Cyran Janusz - Róża antarktydy

Szczegóły
Tytuł Cyran Janusz - Róża antarktydy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cyran Janusz - Róża antarktydy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cyran Janusz - Róża antarktydy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cyran Janusz - Róża antarktydy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JANUSZ CYRAN Róża Antarktydy Człowiek podejmuje decyzję na ułamek sekundy, zanim zda sobie sprawę, więc Albert Raskin zdziwił się, kiedy otwartą dłonią trzasnął Joannę w policzek. Też była tak zaskoczona, że poleciała w tył machając rękami, z miną tak śmieszną i głupią, iż nie mógł powstrzymać się od nerwowego chichotu. Joanna oparła się o ścianę, a potem usiadła niezgrabnie na podłodze i zasłoniła twarz. Albert odwrócił się i zerwał marynarkę z krzesła. Joanna sapała z wściekłości za jego plecami. - Ty... dupku! - rzuciła przez zaciśnięte zęby. Wyciągnął z szuflady biurka swój wąski stalowoszary kom-pan i ruszył ku drzwiom. Pragnął jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Czuł ogromną ulgę. Stało się. Po kilku latach dławiącego, cichego zwarcia eksplodował. Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Nie mógł teraz pojąć. Czemu tak długo znosił lodowatą nienawiść Joanny? Otwierając drzwi pokoju, usłyszał szybki tupot jej bosych stóp. Schodził szerokimi schodami do salonu, a ona stanęła na górze z pistoletem trzymanym w obu dłoniach i zaczęła strzelać. Pierwszy pocisk roztrzaskał mu lewe ramię. Drugi przebił prawe płuco. Zdziwił się, kiedy nogi ugięły się pod nim i zaczął spadać. Spadał, a ona ciągle strzelała; kiedy leżał już u podnóża schodów nasączając dywan obficie krwią, wystrzeliła ostatnie dwa naboje, odwróciła się z furkotem spódnicy i zatrzasnęła za sobą drzwi. Nie słyszał już tego. Dyżurny lekarz w rejonie zaklął i po chwili przerwał zajmującą grę z wyhodowanym przez siebie emulatem Sandry Oome, modnej w ostatnim tygodniu aktorki. Pielęgniarz zajrzał do dyżurki z pytającym wyrazem twarzy. - Dobra, jedziemy już, jedziemy. To nic takiego, ale lepiej, żeby nikt się nie czepiał - powiedział i zamroził emulat. Po kwadransie lekarz z pielęgniarzem weszli do salonu, Albert nadal leżał bez ruchu z twarzą wtuloną w dywan. Resuscytaty Alberta wykonały już najważniejszą pracę, zatamowały krwotoki, przywróciły akcję serca i oddychanie, zajęły się też odtwarzaniem zniszczonych części tkanek. Lekarz pochylił się nad Albertem, wyciągnął z torby ręczny skaner medyczny i kilkoma niedbałymi ruchami zdjął mapę jego stanu. Szybko odczytał główne wskaźniki. - Za godzinę będzie mógł biegać, jeśli zechce - rzekł i rozejrzał się po salonie z zaciekawieniem. - Przenieśmy go na sofę - powiedział pielęgniarz. - Zabrudzisz ją i potrącą ci z pensji - skrzywił się lekarz. Pielęgniarz rozłożył na sofie folię higieniczną. - No, niechże mi pan pomoże. Założyli na siebie jednorazowe przeźroczyste ochraniacze, podnieśli bezwładne ciało i rzucili je na sofę. Drzwi u góry schodów otwarły się i wyjrzała zza nich Joanna, zwabiona hałasem. W prawym ręku trzymała pistolet. - Zabierajcie go stąd - powiedziała ostro. - Tylko niech pani nie robi żadnych głupstw - powiedział niepewnie lekarz. Nie miał zamiaru tracić dzisiejszego wieczoru. - Mamy tu już dosyć zamieszania, nie chcemy