Czas ukradziony - chloe duval
Szczegóły |
Tytuł |
Czas ukradziony - chloe duval |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czas ukradziony - chloe duval PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czas ukradziony - chloe duval PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czas ukradziony - chloe duval - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
LE TEMPS VOLÉ
Copyright © Éditions Bragelonne – Paris 2015
Published by arrangement with Lester Literary Agency
All rights reserved
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka
Zdjęcie na okładce
© © irene lamprakou/Arcangel Images; alfocome/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Aleksandra Gajek
Zofia Firek
ISBN 978–83–8123-440-5
Warszawa 2017
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Strona 4
Dedykuję tę opowieść wszystkim miłośniczkom
robótek ręcznych na świecie, wciąż poszukującym
swego księcia na białym koniu…
i tym, które już go znalazły.
Strona 5
PROLOG
KAROUAC, BRETANIA
4 WRZEŚNIA 1975
To był najpiękniejszy dzień jej życia.
Czekała na jego nadejście, od tygodni starannie przygotowując każdą jego
chwilę, powinna więc szaleć ze szczęścia i promienieć radością.
A jednak czuła się dziwnie. Tak jakoś niezręcznie. Jakby zapomniała o czymś
ważnym i wiedziała, że za chwilę popełni błąd.
To tylko strach, powtarzała sobie, stojąc przed lustrem. Uzasadniony strach,
jaki prawdopodobnie odczuwa każda kobieta, zamierzająca podjąć
zobowiązanie na całe życie.
Ale czy każda kobieta w dniu ślubu marzy o młodzieńczej miłości?
Amélie zamknęła oczy i znowu zobaczyła przed sobą Erwana. Widziała jego
zniewalający uśmiech, szare tęczówki, które tak często stawały się niebieskie,
zawsze rozwichrzone włosy, zbyt niesforne, żeby się poddać grzebieniowi.
Czuła jego spracowane dłonie na swojej skórze, dotyk jego warg na ustach,
jakby dopiero wczoraj oddała mu się na plaży.
Potrząsnęła głową, zmuszając się do odrzucenia tych wspomnień. Myślenie
o nim było szaleństwem. I to w dniu ślubu. To zdarzyło się tak dawno. Minęły
cztery lata, prawie co do dnia. Na pewno już o niej zapomniał. Nigdy nie dał
znaku życia, nie próbował się z nią w żaden sposób skontaktować.
Czekała całymi tygodniami i miesiącami, licząc, że się odezwie, aż w końcu
pogodziła się z rzeczywistością. Z tym, że była dla niego zwyczajną wakacyjną
przygodą. Zabawką na lato. Zamknęła tę kartę i spojrzała w przyszłość.
Poświęciła się bez reszty swoim studiom – projektowaniu mody – żeby
zapomnieć. Żeby o nim nie myśleć.
Dziś nareszcie była szczęśliwa. Skończyła studia i znalazła wymarzoną
Strona 6
pracę w małej firmie odzieżowej, gdzie jej styl i nieco szalone pomysły
uznano za ciekawe. Nie liczyła na tak wiele. A teraz miała poślubić
wspaniałego mężczyznę, który kochał ją ponad wszystko, bardzo mocno.
Wiedziała, że będą szczęśliwi.
Dlaczego więc właśnie dziś? Po co wracać do bolesnej przeszłości, którą
powinna już dawno pogrzebać? Dziś wychodzi za mąż za Aymerica, będzie
z nim na dobre i na złe.
Amélie zrobiła głęboki wdech, a potem wydech, żeby uspokoić serce, nerwy
i głowę. Poprawiła woalkę, wygładziła kilka niewidocznych fałdek na sukni
ślubnej. Sama ją zaprojektowała i stworzyła cud – suknię swoich marzeń.
Twarz Erwana znów stanęła jej przed oczami.
Do diabła! – zaklęła w duchu, lecz zaraz się opanowała.
Dobrze wychowana kobieta nie przeklina.
Ktoś lekko zapukał do drzwi, do pokoju wsunęła głowę matka.
– Jesteś gotowa, kochanie? – zapytała rozpromieniona Viviane Lacombe.
Amélie jeszcze raz przejrzała się w lustrze, znów głęboko westchnęła
i odrzekła:
– Jestem gotowa.
To nie była odpowiednia chwila na zadawanie sobie pytań i roztrząsanie
przeszłości.
Mimo to przed wejściem do kościoła odwróciła głowę i uważnie rozejrzała
się po dziedzińcu, placu i twarzach przechodniów, wbrew sobie szukając
wśród nich tej jednej, znajomej, uśmiechniętej. Potem otrząsnęła się,
przeklinając idiotyczne rojenia, które psuły jej najpiękniejszy dzień życia,
i z uśmiechem popatrzyła na ojca, wsuwając rękę pod jego ramię.
A potem czekała na pierwszy akord organów, żeby wejść do kościoła.
Ukryty w bramie, niewidoczny z dziedzińca, Erwan patrzył, jak kobieta jego
życia wchodzi u boku ojca do świątyni, by poślubić innego mężczyznę.
Przyjechał za późno. Przegrał. Znowu. Ale tym razem – definitywnie.
Strona 7
ROZDZIAŁ 1
KAROUAC, BRETANIA
MAJ 2014
List przyszedł we wtorek.
