Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy |
Rozszerzenie: |
Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 2 - Świat ci nie wybaczy Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
CZĘŚĆ PIERWSZA
RZEŹ PIERWORODNYCH
Strona 4
Rozdział 1 | Wrzesień
PROPHETA
Skąpany w srebrzystej poświacie księżyca mężczyzna przypominał bardziej upiora niż rzeczywistą
osobę. Stojąc na skraju lasu, obserwował, jak czarny volkswagen z ogromnym impetem wbija się w barierkę,
okręca wokół własnej osi i z przeraźliwym hukiem ląduje w rowie.
Dokonało się.
– Liberati autem a peccato, servi facti estis iustitiae – zaintonował nieznajomy. „A uwolnieni od
grzechu, oddaliście się w niewolę sprawiedliwości”1.
Świat zatrzymał się na chwilę w miejscu. Propheta żył poza czasem; jego myśli, percepcja i jaźń
sięgały dalej niż początek i koniec. „Doznał zachwycenia w dzień Pański, posłyszał za sobą potężny głos
jakby trąby mówiącej: «Co widzisz, napisz w księdze i poślij siedmiu Kościołom: do Efezu, Smyrny,
Pergamonu, Tiatyry, Sardów, Filadelfii i Laodycei»”2.
Nieznajomy wsparł się o konar stuletniego dębu. Spoglądał na drogę, obserwował samochód rozpięty
na cienkiej linii łączącej widzialne i niewidzialne. Boski plan stworzenia objawiony samotnemu
wędrowcowi. Propheta. Posłany, by świadczyć o prawdzie. Posłany, by wymierzać sprawiedliwość.
Ktoś zadzwonił po karetkę. Szybki telefon na numer alarmowy, wyzwanie rzucone śmierci. Może
jeszcze nie jest za późno? Może choć raz uda się oszukać los?
Wszystko zostało już zapisane. Propheta, czyli prorok. Ten, który przemawia w imieniu Boga. Który
poznał jego plan.
– Quicumque enim sine lege peccaverunt, sine lege peribunt – osądził mężczyzna. „Bo ci, którzy bez
Prawa zgrzeszyli, bez Prawa też poginą”3.
Smukła sylwetka odzianego w jasne liturgiczne szaty Prophety kontrastowała z ciemną ścianą lasu.
Przekrwione oczy nie miały tęczówek ani źrenic; martwy wzrok, zmęczony widokiem grzechu.
Mężczyzna widział znacznie więcej niż inni.
Świat przystanął na chwilę, by westchnąć nad kolejną zbrodnią. Spojrzał na Prophetę, tkwiącego
samotnie pośród wrzeszczańskiego lasu.
Nieznajomy opadł z sił. Jego oczy wróciły do normalnej postaci, ciałem wstrząsnęły dreszcze. Przez
chwilę nie wiedział, gdzie jest. Każda kolejna wizja kosztowała go coraz więcej energii.
– Pater, si vis, transfer calicem istum a me; verumtamen non mea voluntas, sed tua fiat. – Zapłakał,
przerażony tym, co jeszcze musi uczynić. „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja
wola, lecz Twoja niech się stanie!”4.
Świat przyglądał się z zainteresowaniem umęczonej postaci Prophety, który z wolna dreptał w stronę
pobliskiego sanktuarium. W oddali słychać już było odgłos karetki. Świat dostrzegł kilka pozornie
nieistotnych szczegółów, paru przypadkowych bohaterów, kolory i kształty, garść niknących pośród zapachu
babiego lata wskazówek. Zaśmiał się pod nosem i ruszył przed siebie. Bo przecież cokolwiek by się stało,
świat i tak zawsze pójdzie swoją drogą. Ale nigdy ci nie wybaczy.
Strona 5
Rozdział 2 | Wrzesień
KLAUDIUSZ
Ekipa dochodzeniowo-śledcza przyjechała na miejsce wypadku chwilę przed wschodem słońca. Ulica
Słowackiego stanowiła jedną z ważniejszych przelotówek; główną drogę prowadzącą z centrum Wrzeszcza
na gdańskie lotnisko.
– O proszę, ładnie się wyłożył – ocenił z miną znawcy sierżant Marek Łopiejko, funkcjonariusz
Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego III Komisariatu Policji w Gdańsku.
– Za szybko. Dokąd oni się tak spieszą? – dodał technik kryminalistyki, wyciągając ze srebrnego fiata
ducato urządzenie do pomiaru odległości.
Strażacy zablokowali całą jezdnię. Ruch w obie strony skierowano drugą nitką; z napięciem
oczekiwano startu codziennej rutyny, która tysiącom kierowców nakazywała tkwić w korku w drodze do
miasta, w drodze za miasto, w drodze na skraj marzeń, szans i rozczarowań. Do pracy, szkoły, lekarza, żony,
kochanki, banku, apteki, marketu. Wielkie Wędrówki Ludów. Telefon przy uchu, zmęczony dzieciak na
tylnym siedzeniu. „Mówiłem ci, żebyś wcześniej poszedł spać! I zostaw ten tablet!”
– Zaczyna się robić gorąco – stwierdził policjant z drogówki, spoglądając na nieco zdenerwowanego
kierowcę próbującego pospieszyć innego uczestnika ruchu.
Lubimy oglądać wypadki komunikacyjne z sąsiedniego pasa; Poradnik Niezawodnego Gapia poleca
wyłączyć na chwilę silnik, odpalić nachosy i wspomóc duchowo funkcjonariuszy w wykonywaniu czynności
służbowych. Nic to, że blokujemy drogę. Nic to, że tworzy się korek. My tworzymy historię. Tu i teraz.
– Ładnie się wyłożył – powtórzył sierżant Łopiejko, spoglądając na wrak pojazdu.
Na ziemi sporo potłuczonego szkła, jasnobrunatne grudki sorbentu. Znakomicie pochłania ciecze,
zapobiega wyciekom i skażeniu substancjami chemicznymi. Strażacy uwielbiają sypać sorbent.
– Będzie biegły? – spytał policjant z drogówki.
Łopiejko pokręcił głową.
– Dyżurny nie mógł go wydzwonić. Zresztą, banalna sprawa. Noga prosta w kolanie, za duża
prędkość…
– No i dobrze. Sprawniej pójdzie. Cykajcie szybciej te foty, bo zaraz zjedzie laweta. Musimy
odblokować jezdnię.
Technik czuł presję czasu. Teoretycznie policja mogła zajmować drogę tak długo, jak było trzeba.
Z drugiej strony czasem jakiś wnerwiony polityk, któremu uciekł samolot, dzwonił do komendanta, ten do
naczelnika… Bez zbędnej zwłoki. Nie dało rady tego zrobić szybciej?
– Jechali jacyś pasażerowie? – spytał Łopiejko.
Policjant zaprzeczył.
– Tylko kierowca. Niejaki Klaudiusz Lewandowski. Karetka zabrała go do szpitala. Koleś jest
w śpiączce, ale może przeżyje.
Do funkcjonariuszy zbliżył się strażak. Młody chłopak, dopiero zaczynał swoją przygodę ze służbą.
– Czekamy na prokuratora?
Łopiejko splunął na ziemię. Spisywał właśnie protokół, długopis przestał działać, musiał poślinić
wkład. Serio tak się robi? Czy to coś daje? Nie daje.
– Prokuratorzy jeżdżą tylko do wypadków śmiertelnych – wyjaśnił dochodzeniowiec. – No i do
zbrodni. A tu przecież nikt nikogo nie zamordował…
MAJA
Pół roku pracy w patrolu i w końcu bang! Zapraszamy do nas, pani Maju. Pion kryminalny. Crème de
la crème policyjnej służby. Zawsze pod bronią, żadnego munduru, praca na ulicy. Nie trzeba dużo pisać,
można pobiegać po mieście, postraszyć, pokrzyczeć, pomachać blachą.
Maja Gan, rocznik dziewięćdziesiąty dziewiąty. Absolwentka studiów inżynierskich na Politechnice
Gdańskiej, świeżo upieczona wychowanka Szkoły Policyjnej w Słupsku. Wysportowana, średniego wzrostu,
kolana nieznacznie zrotowane do środka. Na policzkach lekkie piegi, delikatny makijaż, zaczesane do góry,
dość grube brwi. Jasnobrązowe włosy spięte w koński ogon. Dziewczyna z sąsiedztwa. Fajna laska.
Strona 6
– Stary, masz przewalone. Trafiłeś na Kroona – mruknął kierujący samochodem policjant. Coś koło
pięćdziesiątki, doświadczony, odliczał dni do emerytury.
Jechali nieoznakowanym radiowozem w stronę jednej z gdańskich prokuratur. Maja Gan, starszy
aspirant Jacek Domański, no i on. Piotr Walczak, podejrzany.
– Niby czemu? – dopytała Maja. Coś niecoś obiło jej się o uszy, ale lubiła wiedzieć. Majka od zawsze
lubiła wiedzieć.
– No, to jest największy skurwiel w całym Wrzeszczu. Trochę popracujesz, to się przekonasz – rzucił
zdawkowo Domański.
– Przecież kryminalni nie współpracują bezpośrednio z prokuratorami.
– Nie współpracują – przyznał jej rację policjant. – Ale jak Kroon się w coś wkręci, to ci nie odpuści.
