pokoju wszedł Graz. Było to kolejne już spotkanie Marka z kim, kto nie pochodził z naszej planety. Mark nie zrozumiał, że to jest właśnie SPOTKANIE. Sądził, że jest to... a zresztą kogo obchodzi to co sądził Mark? Nieważne... Istotne jest to, że w firmie pojawił się Graz. Ochrona Don Vita znalazła się w kropce. Co dalej robić? 22. Wkroczyłem do biura, w którym przebywał Mark bez specjalnych ceregieli. Nawet gdybym miał ceregiele to i tak wkroczyłbym bez nich. Po prostu zapukałem i nie słysząc zaproszenia - wszedłem. Ty też by zrobił to samo, prawda? W pokoju stało dwóch rosłych facetów i trzymało Marka w kropce. Muszę przyznać, że była to wyjątkowo duża i mało przyjemna kropka. Miała bardzo nieprzyjemny wygląd. Zrobiło mi się gorąco ze strachu. Nie lubię patrzeć z bliska na kropki. Podszedłem spokojnie do stojącego w rogu pokoju automatu z napojami i udając, że nic się nie dzieje, wrzuciłem monetę. Automat zawarczał i wypluł na podłogę puszkę jakiego ziemskiego napitku. Bez pośpiechu wlałem w siebie całą zawartoć puszki. Obróciłem się w stronę chłopców z kropką i siedzącego w środku Marka. Nic się nie zmieniło. Zastygli w tej samej pozie, patrzyli na mnie tępym ludzkim (nie baranim) wzrokiem. Popatrzyłem na nich ciężkim spojrzeniem Graza i nagle poczułem dziwne sensacje żołądkowe. To była reakcja na napój. Albo na kropkę. Wiedziałem, że muszę czknąć. Obróciłem głowę w stronę automatu z napojami i ulżyłem sobie. Z pyska trysnął strumień ognia, jak u każdego normalnego smoka. Z automatu pozostało wspomnienie i kupka stopionego metalu. Drugi raz to samo wydarzyło się w tej firmie. Przejdę do legendy. Ludzie będą opowiadać o smoku. Taka reakcja wywołała natychmiastowe działanie oprychów. Zerwali z Marka kropkę i dali nogę przez zamknięte drzwi. Kropka pogalopowała za nimi. Miałem więc Marka tylko dla siebie. - No, co smętny ziomalu? - zagaiłem grzecznie pierwszy. - Wymiękasz? - dorzuciłem kwestię zasłyszaną w ichniej TV. Bladego pojęcia nie miałem co to znaczy, ale brzmiało nieźle. - ??? - to była jedyna odpowiedł tego głąba. Miałem doć. Tyle starań w celu nawiązania poprawnych dyplomatycznych stosunków między naszymi planetami i... nic. Nawet oglądałem ich TV i uczyłem się języka. W poczuciu pełnej porażki, wyszedłem na plac przed budynkiem. Na podjeździe stały dwa pojazdy pełne zbirów. W rękach mieli pistolety. Chyba wiedziałem, na kogo czekają. Nie dając dojść mi do słowa wsadzili mi jaki worek na łeb i wsadzili do samochodu. - Mamy premiera - wołał jeden do telefonu. - Teraz my rządzimy tym krajem. No tak. Zrobiło mi się stanowczo za gorąco. A na dodatek miałem ochotę puścić bąka. Nie lubię się wstrzymywać, więc ulżyłem sobie. Wrząca masa siarki zalała tylne siedzenie pojazdu. Ryk poparzonych był przeraźliwy. Teraz ryknąłem ja. - Uaaaaach!!! Nastąpiło małe przemeblowanie pojazdu. Dach zerwał się i odleciał na dobre sto kroków. Drzwi z łoskotem runęły na asfalt. A tak na marginesie: Zauważyliście, że drzwi zawsze w takich sytuacjach spadają z łoskotem? 23. Co złego musiałem zjeć gdyż stało się co, co nigdy dotąd w moim życiu nie miało miejsca: straciłem przytomność. U Grazów jest to straszne zjawisko - skóra zielenieje i pokrywa się łuską, a ze wszystkich porów wydobywa się zabójczy dla ludzi gaz. Tak było i tym razem. Na szczęście dla ludzi zdarzyło się to w chwili, gdy przebywałem w toalecie. Nie pamiętam, po co tam poszedłem, ale pamiętam, że tam zemdlałem. Potrzebowałem odpoczynku. Od ludzi, od problemów... Ogólnie - od wszystkiego. Zrobiłem sobie mały spacerek. Od czasu do czasu, schylałem się, wyrywałem kawałek asfaltu i smakowicie mlaszcząc, szedłem dalej. W końcu mi też przysługuje przerwa śniadaniowa. Muszę stwierdzić, że asfalt w tym kraju nie był najlepszej jakoci. Powiem więcej. Był podły. Ale byłem głodny. Gdybym musiał zostać dłużej na tej planecie, musiałbym zmienić kraj. Tu żarcia wystarczyłoby mi na miesiąc. I to żarcia w najgorszym gatunku. U nas nawet najbiedniejsi Grazowie ze slumsów jedzą potrawy lepsze gatunkowo. Podjąłem nieodwołalną decyzję o powrocie. Może kiedy tu wrócę, ale póki, co... Przed zamknięciem włazów, wyrzuciłem mój raport w krzaki. Niech go diabli. Zmarnowałem parę dni urlopu. Czas wracać do pracy. Włączyłem silniki, niechcący przestawiając ogonem programator klonów blondyny na produkcję ciągłą. Gwałtownie zahamowałem, zatrzymałem kloniarkę, wywaliłem klony na zbite pyski i ponownie wystartowałem. Ciekawe, ile z klonów przetrwa do moich następnych wakacji? 24. Na tym raport Graza się urywa. Czy będzie ciąg dalszy za rok? A może za hif? Bielsko-Biała, styczeń 2002