To zdanie byłoby doskonałym tytułem powieści. Wzbudza zaciekawienie,
jest zarazem precyzyjne i tajemnicze. Inspiruje wyobraźnię. Co takiego
zawierał ów list, skoro ktoś uznał, że warto zadawać sobie trud, by pisać
o nim książkę? Cóż miał w sobie niezwykłego?
Przecież ludzie codziennie piszą miliony listów (no, może tysiące, bo
nastanie ery komputerów stopniowo zabija klasyczną korespondencję), po co
więc o tym mówić?
Ponieważ to nie był zwyczajny list. Nie taki jak inne. Nie reklamował
żadnego nowego sklepu z markową odzieżą, nie zawierał oferty udzielenia
kredytu na dogodnych warunkach. I nie zapraszał adresata na przyjęcie dla
członków elitarnego klubu ani nawet nie zachęcał do kupna samochodu za
wyjątkowo niską cenę. Nie był to też żaden rachunek (na szczęście, bo nie
znoszę dostawać rachunków, tak jak nie lubię awarii elektryczności).
Nie, nic z tych rzeczy. Ten list napisał odręcznie pewien człowiek do innego
prawdziwego człowieka. Mężczyzna do kobiety. Mężczyzna, który…
Ale zagalopowałam się, zaczynam wyprzedzać bieg zdarzeń. Zacznijmy od
początku.
A zatem list przyszedł we wtorek.
Ten dzień, poza kilkoma drobiazgami, zaczął się tak, jak wiele innych
wtorków.
Owego ranka majowe słońce zaświeciło pełnym blaskiem po tygodniach
nieznośnego deszczu, którego wszyscy w Bretanii mieli powyżej uszu, a ja
Strona 8
z niewypowiedzianą przyjemnością nareszcie włożyłam pierwszą tego roku
wiosenną sukienkę. Informacja była oficjalna – nadeszła wiosna, niosąc ze
sobą dobry humor i radość życia.
Jak to się często zdarzało, budzik zastał mnie z nosem w komputerze,
z oczami podkrążonymi z niewyspania i głową pełną przygód moich
bohaterów.
Muszę wam bowiem powiedzieć, że zajmuję się pisaniem. Nie, nie tych
poważnych dzieł, które walczą o nagrodę Goncourtów albo o recenzje
profesjonalnych krytyków zamieszczane w magazynach literackich i mające
bardzo oficjalny charakter. Nie, ja piszę „te książki”.
Takie, które wynosi się na strych albo chowa za rzędem klasyki zachowanej
z czasów licealnych. Te, które osłania się nieprzejrzystą obwolutą, żeby ukryć
kiczowatą okładkę, albo czyta bezpośrednio z czytnika elektronicznego, by się
nie narażać na pytania i drwiące spojrzenia. Te, o których nie należy mówić
publicznie z obawy, że w opinii słuchaczy momentalnie utraci się piętnaście
punktów IQ, ot tak, bez uprzedzenia. Te, które można kupić tylko w Monoprix,
a nigdy we FNAC-u czy – tym bardziej – szanującej się księgarni.
Tak. Właśnie takie powiastki.
Piszę romanse. Czasem z wątkiem erotycznym, czasem bez. Ze stereotypami
albo bez. I z czytelnikami (choć prawdę mówiąc – raczej bez). Piszę
opowieści miłosne i robię to przede wszystkim dla siebie, bo pod maską
poważnej nauczycielki historii i geografii kryje się moje małe, miękkie
serduszko. Piszę też dla koleżanek. Zapewniam, że fajnie rozmawiać na te
tematy nad talerzami ryżu i kotletami. Odrobina banału nikomu jeszcze nie
zaszkodziła, wszak życie i tak stawia nas wobec poważnych problemów, więc
nie musimy ich mnożyć, kiedy mamy wolną chwilę i chcemy odetchnąć. A my
lubimy historie miłosne i do diabła z tymi, którzy nas oceniają.
Tego ranka miałam więc za sobą kilka spędzonych na pisaniu godzin i bardzo
mało tych przespanych, stanowczo za mało, żeby wyglądać ładnie i świeżo.
Ale co z tego – nikomu nie musiałam się podobać, toteż się tym nie
przejmowałam. Lekko przymulona powędrowałam do gimnazjum, gdzie
wbijałam historię i geografię do jasno- (i ciemno-, rudo- czy też tęczowo-)
włosych głów naszych kochanych dzieciaków. Chociaż lekki makijaż, który
nałożyłam, żeby zamaskować podkówki pod oczami, i swobodny, ale
Strona 9
stosowny strój, jaki wybrałam, tworzyły złudzenie gotowości do pracy, to mój
mózg z ogromnym trudem pchał tego dnia wagoniki i musiałam sięgnąć po cały
dostępny arsenał (teinę i tym podobne), żeby nie pleść bzdur, zamiast uczyć.
A wszystko dlatego, że żaden z uczniów – tak uroczych (przeważnie)
i wyrozumiałych (w pewnym stopniu) – nie jest w stanie oprzeć się pokusie
przyłapania nauczyciela na gorącym uczynku i wytknięcia mu błędu, jeśli tylko
nadarzy się okazja. Wolałam uniknąć takiej sytuacji, bo to naprawdę nic
miłego.