Zamęczy naczelnika dochodzeniówki, a ten w końcu da numer bezpośrednio na twoją komórkę. Miałem
kiedyś taką sprawę. Niby prosty włam, koleś zajumał coś z Biedry, właściwie to umiłował sobie dyskonty.
Dostał od nas trzydzieści zarzutów, dochodzeniowcy go obrobili, numerek trzaśnięty. I nagle telefon,
nieznany numer. „Dzień dobry, prokurator Kroon”. I leci wiązanka. Że nie było żadnych dowodów, że jak on
ma oskarżyć na notatce itede, itepe.
– Przecież my się nie zajmujemy protokołami – zdziwiła się Majka. – To robią
dochodzeniowcy. Domański odkaszlnął. Mógł tyle nie palić.
– No nie zajmujemy… Ale Kroon zrobił taką borutę, że tydzień biegałem po mieście i szukałem
świadków. „Pan byłeś taki mądry, żeby walić zarzuty, to teraz sobie popracujesz”.
– Ale jak to, po prostu wydał polecenie służbowe?
– Po prostu, Majka… Z Kroonem się nie dyskutuje. I tyle w temacie.
KONRAD KROON
Konrad Kroon nie przypominał typowej postaci z książek Arthura Conana Doyle’a. Miał genialny
umysł, to fakt. Umiał oddzielać rzeczy istotne od błahych, rzadko kiedy zdarzało mu się coś spartolić. Brał
do ręki akta i wiedział, co należy zrobić. Mógłby być jednym z lepszych śledczych w Polsce. Ale wybrał
inną drogę.
Wiele lat temu Konrad przysiągł nigdy nie awansować. Nie poświęcił się pracy, nie założył rodziny
ani nie stworzył normalnego związku. Świadomie zdecydował się wieść przeciętne życie, wypełnione
w znacznej mierze pustką. Praca pozwalała mu zabijać czas. Kroon bronił się jednak, by nie dać się jej
uwieść. By nie usłyszeć tego cichutkiego głosu z tyłu głowy, który nakazałby mu się zatracić w świecie
zbrodni. Widział papiery, metry dokumentów, stosy makulatury. Widział rozwiązanie problemu, czynności
do wykonania, dowody do przeprowadzenia. Nie chciał widzieć niczego ponad to.
Zeszłej jesieni na krótką chwilę udało się go wybudzić z tego snu. Na kilka dni Konrad Kroon
odzyskał sens życia, pozwolił, by jego cudowny szósty zmysł prowadził go przez świat pełen zagadek
i tajemnic. Ten krótki zryw zakończył się równie niespodziewanie, jak się pojawił. Kroon wrócił do
zwyczajowej roli zmęczonego życiem aroganta. Ale świat nie planował mu tego wybaczyć.
*
O doprowadzeniu poinformowali go z samego rana. Kryminalni od kilku dni namierzali dziuplę
z samochodami, dwa dni temu zrobili najazd na fikcyjny warsztat samochodowy. Przesłuchali kilku
pracowników, zatrzymali głównego pasera. Czterdzieści osiem ziaren piasku przesypujących się przez
klepsydrę sprawiedliwości. Czterdzieści osiem. Czterdzieści osiem godzin.
– Co tak długo? – spytał Walczak, siedząc pod drzwiami gabinetu. Kajdanki spięte z tyłu; policjanci
chcieli nauczyć go pokory.
Piotrek przysiągł sobie, że nie sypnie. Zamierzał grać twardziela. Pierwsze rozczarowanie pojawiło
się już w momencie zatrzymania, kiedy przez przypadek zlał się w gacie. Zapukali do niego z samego rana,
miał jeszcze pełen pęcherz. Kryminalni pokazali mu kilka sztuczek z krav magi, leżał na zimnej podłodze
w samych bokserkach, później jeszcze trochę przepychanek. Popuścił.
Radiowóz wyłożono specjalną folią, nie chcieli, żeby im wszystko zasikał. Kazali trzymać, aż dojadą
na komisariat. Poranki były chłodne, a on w samych gaciach i flanelowej koszuli. Nie wolno tak traktować
osób zatrzymanych, ale z drugiej strony samochodów też nie można kraść. Miał farta, że nie zwinęli go
Strona 7
w styczniu.
Trzymał gębę na kłódkę; gęba została nieco obita. Piotrek nie był chłopakiem z siłowni, miał
dwadzieścia kilka lat, dopiero zaczynał swoją przygodę z paserką. Pamiętał, że nigdy nie wolno się do
niczego przyznawać, bo skończy się jak Jakimowicz. Pamiętał, by nie gadać z psami, bo pewnie nie mają
dowodów, gówno mu zrobią, a poza tym honor gangstera, nie chciał być tym szczurem, o którym mówi
słynny artykuł sześćdziesiąty. Po prostu zamknij ryj i nic nie mów.
Dość szybko zaczął gadać. Oczywiście się nie przyznał, nikogo nie wsypał, ale opowiedział im dużo.
Sporo kłamał, starał się zaprzyjaźnić. Łatwo zgrywać kozaka, podrywając w ciepłą letnią noc laski na Ulicy
Elektryków. Przyjemnie zgrywać twardziela, stawiając nieznajomym dziewczynom aperolki, wymachując
zielonymi euro; w kieszeni pliki zagranicznych banknotów zwinięte w rulonik, związane gumką. Trudniej
odgrywać swoją rolę na premierze spektaklu w Teatrze Wielkim.
Jego pierwszy dołek. III Komisariat Policji w Gdańsku, ulica Biała. Za milicji obiliby mu twarz do
koloru dojrzałego buraka. Za demokracji jedynie go poszturchali.
– Ładny z ciebie chłopak. Buźka taka amerykańska – pochwalił kryminalny. – Jesteś trochę bi?
Osobiste pytanie.
– Nie, ja tylko laski – odpowiedział.
– No, ale w dupę na pewno kiedyś brałeś.
– Nie. – Speszył się.
Policjant zarechotał.
– Nawet palca w dupę? Zalewasz. Serio, żadna laska nie wsadziła ci nigdy palca w dupę?
Piotrek czuł się zażenowany. Cenił żarty z seksu, ale w innych okolicznościach.
– No nie – bąknął.
Kryminalni spojrzeli na siebie wymownie.
– Słuchaj, każdy facet lubi palec w dupę. W tym nie ma niczego gejowskiego.
– Ale ja naprawdę nie…
– No to, kurwa, szkoda! – ryknął policjant. – Bo jak cię na Kurkową zwieziemy, to ci wyćwiczą
odbyt tak, że będziesz sobie mógł w nim telefon trzymać. Kumasz, leszczu?
Płaski na twarz. Dziurkacz w małżowinę uszną. Cholerny ból.
– Mój kolega grzecznie o coś spytał! Głuchy jesteś?
– Co?
Znowu fanga w policzek.
– Nie mówi się „co”, tylko „słucham”! Mama cię nie nauczyła?! Kim jest, kurwa, Fergus?! Co o nim
wiesz?!
– Fer… – powtórzył chwilę przed tym, zanim poczuł na ustach spoconą dłoń umięśnionego
funkcjonariusza. Wsadził mu do ust wszystkie pięć palców, chwycił za język i zaczął ciągnąć.
– Długo mam tak się prosić?!
Chciał odpowiedzieć, ale z dłonią w ustach nie mógł wydobyć ani słowa.
– Nie umiesz mówić? A może przeszkadza ci moja ręka?
– Lepiej się przyzwyczaj – rzucił inny funkcjonariusz. – Niedługo będziesz miał pałę na dobre
przyspawaną do mordy.
Tak mogłoby wyglądać przesłuchanie na komisariacie, gdyby policjanci byli nieco bardziej
porywczy. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło. Bo przecież nie tak dziś wyglądają zatrzymania. Piotr
Walczak również nie zeznał, by stała mu się jakakolwiek krzywda. Spisano protokół, wręczono mu druk
pouczenia. Pełen profesjonalizm.
– Pan Walczak? – spytał Kroon po wyjściu na korytarz. Funkcjonariusz przekazał prokuratorowi
dowód osobisty podejrzanego. – Proszę, rozkujcie pana.
*
Konrad posiadał wrodzoną zdolność odróżniania blefu od prawdy. Ze złodziejami aut sprawa była
tym prostsza, że zawsze kłamali. Kroon wiedział, że Walczak wiedział, że Kroon wiedział, że Walczak…
proste.
– Dzień dobry. Nazywam się Konrad Kroon, jestem prokuratorem w tutejszej jednostce, dostałem do
Strona 8
prowadzenia pańską sprawę. – Nieoczekiwane powitanie. Grzeczne, kulturalne, prawdziwa witruozeria.
Walczak spodziewał się najgorszego; policjanci na dołku od dwóch dni straszyli go prokuratorem.
Śledczy okazał się przystojnym brunetem po czterdziestce. Lekki zarost, elegancki garnitur, drogi zegarek.
– Dzień dobry – odpowiedział Piotrek.
– Pan sobie tu usiądzie. – Kroon zmierzył go wzrokiem. Błyskawiczna analiza, dokładny skan ciała.
Buty pozbawione sznurówek, spodnie adidasa, bluza z kapturem, lekko zapuchnięta głowa. Ładny chłopak,
wyglądał, jakby ktoś go właśnie wyciągnął z kilkudniowego melanżu. Szczupły, wysoki, niezbyt
umięśniony.
