Czekanowicz Anna - Śmierć w powietrzu 21 wierszy

Szczegóły
Tytuł Czekanowicz Anna - Śmierć w powietrzu 21 wierszy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czekanowicz Anna - Śmierć w powietrzu 21 wierszy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czekanowicz Anna - Śmierć w powietrzu 21 wierszy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czekanowicz Anna - Śmierć w powietrzu 21 wierszy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anna Czekanowicz Śmierć w powietrzu 21 WIERSZY PODRÓŻNYCH Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 maxiemu z całą moją miłością wiersz podróżny mówię do ciebie – i nie moja wina jeśli nie słychać josif brodski próżno w podróży szukać życia są tylko walizki rozpakowywane i pakowane wnoszone i wynoszone samoloty pociągi i taksówki dłonie wyciągnięte po napiwek próżno w podróży szukać przyjaciół są tylko ludzie witani i żegnani wchodzący i wychodzący twarze plecy ramiona słowa rzucane za siebie próżno w podróży szukać wiersza są tylko listy przychodzące i wysyłane odkładane nie czytane czarne niebo bez gwiazd żołądek ściśnięty boleśnie czerwona gwiazda pożegnań iowa iowa iowa doprawdy to dziwne, ale świat pełen jest żywych ludzi iowa avenue w iowa iowa to taka dziwna ulica zaczyna się przy starym ratuszu i potem gdzieś za kilometr rozwidla w prawo są tanie sklepy k-mart i sycamore mall no i mnóstwo małych białych domków w lewo same domki przy jednym ze skrzyżowań bardzo tania księgarnia lubię tam chodzić i czytać książki dlaczego nie kupuję są naprawdę tanie dziwi się sprzedawca i wtedy muszę tłumaczyć że nie mam domu że tak sobie chodzę nie bardzo wiem dokąd że nie ma myszy ani mrówek w trawie przy białych domkach tylko karaluchy są wszędzie a ja coraz bardziej je lubię bo z dnia na dzień celniej rzucam butem nawet w najmniejsze okazy amerykańskiego dobrobytu chyba zmarnuję ten talent w gdańsku list do cincinnati do zbyszka j. nagle w samym sercu kontynentu na drugiej półkuli ta moja jest oczywiście pierwsza pozbawiona domu starych przyjaciół nowi są ciągle jeszcze tylko przeczuciem ludzi mówiących tym samym językiem w autobusie mlaskającym jak guma balonowa klimatyzowanym i wysprzątanym którego kierowca to niezrozumiałe nie zatrzaskuje drzwi przed nosem czuję się jak w domu równie pojedyncza i osobna równie niemożna i niema tak samo stęskniona i pusta otwarte oczy otwarty uśmiech twarz budząca zaufanie spacer nie uczęszczanymi alejkami parku ławka na której nikt nie siedzi woda niesie głosy miasta w zdumieniu chcę biec po wodzie i dać świadectwo że nie zaniedbałam siebie że nie ma najmniejszego znaczenia kolejny nie napisany wyłom pustki w sobie paper dolls piotrovi v. wszak cały świat mieści się na tej kołdrze gdzie siedzę i wydzieram pracowicie nowe papierowe lalki dla twojej córki cały twój świat i kiedy w jednym geście w jednym grymasie i zdumieniu oczu ofiarowujesz mi swoje życie wiem jesteś mój ale co zrobić z tą kołdrą z twoim światem papierowymi lalkami twoją córką w czasie jednego drgnienia powiek zderzenia tęczówek niespiesznego rytmu krwi oto oddarta ręka papierowej lalki ostatnie tango w iowa city idą nadchodzą drzewa wiesz mówię te drzewa obok mayflower idą choć niczym nie przypominają lasu birnam są brązowe i żółte są rdzawe ale nie czerwone czerwony jest zakazany w iowa idą ku mnie wzywają mnie drzewa tańczę na okiennym parapecie by wzlecieć ponad wędrownymi drzewami czy pofrunę gdy rozłożę