Po stosunkowo wyczerpującym dniu, kiedy to miałam lekcje w czterech
klasach i sprawdziłam prace uczniów (nawiasem mówiąc, poprawiałam błędy
fioletowym długopisem, który był drobnym szaleństwem bardzo schludnej
poza tym nauczycielki), wróciłam w domowe pielesze, ale tylko po to, żeby
zaraz wyjść ze sweterkiem przerzuconym przez ramię, pudełkiem ciastek
upieczonych poprzedniego wieczoru i zeszytem, który zawsze nosiłam
w torebce. Kierunek: centrum Karouac i butik „Nić Ariadny”, gdzie
najprawdopodobniej czekały już na mnie Vic i pozostałe dziewczyny.
Początkowo sporadyczne spotkania klubu robótek ręcznych we wtorkowe
wieczory szybko przerodziły się w tradycję i były stałym punktem
wypełnionego po brzegi tygodnia. Uważałam je za chwilę odprężenia, sposób
na przestawienie w stan czuwania kipiącego pomysłami mózgu i wybujałej
wyobraźni. Jedne kobiety uprawiają jogę, inne – sztuki walki, ja natomiast
robiłam na drutach i raz w tygodniu – czy to w deszcz, czy w wichurę
lub śnieżycę – chociaż muszę przyznać, że zdarzało się to raczej rzadko –
z drutami w ręku biegłam do miasta, żeby się spotkać z grupką przyjaciółek
w jedynym sklepiku z wełną i przyborami do szycia w Karouac i okolicy.
Właścicielką butiku była Victoire, „mama” naszej grupki. „Nić Ariadny”
była jej dzieckiem, jej dziełem, symbolem nowego życia, o które dzielnie
walczyła, mimo problemów i przeszkód. Otworzyła sklep prawie dziesięć lat
temu, kiedy odziedziczyła całkiem sporą sumkę po babce. Miała wtedy
trzydzieści dwa lata i męża kobieciarza. Postąpiła zgodnie z radami swej
bardzo doświadczonej babci i wykorzystała tę okazję, by odzyskać wolność,
a także panieńskie nazwisko. Pewnym krokiem wyruszyła w świat i rozwinęła
skrzydła. Mimo trudnych początków (takie są uroki życia w małej
społeczności) „Nić Ariadny” w końcu odniosła sukces i teraz, właśnie w tym
Strona 10
małym, przytulnym sklepiku, równie barwnym jak jego właścicielka, co
tydzień spotykałam się z miłośniczkami robótek ręcznych. Przychodziłyśmy
tam zawsze i czerpałyśmy z tego prawdziwą radość.
Grupę dziewiarek, jak lubiłam o nas mówić, stworzyły Victoire i Cécile,
z którą najdłużej się przyjaźniłam. Przez kilka miesięcy od otwarcia sklepu,
kiedy Vic zmagała się z fakturami i brakiem klientów, grono dziewiarek było
dwuosobowe. Do dziś zresztą Vic chętnie opowiadała, że gdyby nie
niezawodna Cécile, prawdopodobnie by się poddała. To właśnie Cécile nie
tylko podsunęła jej pomysł założenia klubu dziewiarek, ale i przyprowadziła
Bérénice, a potem Angélique i wreszcie mnie, niedługo po tym, gdy
przyjechałam do Karouac.
I prawdopodobnie będę jej za to wdzięczna do końca życia.
W dziewiarkach znalazłam nie tylko przyjaciółki. Przez tych pięć lat, które
z nimi spędziłam, stały się dla mnie rodziną. A teraz nie wyobrażałam sobie
życia bez nich, bez ich żartów i rad, a przede wszystkim – bez naszej
bezwarunkowej, bezinteresownej przyjaźni.
Mała grupa była już prawie w komplecie, kiedy zdyszana weszłam do butiku
– co to za pomysły, włóczyć się piechotą!
– Dobry wieczór, dziewczyny! – zawołałam, zamykając za sobą drzwi, które
zasygnalizowały moje wejście dźwięcznym dzwonkiem.
Vic, Cécile i Bérénice natychmiast zwróciły na mnie oczy i uśmiechając się
radośnie, powitały mnie chórem.
– Cześć, Flavie!
– Witaj, kotku!
– Cześć!
– Już dobrze, wystarczy!
– Co u ciebie?
Dosłownie opadłam na krzesło i ciężko westchnęłam.
– Dziewczyny, to trudna chwila – zaczęłam. – Mam wrażenie, że uczniowie
uważają mnie za idiotkę.
Wyjęłam pudełko z ciastkami, otworzyłam je i postawiłam na stole.
– Częstujcie się, proszę! Przyniosłam coś na ząb!
I żeby je zachęcić, sięgnęłam po ciastko i wbiłam w nie zęby, starając się
powstrzymać jęk rozkoszy, która mnie ogarnęła. Upiekłam czekoladowe
Strona 11
delicje i wyznam bez przesadnej skromności, że to boski smakołyk. Wcale
bym się nie zdziwiła, gdyby mi powiedziano, że gdzieś na świecie taka
rozpusta jest zakazana.
– Flavie, jesteś naprawdę kochana! – oświadczyła Vic.
– Świetny pomysł! – zawołała Cécile, biorąc ciastko. – Konam z głodu!
– Powiedz wreszcie – odezwała się łagodnym głosem Bérénice – co znowu
wymyślili twoi uczniowie?
– Zebrałam prace, które kazałam im na dziś zrobić – zaczęłam, przełykając
kęs smakołyku. – Rzuciłam na nie okiem, zanim tu przyszłam. Tylko po to, żeby
się zorientować, jak sobie poradzili. I wiecie, co? Zakładam się, że nie
zgadniecie!