Rentgen zakończył pracę. Prokurator wiedział już wystarczająco dużo, teraz potrzebował zajrzeć
w głąb jego duszy. Zaprosić do rozmowy, posłuchać łamiącego się głosu, przyjrzeć mimowolnym drżeniom
policzków.
– Tutaj? – spytał Walczak, wskazując na krzesło biurowe.
– Tak, proszę. – Znów krótka obserwacja. – Czy coś się panu stało?
Piotrek odruchowo złapał się za twarz. Wciąż lekko piekła.
– A stało się?
– Ma pan zasinione oko. Czy chciałby mi pan o czymś powiedzieć? Czy dobrze się pan czuje?
„Po kiego o to pytał?”, zastanawiał się Piotrek. Przecież musiał wiedzieć, że go obili. Miał
powiedzieć prawdę? Nie, nie, nie. Nigdy nie otwieraj pyska. Ani przed psem, ani przed prokuratorem.
Chcesz być złodziejem, to żyj jak złodziej. Ciosy bierzemy na klatę, trzymamy fason aż do końca. Honor
gangstera.
– Uderzyłem się w domu o szafkę – odparł z lekkim uśmiechem.
A więc postanowił grać w tę grę. Kroon był gotów odebrać szczegółowe wyjaśnienia odnośnie do
ewentualnego naruszenia procedur przez funkcjonariuszy. Żyjemy, do cholery, w państwie prawa, to nie
Dziki Zachód.
Z drugiej strony Kroon szanował cudze wybory. Przynależność do gangsterskiego półświatka wiązała
się z przestrzeganiem pewnego niepisanego kodeksu. Podejrzany nie był przestępcą z przypadku; kiedy na
jego twarzy pojawił się ten charakterystyczny uśmieszek, Kroon wiedział, że znaczy on dokładnie tyle, co
wywieszona na maszcie statku piracka bandera. Nie jestem szczurem, kręci mnie grypsera, zobacz, jaki
jestem twardy.
– Rozumiem. Gdyby zmienił pan zdanie, jestem gotów posłuchać. – Szybkie spojrzenie na Walczaka.
Odgrywanie roli gangstera przychodziło mu z pewnym trudem, to były jego pierwsze sanki; wiedział, co
musi zrobić, ale miał lekkiego pietra. – Odbiorę teraz od pana dane osobowe.
Imię, nazwisko, imiona rodziców, data i miejsce urodzenia, PESEL, adres
zamieszkania/zameldowania, obywatelstwo, wykształcenie, zawód, zajęcie, stan cywilny, osoby na
utrzymaniu, uprzednia karalność…
– Niekarany – odpowiedział Walczak.
– Pouczam pana o prawie do składania wyjaśnień, odmowy składania wyjaśnień, prawie do
odpowiedzi na poszczególne pytania. – Urzędowa formułka. – Czy zrozumiał pan treść pouczenia?
– Zrozumiałem.
– Dobrze. Odczytam panu teraz zarzuty.
To samo usłyszał już na policji. Artykuł 291 § 1 w związku z artykułami 294 § 1 i 91 § 1 Kodeksu
karnego. Przestępstwa paserstwa popełnione w stosunku do mienia znacznej wartości. Kilka samochodów,
których wartość przekroczyła dwieście tysięcy złotych. Zagrożenie karne: pozbawienie wolności od roku do
piętnastu lat.
– Czy zrozumiał pan treść zarzutu?
– Zrozumiałem – odparł z lekką chrypką Piotr Walczak.
– Czy przyznaje się pan do popełnienia przestępstw?
– Nie przyznaję się.
– Czy będzie pan korzystał z prawa do składania wyjaśnień czy odmawia pan składania wyjaśnień?
– Odmawiam.
Prosta deklaracja wiary. W Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Nie wiem, nie znam się, nie przyznaję się.
To nie ja.
Strona 9
Starzy złodzieje wypowiadają te zdania z większą pewnością w głosie. Walczak dopiero się uczył.
– Rozumiem – odparł Kroon, wychylając się zza biurka. – Z uwagi na wartość mienia, obawę
matactwa i zagrożenie karne będę musiał złożyć do sądu wniosek o pański areszt.
Piotrek poczuł lekkie ukłucie w sercu. Spodziewał się tego ciosu, ale i tak zabolało.
– Nie dałoby rady na jakiś dozór? Jestem niekarany.
A więc jednak zaczynał się łamać.
– Dałoby radę. Ale musiałby pan zacząć mówić. Na dobry początek: skąd wzięły się u pana te
wszystkie auta.
– Klienci je przywieźli, do naprawy.
– Ja chciałbym wiedzieć, jacy klienci. – Kroon wyczuł swoją szansę.
Walczak się wahał. Miał dopiero dwadzieścia kilka lat, w pierdlu nie było różowo. Sekunda
zwątpienia. Tarcza uniesiona zbyt nisko, odsłonięty tors aż prosił się o sztych.
– No, różni tacy, nie pamiętam nazwisk. Ja nie wiedziałem, że te auta są kradzione.
– Miały przebite numery VIN. Jako mechanik powinien pan to zauważyć.
– Przypadek. Nie miałem z tym nic wspólnego. Po prostu takie samochody do mnie przywieźli.
I weź mu tu udowodnij, że wiedział, że auta pochodzą z kradzieży.
– Panie Walczak, ale… wszystkie auta naraz? Naprawdę mam uwierzyć, że miał pan takiego
niebywałego pecha, by obsługiwać jedynie przygodnych złodziei? Nie jedno auto, nie dwa, ale wszystkie
zabezpieczone auta?
Szlag! A mówili mu, żeby nie otwierał pyska. Jak zwykle zwalił sprawę.
– Tak wyszło…
Kroon ponowił atak.
– Czy mówi coś panu nazwisko Orłowski? Bartłomiej Orłowski, pseudonim Fergus?
Naczelnik kryminalnych poinformował prokuratora, że pracują nad dojściem do głównego sprawcy.
Fergusowi deptali po piętach od wielu lat, ten za każdym razem się im wywijał. A miał sporo na sumieniu.
Nigdy nie wybaczał swoim wrogom. I zawsze wiedział, kiedy posłać ich do piachu.
Fergus. Piotrek poczuł, jak oblewa go zimny pot. To, co groziło mu za paserkę, było niczym
w porównaniu z tym, co zrobiłby Orłowski, gdyby dowiedział się, że Walczak sypie.
– Chyba nie chcę nic więcej mówić. Przecież odmówiłem składania wyjaśnień.
– Sam pan zaczął gadać. Ja byłem gotów zakończyć protokół – zauważył celnie Kroon. Mówił
ciepłym, niskim głosem. Starannie dobierał słowa, zręcznie punktował przeciwnika.
– Nie zapisał pan chyba tego?
– Zapisałem wszystko, co pan powiedział. Przecież pouczyłem pana o prawie do odmowy składania
wyjaśnień.
– Ja nic nie powiedziałem na Fergusa! – wykrzyknął Walczak, nie wiedząc, czy przez przypadek nie
zdradził jakiegoś szczegółu. Kręciło mu się w głowie.
– W tym właśnie sęk, że pan nie powiedział. Przynajmniej nie słownie.
Kroon był ekspertem od mowy ciała. Niestety, procedura wymagała od niego zapisania wszystkiego
w protokole. Jedynie słowa posiadały w sobie moc zdolną posłać kogoś za kraty.
– Jak to nie słownie? – Piotr się przestraszył.
– Panie Walczak… Ja wiem swoje, pan wie swoje. Odmawia pan składania wyjaśnień, szacuneczek.
Zobaczymy, kto na tym lepiej wyjdzie. Proszę pamiętać, że nie wszyscy gangsterzy są tak honorowi jak pan.
BEATA
Siedziały we dwójkę w kuchni. Takie rozmowy zawsze prowadzi się w kuchni. Zawsze te same
smutne twarze, zawsze ta sama nagle zbyt pusta kuchnia, za oknem zawsze ten sam deszcz.
– Nie poradzisz sobie z tym w pojedynkę – rzekła senatorowa Nawrocka. Starsza, dystyngowana
kobieta. – Rozmawiałam z papą. Ma zadzwonić do mecenasa Wykopkowskiego.
– Za szybko go grzebiecie. Klaudiusz jeszcze nie umarł – odparła chłodno Beata Lewandowska. Nie
lubiły się z matką.
Pani senatorowa ostentacyjnie ściągnęła usta.
– Problemy trzeba rozwiązywać zawczasu. Policja, prokuratura… Nasza rodzina nie może pozwolić
Strona 10
sobie na żadne komplikacje. Przyjęłaś jego nazwisko, ale nadal wszyscy postrzegają cię jako jedną
z Nawrockich. Tych Nawrockich.
Beata prychnęła. Zapędzone w kozi róg zwierzę jest zdolne do najgorszego, a ona już dawno czuła, że
nie ma dokąd uciec. Klaudiusz Lewandowski. Nienawidziła tego skurwiela. Zmarnował jej życie, zostawił
z dziećmi, a teraz na dodatek nie chciał jeszcze umrzeć.
A przecież wszystko zmierzało we właściwym kierunku! Był naćpany, jechał za szybko, prosta
recepta na zasłużoną śmierć. „Niestety, kierowca nie przestrzegał reguł bezpieczeństwa w ruchu lądowym,
sam jest sobie winny, musieliśmy to umorzyć. Nie będziemy drążyć głębiej. Moje kondolencje”. Mikstura
przyrządzona zgodnie ze wskazaniem na ulotce. Żadnego śladu po truciźnie.
