Cyran Janusz - Żabi król
Szczegóły |
Tytuł |
Cyran Janusz - Żabi król |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cyran Janusz - Żabi król PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cyran Janusz - Żabi król PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cyran Janusz - Żabi król - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Cyran
Żabi król
1. Berlińczycy
Krótko ostrzyżone, srebrzyste włosy dobrze pasowały do
czarnego munduru Wilhelma Daffnera. Przed nim, na szklanym
stoliku, stała butelka z sokiem i pusta szklanka.
- Zakładam, że nie wiecie więcej niż przeciętni
mieszkańcy Centrum. Mamy kłopoty w nawiązaniu łączności ze
Strefą B. Trwa to już od pół roku i jest uciążliwe i
niepokojące dla osób, które pozostawiły tam krewnych i
interesy. Sytuacja jest zupełnie inna niż w przypadku Strefy
A i D, z którymi utraciliśmy kontakt po doniesieniach o
rozszerzaniu się zarazy. Słyszeliście o tym. Zakłócenia w
łączności. Dziwne komunikaty. I w tym właściwie nie mijamy
się z prawdą.
Daffner spojrzał na zebranych z uwagą, po kolei, jakby
mobilizując ich gotowość do skupienia się. Pochylił się,
napełnił szklankę sokiem. Ociężałość ruchów wskazywała, jak
bardzo jest znużony.
- Naprawdę otrzymaliśmy dziwne komunikaty. Łączność była
zła, potem całkiem zanikła.
Włączył wyświetlacz ścienny i przerzucał zasoby serwera
Wydziału Wywiadu Zdalnego.
- Oto co zdążyło dotrzeć: Nadszedł dzień sądu, trwóżcie
się i radujcie, bo Pan jest sędzią surowym i światłem
świata! Albo: Długo czekaliśmy na powtórne przyjście, bracia
najmilsi, i teraz chcielibyśmy podzielić się z wami naszą
radością. Ale jest ona niepodzielna, wymagająca i zazdrosna,
cóż zatem możemy wam powiedzieć? Chwalcie i oczekujcie
Wielkiego Przybysza, bowiem On jest mądrością, wybawieniem i
sensem, i On także i wam przyniesie spokój. Amen. Ostatni
komunikat. Porzuciłem wszelką nadzieję. Wszystkich ogarnia
tu obłęd. Na Boga, zróbcie coś, bo czeka nas coś
straszliwego! Kixmoller... Christof Kixmoller to jeden z
naszych pracowników w Kattowitz.
Riks znał Kixmollera. Przypomniał sobie jego zaaferowaną
gębę, obwisłe, żółte policzki. I odrażający zwyczaj dłubania
w nosie. Wielokrotnie się kontaktowali.
Daffner westchnął i wbił wzrok w napisy.
- Wysłaliśmy do Oberschlesien sześć ekip. Kamień w wodę,
choć byli to najlepsi fachowcy. Dokładni i chłodni jak lód.
Znaliście ich. Norbert Hertell. Barbara Nowicka. Alfred
Rinsche. Rimarzik. Georg Kutbay. To nieproste, wysłać kogoś
poza Centrum. Ogromne ryzyko. Procedura przygotowania
organizmu do spotkania z wirusami innej strefy jest
piekielnie kosztowna, tak samo jak przeniesienie przez
barierę strefową. Wielu ludzi w Urzędzie uważa, że
powinniśmy machnąć ręką na Strefę B. Postawić na niej
krzyżyk. Po tym, co się stało, nie możemy pozwolić sobie na
straty, powiadają. Nie zgadzam się z tymi opiniami. Wiemy,
co stało się w Strefie A i D, ale nie wiemy nic o Strefie B.
Być może będzie to miało znaczenie dla naszego przetrwania.
Dlatego chcę podjąć jeszcze jedną próbę. Udało mi się
przekonać kierownictwo Wydziału. Mamy teraz większe szanse.
Opracowaliśmy bezpieczny sposób transferu powrotnego. Jeśli
będą kłopoty z konwencjonalnymi środkami łączności,
zabierzemy was z powrotem do Centrum.
- To jeszcze nikomu się nie udało.
Remi Czarnezki zawsze mówił cicho, ledwo otwierając usta
tak, że Daffner w pierwszej chwili nie zrozumiał go.
- Jak pan widzi, włożyliśmy w to naprawdę wiele wysiłku.
Czarnezki kiwnął głową. Miał smutną, długą twarz z
wpadniętymi zielonymi oczyma.
- Czy będziemy uzbrojeni? - zapytał Falkenburg.
Riks pierwszy raz widział Falkenburga. Zdecydowany i
spokojny głos pasujący do krępego i silnego ciała spodobał
mu się. O Falkenburgu krążyły w Wydziale niesamowite plotki.
- To jeszcze nie rozstrzygnięte. Czy chciałby pan być
uzbrojony? - odbił pytanie Daffner, zerkając na Falkenburga z
zainteresowaniem.
- Sytuacja jest niejasna. Na razie trudno powiedzieć, czy
byłby to atut.
- To prawda - zafrasował się Daffner. - Niektóre pomiary
wskazują, że czas w Oberschlesien rozsynchronizował się.
Czas własny Strefy może różnić się od berlińskiego o
kilkadziesiąt lat. Nasz zespół ekspertów ciągle szuka
optymalnego wariantu zachowań. Na razie musicie
odpowiedzieć, czy przyjmujecie zadanie.
Popatrzył pytająco na Czarnezkiego.
- Tak - powiedział cicho Czarnezki. Nawet nie drgnął.
Siedział wbity w fotel z wyciągniętymi chudymi nogami. Riks
pamiętał Remiego, kiedy nie był tak flegmatyczny. Po misji w
Afryce Południowej, z której Riks przywiózł go w lodówce,
Remi bardzo się zmienił.
Falkenburg czekał na Riksa. W jego wzroku nie było
niezdecydowania. Coś innego. Oczekiwał na odpowiedź kolegi,
jakby Riks był starszy stopniem i należał mu się szacunek.
Jakby Riks, który wcale się tak nie czuł, był kimś
ważniejszym.
Twarz Riksa skrzywił mimowiedny grymas.
- Tak.
Falkenburg odczekał pół sekundy.
- Tak.
2. Kattowitz
Riks wypadł z tunelu oszołomiony. Nic nie widział. To
było idiotyczne. Szczękał zębami, ściskał teczkę i mrugał
oczyma, usiłując coś zobaczyć. Twardo uderzył o podłoże,
jakby spadł z pierwszego piętra; program sterujący
transferem musiał mieć kłopoty.
Ale żył. Było mu straszliwie zimno i dostał dreszczy.
Ciągle nie widząc zrobił trzy chwiejne kroki.
Najpierw zaczął słyszeć, potem przejrzał. Światło było
jaskrawe, porażające. Odbijało się od zmrożonego śniegu.
Stał w potokach światła i rozglądał się wokół.
Był na środku jeziora skutego lodem. Słońce stało wysoko
nad lasem czerniejącym na wprost. Z lasu ku ośnieżonej tafli
wybiegał wąski drewniany most, aż do wysepki porośniętej
drzewami. Po lewej trwali wędkarze nad przeręblami, za nimi
była szosa i osiedle niskich domów. Program przenoszący
wybrał w miarę puste i pewne miejsce.
Ruszył w stronę szosy. Płytki śnieg nie utrudniał marszu.