– Oszukiwali?
– Bingo! Przepisali stronę z Wikipedii. Czy naprawdę myślą, że wystarczy
dodać kilka błędów ortograficznych, żebym nic nie zauważyła?
– Wszyscy tak zrobili?
– Nie, nie wszyscy, ale co najmniej troje. A wiecie, co mnie najbardziej
zasmuca?
– Nie, ale na pewno nam powiesz.
– Że w trójce oszustów znalazła się naprawdę niezła uczennica, która bez
trudu mogłaby wykonać tę pracę samodzielnie. Dlatego mam wrażenie, że
poniosłam częściową porażkę. Że nie zdołałam wpoić im wartości, jakie będą
im potrzebne w życiu.
– Podchodzisz do tego zbyt poważnie – wtrąciła Cécile. – Nie wydaje ci się,
że wyciągasz pochopne wnioski z tego incydentu? W każdej klasie znajdzie się
jakiś mały oszust, zawsze tak było i z dnia na dzień tego nie zmienisz. Ale ten
fakt nie świadczy o niekompetencji nauczyciela.
Znów westchnęłam.
– Sama nie wiem, Cess. Czasami się zastanawiam, czy moja praca jest
cokolwiek warta. Czuję się bezradna, nie potrafię im pomóc. I przygnębia
mnie to.
– Nie możesz traktować wszystkiego tak osobiście, to nie ma sensu –
oświadczyła Vic, jak zwykle twardo stąpająca po ziemi. – Nie zdołasz zbawić
świata, masz tylko uczyć historii i geografii. Dlatego nie zatruwaj sobie życia,
robisz sobie krzywdę. Lepiej zjedz jeszcze jedno ciasteczko – dodała,
podsuwając mi pudełko. – Życie wygląda weselej, kiedy się je osłodzi.
– Vic ma rację – przyłączyła się Bérénice, kiedy wybierałam największe
Strona 12
z ciastek. – Słodkości rozwiewają smutki – dodała z uśmiechem, jakby
wygłaszała hasło reklamowe, bo przecież była właścicielką cukierni „Delicje
Bereniki”, słynącej z najlepszych ciast w promieniu kilku kilometrów. Dla niej
cukier był sposobem na życie. – Ale naprawdę nie powinnaś brać sobie tego
wszystkiego tak mocno do serca. Starasz się uczyć jak najlepiej i tylko to się
liczy!
– Ale to moje „najlepiej” nie wystarcza!
– Pamiętaj, że nie jesteś opiekunką społeczną – zaoponowała żywo Cécile –
i nie jest twoim obowiązkiem ratowanie tych dzieciaków. Zostaw te heroiczne
zadania ludziom, którym za to płacą! Na przykład ja, kiedy pokazuję klientom
domy, nie mówię, jak powinni urządzić to czy inne pomieszczenie. Nie na tym
polega moja praca.
Kiedy Cécile nie robiła na drutach (dla siebie, dla którejś z nas albo dla
bezdomnych), wykonywała całkiem intratną pracę agentki nieruchomości
i zdarzało jej się nawet nazywać się swatką. „Niektórzy pomagają ludziom
znaleźć bratnią duszę – powtarzała – a ja pomagam im w znalezieniu swojego
domu”. I właśnie jako pośredniczka znalazła nie tylko idealny lokal na „Nić
Ariadny”, a potem na „Delicje Bereniki”, ale także, kiedy kilka lat temu
przyjechałam do Karouac ze świeżo uzyskanym dyplomem, gotowa ratować
cały świat, a zwłaszcza uczniów, pomogła mi stać się szczęśliwą właścicielką
ślicznego niedużego domku, który urzekł mnie rustykalnym stylem i w którym
mieszkam do dziś. Nie wiedziałam jeszcze, że ten domek wkrótce odmieni
moje życie.
– Moja rola – ciągnęła przyjaciółka – polega na umożliwieniu ludziom
znalezienia wymarzonego domu. Ale nie obchodzi mnie już, co potem z nim
zrobią. To dotyczy także ciebie. Twoim zadaniem jest dać uczniom klucz do
zrozumienia świata, aby mogli podejmować samodzielne decyzje. Nie możesz
za nich decydować ani wyręczać ich w rozwiązywaniu problemów.
Chciałam powiedzieć Cécile, że nawet jeśli częściowo ma rację (a muszę
przyznać, że często tak bywa), to przykro mi patrzeć, jak uczniowie marnują
swoje cenne szare komórki, kopiując, zamiast myśleć samodzielnie, i że
uznawałam to za osobistą porażkę, ale właśnie wtedy, gdy otwierałam usta,
rozległ się dzwonek u drzwi, a przybycie Angélique spowodowało
natychmiastową zmianę tematu, co zresztą było mi raczej na rękę. Tym razem,
choć zdarzało się to niezwykle rzadko – nie do końca zgadzałam się
z pozostałymi co do mojego zaangażowania w życie uczniów, ale po
Strona 13
nieprzespanej nocy czułam się zbyt zmęczona, żeby bronić swoich racji
z godnym tej sprawy zapałem.
Dalszy ciąg rozmowy musiał poczekać, aż odbuduję wszystkie połączenia
neuronów.