– Nie potrzebuję adwokata. Niczego ode mnie nie chcą – rzuciła sucho Beata. Już dawno nauczyła się
nie okazywać emocji, teraz też była zimna jak lód.
– Jeszcze nie chcą… Ale w końcu coś na ciebie znajdą. Wygrzebią to, puszczą do gazet tuż przed
wyborami, będziemy umoczeni.
Spojrzała na matkę. Starsza kobieta przypominała mumię; zasuszona jak egipska królowa,
bezwzględna, jadowita, oziębła. Beata z każdym rokiem stawała się coraz bardziej do niej podobna. Kto nie
jest z nami, ten jest przeciwko nam.
– Nie będzie żadnych problemów. Już nigdy nie będzie żadnych problemów.
Przysięgła to sobie wraz z końcem lata. Zbyt długo odgrywała rolę ofiary: przykładnej żony, idealnej
matki. Gotowej do poświęceń, tłumaczeń, wyrzeczeń. Już nigdy więcej nie da się skrzywdzić.
– Byłaś w szpitalu? – spytała senatorowa.
– Jeszcze nie.
Matka pokręciła mimowolnie głową.
– Musisz tam pojechać czym prędzej. Przywieźć mu piżamę, zabrać dokumenty i rzeczy osobiste.
Lepiej niech nikt nie grzebie w jego papierach.
– Tak zrobię – odparła Beata.
Rodzina pogrążona w głębokim smutku. Nie udzielamy komentarza.
– Waruj przy tym łóżku. Niech cię zobaczą. Że ci zależy, że dalej go kochasz, że się interesujesz.
Pani senatorowa nieustannie poruszała się po scenie. Beatę mierził ten fałsz; kiedy poznała
Klaudiusza, chciała żyć zupełnie inaczej. Teraz wiedziała, że nie ma wyboru. Niedaleko pada jabłko od
jabłoni.
– Dobrze – odparła, zawierzając jej całkowicie.
– Mecenas Wykopkowski wyciągał ludzi z gorszych problemów niż ten. Nie martw się, córko.
Przyszłaś na świat jako Beata Nawrocka. A Nawrockim nigdy nie dzieje się żadna krzywda.
Strona 11
Rozdział 3 | Maj
KLAUDIUSZ
Tego ciepłego majowego wieczoru nic nie zapowiadało tragedii, jaka miała się wydarzyć ledwie
cztery miesiące później na krętym leśnym odcinku ulicy Słowackiego. Gdyby Klaudiusz nie przyjął
zaproszenia na bankiet, gdyby zdecydował się zostać w domu, historia potoczyłaby się zapewne zupełnie
inaczej.
– Na pewno chcesz tam iść? – spytała Beata.
– Muszę – rzucił, wychodząc na korytarz.
Gdyby jej wtedy posłuchał, być może nigdy nie spotkałby Oskara, nie postawił wszystkiego na jedną
kartę, nie poznał Walczaka, Fergusa czy Nazareta. Nie wsiadłby do tego cholernego samochodu, nie rozbił
na drzewie, nie spojrzał śmierci w oczy. Ale stało się tak, a nie inaczej. Za wszystko trzeba w końcu zapłacić.
Świat nie wybacza nam naszych wyborów.
*
Z trzydziestego drugiego piętra Olivia Star rozciągał się wspaniały widok na całe Trójmiasto.
Budynek nie był ładny, średnio przystawał do okolicznej architektury, ale miał ponad sto pięćdziesiąt
metrów wysokości. Fajny, bo duży.
Tego wieczora luksusowa restauracja położona na ostatnim piętrze szklanego wieżowca przyciągała
wyłącznie miłośników bogactwa.
– …i dlatego, proszę państwa, Lions Baltic Rencontre gromadzi całą energię północy, wierząc, że
tylko spotkanie wybitnych umysłów może doprowadzić do wytworzenia tej niesamowitej synergii, jaką
napędza nasz nadmorski biznes… – tłumaczył stojący na scenie wiceprezydent miasta.
Kawałek dalej przy okrągłym stoliku ustawiła się grupka młodych biznesmenów skupionych wokół
starszego mężczyzny.
– Pieprzy jak potłuczony – mruknął Jan Duchnowski. – Jakby mu Oskarek nie załatwił mieszkanka
nad Motławą, toby zapierdalał po tę swoją synergię na bazar.
Głośny rechot. Kiedy Jan Duchnowski pozwalał sobie na niewybredny żart, należało śmiać się
w głos.
– Ale chyba nie jest na niego?
– Gdzie na niego, Mareczku! Wszystko mamusi! Mówi, że matka siedzi z tyłu!
Znów salwa śmiechu.
– Oj, Oskar, Oskar, ty to jesteś niezły agent. – Poklepał go po plecach. – Jak ja bym chciał mieć
takiego syna jak ty. Ale widzisz, nam, ludziom sukcesu, trafiają się albo córki, albo niedorajdy. Chociaż ten
mój coś ostatnio zrobił się jakiś bardziej waleczny. Może jeszcze będą z niego ludzie.
– Oby nie za bardzo waleczny – odparł wywołany do tablicy Oskar Wójcicki. – Słyszeliście, co się
stało z synem Krukowskiego?
– Podobno się zajebał – rzucił ktoś z tłumu.
– Zajebał to mało powiedziane – wyjaśnił Duchnowski. – Tylko, panowie, pełna dyskrecja!
– Oczywiście!
– Powiesił się razem z dziewczyną, ale wcześniej… Oj, dzieciak był zdrowo porypany. Bawił się
w jakieś satanistyczne gierki, podwieszania, zboczone to wszystko takie…
– Może po prostu lubił bzykać… – zauważył Oskar.
– Każdy lubi bzykać! – ryknął Duchnowski. – Ale ja to jestem normalny. Dzieci, żona… kochanka,
wiadomo.
Śmiech zgromadzonych.
– Kochanka musi być – przyznał Oskar.
– Za to w łóżku ma być normalnie. Po Bożemu. À propos Boga… Oto idzie prawy człowiek!
Klaudziu, Klaudziu!
Na bankiecie pojawił się wysoki mężczyzna koło czterdziestki. Dłuższe, wygolone po bokach włosy,
broda, tweedowy garnitur. Wyglądał na zagubionego.
Strona 12
– Klaudziu, chodź no tu do nas! – zawołał Duchnowski.
Miał już sporo wypite; zresztą na trzeźwo zachowywał się podobnie. Król Trójmiasta, którego żadna
władza nie mogła tknąć. Czasy się zmieniały, a on wciąż tkwił w tym samym miejscu. W kieszeni siedzieli
mu wszyscy: z prawicy, lewicy i z pierdolicy.
– Dzień dobry – powiedział nowo przybyły.
– Panowie, pozwólcie, że przedstawię wam Klaudiusza Lewandowskiego. Klaudziu jest prezesem
Narodowych Innowacji Polska 2064.
Zgromadzeni wokół Duchnowskiego mężczyźni wymienili między sobą porozumiewawcze
spojrzenia. Narodowe Innowacje były spółką rządową, obsadzaną z partyjnego klucza. Większość obecnych
wywodziła się z zupełnie innego obozu.
– No już, już, nie bójcie się. Klaudziu to sympatyczny chłopak, choć konserwatysta – zażartował
Duchnowski. – Niedawno skończył czterdziestkę. Dajcie mu jeszcze kilka lat, a wyleczy się z tych
prawicowych fanaberii!
Znowu śmiech.
– Jak przegrają za pół roku wybory, to nawet szybciej się wyleczy – sprostował Oskar.
– Wsadzimy wszystkich za kraty, rozliczymy – mruknął inny biznesmen. Klaudiusz spojrzał na niego
badawczo. – Dobra, zapędziłem się. Za dużo wina. Idziemy, panowie, trochę wytrzeźwieć.
– Tak, za dużo procentów.
I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zgromadzone wokół Duchnowskiego stadko wielbicieli
i lizusów rozpłynęło się w powietrzu. Klaudiusz nosił na sobie łatkę trędowatego: człowiek władzy,
polityczny stołek, głupek-ze-spółki-skarbu-państwa.
Obok stolika z przegrzebkami zostali już tylko Oskar Wójcicki, Klaudiusz i Jan Duchnowski.
– Poznajcie się, panowie – powiedział Duchnowski. – Jesteście pewnie w podobnym wieku.
Pamiętajcie, że czasy mamy burzliwe, społeczeństwo spolaryzowane, ale tu, w Trójmieście, umiemy
zapomnieć o wielkiej polityce, by pamiętać o jeszcze większych pieniądzach.
– Święta prawda – odparł Wójcicki.
*
Czasem dzieje się tak, że poznajesz nowego kumpla i od razu klei wam się gadka. On jest
programistą, ty dźwigasz ciężary, dwa różne światy, a jednak zajebiście się gada mimo różnych
doświadczeń, zainteresowań, środowisk.
Wójcicki z Lewandowskim polubili się niemal natychmiast i od razu zostali przyjaciółmi.
Początkowa nieufność szybko przerodziła się w bezgraniczną szczerość; bezpośredniość Oskara
rekompensowała sztywny światopogląd Klaudiusza; osobiste problemy tego ostatniego ciągnęły go do
poszukiwania innego życia.
– No nie ściemniaj, naprawdę chodziłeś do Piątki?! – wykrzyknął Wójcicki.
– Serio!