Minąwszy w bezpiecznej odległości wędkarzy wdrapał się po
wale na szosę. Lekki płaszcz nie chronił od zimna, lecz
szybki marsz rozgrzał Riksa, więc nie odczuwał już dreszczy.
Mijające go samochody nie różniły się od produkowanych w
Centrum. Był niewielki ruch, może trafił na dzień
świąteczny. Nauczył się na pamięć starej mapy Kattowitz i
teraz porównywał ją z otoczeniem. Zmiany były znaczne. Park
w miejscu dużej dzielnicy mieszkaniowej. Kościół Świętego
Krzyża na Wzniesieniu Szachistów razem z przyległym
cmentarzem zniknęły, zastąpione klasycystycznym pałacem i
polem golfowym. Natomiast przechodnie byli ubrani
zwyczajnie, nie zwracali uwagi na Riksa. Minął Wzniesienie
Szachistów i zbliżał się do starego centrum Kattowitz. Na
dawnym Placu Przemysłowym, gdzie niegdyś wznosił się surowy
pomnik generała Otterbecka, był inny monument. Na granitowym
postumencie stała istota nie przypominająca człowieka.
Trwała w niezdarnym rozkroku, z żabimi przednimi odnóżami
wyciągniętymi w górę. Szeroki, bezzębny pysk skierowany był
w dół; patrzyła wybałuszonymi, ogromnymi ślepiami (może był
to rodzaj okularów) na ludzi podchodzących z szacunkiem do
stóp pomnika. Płaska głowa łączyła się z tułowiem bez
pośrednictwa szyi. Ciało istoty, zwłaszcza jej wielki,
obwisły brzuch, pokryte było pomarszczonymi fałdami ubrania
lub skóry. Naprawdę obchodzono jakieś święto. Do postumentu
podchodziły matki z dziećmi ubranymi w jaskrawe
różnokolorowe futerka i składały kwiaty u stóp pomnika.
Dopiero teraz doświadczył uczucia bolesnej obcości.
Położył teczkę na ziemi i potarł nerwowo dłonie. Wokół
pomnika przechadzało się kilkunastu mężczyzn w szarych
mundurach. Byli uzbrojeni i uśmiechali się. Riks pospiesznie
opuścił plac, przeszedł przez zasypany śniegiem park i
znalazł się, tak jak oczekiwał, przed betonową płytą Dworca
Głównego. W środku ogarnęło go przyjemne ciepło i szum
ludzkich głosów. Pod ścianą dostrzegł rząd kabin z ciemnego
szkła. Wszedł do jednej z nich. zamknął za sobą drzwi i
usiadł w fotelu. Panował tu półmrok. Obrzydliwe uczucie
obcości zelżało. Ciepłe, izolowane wnętrze kabiny
dostarczało złudnego poczucia bezpieczeństwa.
Na wprost zamigotał żółty napis: "Proszę podać numer
identyfikacyjny..." Odetchnął, wyjął z teczki mikro i
położył je na kolanach. Przed sobą miał gniazda nieznanego
typu. Wszystko zależało od tego, jak Dawid wybrnie z
sytuacji. Otworzył pokrywę mikro. Wyświetlacz zajarzył się
przyjemnym błękitem. Uruchomił Dawida.
Szybkość i pewność działania Dawida zawsze wprawiała go
w podziw. Dawid śmignął przez wyświetlacz mikro i przywarł
do siedmiu gniazd kabiny jednocześnie. Pisnęły cicho i
zaraz zamilkły - Dawid cofnął się i już wiedział, które z
nich otworzy się w następnej mikrosekundzie. Na wyświetlaczu
pojawił się schemat wejść i Riks zobaczył, że Dawid atakuje
całą siódemkę. Wszedł jak w masło.
Riks pomyślał, że nie było to zadanie godne Dawida.
Żółty napis zniknął, pojawiło się zaproszenie: "Proszę
wybrać usługę". Ale Dawid korzystał już z ośmiu tysięcy
pięciuset czterdziestu siedmiu usług powłoki naraz i
wyświetlacz pulsował czerwonym wskaźnikiem nasycenia
transmisji danych.
Po kilkunastu sekundach Dawid zawył i zalał wyświetlacz
ostrzegawczą czerwienią. Riks nie próbował dowiadywać się,
jakie odkrył niebezpieczeństwo. Zamknął pokrywę mikro i
przerwał połączenie. Schował mikro do teczki, zrobił głęboki
wdech i wyszedł z kabiny. Z peronu walił tłum pasażerów.
Wmieszał się weń i opuścił dworzec. Znów złapały go
dreszcze. Skręcił w skwer, stanął przy ławce i postawił na
niej teczkę. Wokół nie było nikogo. Wyciągnął mikro i
odnalazł mapę Kattowitz z adresami tajnych mieszkań.
Przyjrzał się lokalizacji czerwonych punktów. Speerstraáe
20, mieszkanie numer 8. Dobre miejsce.
3. Tajne mieszkania
Po kwadransie przy spokojnej ulicy otworzył kluczem
przeprogramowanym przez Dawida drzwi do trzypiętrowego domu.
W korytarzu minął się ze starszą kobietą, uśmiechnęła się,
jakby go poznała. Ciarki przebiegły Riksowi po plecach.
Czyżby demon zainstalowany w powłoce przez Urząd
Bezpieczeństwa Rzeszy zadbał nawet o fizyczne podobieństwo
do poprzedniego lokatora? Mieszkanie na parterze. Jeden duży
pokój, kuchnia, łazienka. Stare, dobre mieszkanie, idealne
dla agenta Urzędu Bezpieczeństwa. Okna pokoju wychodzą na
park, pogrążający się w miękkim mroku zimowego wieczoru.
Siedział chwilę na wielkim wygodnym łóżku i patrzył w okno.
Odkurzacz mruczał cicho i łypał na niego czerwonymi oczkami.
Podszedł do staromodnej dębowej szafy, była tam odzież w
kilku rozmiarach, także pasująca na niego.
Nie mógł wyjść z podziwu dla ludzi, którzy zaprojektowali
to tajne mieszkanie. Tajne mieszkania nie były przecież
obiektami realnymi. Stworzone przez speców Urzędu
Bezpieczeństwa Rzeszy miały stanowić azyl dla agentów
niezależnie od okoliczności. Zobaczył teraz na własne oczy,
jaka potęga zaprogramowanej inteligencji za nimi stoi.
Wiadomo, że agent wchodzący we wrogie środowisko będzie
potrzebował schronienia. Oczywiście Urząd Bezpieczeństwa
Rzeszy dysponował agentami zakotwiczonymi wszędzie - na
własnym terytorium i na terytorium wroga (jakże łatwo
terytorium własne zmieniało się w terytorium wroga i
odwrotnie!) - instalował tam ich przez lata. Jednak w
pewnych okolicznościach agent musiał wejść w środowisko w
biegu, zaraz po wylądowaniu. Mógłby oczywiście zostać
przyjętym przez agentów zainstalowanych wcześniej, jednak
było to ryzykowne, a niekiedy niemożliwe. Tak jak tym razem.
Otworzył mikro i sprawdził datę. Ósmy grudnia 2107 roku.
Czas Oberschlesien rozsynchronizował się o pięćdziesiąt lat.
Wykluczone by jakiś agent Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy
zdołał go przejąć.