– Cześć, dziewczyny, przepraszam za spóźnienie! – zawołała Angélique,
szybko wchodząc do butiku.
Jedyna oficjalnie „związana” członkini naszej grupy była też mamą uroczego
Oliviera, którego czasami zabierała ze sobą, żebyśmy mogły z nim
pogaworzyć, dając ujście zachwytowi i zupełnie się nie hamując przy takim
maleństwie. Wykorzystywałyśmy te okazje ku obopólnemu zadowoleniu.
– Cześć, Angèle – powiedziałam, uśmiechając się ciepło do przyjaciółki. –
Co u ciebie? Nie wzięłaś dziś swojego słoneczka?
Angélique przysiadła się do nas i od razu wyjęła robótkę.
– Nie, został z tatą – wyjaśniła. – Poza tym wszystko w porządku. A co
u was? O, ciasteczka! Ty je przyniosłaś, Flavie?
Pokiwałam głową.
– Jesteś aniołem! Hmm! Pycha! Kiedyś musisz mi podać przepis…
– Angélique, przecież ty nie potrafisz ugotować nawet makaronu –
sprowadziła ją na ziemię Cécile, która nie przepuściła żadnej okazji, żeby
dociąć którejś z nas. – A co dopiero mówić o ciasteczkach!
– Ale to nie dla mnie, tylko dla Hervégo!
– Tak właśnie myślałam…
– Przecież wiecie, że już dawno zrezygnowałam z gotowania i powiem wam
szczerze, że mój mężuś wygląda tak seksownie, kiedy się kręci po kuchni, że
wcale tego nie żałuję. Wolę usiąść sobie z boku z kieliszkiem wina i patrzeć na
niego.
– Zbyt często nie docenia się uwodzicielskiej mocy białego fartuszka i mąki
na rękach – stwierdziła Vic.
– Amen! – podsumowała Angélique. – Flavie, skoro już mowa o facetach
i uwodzeniu – podjęła, zwracając na mnie oczy, w których płonęła
nieposkromiona ciekawość – mam piekielną ochotę poznać dalszy ciąg twojej
powieści. Czy Liam i Clarissa będą już teraz razem? Rozmawiali ze sobą?
Powiedział Clarissie, kim jest ta blondynka, z którą był tamtego wieczoru? Co
ustalili? Widzisz, bo wszystko to fajne i miłe, ale w życiu są sprawy naprawdę
ważne!
Liam i Clarissa byli dwojgiem głównych bohaterów romansu, który właśnie
Strona 14
pisałam, i to przez nich miałam dziś takie małe i podkrążone oczy.
– Przyznam się wam, że ja też konam z ciekawości! – dodała Bérénice. –
Myślałam o nich przez cały tydzień!
– No cóż… owszem, rozmawiali ze sobą.
W kilku słowach przedstawiłam najnowsze fakty, te świeże, z dzisiejszego
ranka. Dziewczyny odpłaciły mi komentarzami. Mówiły jedna przez drugą
i wszystkie równocześnie. Najbardziej lubiłam chwile, gdy dyskutowałyśmy
o moich bohaterach. Czułam się wtedy tak, jakby stworzone przeze mnie
postacie ożywały poza moją głową i komputerem. Rozmawiałyśmy o nich jak
o prawdziwych ludziach, a czasem nawet wydawało mi się, że lada chwila
otworzą drzwi i wejdą do „Nici Ariadny” albo do „Delicji Bereniki”.
– I dlatego mam takie podkrążone oczy – zakończyłam. – Liam nie pozwolił
mi spać przez prawie całą noc.
– A co planujesz dalej? Czy to już koniec?
– Nie, mam w głowie jeszcze kilka pomysłów.
Przez dwie następne godziny gawędziłyśmy, przeskakując z tematu na temat –
jak w każdy wtorek. Mówiłyśmy o moich powieściach i planowanych przez
każdą z nas robótkach, no i oczywiście o mężczyznach, ciasteczkach
i literackich odkryciach ostatnich dni, a wszystko przy wtórze śmiechu. Żadna
już nie wróciła do kwestii moich uczniów.
Jak w każdy wtorek, czas mijał nam bardzo szybko.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że wkrótce w moim życiu dokona się
radykalna zmiana. Nie wiedziałam, że po tym wieczorze nic już nie będzie
takie jak kiedyś.
Po spotkaniu w butiku wybrałyśmy się do ulubionej naleśnikarni. Nie dość,
że jedzenie mieli tam nieziemskie, to jeszcze trudno było się oprzeć
uśmiechowi właściciela, który bardzo nas lubił i zawsze, kiedy go
odwiedzałyśmy, częstował nas dodatkowo łakociami. Któż nie zadurzyłby się
w takim mężczyźnie? My miałyśmy do niego słabość, więc po każdym
wieczorku z robótkami lądowałyśmy w naleśnikarni.
Wracałam do domu już po zachodzie słońca, postanowiłam jednak iść przez
plażę. Spędziłam w Karouac już pięć lat i przez ten czas zdążyłam się
zakochać w wybrzeżu. Wtulone między różowe granity miasteczko stało się
moim małym skrawkiem morza i piasku. Z biegiem lat nazbierałam sobie
Strona 15
wspomnień, z których każde było równie cenne. Tu ciągnęła się plaża
kąpieliska, przepełniona latem, pusta przez resztę roku. Dalej znajdowała się
zatoczka, odizolowana od miasta i dostępna tylko podczas odpływów. Lubiłam
tam siadać, gdy chciałam spokojnie pisać albo po prostu pomyśleć o moich
bohaterach, wsłuchując się w szum fal. Było jeszcze molo, przerobione na
promenadę, na której końcu siadałam w słoneczne dni, stawiając przy ławce
termos. Oglądałam zachody słońca i robiłam na drutach.
