Cypryjak Igor - Wdowia woda
Szczegóły |
Tytuł |
Cypryjak Igor - Wdowia woda |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cypryjak Igor - Wdowia woda PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cypryjak Igor - Wdowia woda PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cypryjak Igor - Wdowia woda - podejrzyj 20 pierwszych stron:
IGOR CYPRJAK
Wdowia Woda
Maksymilian został wyświęcony nagle, żeby nie powiedzieć - pośpiesznie. Gdyby
nie żal po śmierci zacnego wuja Stanisława, zapewne zauważyłby, że cała
ceremonia jest jakaś pokątna, wstydliwa. Że biskup nawet raz nie spojrzał mu w
oczy. Sam zaszczyt niespodziewanego awansu także nie wzbudził w nim żadnych
podejrzeń, a przecież jako niemłody już seminarzysta, niezbyt przy tym lotny -
nie miał co liczyć na kapłańskie szlify w trybie tak ekstraordynaryjnym. Jeśli
prawo kanoniczne w ogóle taki tryb dopuszcza.
Na pożegnanie ksiądz biskup, patrząc gdzieś w bok, a jakże, życzył mu szczęścia
i łaski bożej. Siedzibę diecezji Maksymilian opuścił w południe, przyciskając do
piersi akt nominacji na proboszcza parafii Wszebory, co było ostatecznym i
niepodważalnym dowodem, że wuj Stanisław odszedł do lepszego świata. Ale ta
chwila smutku niosła i radosne tchnienie, bowiem tylko Wszechmocny mógł
zaplanować los swego sługi tak, by przejął po krewnym misję opieki nad wiernymi
gdzieś na końcu świata.
Przed wyjazdem Maksymilian odwiedził jeszcze grób matki dobrodziejki i pomodlił
się od serca, szczerze - choć niezbyt ortodoksyjnie, trzeba to przyznać, ale na
swój sposób, bo nigdy nie mógł zapamiętać i bezbłędnie odtworzyć przepisów
modlitewnych. O świcie dnia następnego ruszył w drogę swą mocno doświadczoną
warszawą - rocznik 1962.
Wieś Wszebory nad jeziorem Wdowia Woda nie jest i nigdy nie była parafią
zamożną, ani liczną. Możliwości kariery rysowały się dla Maksymiliana licho.
Lecz nie o karierę mu szło, nie dla niego purpura i Rzym. Moją ambicją -
tłumaczył koledze z seminarium - jest służba. Wuj Stanisław był mu wzorem
kapłana doskonałego. Przez pięćdziesiąt lat wysłuchiwał grzechów swych parafian,
rozgrzeszał ich, błogosławił, udzielał ślubów, chrzcił dzieci, umierających
namaszczał, żywych pocieszał. Żył skromnie, po chrześcijańsku. Oto kapłan -
zachwycał się Maksymilian, kiedy po powrocie z letniska opowiadał o swym wuju i
Wszeborach. Koledzy życzliwie przyznawali mu rację.
Przy zjeździe z asfaltówki na polną drogę powitał go drewniany Chrystus
Frasobliwy, Maksymilian przeżegnał się i pewnie jechał dalej, bo znał tu na
pamięć każdy krzak i kamień. Wierzył - ba! - wiedział, że jest zżyty z tą wsią
jak z macierzą i że w jego żyłach płynie ta sama krew, co w żyłach tej ziemi.
Już od dawna nie zwracał uwagi, że drogowskazy za każdym razem wyrastały w innym
miejscu, wskazując inny kierunek - inną miejscowość. Czuł się tutejszy.