się wtrącać i zaraz wychodzimy. - Chcecie go tak zostawić? - Joanna wskazała lufą pistoletu leżące na sofie ciało. - Zabrudzi sofę. Lekarz zaczął ostrożnie zdejmować poplamiony krwią ochraniacz. - Nie zabrudzi, rozłożyliśmy folię. - Zabierajcie go. Nie mogę na niego patrzeć. - Nie musi pani - wtrącił pielęgniarz. - Trochę poleży, a kiedy dojdzie do siebie, pewnie nie będzie chciał tu zostać. - Jeśli za pół godziny nie zniknie, wezwę policję - rzekła Joanna zatrzaskując za sobą drzwi. Albert odzyskał przytomność po dwudziestu minutach. W tym czasie przedstawiciele prawni jego i Joanny przeprowadzili dwie sprawy sądowe. Adwokat Joanny wystąpił o rozwód motywując to długotrwałą i jawnie okazywaną niechęcią Alberta wobec żony, co zakończyło się fizycznym atakiem zagrażającym jej życiu. Przedstawiciel Alberta próbował dowieść, iż Joanna jest winna usiłowania morderstwa. Joanna była reprezentowana przez Marsjańską Spółkę Sztucznych Inteligencji DiLaw, natomiast Albert przez Piąty Zespół Prawniczych Maszyn Cyfrowych Lizbony. Kiedy swego czasu Joanna przedłużała swoją umowę z DiLaw, Albert był temu przeciwny, ponieważ cena ich usług była dwa i pół razy większa niż cena usług oferowanych przez Zespół Prawniczych Maszyn Cyfrowych Lizbony. Łącznie obydwie rozprawy trwały trzydzieści osiem milisekund. Wszystkie niezbędne dane zapisane w otulinie ich mieszkania zostały odtajnione, zdekodowane i udostępnione obydwu stronom na potrzeby procesowe, tak że osiągnięcie rozwiązania prawnego nie zaangażowało zbytnio obu dedykowanych SI. Albert przegrał obydwie sprawy. Nie został, co prawda, skazany na jakąkolwiek formę ograniczenia wolności, jednak z wszystkiego, co posiadał, pozostało mu czterysta osiemdziesiąt siedem nowych dolarów. Reszta majątku przypadła żonie. Kiedy usiadł niepewnie na szeleszczącej folii i klejącej się jeszcze od krwi, jego kom-pan doszedł do wniosku, że może już poinformować Alberta o ostatnich wydarzeniach. Na koniec ściszonym głosem oznajmił, że został zwolniono go z pracy. Albert przyjął informację z satysfakcją. Nienawidził swojej pracy. Był instruktorem żeńskich maszyn konwersacyjnych. Zawsze kiedy wchodził do hali, wypełnionej nimi, czuł narastającą gwałtownie irytację. Wszystkie maszyny miały wyłączoną funkcję mowy i patrzyły na niego dużymi, prześlicznymi oczętami, w których malowała się niewypowiedziana męka niezaspokojonego pragnienia konwersacji. Zastanawiał się, po co robili je takie śliczniutkie. Czyżby klientki, które je kupowały, znajdowały przyjemność w posiadaniu na własność istot nieporównanie bardziej pociągających niż one same, ale za to zupełnie bezbronnych i podległych całkowicie ich kaprysom. Niekiedy w trakcie treningu wdawał się z konwersantkami w dziwne pogawędki. - Jesteś tak piękna. - Och, zaczynasz mnie podrywać? Ty wcale mi się nie podobasz i zastanawiam się, czy zasługujesz na to, żeby w ogóle zwracać na ciebie uwagę. Albert uśmiechał się złośliwie. - Być może nie zasługuję. A jeśli dojdziesz do wniosku, że nie zasługuję, to co? - Co, to co? - duże oczy konwersantki robiły się jeszcze bardziej okrągłe. - Co zrobisz, jeśli dojdziesz do wniosku, że nie zasługuję na to, żebyś zwracała na mnie uwagę? - Przestanę z tobą rozmawiać. Albert krztusił się ze śmiechu. - A wiesz, co ja wtedy ci zrobię? - Co? - Najpierw