Spoglądali na panoramę Oliwy, gdzie tuż obok kościoła Cystersów mieściło się dość znane na
Pomorzu Liceum Ogólnokształcące im. Żeromskiego.
– Kuźwa, angielski z Kiazimową! Co to była za babeczka!
– Torpeda nie kobieta! – dodał Klaudiusz.
– A potem co? Gdański? Prawo? Wyglądasz mi na prawnika.
– Niestety nie. Zawaliłem wstępne…
– I starzy ci nie załatwili? Wiesz, jak się wtedy robiło. Jeden telefon do dziekana, specjalna lista…
– Nie miałem żadnych kontaktów… – odparł posępnie Lewandowski.
– No to jak się dostałeś do tej całej Stajni Pieprzonej Innowacji?
Może nie powinien był mu tego mówić. Może należało pić mniej, zachować większą ostrożność. Być
może sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej, samochód nie rozbiłby się na drzewie. Strzelba Czechowa.
Bo przecież stało się tak, a nie inaczej.
– Nie mów nikomu, ale… w sumie to żadna tajemnica. Moja żona nazywa się Nawrocka…
– No i co z… o kurwa… nie mów, że TA NAWROCKA, Z TYCH NAWROCKICH.
Klaudiusz zagryzł wargę.
Strona 13
Senator Nawrocki był jednym z czołowych polityków partii rządzącej. Był z nimi od samego
początku, przeżył krótki romans z AWS-em, później przykleił się do dwójki braci i tak już się z nimi
zasiedział. Semper fidelis.
– A jaka inna? – spytał retorycznie.
Siedzieli chwilę w ciszy, wpatrując się w zachodzące nad oliwskimi lasami słońce. Nad lotniskiem
kołował właśnie jakiś samolot, ulicą Słowackiego mknęło samotne auto ostatniego spóźnionego pasażera.
– Wiesz co, jesteśmy jak ogień i woda – powiedział po kilku minutach Wójcicki. – Dwa odmienne
żywioły, dwa przeciwstawne prądy. A jednak czuję… że razem zawojujemy świat.
NATASZA
Droga do zbrodni zazwyczaj zaczyna się niewinnie. Przypadkowe spotkania, nieoczekiwane okazje,
głębokie zadry. Piękna dziewczyna poznaje gangstera, bogaty biznesmen węszy zyskowny interes.
Podczas gdy imprezujący w oliwskiej restauracji Klaudiusz Lewandowski wstępował nieświadomie
na krętą drogę mającą zaprowadzić go w końcu przed oblicze śmierci, ktoś inny szykował właśnie pod ową
tragedię grunt. Ciepły maj i dwie młode dziewczyny, które umiały cieszyć się życiem. Bo przecież
najmocniej ranią nas ci, których dobrze znamy.
*
Podwójne balkonowe drzwi otwarto na oścież, pozwalając nieco zbyt głośnym dźwiękom muzyki
elektronicznej nieść się echem po całym osiedlu, po morenowych wzgórzach sopockich lasów, po głowach
i umysłach sąsiadów, letników, przygodnych najemców, rodowitych mieszkańców, których dziś już nie
byłoby stać na zakup własnego „M” w nadmorskim kurorcie. Dźwięki te wwiercały się im w uszy; zmuszały
do zamknięcia okien, choć było tak gorąco, zadzwonienia po ochronę, a przecież jest dopiero dwudziesta
pierwsza, biegnijcie po psy, jak wam się nie podoba, albo spierdalajcie.
Natasza Keyserlingk przyzwyczaiła już wszystkich do swojego ekspansywnego trybu życia; wszędzie
jej było pełno: w internecie, gazetach, reklamach. Również więc na tym kameralnym osiedlu musiała
wyraźnie zaznaczyć swoją obecność, ostemplować wszystko mocnym hashtagiem, przesunąć granicę,
najechać sąsiada w poszukiwaniu tak niezbędnej przestrzeni. Cholerna Niemka podczas rajdu o Lebensraum.
Przyzwyczajono się do wybryków Nataszki, wszak była taka ładna; na co dzień uczynna, choć wyszczekana.
Siedziała na tarasie z przyjaciółką i spoglądając na panoramę miasta, popijała drinka. Dwie gorące
laski, ebony and ivory, heban i kość słoniowa. Efekt Spice Girls gwarantowany, a przecież każda
w pojedynkę była zabójczo piękna. Na nosie okulary Diora; słońce wprawdzie zniknęło za drzewami, ale
w takich okularach wygląda się jeszcze lepiej, pachnie bogactwem, a ona była bogata i wcale się z tym nie
kryła. Pieniądze kręcą ludzi, Natasza każdego dnia walczyła o to, by kręcić ich jeszcze bardziej. Na
Instagramie dwieście tysięcy obserwujących, konto na TikToku dobijało do miliona. Nowoczesna celebrytka,
znana wyłącznie ze swej sławy i bezpośredniości.
– Co za lato – mruknęła Natasza, przysuwając do ust kieliszek z prosecco.
– Nie możemy tak wcześnie zaczynać, bo źle skończymy – odpowiedziała Lena.
– I tak źle skończymy.
– Fakt.
Rozmowy na imprezach zawsze wyglądają tak samo. Okrągłe zdania, banalne myśli, dialogi, które
równie dobrze można by wyciąć. Tarantino złapał się za głowę, Woody Allen schował do szafy.
– I jeszcze ta sesja… – fuknęła Lena, studentka pierwszego roku prawa.
– Jebać.
Lena zaciągnęła się waporyzatorem.
– Ty możesz wszystko jebać, ja muszę zapierdalać. Bo jestem biedna.
– Ale zajebiście mądra. Nigdy się nie uczyłaś i zawsze same szóstki.
– Studia to nie to samo co ogólniak. Wiem, że w tej twojej śmiesznej prywatnej szkole zaliczają
wszystko za czesne – poprawiła włosy – ale na prawie serio trzeba zakuwać.
Natasza sięgnęła po iPhone’a. Ciągle sięgała po telefon, dłoń przyklejona do kryształowego ekranu,
życie trwale wpisane w wirtualny świat.
– Nie można mieć wszystkiego.
Strona 14
Lena spojrzała na swoje odbicie w kamerce. Szybkie zdjęcie przed wyjściem na imprezę, nie
potrzebowała uciekać się do żadnych sztuczek, hasztag #nofilter, który głośno manifestował światu jej
niezwykłą urodę. Lena Orska: szczupła, wysoka blondynka o niebieskich oczach. Idealna figura, dobrze
zarysowane pośladki, kształtne piersi. Urodzona modelka, dorabiała różnymi amatorskimi sesjami
zdjęciowymi, jej twarz należałoby zeskanować i pozostawić potomnym jako uniwersalny wzorzec piękna.
– Walimy jeszcze po kolejce i uderzamy do Spata – postanowiła Lena.
– Powaliło cię? Do tej geriatrii? Jedziemy na stocznię! – zaprotestowała Natasza, posługując się
uroczą manierą, przez którą odrobinę niepoprawnie akcentowała wyrazy.
Przyszła na świat w Berlinie, ojciec rodowity Niemiec, matka Polka o abisyńskiej urodzie, pamiątka
po babci. Porządnie wymieszane geny, kwas rybonukleinowy wrzucony do blendera. Natasza Keyserlingk.
Nazwisko z rodowodem, stare pieniądze, nowoczesna otwartość.
– W ten syf? Do bandy dzieciaków w superstarach i emerytowanych hipsterów w ściskających jaja
rurkach?
– Stocznia to życie, mordo.
Buszek z waporyzatora. Bo przecież nie paliły tytoniu.
– Bejbe, ja muszę poznać jakiegoś bogatego typa. Mieszkanie nad Motławą, wakacje na Malediwach,
łódka we Władysławowie – stwierdziła całkiem poważnie Lena. – Nie chcę skończyć jak moja matka.
Z nawiedzonym prolem z klasy średniej, co biega na marsze niepodległości i nadaje na wszystkich, że pójdą
do piekła. Muszę poznać jakiegoś kawalera z walizką złota.
Natasza pocałowała ją w policzek.
– Kocie, skoczymy na Ele, luźny melanżyk na stoczni, a następnym razem pójdę z tobą do Spata,
Ferbera czy innej dziwkarskiej knajpy, zakręcimy dupami i co tydzień będziesz latać z Mauritiusa na
Zanzibar obsypana diamentami. Deal ?
*
– Się zasiedziałyśmy – stwierdziła Natasza, spoglądając na zegarek.
– Ja pierdolę, nic mi nie działa. Ani Uber, ani Free Now, ani nawet Bolt.
– Jakaś pieprzona awaria…
Nerwowe odświeżanie aplikacji. Widocznie wszyscy kierowcy są w tej chwili zajęci. Daj nam jeszcze
chwilkę.
– Dajemy na Sopoty! – zawołała Lena, narzucając na plecy dwurzędową marynarkę.
– Nie no, ej! Miała być stocznia… Czekaj.
Natasza wyciągnęła srebrną pudernicę. Na szklanym stole pojawiły się cztery białe kreski. Banknot
zwinięty w rulon, bezpośredni rejs z Kolumbii nad Bałtyk. Nagły zastrzyk dopaminy i serotoniny.
– Napieramy!
*
Przemykały beżowym mini cabrio główną arterią Trójmiasta. Silnik od BMW, cztery cylindry,
niecałe siedem sekund do setki. Aleja Niepodległości, po lewej KFC, po prawej zjazd na obwodnicę. Sopot
zamienił się w Gdańsk, Niepodległości w Grunwaldzką.