Kościół pod wezwaniem Najświętszej Matki - drewniany, przysadzisty, z trochę
krzywą wieżą dzwonnicy - stał na uboczu. Kilkaset kroków nawet od samej wsi,
tych paru domów z grubych bali, krytych słomą lub gontem, z niewielkimi
ogródkami przy gankach. Maksymilian zatrzymał auto, wysiadł i przez chwilę
słuchał: zaszczekał pies, na polu basem jęknęła krowa, znad jeziora nadleciał
pisk dziecięcych głosów i plusk wody. Pachniało trawą i sianem schnącym w
słońcu, wietrzyk droczył się z koronami drzew. Maksymilian nie miał
najmniejszych wątpliwości, że tak właśnie wygląda Królestwo Wieczne.
Cmentarz rozciągał się za kościołem, na lewo od plebanii. Wuj Stanisław w niej
nie mieszkał, gdyż od lat wolał skromniejszy domek nad brzegiem Wdowiej Wody.
Plebania była przystanią dla pogorzelców, wędrowców, pomieszkiwał tu latem
Maksymilian, a na stałe - gospodyni wuja, Marfa, z mężem Józwą, będącym
grabarzem i dozorcą cmentarnym. I to właśnie na cmentarzu, gdzie Maksymilian
spodziewał się znaleźć świeżą mogiłę wuja, łagodny i przewidywalny świat
Wszeborów wywinął kozła.
- Gdzie jest grób? - spytał Marfę, gdy po godzinie błądzenia wśród kamiennych
płyt wpadł blady na plebanię. Józwa skinął mu na powitanie, Marfa otarła ręce w
fartuch i wzruszyła ramionami.
- Ni ma - wyznała.
- Jak to: nie ma? Pochowany na innym cmentarzu, tak? Na którym?
- Wcale nie pochowany. Ni ma.
Maksymilian stał na progu i czuł, że nogi się pod nim uginają. Nie bardzo
wiedział czemu, ale usiąść musiał. Marfa podała mu kubek zsiadłego mleka, Józwa
wyciągnął papierosy, lecz skarcony wzrokiem żony, zapalił sam.
- Ja tu... parafia... jestem proboszczem... - bełkotał Maksymilian.
- Ano, wniemy - odezwał się Józwa. - Ksiondz zapowiandali, zanim...
- Wuj zapowiadał? Zanim co?...
Milczeli.
- Ukrywacie coś przede mną? Jestem proboszczem... Czy on... żyje?
- Doktór wiedzą - odezwała się w końcu Marfa. Zabrzmiało tak, że pod "doktór"
dałoby się wstawić "diabli".
"Doktór" nie był doktorem, lecz emerytowanym zootechnikiem nazwiskiem Kujawa.
Miejscowi traktowali go jak wielkiego medyka, wychodząc z założenia, że kto
dobry dla bydląt, dobry i dla ludzi.
Wychodząc z plebanii, Maksymilian stanął przed dziesięcioletnią może
dziewczynką, która przyglądała mu się rezolutnie, czekając przy warszawie. Było
w tym dziecku coś znajomego, czego nie dało się z miejsca określić ani nazwać,
lecz na tyle bliskiego, że budziło mgliste wspomnienia.
- A kim ty jesteś? - spytał.
- Od ciotki Marfy - powiedziała, a przy tym zachichotała, jak gdyby udał jej się
najprzedniejszy żart.
Maksymilian pogłaskał dziewczynkę po głowie, po czym wsiadł do warszawy. Zdawało
mu się, że dziewczynka zawołała za nim: "Niech ksiądz patrzy...", ale nie miał
pewności, wszystko głuszył warkot silnika.
Kujawa miał murowany dom na drugim krańcu jeziora, czas poświęcał łowieniu ryb i
hodowli królików. Z miejsca chciał częstować Maksymiliana pasztetem lub
filetami.
- Smacznie podjeść to świetnie na smutek - zachęcał, a potem przez dwie godziny
wił się jak piskorz. Nie chciał powiedzieć wprost, co stało się z wujem
Stanisławem.
- Jakiś akt zgonu... Pojadę do władz gminy, do powiatu pojadę - denerwował się
Maksymilian. - Ktoś musi mi wyjaśnić...
- Dopiero przyjechałeś... Znaczy, dopiero ojciec przyjechał. Po co ten pośpiech?