ręce na wietrze czy dasz mi skrzydła mój anioł kołysze mnie czule w swych dłoniach i strzeże i drzew i ptaków i snów Ż Ż Ż to tylko potęguje mój ból nie każ mi marzyć panie to tylko stokroć mnie rani uwolnij mnie od pragnienia patrz jakie to dziwne wstać wreszcie w środku dnia z oczami czerwonymi obolałymi od wpatrywania się w noc pod drzwi wsuniętych kilka kartek drzewa szumią za oknem i wiatr wprawia szyby w drżenie panie uwolnij mnie od rozpaczy całą wieczność muszę śpiewać bez skutku i już nie starcza mi sił i boję się następnej nocy zaczajonej pod drzwiami czy doczekam jej bolesnego dotknięcia czy nie potknę się na kamieniu zmierzchu nim zamienisz mnie w popiół czy dosięgnę wiersz poety o poecie dla rofela briona nie jesteś pusty ani niewinny nie jesteś uwolniony nawet kiedy uciekasz czarnymi od nocy ulicami nie wiesz czy los się uśmiechnie nie zdobędzie się na tyle odwagi nawet gdy dotknie ustami twych spalonych pragnieniem warg nie przepędzisz zapachu jesieni nie ominiesz drzazgi śmierci w sobie nawet gdy wywiniesz orła na zielonej jeszcze nie zwarzonej szronem trawie więc przestań się bać nie pisać matka polka elżbietom z Chicago i lakefield skoro nie chciałaś być żoną do której zawsze się wraca teraz nauczy się teraz być kobietą którą się opuszcza skoro nie umiałaś wziąć wszystkiego złego które ci dawano naucz się teraz pazurami walczyć o każdą piędź ziemi pod stopą skoro nie pragnęłaś ciepłego miejsca wtulonego w łuk ramienia naucz się teraz uspokajania kołysaniem na krześle naucz się że te dzwony które huczą w twojej głowie te które rozsadzają ci czaszkę i gruchocą mózg sama wymyśliłaś jak sen jak noc jak tych kilka dziwnych niepotrzebnych słów zbyt spiesznie powiedzianych a potem nieopatrznie nieodwołalnie nie cofniętych jak swą strapioną wykrzywioną lustrem twarz Ż Ż Ż nagle w samym środku dnia na granicy dwóch pór roku dwóch światów tu gęsta gorącość tam pierwszy brudny śnieg spotykam psa biegnie spiesznie by zderzyć się z nieuniknionym i gdy zdumiony szybuje w ramiona przechodniów gdy jego krew plami ich obojętne spojrzenia nim dosięgnie ziemi umiera jakże wspaniały był to lot jedyny doskonały ruch we wszechświecie ruch ku śmierci każdy ruch na granicy raport z dalekiego miasta patrz ta linia której nigdy nie było w toronto na skrzyżowaniu yonge i bloor ze zdumieniem dostrzeżona na twoim czole słuchaj kiedy mówię po angielsku ma to cudowny smak egzotyki ale kiedy szepcę po angielsku jest to po prostu żałośnie śmieszne nawet w najgłębszej ciemności bary są wszędzie takie same cuchną winem papierosami i potem samotnych w najgłębszych zakamarkach miasta ludzi z których każdy jest moim bliźniakiem ukochanym bratem mej przyjaznej śmierci ona wybrała się w podróż dookoła świata jest niemowlęciem które pachnie mlekiem i tuli swą zwiniętą w pięść twarzyczkę do czarnej piersi nocy i ssie samotny zapach zmarnowanej już dzisiaj jesieni amen detroit city ja nie mogę zdradzić moich kobiet na mack street mówisz módl się żeby nie zgasł silnik w detroit kobiety strajkują palą cieniutkie nad wyraz długie papierosy rozmawiają o polityce wschodnioeuropejskiej i o swoich mężach zaoranych na kształt wschodnioeuropejskich kobiet o których nikt nie mówi – nasi chłopcy skłonni są do szaleństw – debatują w czasie długich lunchów płynących na smukłych nóżkach kieliszków do białego wina na rogach mack street obok wypalonych domów czarne twarze przyszłości północnoamerykańskiej miętoszą szare