Cóż z tego, że przez całe życie (czyli do wyjazdu na studia) mieszkałam
w Lannion, skoro to pięciotysięczne Karouac ze swym rustykalnym
charakterem i ukwieconymi ogródkami podbiło moje serce? Po pięciu latach
miasteczko stało się moim macierzystym portem i dziś nie potrafiłam sobie
wyobrazić życia w innym miejscu. Byłam tu u siebie.
Po kwadransie pchnęłam furtkę i spędziłam kilka minut w ogródku przed
domem, podziwiając moją „posiadłość” z uśmiechem na twarzy i dumą
w sercu.
Zakochałam się bez pamięci w tym uroczym domku, kiedy tylko ujrzałam go
po raz pierwszy. Wybudowany z szarego kamienia, miał niebieskie okiennice,
a od plaży dzieliło go kilkaset metrów. „Dom dyrektora” – tak go tu nazywano,
z prostego powodu: przez wiele lat mieszkał w nim dyrektor pobliskiej szkoły
podstawowej. Kiedy szkołę przeniesiono do nowego, bezpieczniejszego
budynku na drugim końcu miasta, a stary opustoszał, dom wystawiono na
sprzedaż, ale nazwa pozostała.
Kiedy przeniosłam się do Karouac, nie zamierzałam tak szybko kupować
domu, ale ten tak mnie urzekł, że nie mogłam się pogodzić z myślą, iż mógłby
zamieszkać w nim ktoś inny. Dlatego spotkałam się z moim doradcą w banku
i zaciekle, z przekonaniem walczyłam o kredyt, a już po kilku tygodniach
Cécile dała mi klucze i mogłam zamieszkać u siebie.
Od tamtej pory nie było dnia, żebym nie gratulowała sobie tej decyzji.
Uwielbiałam ten dom i czułam, że on też mnie pokochał.
Przed wejściem wyjęłam pocztę ze skrzynki, jednak w pierwszej chwili nic
nie zwróciło mojej uwagi. Kilka kopert z reklamami, nic nadzwyczajnego.
Położyłam je na stole, przy komputerze, a potem weszłam do kuchni, by zrobić
sobie herbatę. Padałam z nóg, postanowiłam jednak napisać kilka akapitów
i zakończyć przynajmniej ten rozdział.
Strona 16
Z parującą filiżanką w ręce włączyłam komputer, a kiedy ładowały się różne
programy, mimochodem zerknęłam na korespondencję. Rachunek, rachunek,
rachunek. Kilka reklam. Już miałam odłożyć wszystko na stół, nie otwierając
(do faktur zdążę zajrzeć jutro), gdy na spodzie stosu zauważyłam pożółkłą
kopertę, która wyglądała na dziwnie starą. Była zaadresowana do Amélie
Lacombe. Na wierzchu zobaczyłam naklejoną etykietę z symbolem poczty
i kilka napisanych na maszynie słów: „Przepraszamy za opóźnienie, z jakim
list dotarł do adresata”.
I tyle. Żadnych innych wyjaśnień.
Zmarszczyłam brwi. Amélie Lacombe… Z tego, co wiedziałam, dom przez
wiele lat stał pusty, zanim go kupiłam. Nie pamiętałam dokładnie, jak się
nazywali ostatni lokatorzy domku, ale to nazwisko było mi obce.
Z zaciekawieniem spojrzałam na datę stempla pocztowego: 1971.
Ten list wysłano w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku,
a dopiero dziś, po czterdziestu trzech latach, dotarł do celu. Osoba, do której
był adresowany, prawdopodobnie wyniosła się stąd przed kilkudziesięciu laty.
I to się nazywa opóźnieniem…
Nagle przypomniałam sobie artykuł przeczytany kilka miesięcy wcześniej.
Pisano w nim o pocztówce, która dotarła pod wskazany adres po piętnastu
latach. Wędrowała po kraju w ślad za adresatem, gdyż przez ten czas kilka
razy się przeprowadzał. Rozbawiła mnie owa historyjka i pomyślałam, że to
niezły pomysł na powieść.
I oto znalazłam się w takiej samej sytuacji.
Nie trzeba było niczego więcej, by rozbudzić moją wyobraźnię. Wzięłam do
ręki list i odwróciłam kopertę, szukając nazwiska nadawcy, ale go nie podano.
Cholera!
Znów odwróciłam kopertę i wpatrywałam się w drobne, staranne pismo
nadawcy. A gdyby… Gdyby tak go otworzyć? Może w środku znajdę jakieś
informacje o nadawcy? Ale powstrzymały mnie przed tym zasady, w jakich
zostałam wychowana. To był list prywatny.
Tak, ale liczył sobie czterdzieści trzy lata.
Co to zmienia, czyżby życie prywatne mogło się przeterminować?
Jeszcze przez chwilę toczyłam dyskusję z samą sobą, a potem podjęłam
decyzję. Otworzę list, a jeżeli jego treść okaże się tego warta, postaram się
przesłać go osobie, dla której był przeznaczony.