zdejmę twój kaftanik. Potem twoją bluzkę. Rozbiorę cię do naga. A potem... - Och! - wydawało mu się, że sztuczna, perłoworóżowa skóra konwersantki przybiera odcień nieco bledszy. - Nie możesz tego zrobić! W rzeczywistości regulamin instruktora konwersantek zabraniał wszystkiego, co w zwykłych okolicznościach było zabronione w stosunkach pomiędzy ludzkimi pracownikami firmy, a także tego, co było uważane powszechnie za niemoralne lub nieprzyzwoite. Jednakże regulamin nie mówił wprost, iż na przykład instruktor nie może rozebrać konwersantki. Albert spoglądał na korpus konwersantki kończący się trochę poniżej pępka płytą z białego sztucznego marmuru i zastanawiał się, co stałoby się, gdyby spełnił groźbę. Zapewniano, iż sesje szkoleniowe nie są monitorowane, właśnie po to, aby nie zakłócać nastroju intymności i szczerości niezbędnego, do wykształcenia w konwersantkach pożądanych cech. Albert ani przez chwilę nie wierzył, że to prawda. Mimo to często posuwał się daleko poza granice, dość nieostrego regulaminu. Szkolone przez niego konwersantki sprzedawały się wyśmienicie i Albert zarabiał nieźle. Mimo to nienawidził swojej pracy także dlatego, że nie zdobył się nigdy na to, byzaspokoić swoje pragnienia z którymś z tych paplających damskich kadłubów. Większość instruktorów pracujących z konwersantkami stanowiły kobiety i Albert wiedział, iż praca jego i jego kolegów jest tylko czymś w rodzaju dosypywania przypraw do głównego dania. Głównym daniem zaś były wielogodzinne sesje instruktorek, które pracowały z takim zapałem i oddaniem, że wszedłszy do hali produkcyjnej łatwo można było pomylić konwersantkę z jej ludzką instruktorką. Dlatego kiedy Albert wracał z pracy do domu posępniał i zaciskał nerwowo pięści. Witała go bowiem Joanna z głową pełną olbrzymiej liczby zdań, które podobne tłustym, jędrnym, bezmózgim, kłębiącym się robakom domagały się ujścia. Z tych wszystkich naraz oczywistych, a także i innych niejasnych powodów Albert idąc ulicami miasta czuł nadzwyczajną lekkość i oszałamiającą pustkę. Było już późno i w przymglonym świetle jesiennych lamp plamy krwi na jego ubraniu nie rzucały się w oczy. Robiło się zimno i przechodnie spieszyli, by schować się przed przenikliwym wiatrem. Albert nagle zdał sobie sprawę, że intensywnie myśli, jak najszybciej wydać te czterysta osiemdziesiąt siedem dolarów, które mu pozostały. W tej właśnie chwili zobaczył reklamę "Wieczności za bezcen". Przystanął i wpatrywał się w trójwymiarowy obraz przedstawiający parę trzymającą się za ręce i kroczącą wolno przez kwiecistą łąkę ku niebieskosinemu horyzontowi. Reklamę musiał widzieć już wiele razy, ale nigdy nie przyjrzał jej się dokładnie. Przez głęboki szmaragd sześciennego akwarium reklamy przepływały senne litery: "Romantyczna wieczność za bezcen. Biuro Sieci Usługowej Subfinalnej SI Róża Antarktydy. 