I tu objawiał się geniusz projektantów i programistów
Wydziału Planowania Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Tajne
mieszkania przetrwały w doskonałym stanie mimo
prawdopodobnych przemian, jakimi podlegała w ciągu
pięćdziesięciu lat społeczność Sektora B. Były tak naprawdę
programowymi obiektami, którym przypisano szereg chronionych
i zmiennych metod. Na podstawie wnikliwych badań ustalono,
jakimi ogólnymi cechami powinno odznaczać się tajne
mieszkanie. Wybrano cechy będące względnymi niezmiennikami
czasu. Cechy te zostały zaimplementowane jako zmienne
chronione obiektu. Klasa tajnych mieszkań była klasą
pochodną abstrakcyjnej klasy tajnych obiektów ogólnego
przeznaczenia. Była powiązana z klasą tajnych kont, która
również była derywatem klasy tajnych obiektów ogólnego
przeznaczenia. W efekcie tajne mieszkania zawsze oczekiwały
na podjęcie niespodziewanego gościa, puste, chętne,
przytulne i z opłaconym na czas czynszem, rachunkami za
elektryczność, wodę i wywóz śmieci.
Przejrzał hierarchię klas i wybrał klasę "Persona".
Zorientował się, że po włamaniu do powłoki Dawid stworzył
obiekt klasy "Persona". Zmienna chroniona obiektu "Imię"
przybrała wartość "Georg", zmienna "Nazwisko" -
"Gonschewski". Gonschewski był prawnikiem, miał czterdzieści
dwa lata, jak on. Również cechy fizyczne zapisane w
kartotece Gonschewskiego były zgodne z jego cechami.
Gonschewski był rozwiedziony od pięciu lat. Riks popatrzył
na zdjęcie pani Karoline Gonschewski. Miła, niska brunetka.
Gonschewski nie mieszkał chwilowo w Kattowitz, znalazł pracę
w firmie wydawniczej w Wien. Czy Dawid nie popełnił pomyłki?
Wien był poza strefą izolacyjną obejmującą Oberschlesien,
zatem Gonschewski nie mógł tam jechać! Riks wiedział jednak,
że kreacja obiektu klasy "Persona" nie była tylko sprawą
Dawida. Dawid wykorzystywał moc tajnego demona powłoki
zainstalowanego przez Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy. To ten
demon czuwał nad zachowaniem spójności danych między sobą i
ze światem realnym, otulanym przez lokalną powłokę. Mógł
mieć tylko nadzieję, że demon wiedział, co robi. Gonschewski
właśnie wrócił po czterech latach z Wien - Riks znalazł w
gazetach jego ogłoszenie o poszukiwaniu pracy. Dwójka
dzieci. Dwunastoletni Heinz i siedmioletnia Edith.
Uśmiechnięte buzie, za nimi mamusia w fioletowym kapeluszu,
szepcząca do ucha Edith, która trzyma bukiecik konwalii.
Obecne miejsce zamieszkania Karoline - Breslau. Riks
skrzywił się. Czy demon zwariował? Przecież Breslau także
nie należał do strefy izolacyjnej obejmującej Oberschlesien!
Zsynchronizował zegarek. Już po siedemnastej. Przebrał
się i poszedł do banku, bez problemów dostał kartę płatniczą
na nazwisko Gonschewski. Na razie wszystko działa. Kupił
trochę żywności i wrócił do mieszkania. Zjadł kolację i
przejrzał jeszcze raz kartotekę Gonschewskiego.
Od dwudziestego roku życia członek bractwa strzeleckiego.
Działacz Wspólnoty Kosmicznej. Zawiadomienie o zebraniu
oddziału Wspólnoty w następny piątek. Zatem jutro. Plan
zebrania. Wybór zastępcy prezesa koła. Referat brata Arnolda
Gronke na temat ostatnich doniesień o spotkaniach z
Przybyszami. Kółko szaleńców?
Przerzucił się na lokalne serwisy informacyjne. Żadnej
wzmianki o stacji transferowej. Istniały dwie możliwości:
albo stacje transferowe, które umożliwiały komunikację
między strefami już nie istniały, bo zostały zniszczone lub
uszkodzone, albo zostały utajnione. Patrzył zdumiony na
tytuły: Rząd krajowy podejmuje delegację Przybyszów. Jakie
będą przyszłoroczne wakacje? Rozmowa z porwanym przez
wehikuł Obcych. Implanty. Tajemnica długowieczności
cielesnej. Co Przybysze sądzą o miłości i seksie? Nina
Schaarenberg odkrywa karty. Zakupy w stylu
międzyplanetarnym. Nowa sieć Hanaska. Czy uczeni i
filozofowie są jeszcze potrzebni? Jutro bez wysiłku.
Strefa izolacyjna. Brak powiązanych dokumentów.
Przecierał oczy, kiedy Dawid wydał ostrzegawczy pisk.
Drgnął. Dawid odłączył się od powłoki i wyświetlacz ścienny
zgasł. Na ekranie mikro zobaczył napis: "Próba przejęcia
kontroli. Alarm trzeciego stopnia".
Parę sekund trwał w osłupieniu. To oczywiste, użył haseł,
które uruchomiły mechanizm zaczepny. Obudziły demona czułego
na słowa takie jak strefa izolacyjna. Choć to wręcz
niepojęte ze względu na ogrom przedsięwzięcia, demon taki
musiał istnieć i kontrolować całość komunikatów powłoki.
Zamknął mikro, wsunął stopy do butów i włożył płaszcz, po
czym zgasił światło. Czuł bicie serca. Schylił się i
zasznurował buty. Cisza. Szybkie kroki na korytarzu.
Otworzył okno i wyskoczył. Zaczął biec w głąb parku.
- Stój!
Oślepiające światło. Skoczył w bok, między drzewa.
- Stój!
Głosy z kilku stron. Znów złapał go snop światła. Dwa
strzały, jeden po drugim. Zatrzymał się i podniósł ręce do
góry. Podeszli ludzie w szarych mundurach. Jeden wyszarpnął
mu mikro, dwaj wykręcili ręce do tyłu i skuli je kajdankami.
W jasnym prostokącie okna tajnego mieszkania zobaczył
jeszcze sylwetkę mężczyzny patrzącego w ich stronę.
4. Doktor Ponto
Przywieziono go do wysokiego budynku pogrążonego w
ciemności. Wraz z kilkoma piętrowymi pawilonami, otoczony
był dwumetrowej wysokości ceglanym murem. Kimkolwiek byli
umundurowani ludzie, nie rozmawiali z Riksem i wyglądali na
znudzonych. Wymieniali półgłosem uwagi; ktoś zapytał, czy
mały Fred jest już zdrowy, inny poskarżył się na żonę.
Wprowadzono go do halu na parterze. Przywitał ich strażnik
siedzący za konsolą.
- Dawno nikogo nie przytachaliście. Co to za jeden?
- Georg Gonschewski. Prawnik. Właśnie przyjechał z Wien.
Musiało go dopaść w podróży, w Wien chyba był jeszcze
czysty. Patrz, co przy nim znaleźliśmy.
Policjant podał strażnikowi mikro Riksa.
- Schowaj od razu do depozytu. Ponto będzie znów się
wściekał.
- Jasne. Doktor Ponto powinien zaraz być. Zawiadomiłem
go. Wiesz, że się skurczybyk ucieszył?
Strażnik zarechotał.
- Musi lecieć do roboty wieczorem, a ten się, cholera,
cieszy, głupi palant. Dobra, zaprowadźcie nawiedzonego do
siedemnastki. Tam jest włączone ogrzewanie. Miejcie go na
oku. Wiecie, jaki Ponto jest szybki do pisania raportów.