Otwarcie koperty w taki sposób, żeby jak najmniej ją uszkodzić, okazało się
Strona 17
łatwiejsze, niż sądziłam. Przez te wszystkie lata klej wysechł, wystarczyło
więc lekkie dotknięcie palcem (a raczej nożykiem do papieru), żeby
skrzydełko się odchyliło. Delikatnie wyjęłam jedną kartkę, która była
w środku, i ją rozłożyłam. W prawym górnym rogu ujrzałam nadruk oberży
w La Rochelle. Na środku widniało tylko kilka nakreślonych pewną ręką
akapitów.
La Rochelle, 12 września 1971
Ukochana, Najdroższa!
Mijają już trzy tygodnie z dala od Ciebie. Trzy długie tygodnie, w ciągu
których nie oszalałem tylko dzięki wspomnieniu Twoich perfum, Twego
głosu, który szeptał mi czułe słówka do ucha, Twej delikatnej skóry pod
mymi palcami, smaku Twoich pocałunków. Każda godzina, każda sekunda
spędzona z dala od Ciebie, jest dla mnie katorgą. Tęsknię za Tobą, Amélie,
moja perełko, mój skarbie. Brakuje mi Ciebie tak, że nie potrafię tego
wyrazić słowami, jak nigdy nikogo innego. Już nie chcę i nie mogę żyć bez
Ciebie.
Lili, błagam, przyjedź do mnie. Przyjedź i wyjdź za mnie. Opuszczę Braci
Czeladników i pójdę za Tobą tam, gdzie będziesz chciała. Wiem już dosyć,
żeby pracować wszędzie i dla każdego. Kiedy jesteś ze mną, nie liczy się
miejsce ani to, co robię… Ty jedna potrzebna mi jesteś do życia. Tylko to jest
dla mnie ważne.
Kochana Lili, napisz do mnie, przyjedź pod adres wskazany w nagłówku
listu. Będę tu na Ciebie czekał co wieczór przez dwa tygodnie, przez trzy
tygodnie, a choćby i miesiąc, jeśli trzeba, jeśli o to poprosisz. Błagam,
odpisz na ten list, napisz do mnie i powiedz, że przyjedziesz.
Kocham Cię.
E.
Nie wiem, ile razy przeczytałam ten list. Pięć, sześć, dziesięć. Tak czy
inaczej, po dziesięciu minutach mogłam już recytować go z pamięci, nie
zerkając na kartkę.
Nigdy niczego takiego nie czytałam. Wyczuwałam kryjącą się za słowami
desperację autora i miłość, jaką darzył Amélie. Ścisnęło mnie w gardle, kiedy
sobie uświadomiłam, że list do niej nie dotarł.
Strona 18
Nigdy się nie dowiedziała, że ów E. na nią czekał.
Do głowy cisnęły mi się setki pytań.
Czy autor listu czekał na nią dniami, tygodniami, miesiącami – tak jak
obiecał – i nie wiedząc, czy przyjedzie, co wieczór doznawał zawodu?
A może w końcu napisał nowy list? Czy ta Amélie dowiedziała się kiedyś, że
gdzieś w La Rochelle czeka na nią ukochany? I co stało się potem? Czy
wyruszył bez niej w dalszą drogę, czy też może wrócił tu po nią?
Tajemnica, która kryła się za tym listem, nękała ciekawość historyka
i wyobraźnię pisarki, a mój mózg już snuł różne teorie i tworzył scenariusze.
A jeśli E. mimo wszystko po nią wrócił? Jeśli się spotkali? Albo przeciwnie –
jeżeli już nigdy się nie zobaczyli? Jeżeli los i kaprys poczty na zawsze
rozdzieliły bratnie dusze?
Delikatnie, wolno złożyłam list, wsunęłam go do koperty i starannie
schowałam do szuflady biurka. A potem wyłączyłam komputer, nawet nie
otwierając pliku.
Wiedziałam, że tego wieczoru już nie ma sensu próbować – nie napisałabym
ani słowa, bo myślami byłam daleko od moich bohaterów.
Rozmyślałam nad losami Lili i jej tajemniczego E.
***
KAROUAC, BRETANIA
14 LIPCA 1971
Zabawa rozkręciła się na dobre.
Oparty o barowy bufet Erwan beztrosko gawędził z kilkoma kolegami, kątem
oka zerkając na pary, kręcące się w rytm melodii akordeonu i dud. Parkiet był
prowizoryczny, wczoraj zamontowano estradę dla muzyków i ustawiono
stoliki i krzesła, żeby tancerze mogli odpocząć w przerwach.
Erwan wypił łyk cydru, który nie był najlepszy, podobnie zresztą jak muzyka,
ale to przecież nie miało znaczenia. Atmosfera była radosna i życzliwa, a jego
zdaniem właśnie nastrój się liczył w takie wieczory.
Zostało mu już tylko kilka tygodni do końca kontraktu. Potem spakuje rzeczy
Strona 19
i wyruszy w inne miejsca, do innych pracodawców. Marzył o tym. Chciał jak
najszybciej zmienić powietrze, odkryć coś nowego. Miał wrażenie, że tu
zrobił już wszystko, co mógł, nauczył się wszystkiego, czego miał się nauczyć,
i aż się palił do nowych wyzwań i poznawania nowych ludzi.