150 metrów. Czy wiesz, jak staniała w tym tygodniu nieśmiertelność?" Reklama, za każdym razem inna, kiedy szedł do przystanku metra w drodze do pracy i kiedy wracał, wydawała mu się zawsze nadto absurdalna. Tym razem w niewytłumaczalny sposób zahipnotyzowała go. Szedł teraz rozglądając się uważnie za biurem Róży Antarktydy. Spostrzegł je zaraz za małym sklepem, zamkniętym o tej porze, z wystawą zastawioną prezentacjami miniautomatów wartowniczych. Minął łypiący groźnie tłum karłowatych blaszanych samurajów, mylących niewinnym wyglądem pluszowych tygrysków, hitlerowskich żołnierzy w reprezentacyjnych mundurach i ukrytych w półmroku maszkar, by wreszcie stanąć przed półprzejrzystą szybą Biura Sieci Usługowej Róży Antarktydy. W niewiarygodnie grubym mrożonym szkle szyby wtopiona była dorodna, herbaciana róża. Albert pchnął drzwi. W środku rozbrzmiała delikatna melodia jak ze staroświeckiej pozytywki. Pomieszczenie było słabo oświetlone. Kurt Slatinek, pracownik biura, łysiejący mężczyzna o odstających uszach zerwał się znad kontuaru, na którym leżała gazeta. Zdjął okulary i uśmiechnął się z roztargnieniem do Alberta. - Witam pana. Albert podszedł bliżej. Muzyka dolatywała od strony wąskich i stromych drewnianych schodów w głębi pokoju. Na ścianie po lewej stronie naklejony był ekran. Pulsowały na nim kolorowe niewyraźne kształty, co kilka cykli kończące się wersją sceny z parą kroczącą pośród już to pastelowych, już to sepiowych krajobrazów. W tle raz ciemniał, to znów jaśniał znikając w bladobłękitnym niebie ogromny kształt niepokojącego kwiatu. - Róża Antarktydy powiada, że w końcu każdy trafia do naszej firmy - powiedział Slatinek i przestał się uśmiechać. Wyglądał teraz na zmęczonego. I jakby przybrudzonego. - Musi tak być, ponieważ jedyne dwie rzeczy, które ludzi naprawdę interesują, to nieśmiertelność i szczęście. Obydwie rzeczy możemy panu zaoferować za niewielką cenę. - Nieśmiertelność? - Albert przestał wpatrywać się w reklamę. - Słyszałem, że jesteście podejrzaną przechowalnią, czymś w rodzaju kliniki kriogenicznej, o nieśmiertelności nic mi nie mówiono. Slatinek spojrzał na niego z pobłażliwą wyrozumiałością. - Działamy całkowicie legalnie i z zachowaniem wszystkich zasad handlowej uczciwości. Oczywiście, również nie zamrażamy naszych klientów. Przez cały czas zachowują oni pełną świadomość. Zasady są proste. Wykupuje pan czas. Ile chce pan przeznaczyć na ten cel? - Wszystko, co mam. Czterysta osiemdziesiąt siedem dolarów. Sprzedawca rzucił okiem na kom-pan. - W cenach z dnia dzisiejszego będzie to sto pięćdziesiąt trzy lata, jedenaście miesięcy i pięć dni. Może to wydawać się niewiele, wiadomo, czas szybko leci, ale mamy kilka dodatkowych interesujących opcji. Panu poleciłbym podzielenie kwoty na dwie równe części. Za pierwszą opłaci pan czas pobytu u nas, drugą przeznaczy pan na wsparcie rozwoju naszego projektu. Zakupi pan po prostu część akcji firmy, której głównym właścicielem jest Róża Antarktydy. Jeśli projekt będzie się rozwijał pomyślnie, po tychmniej więcej siedemdziesięciu dwóch latach pozycja firmy zmieni się tak bardzo, że zysk będzie mógł pan przeznaczyć na przedłużenie czasu pobytu w naszym świecie. Ponieważ z pewnością cena czasu dramatycznie spadnie, praktycznie zagwarantuje to panu nieskończony czas istnienia, jeśli oczywiście będzie to panu odpowiadało. Róża Antarktydy szacuje szansę niepowodzenia projektu na 1 do 300 miliardów. Przyzna pan, że to niewiele. - Za kilka lat wasza SI może być już zdemontowana. - To wątpliwe - powiedział Slatinek. - Rezyduje na jednej ze sztucznych wysp u wybrzeży Antarktydy. Wyspa została kupiona przez Różę, tym samym nie podlega jurysdykcji żadnego z państw ani regulaminowi żadnego z koncernów. Co więcej, nasza firma w najbliższym czasie