Dwóch policjantów poprowadziło Riksa schodami w górę.
Budynek sprawiał wrażenie zaniedbanego szpitala. Olejowe
lamperie, tanie, niedostateczne oświetlenie. Wysokie
sklepienie odbijało echo kroków.
Na drugim piętrze jeden z policjantów otworzył kluczem
drzwi z judaszem.
- Wejdź tutaj i rozgość się.
W środku był stolik z krzesłem i łóżko. Pokój nie miał okna.
- Zdejmijcie mi kajdanki.
- Poczekaj, chłopie, najpierw pogada z tobą doktor Ponto.
Usiadł, a policjanci zostali na zewnątrz. Drzwi pozostały
uchylone i słyszał ich ściszone głosy. Po kilkunastu
minutach na korytarzu zastukały kroki.
- Mamy gościa? Już w środku?
- Tak jest, panie doktorze.
Głos przybysza był energiczny.
- Nazywam się Ponto. Peter Ponto.
Wysoki mężczyzna z jasną bródką i niebieskimi oczyma.
Zdjął brązowy płaszcz i rzucił go na łóżko.
- Nazywają mnie doktorem, ale żaden ze mnie doktor.
Jestem zarządcą ośrodka, rozumie pan. Praca administracyjna.
- Zdejmijcie mi kajdanki.
Ponto usiadł na łóżku i założył nogę na nogę.
- Nie będzie się pan wygłupiał? Po co pan uciekał?
- Dlaczego zostałem zatrzymany?
Ponto skrzywił się.
- Nie został pan. Jitschin, chodźcie tu i zdejmijcie
kajdanki panu Gonschewskiemu! Więc nie został pan
zatrzymany. Otrzymaliśmy sygnał, że może pan potrzebować
pomocy. Zjawiliśmy się tak szybko, jak było to możliwe i
okazało się, iż sygnał był prawdziwy. Dlaczego pan uciekał?
Ponto patrzył z życzliwym zaciekawieniem, a policjant
zdejmował kajdanki.
- Przestraszyłem się. Ktoś włamywał się do mojego
mieszkania. Strzelano do mnie.
- Nie strzelano do pana. Mógł pan się znajdować w stanie
wstrząsu, oszołomienia. Ci policjanci zostali przeszkoleni,
jak postępować w takich przypadkach. Mogli, co prawda, pana
nieco przestraszyć, ale przecież nigdy nie strzelaliby do
pana! No i udało się im pana zatrzymać, prawda?
Ponto uśmiechnął się.
- Czy to długo potrwa, panie Ponto? Chciałbym iść do domu
- poskarżył się Jitschin.
- Myślę, że wszystko przebiegnie sprawnie, sierżancie.
Poczekajcie chwilę na zewnątrz - powiedział z dobrodusznym
wyrazem twarzy Ponto. - Czuje się pan lepiej?
- Nadal nie rozumiem, dlaczego mnie aresztowano.
- Nie jest pan aresztowany. Mam nadzieję, że jutro będzie
mógł pan odejść. Czuje się pan dobrze?
- Tak. Ale jestem zmęczony podróżą i ostatnimi wypadkami.
- Podróżą z Wien?
- Tak. Przyjechałem dzisiaj z Wien.
Ponto kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Jak pan dostał się tutaj z Wien?
Rzeczywiście, jak mógł dostać się tu z Wien, skoro było
to fizycznie niemożliwe?
- Dlaczego zadaje mi pan takie pytania? Dlaczego jestem
tutaj? Żądam, abyście oddali mi moje mikro!
- Mikro? Ma pan na myśli ten dziwny, płaski przedmiot?
Obawiam się, że nie będzie długo istniał.
- Co to znaczy? To moja własność, nie możecie jej zniszczyć!
- Przecież pan wie, powinien pan wiedzieć, że wszystkie
przedmioty pochodzące od Przybyszów ulegają szybkiej
anihilacji. A ten przedmiot z pewnością pochodzi od nich.
Nie został wyprodukowany w Rzeszy, nie figuruje w globalnym
rejestrze produktów. Pan dostał ten przedmiot od Przybyszów,
rozumie pan?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
W oczach Ponto Riks widział coraz żywsze zainteresowanie.
- Czy chce pan powiedzieć, że nie wie pan niczego o
Przybyszach?
- Oczywiście, że nie. Dlaczego zabraliście moje mikro?
- To "mikro", jak pan mówi, może istnieć najwyżej kilka
godzin. Musimy je zbadać, zanim ulegnie rozpadowi.
Jitschin! Chodźcie tu. Przykro mi, to trochę potrwa.
Zawiadomcie Hopkena, niech się zaraz zjawi i uruchomi
laboratorium. Musimy zrobić badanie na implant.
Jitschin wydał jęk zawodu, jego szeroka twarz posmutniała.
- No już, pośpieszcie się, to szybciej skończymy. Hopken
to nasz laborant. Przypuszczam, że Przybysze wszczepili panu
implant. To dlatego nie pamięta pan o spotkaniu z nimi.
Często tak postępują. Już od dawna nie mieliśmy żadnego
przypadku. Kiedyś cały ten budynek pełny był ludzi. Widzi
pan, pomagamy wam w odnalezieniu się po spotkaniu z
Przybyszami. Jesteście zagubieni i zdezorientowani. Często
tracicie pamięć, nie pamiętacie wielu rzeczy. Musimy pomagać
wam w odzyskaniu sprawności społecznej. Ale i my coś
zyskujemy. Przybysze w miejsce wiedzy traconej przez ludzi
wstawiają wiedzę inną. Rodzaj przekazu, posłania, opowieści.
Sztuczne wspomnienia o wydarzeniach, które nigdy nie miały
miejsca. Jest to jedna z nielicznych możliwości uzyskania o
nich informacji, która ma przecież dla nas podstawowe
zupełnie znaczenie. Przekazy Przybyszów tworzą wciąż żywą i
uzupełnianą Świętą Księgę naszej cywilizacji. Cieszę się, że
pan do nas trafił. Może to być dla pana uciążliwe, ale może
też okazać się dobroczynne.
- Dlaczego pan sądzi, że spotkałem się z Przybyszami?
Ten budynek jest stary, wręcz archaiczny. Data w
serwisach informacyjnych? Każdy może zmienić datę. Rzecz
umowy. Może w ogóle nie doszło do desynchronizacji? W
którymś momencie powiedzieli tu sobie - liczymy czas
inaczej? Zaczynamy spotykać się z Przybyszami i nic innego
nas nie obchodzi?
- Powiedział pan, że nic nie wie o Przybyszach. Każde
dziecko na świecie zna Przybyszów. Zawdzięczamy im
wszystko. Dzięki nim jesteśmy nieśmiertelni.
Riks otworzył szeroko oczy.
- Nieśmiertelni?
Ponto uśmiechnął się pobłażliwie.
- Sam pan widzi! Miał pan spotkanie z Przybyszami!
Będzie pan we wszystkich jutrzejszych dziennikach!
- Doktorze Ponto, Hopken jest gotowy.
Jitschin sapał ciężko, musiał biec po schodach.
- Zejdźmy na parter, tam jest laboratorium. Na szczęście
Hopken ma dzisiaj dyżur, i zaraz będziemy mieli to z głowy.