– Patrz na te kociaki! – zawołał młody chłopak do kumpla, ustawiając się tuż koło nich na
skrzyżowaniu. Wysoki, szczupły, koszula w palmy. Siedział za kółkiem czerwonej mazdy, także kabrioletu.
Natasza i Lena spojrzały w stronę buńczucznego młodzieńca. Na oko w ich wieku, roleks luźno
zwisający z nadgarstka, zimny łokieć na wysokości lusterka.
– Miauuu – mruknęła Natasza, przygotowując się na zmianę świateł. Nie miał u niej żadnych szans,
ale on nie mógł o tym wiedzieć.
Chłopak spojrzał na jej niemiecką rejestrację. Przyjezdne.
– Chcecie zobaczyć, jak bawią się ziomeczki znad morza?
Natasza pokazała mu środkowy palec i wcisnęła pedał gazu. Samochód ruszył z impetem; czerwona
mazda wystartowała chwilę później.
– Co za masny dzban – podsumowała Lena. Młodzieniec siedział im na ogonie.
– Spokojnie, zaraz mu spierdolimy.
Strona 15
Przyspieszyła. Jej auto miało wyraźnie lepszy silnik. Natasza z rzadka używała hamulców, tak
w życiu prywatnym, jak i w ruchu drogowym.
– Kurwa, weź tak nie zapierdalaj. Przecież jesteśmy nieźle zrobione!
– Nad wszystkim panuję, słońce.
Nie szanowała żadnych reguł. Mknęła jak na sygnale, choć jedynym dźwiękiem ostrzegającym
innych kierowców przed zagrożeniem był jej głośny śmiech. Minęła biurowce w Oliwie, wjechała do
Wrzeszcza, minutę później cisnęła już przez Aniołki.
– Chyba odpadli – stwierdziła Lena.
– Wszyscy przy mnie zawsze odpadają. Dlatego jestem sama.
LENA
Zajechały na miejsce. W oddali pięły się rozjaśnione światłem dyskotekowych lamp dostojne
sylwetki dźwigów stoczniowych.
– Ładnie daje ziołem – powiedziała Lena, przemykając wzdłuż długiej kolejki imprezowiczów
pragnących wkroczyć do świata Ulicy Elektryków.
Dziewczyny dotarły do bramek, Natasza szepnęła coś na ucho selekcjonerce, cyknęły sobie
pamiątkową fotkę, już były w środku.
– Easy peasy lemon squeezy…
– No spoko tu jest – przyznała Lena.
– A ty w tych swoich szpileczkach…
Natasza ubrała new balance, dzwony i top. Jej koleżanka preferowała bardziej klasyczną garderobę.
– Miałyśmy uderzać do Sopotu.
Stanęły przy barze, szybka kolejka, później chwila na parkiecie.
– Cześć, laska. No jesteś w końcu – zagadała dość mocno wytatuowana dziewczyna.
– Hej, stara! – odpowiedziała Natasza. – Poznajcie się: Lena, Sonia; Sonia, Lena…
*
– No i się prawie przekręciła… Od tego czasu nie mamy żadnego kontaktu.
– Ja też się od niej odcięłam – przyznała Natasza. – Serio z takimi toksycznymi ludźmi lepiej uważać.
To było pojebane lato.
Sonia odruchowo przejechała dłonią po lekko rozmazanym tatuażu zdobiącym jej lewe przedramię.
Pamiątka po zeszłorocznych wakacjach. Trzy proste wyrazy, siedemnaście liter, miliony znaczeń. Sonia
powoli stawała na nogi.
– Wy to macie nieźle zryte berety. Jedna się prawie zabiła, drugiego zamordowali – wtrącił Julek,
młody hipster w kolorowym bezrękawniku. Sonię uderzyła ta uwaga.
– To wy sobie tu powspominajcie, a ja zamówię jeszcze jedną kolejkę – postanowiła Lena.
Oddaliła się w stronę baru. Metalowe kontenery, stoliki z beczek, na podwyższeniu ogromny neon
Ulicy Elektryków.
– Cześć, kicia. Ładnie nas zrobiłyście – rzucił młody, szczupły chłopak, który godzinę wcześniej
ścigał się z nimi po Grunwaldzkiej.
– Się gra, się ma – odparła Lena.
– Piotr jestem. Piotr Walczak.
Lena popatrzyła na niego z pogardą.
– I coś ma mi to mówić? James, kurwa, Bond, Piotr, kurwa, Walczak?
Młodzieniec tylko się zaśmiał. Kiedy cztery miesiące później siedział skuty kajdankami w gabinecie
prokuratora Kroona, brakowało mu już tej pewności siebie.
– Lubię takie diablice.
Zmierzyła go jeszcze raz dokładnie wzrokiem. Bananowy dzieciak, pasek Hermes, złoty zegarek, na
dekolcie zawieszone markowe okulary. Jest to Gucci.
– Wspaniale. A teraz spierdalaj.
Nie tego szukała.
– Misiu, patrz, co za gorący kociak – rzucił do swojego kolegi. – Trzy aperolki dla nas! – zawołał
Strona 16
w stronę barmana.
– Daruj sobie, ziom.
– Oj, zapomniałem. Jeszcze jeden dla tej uroczej Mulatki, co tak lubi zapierdalać.
Na blacie pojawił się dwustuzłotowy banknot, reszty nie trzeba, imprezowe priority boarding. Lena
przyglądała się mu przez dłuższą chwilę.
– Człowieku, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
– Chciałem skraść ci serce – powiedział bezczelnie, lecz szczerze. Bo przecież uwielbiał kraść.
Zaczęło się jeszcze w podstawówce, kiedy zwinął koledze z ławki nowego iPhone’a. Piotrek pochodził
z biedy i to jej w życiu nienawidził najbardziej.
– Sorry, mordo, ale do tej typiary nie masz żadnego podjazdu – wyjaśniła Natasza, która nie wiedzieć
kiedy pojawiła się przy barze. – To jest laska, która mogłaby zajebać cię z zimną krwią. Wsadzić w ten twój
wieśniacki samochód, nafaszerować dragami, rozpierdolić na drzewie. Kumasz, Czu Czu?
KONRAD KROON
Chodzili na Elektryków właściwie od pierwszego dnia maja. Konrad, bo nie miał nic lepszego do
roboty, Zuza, bo nie potrafiła usiedzieć w miejscu.
– I tak to jest, Pawełku, coś za coś. Nie wejdziemy już więcej na lód, ale za to nawalimy się na
świeżym powietrzu. „Always look on the bright side of life”5 – stwierdził z zadumą Kroon.
– To był dobry sezon. Kuźwa, pokazaliśmy, co potrafimy. Jak w trzydziestej piątej.
– Gdyby jeszcze Mirek zrzucił trochę kilograma…
Za dzieciaka obaj chodzili do tej samej podstawówki. Szkoła o profilu sportowym, codzienne treningi
hokeja w hali Olivia, trójmiejska kuźnia talentów. Po dziś dzień kilku kumpli z dawnej klasy spotykało się co
środę, by zagrać w amatorskiej lidze oldbojów.
– Mirek to jest niereformowalny świniak – ocenił niezbyt życzliwie Kroon. – Łatwiej przeskoczyć,
niż obejść.
Zaśmiali się głośno. Paweł zamówił kolejne dwa piwa.
ZUZA
Zuza nie mogła zejść z parkietu. Tańczyła z koleżanką, obok niej kręcił się jakiś typ, z którym kilka
miesięcy temu robiła wspólną sesję.
– U was nad morzem to jest życie! – wykrzyknął koleś, podając Zuzi blanta. – Warszawskie schodki
to przedszkole przy tym, co wy tutaj macie!
– A ty wciąż chodzisz do przedszkola, Fifi? – spytała kobieta, lekko mrużąc oczy. Była od niego
dobrych kilka lat starsza, choć wciąż trzymała się nieźle. Niezdrowy tryb życia w weekendy, dużo sportu
w tygodniu. Joga, bieganie i fitness. Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie?
– Ej, te docinki były modne pół roku temu – parsknął Filip, odbierając od niej skręta.
Tańczyli coraz bliżej siebie, a chłopak się zastanawiał, czy przyatakować. Spodobała mu się już
podczas tamtej sesji, ale ktoś go ostrzegł, że ma męża. Dzisiaj nie widział żadnej obrączki.
– Wszystkie nowości ze stolicy przylatują do nas z pewnym opóźnieniem. Żarty z różnicy wieku
znamy dopiero od tygodnia.
– A to pardon! – odpowiedział, chwytając ją za biodra. O dziwo, dziewczyna nie oponowała.
Przysunął się do jej twarzy, delikatnie musnął usta. Zaczęli się całować.
KONRAD KROON
Siedzieli na drewnianych schodach z palet. Zegarki wskazywały drugą godzinę; tę dziwną porę nocy
skłaniającą do trudnych rozmów na poważne tematy. Ważkich dyskusji, które nigdy do niczego nie
prowadzą. Nie przerywaj mi, daj dokończyć myśl, już za chwilę odkryjemy zagadkę kosmosu. Jeszcze
momencik, o czym to ja, a tak… Kolejna debata przerwana nagłą wycieczką do toalety. Krtań, która nie
wytrzymała wartkiego potoku zbyt mądrych wyrazów, żołądek włączający przycisk awaryjnego hamowania.