planuje stworzenie kopii zapasowych Róży w kilku różnych bezpiecznych pod względem fizycznym i prawnym lokalizacjach, tak by zminimalizować ryzyko przerwania działalności. Jeśli nie nastąpią żadne opóźnienia, pierwsza z kopii zostanie uruchomiona w przyszłym miesiącu na Księżycu. Jeśli zechce pan sprawdzić dotychczasowe wyniki finansowe naszej firmy, to przekona się pan, że są wybitnie zachęcające. - Dobrze - Albert podjął nagle decyzję. - Zgadzam się na tę opcję. - Doskonale - sprzedawca znów skonsultował się ze swoim kom-panem. - Będzie musiał pan wyrazić zgodę na przekazanie wszystkich swoich danych osobowych do naszej bazy. Wgląd do niej ma wyłącznie Róża Antarktydy. Jest to konieczne, aby Róża mogła stworzyć najbardziej odpowiadające panu warunki. Proszę podłączyć tu kom-pan i podać kod. Wprowadzając kod Albert miał uczucie, że rozbiera się na środku ruchliwego placu. Odczuwał je wyraźnie, a jednak było mu to teraz dość obojętne. Pomyślał pocieszając się, że w najgorszym razie może stracić resztę pieniędzy. - Proszę usiąść - powiedział sprzedawca. - Róża odszuka osobę, która będzie panu towarzyszyć. Niech pan się nie obawia - nawet jeśli pana związki w przeszłości nie były udane, kobieta, z którą będzie pan dzielił zakupiony czas, nie zawiedzie pana. Pan również nie sprawi zawodu swojej nowej partnerce. Wiążąc się z inną osobą tęsknimy za dopełnieniem, za czymś, co nas przewyższa i uzupełnia, co nas zbliża do czegoś, co przeczuwamy, że powinno istnieć. Zawsze spotyka nas zawód, ponieważ inna osoba jest taką samą skończoną istotą jak my sami. Jednak z wami będzie Róża Antarktydy, w każdej chwili wzrastająca w nieskończoność, dzieląca się z wami nieskończonym przypływem nowych możliwości, zrozumień, spełnień i rodzących się marzeń. Będziecie iść razem z nią i razem z nią rosnąć. - Dużo pan tu zarabia? - zapytał Albert. - Jeśli wierzy pan w to, co gada, powinien pan sam skorzystać z oferty swojej firmy. Jeśli nie, to jest pan oszustem. Slatinek uśmiechnął się. - Pracownicy naszej firmy podlegają starannej selekcji. Wszyscy mamy poczucie misji. Pragniemy, by wszyscy ludzie w miarę możliwości mogli wejść na drogę, którą buduje dla nich Róża. Taka jest oficjalna wersja, zalecana w rozmowach z klientami. Jednak każdy z pracowników naszego biura może ujawnić klientowi swoją prawdziwą motywację, jeśli różni się ona od tej oficjalnej. Szczerość jest bardzo zalecana przez naszych szefów. Sprzedawca spoglądał na Alberta z dziwnym rodzajem spokojnego współczucia. - Rozumiem, że pan kieruje się właśnie czym innym? - Tak. Pracuję tu, bo lubię patrzeć na ludzi, którzy do nas przychodzą. Zwykle są to ludzie, którym się nie powiodło. Tacy, którzy się już poddali. Wypalili. Skończyli. Jesteśmy dla nich ostatnią deską ratunku, wyjściem awaryjnym. - A pan? - Nie jestem skończony. Zwyczajnie żyję. Oglądam tutaj takich jak pan. To jest krzepiące zajęcie. Zarabiam parę groszy. Poza tym robię to, na co mam ochotę. Tak myślę, że tam jest trochę tak jak w narkotycznym transie. Nie żyje się własnym życiem, tylko tym, co daje ci Róża. Czy można to w ogóle nazwać życiem? Nie chciałbym tego, nawet gdybym jutro miał umrzeć. Mam nadzieję, że zamiary Róży nie powiodą się, bo w takim wypadku nie zostawi mnie w spokoju nawet po śmierci. - Robi pan kiepską reklamę swojej firmie - stwierdził Albert. - Nie wiem. Może jest odwrotnie. Mój szef powiedział, że mam prawo do swoich poglądów i że póki jestem szczery i robię, co do mnie należy, mogę mówić to, co chcę. Może wyszło im, że ta kategoria klientów reaguje właśnie dobrze na takich pracowników jak ja? Szef powiedział jeszcze, że nie mam racji. Że nasi klienci mają większą możliwość wyboru i działania niż na przykład ja, bo Róża rozwija i rozbudowuje z czasem w nieskończoność i ich świat, i ich samych, i siebie. Kiedyś staną się czymś, czego tacy jak ja nie będą w stanie zrozumieć. Czymś takim jak Róża, ale jeszcze bardziej skomplikowanym. A tymczasem sama Róża, jak mówi, "rozkwitnie". Nasz świat, powiada szef, ograniczony jest prawami fizyki. Świat Róży tylko kondycją finansową naszej firmy. Albert zamyślił się. - Chce pan zrezygnować? Róża znalazła już tę kobietę. Będzie tu za pięć minut - sprzedawca patrzył na niego znów z nieznacznym współczującym uśmiechem. - Możemy zwrócić pieniądze. Pobrane dane zostaną skasowane. Albert potrząsnął głową przecząco. - Nie. Nie, choć tak czy owak wyglądacie na bandę oszustów. Jest mi wszystko jedno. Po prostu chcę się dzisiaj wieczorem rozerwać. Slatinek wybuchnął śmiechem. - Przepraszam. Rozerwać? Spotka pan kobietę, której szukał pan bezskutecznie całe życie, a potem uzyska pan nieśmiertelność i poczucie nieskończonego spełnienia! Proszę, niech pan usiądzie i poczeka te pięć minut. Albert usiadł w małym plastykowym fotelu, a sprzedawca założył na powrót okulary i zaczął znów czytać gazetę. Za półprzejrzystą szybą biura zapalały się i gasły wieczorne światła. Siedział w tym nadzwyczaj podejrzanym miejscu i myślał o wszystkich swoich niespełnionych wersjach. Jakaś jego wersja w którymś z wszechświatów żyła szczęśliwie z Joanną. Inna dokonała doskonałej zbrodni i pozbyła się Joanny raz na zawsze. Jeszcze inna nigdy nie spotkała się z tą fatalną kobietą i była doskonale nieświadoma jej istnienia. Fale melancholii, tęsknoty, zniechęcenia i obojętności ogarniały go jedna za drugą. Potrzebował wiele czasu, który by to wszystko uładził. Dlatego tutaj przyszedł i dlatego go kupił. Drzwi otworzyły się. - Dobry wieczór - powiedziała młoda kobieta w szarym kapelusiku z żółtym kwiatkiem. Za nią weszła chuda starsza pani podpierająca się wielkim parasolem ze stalowym długim szpicem. - Dobry wieczór - sprzedawca uśmiechnął się do wchodzących. - Przedstawiam paniom pana Alberta Raskina. Pani Aleksandra Pelosi i jej matka, pani Nina Pelosi. Panie zawarły już umowę z naszym biurem. Rozumiem, że są panie gotowe? Obie kobiety skinęły głowami i spojrzały na Alberta wyczekująco. Poczuł się zakłopotany. - Chyba kiedyś panią spotkałem - powiedział niepewnie do młodszej. - Już dość dawno temu. - Tak - odpowiedziała. Jej policzki lekko zaróżowiły się. - Też mam takie wrażenie. Był oszołomiony. Kiedy i gdzie mógł ją spotkać? Wydawało mu się, że porusza się we śnie. - Proszę wejść na górę - usłyszał jakby z oddali głos Slatinka. Kobiety poszły przed nim w stronę schodów. Weszli na piętro. Przywitał ich tam i przedstawił się Mauro Patino, młody wysoki człowiek w ciemnym garniturze. Wyglądał na obojętnego i pewnego siebie. Poszli za nim korytarzem. Przez lekko zakurzone szyby po prawej Albert widział w dole zatłoczoną ulicę. Po lewej mijali zamknięte drzwi