Laborant, ruchliwy starszy człowiek w białym fartuchu,
kazał się Riksowi rozebrać, a potem usadowił go w kabinie
aparatu pomiarowego. Badanie trwało kilka minut.
- Dane trzeba przetworzyć - zaskrzeczał Hopken. - Wyniki
jutro rano.
- Dziękuję panu - Ponto był zadowolony. - Proszę, panie
Gonschewski, by przenocował pan dzisiaj u nas. Na wszelki
wypadek. Nie wiemy, co zrobili z panem Przybysze. Musimy
mieć pewność, że nie stanie się panu nic złego. Tu będzie
pan miał dobrą opiekę.
- Nie mogę odmówić?
- Taka jest procedura. Jutro jeszcze porozmawiamy.
Kiedy Jitschin zamykał go na klucz, Riks poczuł się
niedobrze. Mikro. Tam było wszystko. Może należało działać
inaczej? Ci policjanci nie mogli stanowić poważnej
przeszkody. A w mikro miał już masę informacji. Czy
zdołaliby prawidłowo je zinterpretować bez kontaktu z ludźmi
tu, na miejscu? Czemu sześć poprzednich ekip przepadło?
Nie należy lekceważyć niebezpieczeństwa. Na razie
traktują mnie jak łagodnego czubka. Jakie mogli robić
badania? Mikro. Dawid blokuje dostęp do informacji po
pierwszej próbie włamania. Na szczęście w środku był
wyłącznik światła. Riks położył się do łóżka. Poniżej ktoś
biegał stukając głośno obcasami po marmurowej posadzce.
Śmiech.
Ogarnęło go uczucie obcości i samotności. Falkenburg.
Ten pewnie nie patrzył na świat w taki sposób. Wyglądał na
chłodnego i precyzyjnego. Czarnezki. Gdzie byli? Lepiej,
gdyby któryś z nich zdołał wrócić ze swoim mikro. Piętro
niżej ktoś biegał niezmordowanie w pustej przestrzeni
korytarzy. Riks zapadał już w otchłań snu, kiedy znów
zobaczył żabiego potwora. Ocknął się z łomocącym sercem i
długo musiał czekać na nadejście błogosławionej nicości.
5. Czarnezki
Ponto wszedł do pokoju Riksa z Jitschinem, który niósł
duży zielony ręcznik i przybory toaletowe.
- Naprzeciwko jest łaźnia, poczekam na pana, a potem
śniadanie.
Łaźnia miała wielkie okna zbrojone drutem. Podszedł do
koryta z jasnobrązowych kafelków i odkręcił wypolerowany
mosiężny kurek, pociekła zeń wąskim strumykiem wrząca woda.
Twarz w lustrze. Twarz Gonschewskiego, prawnika z Wien,
który miał spotkanie z Przybyszami, kimkolwiek oni byli.
Riks uśmiechnął się. Promienie słońca, rozpraszając się
miękko na szybach, nastrajały optymistycznie.
- Cztery lata temu był tu ruch, powiadam panu! -
rozmarzył się Ponto. Weszli do obszernej stołówki. -
Skoczcie do kuchni i przynieście coś, Jitschin. Nic dzisiaj
nie miałem w ustach. I wy możecie coś przekąsić.
- Dziękuję, panie doktorze. Stara o mnie dba, nie powiem,
zawsze robi mi rano coś do żarcia.
Usiedli obok okna.
- Stołówka pełna, mnóstwo ludzi! Ruch, gwar, kłócili się,
dochodziło do rękoczynów! Po spotkaniach z Przybyszami
bywali nerwowi. Trzymaliśmy tu obstawę. Teraz kontakty z
Przybyszami są sporadyczne. Dlaczego? Jak pan uważa?
- Nic nie wiem o Przybyszach - ostrożnie przypomniał Riks.
- Taaaak.
Ponto rozejrzał się z roztargnieniem.
- Tosty z szynką i serem, bułki, masło, dżem ananasowy,
kakao.
Jitschin postawił przed nimi parującą tacę, sam usiadł
przy sąsiednim stoliku.
- Dziękuję - powiedział z opóźnieniem Ponto. - Pan wie
dużo o Przybyszach. Więcej niż ja albo Jitschin, chociaż
zajmuję się nimi od piętnastu lat. Pan był ich gościem.
- Nic o tym nie wiem.
Riks zabrał się do jedzenia. Rozmowa z Ponto była taka
niekonkretna. Czuł niepowagę, wręcz śmieszność sytuacji.
- Miał pan ze sobą przedmiot, który nazywał pan "mikro".
To dowód materialny, że pan był ich gościem. W pewnym
sensie materialny, bo już nie istnieje.
- Zniszczyliście moje mikro?!
- Proszę się nie denerwować. Uległo samoistnemu
rozkładowi. Tak jest ze wszystkimi przedmiotami, które
pochodzą od Przybyszów. Dlatego nie można podać
materialnych dowodów ich istnienia, rozumie pan?
- Mikro nie pochodziło od Przybyszów. To produkt, jeden z
wielu wytwarzanych w Rzeszy.
- Nie ma go w katalogu. Inżynierowie nie rozpoznali go.
- To dla mnie niepojęte.
- Jestem po to, żeby panu pomóc. Ma pan szczęście. Kiedy
był tu tłum, nie mieliśmy czasu dla każdego człowieka, który
zetknął się osobiście z Przybyszami.
- Co wykazały wczorajsze badania?
- Rozmawiałem z Hopkenem. Ma pan implant w czaszce.
- Czy mógłbym zobaczyć zdjęcia? Analizy?
- Jasne. Ale nic z tego pan nie zrozumie. Jest pan
przecież prawnikiem, prawda? Trochę nietypowy implant.
Materia nieorganiczna, niemetal. Kontroluje częściowo
funkcje pańskiego mózgu.
- Implanty... Rozumiem.
Ostrożnie. Bądź ostrożny.
- Czy próbowaliście usuwać takie implanty?
- Oczywiście. Bez powodzenia. Nie przywracało to
poprzedniego stanu umysłu pacjenta. Implanty znikały po
kilku godzinach. Nie mogły istnieć poza organizmem
nosiciela. Ulegały anihilacji, jak "mikro".
Riks wytarł usta serwetką.
- Proszę mi powiedzieć, kim są Przybysze?
- Naprawdę niczego pan nie pamięta?
- A co miałbym pamiętać?
Ponto westchnął.
- Goście z kosmosu. Istoty z innej planety, której nazwy
nie poznaliśmy. Przybyli w krytycznym momencie historii i
ocalili nas przed katastrofą. Oddajemy im cześć, taką samą,
jaką w prymitywnych i barbarzyńskich czasach oddawaliśmy
Bogu. Mówię, że przybyli przypadkiem, ale może obserwowali
nas od dawna? Uważam, że tak było.
- O jakim krytycznym momencie pan mówi?
- O wojnie biologicznej, rozpoczętej przez Azjatów.
- To pamiętam - Riks wziął słoik z dżemem i spojrzał na
datę przydatności. Zgadza się. Brak niespójności. - Też
przypuszczaliśmy, że zaatakowali nas Azjaci. Na granicy
między Niemiecką Zachodnią Syberią a Prowincją
Wschodniosyberyjską Cesarstwa Japonii sytuacja wymknęła się
spod kontroli.
- Nie jest tak źle! Pamięta pan wiele... I wtedy
pojawili się Przybysze. Konflikty między narodami stały się
przeżytkiem. Przybysze dostarczyli nam nowych technologii.