Kiedy prawie rok temu przyjechał do Karouac, żeby się doskonalić
w kamieniarskim rzemiośle u boku Braci Czeladników, tutejsi mieszkańcy
przyjęli go serdecznie i z szacunkiem, podobnie jak witali tu każdego obcego,
który do nich zawitał. Jednak w ich oczach do dziś pozostał, kim był. Obcym.
Dostrzegał to w spojrzeniach, czuł w uściskach ręki, w uprzejmości tutejszych
ludzi. Jest i do końca życia pozostałby dla nich przybyszem. I może nawet tak
właśnie było dobrze. Dzięki temu łatwiej mu będzie stąd wyjechać. Prawdę
mówiąc – wyjedzie z ochotą.
Jego uwagę przyciągnęło jakieś poruszenie z lewej strony. I właśnie wtedy
ją zobaczył. Tę dziewczynę. Przyszła z inną, chyba swoją rówieśnicą.
Wyglądały na siedemnastolatki. Była z nimi jeszcze jedna, młodsza o kilka lat.
Wszystkie trzy trzymały się na uboczu, choć z zazdrością patrzyły na
tańczących. Ona miała na sobie czerwoną sukienkę-trapez, bez rękawów,
z szerokim białym paskiem nisko na biodrach. Rude loki przytrzymywała biała
opaska. Erwan przełknął ślinę, serce mu biło jak po długim biegu. Ta
dziewczyna była cudowna.
Koleżanka pięknej nieznajomej coś do niej powiedziała i zaczęła się śmiać.
Ze swojego miejsca Erwan nie słyszał, o czym rozmawiały, ale mógł
niepostrzeżenie obserwować każdą reakcję, każdą minę rudowłosej i był
zauroczony.
A potem dziewczyna powiodła wzrokiem po twarzach ludzi wokoło, jej
spojrzenie natrafiło na wpatrzone w nią oczy Erwana i na moment się
zatrzymało, aż zachęcony tym pozwolił sobie na uśmiech. Odpowiedziała
uśmiechem, a wówczas poczuł się, jakby nad jego głową już wybuchały
pióropusze sztucznych ogni. Skinęła mu głową, nadal nie odwracając wzroku.
I trwali tak, patrząc na siebie, dopóki jakiś chłopak nie podszedł, by
zaprosić ją do tańca. Wtedy odeszła z nim na parkiet.
– Przyniosę coś do picia – powiedziała France, kiedy we trzy usiadły przy
stoliku. – Chantale, rusz się, chodź ze mną, pomożesz mi przynieść szklanki!
– Ale ja wolę zostać z Amélie!
Strona 20
– A jak ja mam sama wziąć trzy szklanki? Nie każemy chyba robić tego
Amélie w dniu jej urodzin. No już, wstawaj!
– No dobrze, idę! – jęknęła Chantale.
Rozbawiona Amélie obserwowała młodszą koleżankę, która powłócząc
nogami, ruszyła za starszą siostrą. Jej najlepsza przyjaciółka lubiła
przypominać małej, że to ona, France, jest najstarsza w domu. W ten sposób
kompensowała sobie fakt, że rodzice zmuszali ją, żeby zawsze zabierała ze
sobą Chantale. Amélie odprowadziła je wzrokiem aż do barku, a potem
spojrzała na parkiet, szukając twarzy, której dotąd nie mogła dostrzec.
Westchnęła w duchu. W głębi serca liczyła, że chłopak, który wpadł jej
w oko, zaprosi ją do tańca. Serce uderzyło jej trochę szybciej, gdy
przypomniała sobie zwrócone na nią oczy (z tak daleka nie widziała, jakiego
są koloru), czarujący uśmiech, ciemne, niesforne włosy, które najwyraźniej nie
chciały dać się porządnie uczesać. Siedzieli, toteż nie była tego pewna, ale
nieznajomy sprawiał wrażenie wysokiego i dobrze zbudowanego. I był młody,
miał najwyżej dwadzieścia lat. To tylko trochę więcej niż jej świeża,
dzisiejsza osiemnastka – kolejny krok ku dorosłości i prawu dokonywania
własnych wyborów, bez konieczności uzyskania zgody rodziców. Już teraz
bała się rozmowy, którą będzie musiała z nimi przeprowadzić w najbliższych
dniach, żeby otrzymać ich podpis.
– Przepraszam, zechce pani zatańczyć?
Czyjś głos tuż za nią zatrzymał Amélie na niebezpiecznym szlaku, jaki obrały
jej myśli. Drgnęła. Odwróciła się, trzymając rękę na sercu i… stanęła oko
w oko z młodym nieznajomym, który przed chwilą rozbudził w niej marzenia.
Zanurzyła spojrzenie w szarych, wpatrzonych w nią oczach i nie dając sobie
czasu na refleksję, powiedziała:
– Tak.
Przeprosiła lekkim uśmiechem France, wracającą z Chantale, wstała
i wsunęła dłoń w wyciągniętą rękę nieznajomego, by pójść za nim na parkiet.
Miał silne, spracowane dłonie. Ręce robotnika. Zastanawiała się, jaki
wykonuje zawód. Nigdy wcześniej go nie spotkała, ale to o niczym nie
świadczyło. Przez cały rok szkolny mieszkała w internacie prywatnej szkoły,
kilkadziesiąt kilometrów od domu, a do Karouac przyjeżdzała tylko na
wakacje. Śmiertelnie się tu nudziła, na szczęście jednak jej najlepsza