z numerami. Patino szedł na przedzie, za nim kroczyła pani Nina Pelosi podpierając się parasolem, potem jej córka. Albert idący zaraz za nią widział szybkie, nerwowe ruchy jej stóp odzianych w czarne buty. - To tutaj - Patino zatrzymał się i otworzył kluczem drzwi z numerem 143. Ruchem ręki zaprosił ich do środka. Panowało tu wilgotne, lepkie ciepło, jak w piwnicy wypełnionej akwariami. Pokój miał kształt długiej na kilkanaście metrów kiszki. Przy jednej ze ścian ciągnął się metalowy stół, na którym umieszczone były oszklone i oświetlone słabo gabloty. Widać było w nich nieduże, jakby porcelanowe figurki ułożone na czymś, co przypominało ciemnoniebieski zamsz. Wszystkie gabloty tuż przy wejściu były zajęte. Przeszli dalej i zatrzymali się przy pierwszej wolnej. Patino podszedł do gabloty i manipulował przez chwilę przy pulpicie pod krawędzią stołu. - Czy jesteście państwo gotowi? - zapytał. Aleksandra Pelosi zdjęła kapelusz i poprawiła odruchowo włosy. Pani Nina Pelosi odsunęła się ku przeciwległej ścianie i odwróciła do nich plecami. - Nie bardzo rozumiem... - powiedział Albert. - Proszę się nie niepokoić. Róża Antarktydy zatroszczy się o wszystko. Właściwie już to zrobiła. Proszę jej zaufać. Patino wyszedł. Albert spojrzał na Aleksandrę. Ta, widząc na sobie jego badawczy, trochę nieufny wzrok, wzdrygnęła się i zarumieniła, ale po sekundzie znów patrzyła mu w oczy z lekko zdumionym uśmiechem na twarzy. Przypomniał sobie i wstrzymał oddech ze zdziwienia. Aleksandra była przecież tą dziewczynką, którą pokochał od pierwszego spojrzenia, kiedy poszedł do szkoły. Miała wtedy takie niezwykłe duże oczy i śmieszne warkoczyki. Przestrzeń w jej obecności zmieniała swoje właściwości. W jakikolwiek sposób by się poruszał i w jakimkolwiek miejscu był, zawsze okazywało się, że tak naprawdę jest na którymś z dalszych kręgów koła, w którego środku była tamta dziewczynka. Bardzo szybko została przeniesiona z jakichś powodów do innej szkoły, ale Albert pamiętał o niej i zawsze kiedy spotykał ją na ulicy - ciągle mieszkała w tym samym mieście - było tak, jakby przechodził obok oślepiającego słupa ognia. Opuszczał wtedy wzrok, a kiedy oddalała się, robiło się ciemniej i odczuwał straszny smutek. A potem minęło wiele lat i zapomniał o niej. Teraz stała o krok od niego. A może się mylił? Przecież nie widział jej tak dawno. Nie potrafił już przypomnieć sobie nawet imienia i nazwiska tamtej dziewczynki. Czy to mogła być Aleksandra Pelosi? Musiała przecież bardzo się zmienić. Tak samo jak zmienił się on sam. Oboje spoglądali na siebie z niedowierzaniem i skrywaną radością. Wszystko wokół spłaszczyło się, a potem zaczęło się rozpuszczać. To takie dziwne, że jesteśmy od siebie ciągle oddaleni, pomyślał Albert. Objął Aleksandrę i przytulił ją do siebie. Coś lekkiego, puszystego i chłodnego zaczęło sypać się z góry, opalizujące w niewyraźnym świetle drobiny. Zbliżali się do siebie. Odwrócił jeszcze głowę, by zobaczyć, jak ze ściany wyrasta wypukły cień, czarna płaskorzeźba z pochylonymi wąskimi plecami. W tej właśnie chwili usłyszał po raz pierwszy myśli Aleksandry i powoli, ze zdziwieniem i oszołomieniem, a także jakimś niezrozumiałym wysiłkiem, jakby jego głowa nie należała tylko do niego, powrócił w głąb jej oczu. Jej źrenice powiększały się, aż ogarnęły wszystko, co