Zmienili sposób sprawowania władzy.
Riks przerwał mu.
- Kiedy zaraza zagroziła istnieniu narodu, zdecydowaliśmy
że szansą na przetrwanie Rzeszy, a może i całej ludzkości,
będzie podzielenie obszaru pod naszą kontrolą na izolowane
strefy, by zatrzymać mutujące wirusy. Komunikacja pomiędzy
strefami stała się trudna i kosztowna. W wypadku transferu,
chodziło o to, by zapewnić biologiczne bezpieczeństwo
przechodzącym z jednej strefy izolacyjnej do drugiej.
Idealna byłaby sytuacja, gdyby do transferów w ogóle nie
dochodziło.
- To taki obraz świata wszczepili panu Przybysze -
zamyślił się Ponto. - Rozumiem. Chcieli nam uzmysłowić, jak
koszmarnie wyglądałby świat, gdyby nie ich ingerencja.
- Panie Ponto, przybyłem tu z Berlina, by wyjaśnić, co
się dzieje. Przerzucono mnie z Berlina, rozumie pan? Z
Berlina, z którym nie macie fizycznego kontaktu.
- Przykro mi, panie Gonschewski. W każdej chwili może
się pan połączyć z Berlinem. Mamy doskonałą łączność z
Berlinem. Naprawdę. Przekona się pan osobiście. Czy to nie
szalony pomysł - te strefy izolacyjne? Absurd. Oczywisty
absurd.
- Mówi pan o Przybyszach, bez żadnego dowodu.
Wcześniejsze badania wykazały, że w naszym otoczeniu nie ma
obcych cywilizacji. Że w ogóle powstanie życia poza Ziemią
jest mało prawdopodobne. Pamięta pan projekt "Wielka Cisza"?
- Oczywiście. Ale jego twórcy przyznawali, że nie mogą
dać definitywnej odpowiedzi na pytanie o Obcych. Przybysze
wywarli głęboki wpływ na kształt naszej cywilizacji.
Przeczenie ich istnieniu mija się z podstawowym poczuciem
realności. Implant w pana czaszce. "Mikro". To, że nie
pamięta pan fragmentu najnowszej historii. Niech pan o tym
pomyśli.
- Friedrich Dalg, kierownik "Wielkiej Ciszy" stwierdził,
że kontakt z obcą cywilizacją musiałby być kresem ludzkiej
cywilizacji. Nawet nie dlatego, że ta obca cywilizacja
mogłaby nas unicestwić. Jeśli staniemy kiedyś twarzą w twarz
z inteligentnymi Obcymi, mówił Dalg, będą oni znacznie
bardziej rozumi niż my. Nie zanosi się, byśmy umieli odbywać
podróże międzygwiezdne albo międzygalaktyczne. Zatem już z
faktu przybycia hipotetycznych Obcych będzie wynikać ich
wyższość. Konkwistadorzy i Indianie, ale do setnej potęgi.
Jeśli ich dostrzeżemy, zniknie ostatnia złuda naszej
wyjątkowości. Bo chociaż każdy krzyczy, że człowiek nie jest
niczym szczególnym, to przecież przekonanie takie stanowi
podstawę naszej cywilizacji. Jesteśmy dziećmi bożymi albo
nie różnimy się niczym od naszej trzody. Jeśli dostrzeżemy
kiedyś rozumnych Obcych, powiedział Dalg, to wydłubmy sobie
oczy i wyrwijmy języki. I udawajmy, że było to tylko
złudzenie.
Ponto darł na drobne kawałeczki drugą serwetkę. Pobladł.
- Jednak nie można żyć złudzeniami. Dalg był idealistą.
Był głupcem. Kiedy pojawili się Przybysze, nikt nie miał
ochoty na wydłubywanie sobie oczu. Brednie. Przybysze
wyzwolili nas z takiego sposobu myślenia. Nie potrzebujemy
już bogów, bożków, ani prymitywnych religii. Wystarcza to,
co możemy zobaczyć i dotknąć. Rozumie pan? Musi się pan tego
nauczyć, jeśli chce pan normalnie funkcjonować. Wie pan,
jaki był ich największy dar? Niech to będzie tym
materialnym dowodem, którego ciągle pan żąda. Dzięki nim
uzyskaliśmy sposób na osiągnięcie nieśmiertelności.
Prymitywne religijne bajędy... wszystkie one wywodziły się
ze strachu przed śmiercią.
Ponto wstał.
- Pokażę coś panu. Myślę, że to pana zainteresuje.
Wrócili na drugie piętro, do sali z wyświetlaczem.
- Ludzie, których funkcje życiowe ulegały istotnemu
zakłóceniu, kiedyś po prostu umierali. Przybysze przekazali
nam technikę umożliwiającą przeniesienie psychiki ludzkiej
do nośnika niebiologicznego. Każdy zagrożony może zostać
uratowany i trwać w nieskończoność. Pokażę panu człowieka,
który uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Jego umysł i psychika
są bezpieczne i integralne, mimo że ciało uległo
zniszczeniu. Będzie mógł się z nami porozumiewać. Będzie nas
widział i słyszał. Ciekawy przypadek, tak samo jak pan
spotkał się niedawno z Przybyszami. Doznany szok był
przyczyną wypadku.
Ponto włączył wyświetlacz.
Riks zamarł. Na wielkim ekranie zobaczył wykrzywioną
twarz Czarnezkiego.
- Pan Thomas Bertram odczuwa bóle powypadkowe, chociaż
jego układ nerwowy już nie istnieje. Dzień dobry, panie
Bertram. Jak się pan czuje?
Czarnezki jęknął. Był straszliwie blady, jego skóra miała
perłową, delikatną przejrzystość.
- Co mu zrobiliście? - sapnął Riks cicho.
Ponto zerknął z zaciekawieniem.
- Pan zna tego człowieka?
- Zabiliście go.
Ponto wzruszył ramionami.
- O czym pan mówi? Pan zna pana Bertrama?
Czarnezki przymknął oczy i krzyknął boleśnie:
- Ja nie znam tego człowieka.
- Daj spokój - zawołał Riks. - Co oni ci zrobili?!
- Nie znam tego człowieka - powtórzył Czarnezki. Jego
czoło pokrywały krople potu.
- Jednak wydaje mi się, że się znacie. Dlaczego chce pan
to ukryć, panie Bertram? Panie Gonschewski, czy pan go zna?
- Obaj przybyliśmy z Berlina, by sprawdzić sytuację w
Kattowitz. Dlaczego to zrobiliście?
- Nie chcieliśmy zrobić krzywdy panu Bertramowi. Niestety
po spotkaniu z Przybyszami niektórzy zupełnie tracą
orientację i ulegają fatalnym wypadkom. Dlatego otaczamy ich
opieką. Więc powiada pan, że przybyliście razem z Berlina?
Ciekawe. Przybysze rzadko wyposażają ludzi we wspólne
fałszywe wspomnienia. Tym bardziej jestem zafrapowany.
Będzie mi pan musiał szczegółowo o tym opowiedzieć.
- Remi - powiedział cicho Riks. - Nie zapomnę o tobie,
słyszysz?
Twarzą Remiego Czarnezkiego targnęła kolejna fala bólu.
Ponto położył rękę na ramieniu Riksa, ale ten
odepchnął ją.
- Lepiej wyjdźmy stąd - zaproponował Ponto i wyłączył
wyświetlacz.