Czy ktoś mógłby potrzymać jej włosy?
– Ja pierdolę, Konrad, co się z nami stało? – spytał smutno Paweł. – Mieliśmy mieć wszystko, nie
mamy nic.
Strona 17
– Poeta – uciął krótko Kroon.
– Przecież byłeś największym kozakiem w szkole. Robiłeś nauczycieli, jak chciałeś, na chemii
piliśmy tanie wino…
– Teraz możemy pić drogie wino. Co ci się nie
podoba? Paweł złapał się za głowę. Był zdrowo
zrobiony.
– Kuźwa, tyram jak debil w cholernym korpo, niby mam pieniądze, ale wszystko, co robię, jest jakieś
takie szare, bez smaku… No a ty?
– Co ja? – spytał całkiem poważnie.
– Noż kurwa, nie wiem, czy jara cię ta praca prokuratora, z tego, co mówisz, nie sądzę, ale przecież
ty… Najlepszy z nas wszystkich. Kurwa, Konrad Kroon, ten Konrad Kroon. Cała szkoła cię znała. Każda
laska twoja, każda miała mokro w gaciach, gdy cię widziała…
– Myślisz, że to straciłem? Że już na mnie nie lecą? – spytał z lekkim uśmiechem.
Paweł wziął jeszcze jeden łyk. Bał się powiedzieć to Kroonowi w twarz. Każdy jest kowalem
swojego losu, przecież Konrad nie był głupi. Nie wtrącaj się. Nie wtrącaj się. Nie wtrą…
– A chuj! – Machnął ręką. – Wszyscy się z ciebie śmieją. Wszyscy, którzy cię kiedyś znali.
Kroon zmrużył oczy.
– Z czego się śmieją?
Paweł odstawił butelkę. Skinął w stronę parkietu.
– No popatrz na nią. Twoja wielka miłość liże się właśnie z jakimś gówniarzem. Serio, kręci cię to?
Konrad nie odpowiedział. Starał się tam nie patrzeć, nie szukał wzrokiem Zuzy, wypierał
świadomość, że może mu to robić na jego oczach. Mieli otwarty związek, natomiast Kroon preferował starą
wojskową zasadę don’t tell, don’t ask. Ale jak tu niby nie mówić?!
– Serio, zajmij się lepiej swoją Wiolą.
– Kurwa, Konrad! – krzyknął Paweł. – Znamy się prawie czterdzieści lat! Twoja stara robiła mi
kanapki z marmoladą, twój stary wyzywał od małych gnojków, kiedy wracał napruty na chatę! Znam cię jak
mało kto!
– Nie jesteśmy już dziećmi.
– I oto chodzi! Dorośliśmy, ale ty… kuźwa, zachowujesz się cały czas jak gówniarz. Wieczne
wagary. Masz wysrane na pracę, zajebiście, walić pracę! Ale Zuza? Kurwa! To twoja miłość!
– Trudny temat, Paweł. Potrzebuję jej bardziej niż ona mnie. I muszę za to płacić.
Paweł złapał go za ramiona i potrząsnął nim. Dosłownie i w przenośni.
– Opamiętaj się, człowieku! Przecież ona cię systematycznie niszczy! Przecież gdyby to była Wiola,
zszedłbym tam na dół i tak wyjebał typowi w krtań, żeby do końca życia żarł przez rurkę!
– Pierdolisz… Lepiej zamówmy furę.
– Konrad – spojrzał mu głęboko w oczy – twoja mama była taka sama. Pozwalała robić sobie to
samo. Jak się wtedy czułeś?
Kroon zacisnął zęby.
– Nie mów mi o mojej matce.
– Na litość boską, Konrad! Ogarnij się!
Kroon spoglądał na Pawła. W pewnym momencie kolega rozpłynął się w powietrzu; dźwigi
stoczniowe zamieniły się w wieże katedry oliwskiej, pokryte papą dachy w skośne sklepienia oliwskich
kamienic. Konrad widział siebie uciekającego z domu, płaczącą matkę, krzyczącego ojca. Gdzieś tam
w cieniu czaił się ubrany w sutannę wujek; jego kat, jego wybawiciel.
Wtedy dostrzegł Zuzę. Dwudziestokilkuletnią dziewczynę o szalonych oczach i tajemniczej mocy.
Niesamowitą istotę, która jednym spojrzeniem odpędzała wszystkie demony przeszłości. Otulała go swoją
srebrzystą szatą, osłaniała przed upiorami i uśpionymi bestiami. Uratowała go, wskazała drogę, wystawiła
rachunek. Daninę płaconą rokrocznie w krwi i we łzach. Niebiański stróż, który chwilami sam bardziej
przypominał zjawę niż anioła.
Odleciał. Krótkotrwała utrata świadomości, błyskawiczny kurs na drugą stronę jaźni. Czasem mu się
to zdarzało. Zawsze jednak dawał radę wrócić. Po kilku sekundach znów zakotwiczył w teraźniejszości.
Zuza tańczyła na parkiecie pośród industrialnej przestrzeni Ulicy Elektryków. Była znacznie starsza,
obok niej kręcił się nagrzany, pijany młodzieniec.
Strona 18
– Nie możesz ciągle uciekać – powiedział Paweł. – Świat na ciebie nie poczeka.
Konrad spojrzał na kolegę, później znów na Zuzę. Wyciągnął komórkę, by wybrać właściwy numer.
ZUZA
Zatraciła się w tańcu. Alkohol i narkotyki buzowały we krwi, naraz pobudzając i otępiając umysł. Jej
przypadkowy kochanek wciąż wił się wokół niej. Młode, przystojne ciało. Apetyczna przekąska.
– Hej, możemy cię na chwilę prosić? – spytał jakiś obcy koleś, podchodząc do Filipa.
– Nie, ziomki, nie możecie – odparł.
Zuza spojrzała na dwóch mężczyzn, którzy nagle wyrośli pomiędzy nimi.
– O co chodzi, panowie? – spytała.
– Pani wybaczy, mamy sprawę do tego kolegi.
– Nie jestem waszym kolegą, spierdalajcie. Nie widzicie, że jestem zajęty?
Typowy butny trzydziestolatek. Rodowity warszawiak, absolwent ASP, branża kreatywna. Gówno
w głowie, samoocena level high.
– Musicie się chyba pożegnać – wyjaśnił mężczyzna, pokazując policyjną odznakę.
– Kurwa, a jakiś nakaz macie?! – wrzasnął chłopak.
– Odpierdolcie się od niego! – fuknęła Zuza.
– Kolego, jesteś zatrzymany jako osoba podejrzewana o popełnienie czynu z artykułu sześćdziesiąt
dwa ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii – rzucił krótko funkcjonariusz w cywilu. Kryminalny na łowach,
wyrwany ze swojej pracy nagłym telefonem od przyjaciela. Przysługa za przysługę, spontaniczna kontrola
praworządności.
– To pierdolony żart, nigdzie nie pójdę!
Tłumek wokół zaczął rzucać jakieś kąśliwe uwagi pod adresem funkcjonariuszy. W tym środowisku
psy nie cieszyły się żadną estymą; nocami na Ulicy Elektryków aromat zioła był bardziej wyczuwalny niż
kojący zapach morskiej bryzy.
– Oczywiście, że pójdziesz.
Zwinęli go do toalety i obszukali. W tylnej kieszeni paczka na tytoń; na oko jakieś dziesięć gramów
towaru. Po cholerę nosił tak dużo przy sobie? Ciekawe, jaki prokurator mu to umorzy.
Wiemy, który na pewno tego nie zrobi.
BEATA
Kończyła sprzątać po obiedzie. Klaudiusz za chwilę wracał z pracy, miała mu tyle do opowiedzenia.
Dzieciaki siedziały w pokoju i odrabiały lekcje, znaczy grały na konsoli i przeglądały Instagram. Kornelka
uwielbiała śledzić życie influencerek, Tymek każdego dnia umawiał się z kumplami na partyjkę LoL-a.
Szczęk klucza w drzwiach. Pobiegła mu otworzyć, ale Klaudiusz już stał w przedpokoju.
– Cześć, kochanie! – Rzuciła mu się w ramiona, ucałowała.
– Hej – odparł nieco markotnie.
Zabrała od niego palto, lekki trencz przerzucony przez ramię. To był ciepły maj, niepotrzebnie wziął
płaszcz, Klaud nigdy nie umiał ubrać się adekwatnie do pogody.
– Cały jesteś spocony! – Pogładziła go po policzku.
– A, taki dziś miałem zwariowany dzień…
Zwalił się na kanapę. Beata usiadła obok niego, stęskniona, nie widzieli się tak długo, cały dom na jej
głowie, ale w końcu mieli chwilę dla siebie.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebował napić się winka.
– Nie, chyba nie mam ochoty…
Beata otworzyła lodówkę, wyjęła dobrze schłodzoną butelkę białego chardonnay.
– Wino zawsze poprawia humor.
Podała mu kieliszek, podkuliła nogi, wtuliła się w męża. Przez ostatnie lata oddalili się od siebie.
Niegdyś młodzi, zakochani, później pojawiły się dzieci i obowiązki. Byli oboje po czterdziestce, Beata bała
się, dokąd to wszystko może ich doprowadzić. Brak wspólnego czasu, rutyna. Łapała się na tym, że nie
patrzy już na niego tak jak kiedyś. Że jej też przestawało zależeć. Nie chciała do tego dopuścić. Postanowiła
walczyć o ich związek.