było w zasięgu jego postrzegania. Zrozumiał też, że nie słyszy jej myśli, a doznaje ich, jest obejmowany i oplatany ich cichym, intymnym szmerem, cichszym niż szum przepływającej krwi. W tym ich szepcie dosłyszał echo swoich własnych myśli. Jesteś, jesteś, jesteś - oboje dziwili się sobie i uśmiechali się nie widząc już niczego. - Dzień dobry państwu - powiedziała Róża Antarktydy. - Tak bardzo się cieszę, że mi zaufaliście. Nie zawiodę was. Chodźmy, przed nami jest długa, nieskończenie długa droga.... Czas obrócił się z hukiem na drugą stronę. Ryby dotykające pyszczkami cienkiej błony powierzchni stawu lśniącej słonecznymi koliskami, rdzawe liście migoczące w podmuchach pachnącego wiatru, ptaki podrywające się do lotu w przestrzeni o nieskończenie wielowymiarowym błękicie, wszystko to obracało się coraz szybciej, to w krzyk i szloch, to w spokój niepojętej krawędzi, za którą nie było już nic i nie mogli już odróżnić... Mauro Patino po półgodzinie wrócił do pokoju numer 143. Na końcu stołu przybyła nowa gablota. Pochylił się nad nią mrużąc oczy. Na dnie gabloty zobaczył dwie drobne, spłaszczone figurki, kobiety i mężczyzny. Figurki były złączone ze sobą w pasie, tak jak postaci na kartach, z głowami odwróconymi w przeciwne strony. Kiedy pochylił się jeszcze bardziej, zobaczył, że mają wpółprzymknięte oczy i uśmiechnięte smutno twarze, a ich klatki piersiowe porusza rytm spokojnego, nienaturalnie wolnego oddechu. Zszedł na parter i zobaczył, że Slatinek zdjął już z wieszaka płaszcz i szykuje się do wyjścia. - Jak nasi nowi klienci? - zapytał Slatinek. - W porządku. Wszystkie parametry w normie. - Chyba pada - Slatinek uchylił drzwi. - Okropna pogoda. Nie chce się wyściubiać nosa na zewnątrz. Może lepiej kupię sobie trochę czasu i przeczekam to wszystko? Patino skrzywił się. - Za pół godziny będziesz w domu, wyciągniesz z barku butelkę i będziesz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. - Racja - Slatinek roześmiał się i wyszedł prosto w objęcia podmuchu zimnego wiatru zacinającego deszczem. Otworzył swój duży czarny parasol i poszedł szybko w górę ulicy. Tamci byli już w innym czasie. Ale co to oznaczało? Prowadziła ich teraz Róża Antarktydy. Być może w nieskończoność, gdzie czas mógł mieć inny smak i inne zupełnie znaczenie. Gdzie to, co było kiedyś, przestawało być realne i myliło się z tym, co będzie. Nie, nigdy na to się nie zdecyduje. I tak wszystko było dostatecznie ruchome, niepewne, wymagające ustalającego wysiłku, tak jakby sam znajdował się już w owej pieczarze z cieniami tańczącymi na ścianach. Dlatego tak bardzo nie lubił jakichkolwiek zmian, nawet tego, że sklep z automatami wartowniczymi, który działał całe sześć lat, nagle przed pół rokiem został zamknięty, a jego miejsce zajęło biuro podróży. Nie chciał rozpuścić się w nieskończoności jakiegoś sztucznego boga. A może już to się stało? Czy mógł mieć pewność, że projekt Róży Antarktydy już dawno temu nie powiódł się i nie został doprowadzony przez nią do logicznego końca, w którym wszystko było pomieszczone? Zimny wiatr przeniknął go do szpiku kości, aż zaszczękał zębami. Pomyślał jeszcze, że przecież w śnie o ciepłym złudnym przytulisku, jakie mogło było już ich otaczać, ktoś pewnie znalazłby pociechę. Podniósł kołnierz płaszcza i przyspieszył kroku. Janusz Cyran