Poszli do pokoju, w którym Riks nocował.
- Bardzo mi przykro. Widzę, że te fałszywe wspomnienia są
bardzo żywe. Czy byliście przyjaciółmi? Mam na myśli tę
nieprawdziwą przeszłość, którą obarczyli was Przybysze?
Riks odzyskał panowanie nad sobą. Patrzył na Ponto z
obojętnością.
- Znaliśmy się.
- To dziwne, że nie powiedział nam pan, że ktoś jeszcze z
panem tu przybył. Dlaczego pan o tym nie wspomniał? Nie ufał
nam pan?
- Wydarzyło się zbyt dużo rzeczy.
- Tak, oczywiście. Czy poza Bertramem przybył tu ktoś
jeszcze? Ktoś w grupie z Berlina z tej fałszywej
przeszłości? Proszę się zastanowić. Od odpowiedzi może
wiele zależeć. Także życie tej osoby, jeśli taka była.
- Nie. Nikt poza nami - rzekł Riks i wbił wzrok w Ponto.
- Jaki wypadek przydarzył się panu Bertramowi?
Ponto uśmiechnął się smutno.
- Wpadł pod samochód. Panu Bertramowi?... Zdaje się, że
tam nazywaliście się inaczej? Pan Bertram miał tam imię
Remi?
Riks nie odpowiedział.
- Jest pan zmęczony. Ale czuje się pan już lepiej? Niech
pan odpocznie. I w razie kłopotów proszę się zwrócić do
mnie. Będę do pana dyspozycji. Jest pan wolny.
6. Falkenburg
Kiedy wyszedł na zewnątrz, było wczesne popołudnie. Nie
mógł uwierzyć, że się udało. Widział ciągle wykrzywioną
twarz Czarnezkiego. Było mroźno; światło słoneczne
przenikało zamglone powietrze dając wrażenie nierealności
wszystkiego dookoła. Nie wiedział, gdzie jest. Szedł przez
osiedle dwupiętrowych bloków. Dzieci zjeżdżały na sankach z
przydrożnej skarpy. Kroczył przed siebie, owoce
jarzębiny czerwieniały na śniegu, dzieci śmiały się.
Dawno nie czuł się tak źle. Przytłaczające poczucie
obcości i wrogości. Starał się omijać z daleka przechodniów.
Musiano go nafaszerować jakąś chemią. Znał to uczucie,
teraz sobie przypomniał. W dzieciństwie przechodził stany
depresyjne, miewał samobójcze myśli. To on był nie w
porządku.
Może Ponto ma rację.
Opanuj się. Byłeś w gorszych opresjach. Nie myśl o
rzeczach, na które nie masz wpływu. Tylko twoje działanie
może odnieść skutek. Przecież nie wybrano cię przypadkowo.
Czy w kartotece Riksa był zapis o wczesnych kłopotach ze
zdrowiem psychicznym? Zapewne. Może to zadecydowało.
Na zaśnieżonym trawniku koło śmietnika przykucnęła
kilkuletnia dziewczynka. Zieloną łopatką wygrzebywała dziurę
w ziemi. Obok tekturowe pudełko, na nim czerwona róża.
- Co tu robisz?
Dziewczynka spojrzała w górę oczyma pełnymi łez.
- Zakopuję Augusta.
- Augusta? A kto to jest?
- To mój chomik. Mama powiedziała, że trzeba Augusta
spalić, ale ja nie chcę. Włożyłam go do pudełka i tu go
schowam.
- Róża jest dla niego?
- Tak. Chcę, żeby August wiedział, że go kochałam.
Dziewczynka otarła buzię rękawem.
- Nie płacz. Pochowamy Augusta razem. Na pewno będzie
zadowolony.
- Ale będzie mu zimno! - załkała.
- Nie martw się. Teraz jest w takim miejscu, gdzie nikomu
nie jest zimno.
Dziewczynka spojrzała na Riksa ze zdziwieniem.
- Mama mówiła, że Augusta już nigdzie nie ma?
Pogłaskał ją po głowie, a potem zakopali pudełko z chomikiem.
Nie jestem już tym dzieckiem, które myślało o śmierci.
Jestem twardym, cholernym draniem. Dlatego mnie tu
przysłano. Sprawdził kieszenie płaszcza i stwierdził, że ma
kartę płatniczą. Wstąpił do najbliższej restauracji. Kiedy
kelner stawiał przed nim talerze, na sali pojawił się tęgi
człowiek w granatowym ubraniu. Ujrzawszy Riksa stanął jak
wryty, a potem podszedł z wyrazem zafrapowania na twarzy.
- Ja pana znam. Widziałem pana zdjęcia w serwisach.
Jestem właścicielem tej restauracji, nazywam się Josef
Bloser. Czy mogę się przysiąść?
- O co chodzi? - burknął Riks z pełnymi ustami.
- Przepraszam, nie chcę panu przeszkadzać - Bloser siadł.
- Pan zetknął się z Przybyszami, prawda?
- Czytał pan o tym w serwisach?
- Tak. O dwóch mężczyznach. Jednego potrącił samochód i
został przeniesiony. A drugi to pan, prawda?... Nic pan nie
mówi. Rozumiem. Zabronili panu.
Bloser spochmurniał.
- Oni nie chcą, żebyśmy się dowiedzieli, jacy są naprawdę
Przybysze. Nie dopuszczają zwykłych ludzi, jak ja. Dzięki
temu sprawują władzę, trzymają nas za pysk. Przybyszom
wydaje się, że pomagają ludziom, a naprawdę pomagają tylko
im. Proszę, niech pan powie, jacy oni są, Przybysze?
Naprawdę mają aureole i przypominają anioły?
- Nie widziałem nigdy obcych istot z gwiazd. Oni nie
istnieją.
Bloser rozdziawił usta.
- Nie istnieją? W ogóle?
- Nie rozumiesz, co mówię? Żadnych przybyszów, kapujesz?
Widziałeś ich kiedyś? A może zabrali cię na przejażdżkę po
galaktyce albo do innego wszechświata, durniu?
Bloser zrobił się blady, jego dłoń poluźniła krawat.
- Dostał pan implant, z pewnością dostał pan implant.
Albo ci dranie zrobili panu pranie mózgu, żeby nikt się nie
dowiedział, jak są dobrzy i jak moglibyśmy żyć, gdyby nie ci
łajdacy. Rozumiem pana. Musi być pan tak samo wkurzony jak
ja. Odebrać człowiekowi wspomnienia. Najlepsze. Niech pan
posłucha. Może pan tu przychodzić codziennie, będzie pan
moim gościem, rozumie pan? Przez kwartał. Nie, cały rok
albo nawet dwa lata. Zgoda? Przez dwa lata będzie pan moim
gościem. Może coś pan sobie przypomni i wtedy pogawędzimy?
Riks skończył jeść.
- Dziękuję. - Przywołał kelnera i zapłacił za obiad.
- Zapraszam pana na jutro. I na pojutrze. Na całe dwa lata.
Szybko ściemniało się. Zapytał o drogę i wrócił do swojego
mieszkania na Speerstaáe.
Przejrzał serwisy informacyjne. Wszystkie notki na swój
i Czarnezkiego temat. W dniu wczorajszym policja zatrzymała
pana Thomasa Bertrama, inżyniera z zakładów naprawczych OST.