torby z piwem modlę się przeżyć noc nagle w samym sercu nocy obudzona z ciężkiego snu słyszę głos mojego ojca – przecież on nie żyje – myślę i zaraz potem – jak przepłynął ocean to długa droga – – gdzie matka znowu się włóczy – – ależ tato ona umarła – – ach tak zapomniałem a ty dziecko – wzruszam ramionami nie jestem już dzieckiem i o czym mogłabym rozmawiać z ojcem w obcym kraju po dwudziestu dwu latach milczenia – powiedz – prosi – dlaczego kazała pochować się z dala ode mnie – – chcesz się czegoś napić tato – – nie ja już nie piję – – nie pijesz – – nie piję – – sam wiesz tato nie mogła inaczej on szedł za trumną i gdyby położyła się z tobą cierpiałby bardziej – – byłaś z nią – – tak jak i z tobą tato po co pytasz – chciałbym ci pomóc coś zrobić z tą ciemnością przeżyć z tobą noc – – tato co ty możesz wiedzieć o nocy – skrzydła moje złamane skrzydła nie są żadnym usprawiedliwieniem faktu że przestałam latać tłumaczy z poważną miną a.z. jestem zdeklasowaną poetką pospolituję się z tłumem i nie wiadomo czy pomoże najdalsza nawet podróż moje boleśnie złamane skrzydła nie wyjaśniają w najmniejszym stopniu cierpiącego wyrazu twarzy wytyka mnie palcem j.l. jestem nie dość ważną osobą nie bywam na modnych rautach i nie zmienia niczego brak zdolności jasnowidzenia moje odrzucone złamane skrzydła ani trochę nie tłumaczą ptasiej niezdolności mówienia k. ch. próbuje przełożyć mnie na inny bardziej dogodny termin jestem nie obrączkowana całkowicie nieużyteczna nawet gdy próbuję poruszać ustami jestem kiczowatym aniołem koniec historii clarkowi blaise coraz trudniej o kwiatach i ptaszkach coraz bardziej chropawo pokracznie coraz mniej radości z miłości coraz więcej wolności i niewoli więcej czasu dla kolejnego proroka który będzie się przechadzał po szklistej chłodu tafli wśród cieni oliwnego ogrodu francis fukuyama podzielił świat na pierwszy i trzeci idei nie próbuj uwodzić jak kobiety nawet w departamencie stanu nawet w waszyngtonie nawet w ameryce matka i córka długo jeszcze będę chodziła za tobą w mrocznym trochę cuchnącym powietrzu naszego przedmieścia pociętego uliczkami pustymi jak smutek rozwalających się bud będę dreptała nadeptując sama na swą nogę przez nogę obciągając sukienkę nad wżartą w ciało uda krawędzią pończochy patentki nauczona boleśnie że z aksamitu nie schodzą plamy za tobą niosącą zapowiedź mojego własnego zapachu łagodności i ciepła wypełnionego pestkami wydrylowanych właśnie jesiennych wiśni na zimowe kompoty i konfitury boję się boję się utracić twoje ręce okrągły spokój szarej twarzy zupę na kuchni równo zawieszone każdego wieczoru nad wanną biustonosz pończochy i majtki połykane ukradkiem łzy Ż Ż Ż w samolocie do san francisco kawę podała mi meryl streep ta sama twarz myślałam czy wystarczy być człowiekiem w samolocie do san francisco yuna moritz ofiarowała mi dziwnie śpiewny i rzewny rosyjski wiersz o miłości w samolocie do san francisco zsuzsa rakovszky otulała mnie swym uśmiechem ciepłym jakby wyniesionym z domu który może się już tylko przyśnić w samolocie do san francisco samira al mana zachowywała się spokojnie z godnością znosząc obelgi pod adresem swego kraju w samolocie do san francusko byli ze mną wszyscy moi przyjaciele cierpliwie pochyleni tłumaczyli że nie umknę przed tęsknotą nawet do san francisco cable car na płocie nie opodal najdroższego hotelu świata i grace cathedral na california street w san francisco chciałabym choć popatrzyć na wielki