Strona 19
– Jak tam w robocie?
Klaudiusz nie odpowiedział. Patrzył w kieliszek, nawet nie wziął łyka.
– Duże ciśnienie? – spytała raz jeszcze.
– A weź nic nie mów – odparł, wyciągając się na kanapie. Zakrył głowę poduszką.
– Musisz pokazać im, kto tu jest szefem. Tupnąć nogą, postawić na swoim.
– Żeby to wszystko było takie proste…
Ściągnęła z niego poduszkę.
– Jesteś dyrektorem.
– Jakim tam dyrektorem… farbowanym lisem, nie dyrektorem…
– Klaud! – Uniosła głos. – Jesteś NAJLEPSZYM dyrektorem, rozumiesz? Masz kompetencje,
świetnie się do tego nadajesz…
Znów schował się za poduszką.
– Na twarzy mam wypisane, kto mnie wcisnął w ten stołek. Pracownicy patrzą na mnie jak na debila,
który na niczym się nie zna.
Beata raz jeszcze zabrała mu poduszkę, wymuszając kontakt wzrokowy. Złapała go za szyję.
– To im pokaż, że się mylą. Sprowadź ich do parteru, upokórz.
Beata Nawrocka. Taka sama jak jej matka, jak wszyscy w rodzinie. Albo grasz według jej reguł, albo
wynocha. Żadnego wybaczenia. Dostosuj się lub zgiń.
– Beata, ja tak nie umiem jak wy. Przecież wiesz, że nie jestem taki twardy…
Musnęła jego usta.
– Za to cię pokochałam…
Zaczęli się całować. Dawno się nie kochali, ostatni raz spali ze sobą kilka miesięcy temu. Klaud miał
problemy, nie chciał iść do lekarza. Dla faceta to wstyd. Te sprawy…
Beata delikatnie gładziła jego udo, powoli kierowała dłoń w stronę brzucha.
– Mamo, ja lecę do Maka z Judką! Mogę iść do Maka?! – wykrzyknęła Kornelka, wbiegając do
salonu.
Rodzice spłoszyli się niczym przyłapane na świntuszeniu nastolatki. Córka się nie zorientowała, jej
oczy skupione były na telefonie.
– Szlag… – zaklęła pod nosem Beata. – Słuchaj, za dużo tego śmieciowego jedzenia. Jeśli chcesz,
Judka może przyjść do ciebie wieczorem, ale żadnych fast foodów…
*
Siedzieli w sypialni. Dzieciaki poszły już spać, mieli czas dla siebie. Beata nie zmyła makijażu, raz
jeszcze przyniosła wino. Klaudiusz leżał na łóżku w piżamie, przeglądał jakieś wiadomości ekonomiczne.
– Nie, chyba nie mam ochoty… – powiedział, odstawiając kieliszek na szafkę nocną.
Beata przytuliła się do niego, zaczęła całować go po uchu. Jej też się średnio chciało, ale nie lubiła
odpuszczać. Starała się nie widzieć lekkiej oponki, mocnych zakoli, wiotkiego, zupełnie niemęskiego torsu.
Chciała widzieć w nim nieco nieśmiałego chłopaka sprzed dwudziestu lat, z którym całowała się po kryjomu
w gabinecie ojca.
– Nie, Beata, ja naprawdę nie mam ochoty – mruknął.
Westchnęła zrezygnowana.
– Tak dawno się nie kochaliśmy…
– Wiem, przepraszam. Po prostu mam masę rzeczy na głowie, zupełnie mnie nie ciągnie do seksu.
Beata się wkurzyła. Dlaczego tylko ona ma walczyć? Wzięła głęboki oddech, jeden, dwa, trzy…
dziesięć.
– Musimy gdzieś wyjechać. Zostawimy dzieci u dziadków, skoczymy na tydzień za granicę. Tylko ja
i ty. Hiszpania albo Grecja…
– Chyba nie mówisz poważnie – fuknął.
– Dlaczego nie?
– Zaraz koniec roku szkolnego, dzieciaki jeszcze nie mają wszystkich ocen…
– Poradzą sobie – przerwała mu w pół słowa.
Klaudiusz chwycił się za głowę. Lekki atak paniki.
Strona 20
– Ja mam tę pracę, muszę wszystkiego pilnować…
– Jak na chwilę się urwiesz, to pokażesz im, kto tu rządzi. Ty jesteś dyrektorem, ty rozdajesz karty.
I bierzesz urlop, kiedy TY masz na to ochotę. To całkiem niezłe zagranie, Klaud.
Potrzebował uciec. Rozpaczliwie musiał wyrwać się z tej pułapki. Źle znosił presję.
– Nie mamy pieniędzy. Rata za samochód, mieszkanie…
– Pożyczę od papy. Wiesz, córeczka tatusia…
Tego było za wiele. Klaudiusz potrzebował pokazać, że jest coś wart. Że stanowi samodzielny,
wartościowy byt, a nie jedynie luźny elektron uwiązany do rodziny Nawrockich. Praca od teścia, pożyczki od
teścia, kontakty od teścia…
– Beata! Pojedziemy na wakacje, obiecuję! Ale nie chcę brać więcej kasy od twoich starych.
Umocnię swoją pozycję w firmie, załapię się na premię i nagrodę kwartalną i wyjedziemy. Obiecuję.
Dużo ostatnio obiecywał. Poprzedniej pracy szukał sobie na wolnym rynku, po kilku miesiącach
spędzonych w domu z pomocą przyszedł teść. Senator Nawrocki, poważna persona.
– Jak uważasz – mruknęła Beata i obrażona poszła zmywać makijaż.
ZUZA
Tamtej nocy właściwie się do siebie nie odzywali; Zuza od razu położyła się na kanapie, Kroon
wzruszył ramionami, poszedł do sypialni. Oboje byli mocno pijani i zmęczeni. Sobota miała upłynąć im pod
znakiem kaca, wyrzutów oraz wzajemnych rozliczeń.
Jak to często w życiu bywa, żadne z nich nie miało zamiaru odpuścić. Nikt nie poczuwał się do winy.
Koło siedemnastej Konrad wszedł do kuchni. Odkręcił karton z sokiem, soczysta pomarańcza się
toczy owocem, fortuna już dawno stoczyła się do rynsztoka, zawsze czekała na niego, była na wyciągnięcie
ręki, dziś miał czterdzieści trzy lata i żadnej fortuny, jedynie kaca i ten właśnie papierowo-polietylenowy
pojemnik na sok. A przecież miało być tak pięknie, mógł osiągnąć wszystko, a teraz tracił nawet ją.
Zuza siedziała na kanapie, nie podniosła wzroku. Scrollowała telefon.
– Jesteś z siebie dumna? – zaczął od ataku. W relacjach z nią nigdy nie był wojownikiem, a jednak
jakimś cudem znalazł w sobie siłę na ofensywę.
Czy to przez Pawła, czy przez wspomnienia o matce?
– Spierdalaj – rzuciła. Wściekła jak osa, poważnie wnerwiona, zła na niego, na swoje życie, na to, co
jej zabrał, na to, jak ją dusił, krępował, trzymał w piwnicy własnych lęków i obaw.
– Kurwa, Zuza, lizać się z jakimś szczeniakiem, kiedy stoję kilkanaście metrów od ciebie? Wiem, że
cię swędzi, ależ ja pierdolę! Za kogo ty mnie masz?!
– Za debila, który dzwoni po psy, żeby pokazać, że jego pała jest większa niż pała innego samca.
Kręci cię to? Podnieca? Lubisz patrzeć, jak dwa smutne koksy pakują do suki Bogu ducha winnego typa?
– Boga w to nie mieszaj – odparł zupełnie bezczelnie.
Przez większość swojego życia Konrad nosił taką właśnie maskę: aroganckiego, wyluzowanego
kolesia. Zuza wiedziała, że to wszystko poza. Że tak naprawdę był złamanym, zlęknionym chłopakiem, który
rozpaczliwie szukał sobie matki. Pechowo trafiło na nią.
– Taki jesteś twardy? Będziesz zgrywał macho, udawał, że ci nie zależy?
Spojrzał przez okno. Mieszkali w luksusowym apartamencie położonym nieopodal zatoki. Kredyt
zaciągnęli wprawdzie wspólnie, ale to Konrad opłacił pokaźny wkład własny.
– Zuza, kurwa… – Przysiadł koło niej na kanapie. Już nie miał ochoty się kłócić. – Wczoraj
przegięłaś, przyznaj to.
Patrzyła mu głęboko w oczy, wciąż niegotowa na wzajemne przeprosiny.
– Od lat mamy taki układ. Ja zaspokajam twoją potrzebę bliskości, ty pozwalasz mi zaspokajać swoje
potrzeby. Przerabialiśmy ten temat dziesiątki razy.
Znów spokorniał. Mały chłopiec, który przyszedł przeprosić ojca alkoholika za to, że dostał pasem.
Widocznie zasłużył.
– Miałaś to robić tak, żebym nie widział. Podczas tych swoich sesji, wyjazdów… a nie na moich
oczach! Na litość boską, Zuz! Nie przy kumplach! O co ci chodzi? Żeby mnie upokorzyć, pokazać, że jesteś
górą?
Zapłakał. Tylko przy niej pozwalał sobie na łzy.