Pan Bertram zachowywał się dziwnie, co wzbudziło niepokój
współobywateli. Kiedy policjanci zwócili mu uwagę, zaczął
uciekać i wpadł pod samochód. Z powodu poważnych uszkodzeń
ciała konieczne okazało się przeniesienie. Pan Bertram
przyznał, że był w stanie szoku po kontakcie z Przybyszami.
Nie chciał zdradzić szczegółów. Trudno przypuszczać, że
Przybysze nie przewidzieli skutków swojego postępowania. Z
pewnością pan Bertram w przyszłości opowie nam, do jakiego
dobra przywiodło go to spotkanie.
Wczoraj zatrzymano też Georga Gonschewskiego, prawnika,
który wrócił z Wien. Badania specjalistyczne wykazały w
jego czaszce obecność implantu. Gonschewski twierdził, że
nic nie wie o Przybyszach! Ten oczywisty dowód kontaktu
potwierdził się, gdy wyszło na jaw, że Gonschewski zna
Bertrama, chociaż w rzeczywistości nigdy się nie spotkali.
Peter Ponto, dyrektor ośrodka rehabilitacji kontaktowców,
wyjaśnia, iż doszło tu do rzadkiego przypadku wykreowania
przez Przybyszów wspólnej pamięci dla osób, które
odwiedzili. Po rozmowie Georg Gonschewski został zwolniony z
ośrodka.
Było już ciemno. Postanowił pójść na Plac Przemysłowy.
Czuł, że musi spojrzeć jeszcze raz na dziwaczny pomnik.
Szedł wzdłuż szeregu starych kamienic. Po przeciwnej stronie
ulicy drzewa przystrojone były kolorowymi lampkami.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Jak oni mogli przeżywać ten
czas? Rocznica przybycia boskich istot z Kosmosu?
Przyspieszył kroku.
Jutro odejdzie. Najwyższy czas. Może Falkenburg już
wrócił do Berlina? Tak, musi to sprawdzić. Wszedł do budki
komunikacyjnej, wybrał połączenie z Berlinem. Pamiętał
zastrzeżony adres Falkenburga. Brak wybranego adresu.
Odszukał aktualny adres biblioteki Reichstagu. Przez kilka
minut przeglądał tytuły książek. Zastanawiające luki.
Księgozbiór poważnie przetrzebiony. Brak literatury
religijnej i filozoficznej, ogromny zbiór dzieł poświęconych
Przybyszom.
A gdyby pojechać do Berlina? Oszalałeś. Przyjmujesz ich
punkt widzenia? Zaczynasz brać na serio ich brednie?
Było już późno, spotykał niewielu przechodniów. Ktoś
bardzo silny i szybki złapał go za lewe ramię i wciągnął do
ciemnej sieni.
- To ja, Falkenburg.
Twarz Falkenburga zniekształcona była straszną raną na
prawym policzku.
- Nie przejmuj się, miałem trochę kłopotów, ale to
nieważne. - Falkenburg mówił cicho, wyraźnie i spokojnie. -
Musiałem zabić czterech z nich.
- Przecież otrzymaliśmy rozkaz; nikogo nie likwidować?!
- Ten rozkaz dotyczył tylko was, ludzi.
Riks cofnął się. Falkenburg skrzywił się.
- I co z tego? Jesteśmy po tej samej stronie, prawda? Tak
mnie zaprogramowano. Moje mikro zawiera informacje, które
nie mogą się tu przedostać. Musiałem to zrobić. Oni też się
ze mną nie patyczkowali.
- Zabili Czarnezkiego.
- Wiem. Został poddany "przeniesieniu".
- U nas też próbowano przeszczepiać psychikę w struktury
pseudobiologiczne. Prace zarzucono, bo rezultaty były
zniechęcające, a sens etyczny wątpliwy. Może to to samo?
- Jeszcze jedna magiczna sztuczka dla maluczkich. Zdjęcie
udające osobowość. Łatwo to sprokurować, jeśli ma się
kontrolę nad sytuacją. A rządy sprawuje Rada Rzeszy, której
członków wyznaczają Przybysze. Któż wie lepiej, jacy ludzie
nadają się do sprawowania władzy, jak nie nieskończenie
mądrzy i dobrzy Przybysze?
- Chcę jutro wracać. Mam dość. Zabrali moje mikro,
podobno uległo anihilacji.
- Zgoda. Mamy dość informacji. Wiesz, że oni nie mają tu
w ogóle cmentarzy?
Falkenburg odwrócił się w stronę ulicy. Padł strzał i
jego głowa odskoczyła w bok. Zwalił się na ziemię.
Riks przywarł do ściany.
Zbliżało się kilkunastu mężczyzn. Pierwsi, z karabinkami
wycelowanymi w leżące ciało, byli w pełnym rynsztunku, z
hełmami i w ochronnych kamizelkach. Światło latarek tańczyło
po ciele Falkenburga, po znieruchomiałym Riksie, po ścianach
sieni i po podłożu wyłożonym ceramicznymi kostkami.
- Ręce do góry, powoli!
Wokół głowy Falkenburga poszerzała się ciemna plama.
Pochyliła się nad nim trójka szturmowców, jeden machnął ręką
do kogoś w tyle.
- Podjedźcie tu z karetką.
Falkenburg, leżący dotąd z rozrzuconymi członkami,
poderwał się jak wyrzucony sprężyną, skoczył ku najbliższemu
policjantowi i przewrócił go wyrywając broń. Zaczął
strzelać, oni także. Wstrząsały nim kolejne uderzenia
pocisków, wreszcie wypuścił karabinek z rąk i runął twarzą w
śnieg.
- Nie ruszaj się!
Rozległy się jęki rannych i wołanie o pomoc. Nadjechała
karetka.
- Oprzyj ręce o ścianę, tak, stopy do tyłu!
Nikt nie podchodził do Riksa. Słyszał przekleństwa.
- To przecież pan Gonschewski! Nie musicie się go
obawiać! - to wołał Ponto.
- Niech pan się nie zbliża - powiedział jeden z
policjantów. - Straciliśmy pięciu ludzi, przez to ścierwo.
Obszukajcie go. Dobra, pan go zna, doktorze?
- Oczywiście, nie słyszał pan o nim, kapitanie? - Ponto
złapał Riksa za ramię. - Co pan tu robi? Dobrze, że nic się
panu nie stało. Ten człowiek zabił wczoraj czterech
policjantów. Czy widział go pan wcześniej?
Riks, oślepiony światłem silnej latarki, mrużył oczy.
- Nie znałem go. Zaczepił mnie na ulicy. Nie zrozumiałem
czego chciał.
- Był pan w niebezpieczeństwie. Znów panu pomogliśmy!
Myślałem, że on może też przybył z Berlina, co?
- Musi pan pójść z nami i złożyć zeznanie - powiedział
kapitan. Dwu sanitariuszy złapało ciało Falkenburga za ręce
i nogi i rzuciło na nosze.
- Ciężki - sapnął jeden.
Obok noszy leżało rozbite pociskami mikro Falkenburga.
Ponto schylił się.
- Spotkamy się jutro w ośrodku, dobrze? - powiedział
oglądając mikro. - Porozmawiamy o panu Bertramie, o waszym
wymyślonym przez Przybyszów Berlinie. Może chcieli nam
przekazać ważną wiadomość? Przyjdzie pan? Bardzo proszę.
- Dobrze - powiedział Riks. - Z przyjemnością.
7. Riks
Kiedy się obudził było jeszcze ciemno. Spa