świat a widzę cable car który wydaje się za chwilę wypadnie z szyn na stopniach kiście młodych ludzi zawisnąć na stopniu co tam największy nawet świat odnaleźć smak dzieciństwa smak winogron z gdańskiego tramwaju i smak siedmioletnich łez kiedy po brawurowym skoku z rozpędzonego szynowca przyszło wziąć baty odnaleźć przyjaciół dzieciństwa zwariować zrobić jakieś głupstwo poczuć zawrót głowy zachować się nieodpowiednio ale moje przyjaciółki wciąż układają życie moi przyjaciele znowu za mną nie tęsknią a moi kochankowie są już poważnymi ludźmi jakże im dokopać się do mego snu w san francisco bez ciebie jest noc na piątym piętrze plaza hotel 1120 market street w san francisco stoję przytulona do okiennej szyby i czekam na trzęsienie ziemi którego oczywiście nie będzie właśnie dzisiaj właśnie na piątym piętrze plaza hotel 1120 market street w san francisco jest wczesny ranek słońce przenika wszystkie uśpione na kawkach ciała ciężko goniąc własny oddech biegnę pionową ulicą pod ścianą hotelu skulony z odrzuconą głową leży złamany martwy mężczyzna i co tu mówić o trzęsieniu ziemi tuż przy moim sercu dla jerome'a teraz już masz swoją polskę cofniętą pół kroku płochliwie zdumioną teraz już znasz ten strach gdy głowę niesiesz wysoko teraz wiesz można wszystko wyrzucić jak stary prochowiec wszystko można uwznioślić jak wieżę z kości słoniowej czy wiesz coś o niepokoju czy wiesz coś o bliskości bliskości dotkniętej jak wspólnie podeptana chodnikowa płyta bliskości jak ból niespodziewanej pauzy czy czujesz swą władzę twą siłę tworzenia marzeń i niespełnień cały nieustający czas jak samotność pragnienia jak martwy krzyk jak głuchy telefon jak kropla twojego potu która spływa do kącika mych ust jak łza wszystkie lotniska świata kasi i tomkowi w frankfurcie w zasznurowanych sztywno do kostki butach obwieszona torbami cholera pasek ciągle się urywa dźwigam swój garb tak tutaj czuję się jak w domu loczkowaty facet o włosach złapanych w kitkę czerwoną fantazyjną gumką wymachuje złotym sygnetem czy twój prezydent oczekuje cię z kwiatami pyta bezczelnie w frankfurcie wpatruję się w niego tępo szeroko otwartymi oczami czy mój prezydent z kwiatami w frankfurcie dawno nie było mnie w domu kwiaty pewnie uschły 11 grudnia 1990 poeta borys popławski przypadkowo spotkany na polu kukurydzy patrycji i igorowi nad świetlistą muzyką wody gdzie góra staje się brzegiem morza jest poletko pełne złotej kukurydzy skrywa się tam rosyjski uciekinier w milczenie nad pomarańczową ziemią wdziera się ryk wody zza pola przybój huczy w telegraficznej sieci niesie wieść że uciekinier jest martwy leży a jego błękitne oczy zaszkliły się wbite w boga rewolucji który cierpliwie przykrywa ciało martwe jak kamieniami wierszami nad szarym i białym kurhanem latają złociste anioły nieudaczników chwalą pana pieśni i nocy sadzą pracowicie nowe kolby kukurydzy na poezję przyjdzie jeszcze czas Spis treści 1. wiesz podróżny 2. iowa iowa iowa 3. list do cincinnati 4. paper dolls 5. ostatnie tango w iowa city 6. – – – (to tylko potęguje mój ból...) 7. wiersz poety o poecie 8. matka polka 9. – – – (nagle w samym środku dnia...) 10. raport z dalekiego miasta 11. detroit city 12. przeżyć noc 13. skrzydła 14. koniec historii 15. matka i córka 16. – – – (w samolocie do san francisco...) 17. cable car 18. w san francisco bez ciebie 19. tuż przy moim sercu 20. wszystkie lotniska świata 21. poeta borys popławski przypadkowo spotkany na polu kukurydzy