Niech ojciec odpocznie, prześpi się w Stanisławówce... w domu wuja. Ja mogę
powiedzieć tylko tyle: w nocy przyszedł po mnie Józwa z wieścią, że na
proboszcza już czas. Poszliśmy. Stanisław znaczy: proboszcz leżał w łóżku, całe
prześcieradło mokre...
- Mój Boże! Bardzo cierpiał?
- Od wody mokre. Czy cierpiał, nie wiem. Wyglądał na spokojnego, jakby drzemał.
Powiedziałem, że tu trzeba kogoś od chorób ludzkich, że do miasta trzeba posłać,
a potem wróciłem do siebie. Następnego dnia już cała wieś wiedziała, że
proboszcza nie ma. Ale pogrzebu nie było.
- A skąd ta woda?
Kujawa uśmiechnął się - wstał nagle, przemknął do kredensu, wyciągnął drugą
karafkę z winiakiem własnej roboty. Maksymilian odmówił - gospodarz sobie nie
żałował.
- Bardzo ksiądz proboszcz wodę lubił. Widziałem go parę razy po nocy, jak
nagusieńki pływał chwacko w jeziorze. Miał zdrowie. Nawet zimą potrafił wyciąć
sobie przerębel, rozebrać się i wskoczyć. Mocny był... Więc jeśli tak lubił
wodę, to pewnie i pościel lubił mieć mokrą.
Maksymilian wychodził od Kujawy skołowany, z głową ciężką i sercem zamarłym.
Przez te lata, gdy odwiedzał Wszebory, przez myśl mu nie przeszło, że
rzeczywistość tego miejsca nie jest taka, jaką postrzega. Może chce, by ją
widział jako niewinną i zgodną ze schematem. Ale przecież pojawiały się znaki -
a on je lekceważył, nie szukał prawdy, zadowalał się najprostszymi
wyjaśnieniami. Ot, choćby wędrujące drogowskazy, kiedy śmiano się, że to zabawy
szczeniaków, wziął wyjaśnienie za dobrą monetę. Cóż to jednak za szczeniaki,
które od trzydziestu lat biegają po okolicy z przydrożnymi tablicami? Może
tradycja przechodzi z ojca na syna? A może to żadne szczeniaki?... Albo inny
przypadek: żona sołtysa urodziła pewnego czerwca dziecko, chłopca, a już we
wrześniu - drugiego. Bliźniaki kropka w kropkę, nos w nos. Ludzie gadali, że
młodszemu się nie śpieszyło i więcej nie mówili nic. Maksymilian uznał, że to
bajki albo że sołtysowa, z sobie tylko znanych powodów, ukrywała jakiś czas
drugiego syna. I też przeszedł nad tym fenomenem do porządku dziennego. A jeśli
młodszemu naprawdę się nie śpieszyło?
- Boże mój, czy wystawiasz mnie na próbę? - pytał teraz otwartego nieba, ale
gwiazdy tylko zamrugały wesolutko, a Bóg, jak to Bóg, zmilczał.
Już w ogrodzie słyszał muzykę, poznał "Wassermusik", ulubioną płytę wuja. Stary
ksiądz słuchał jej każdego wieczoru na zużytym patefonie z tubą. W oknach nie
igrało najmniejsze światełko, a mimo to Maksymilian przysiągłby, że dostrzegł za
szybą ruch. Wszystko, poza muzyką, okazało się jednak złudzeniem. Płyta kręciła
się wolnym obrotem, igła drapała winyl, tuba skrzeczała. W całym domu nie było
żywej duszy. Kto włączył patefon? Kto słuchał "Wassermusik"?
Były tu trzy izby: kuchnia z kaflowym piecem, sypialnia z małym kominkiem i
wielkim drewnianym łożem oraz gabinet - klitka zawalona książkami, z biurkiem
dębowym i wygodnym krzesłem. Wygódka stała za domem, w sadzie. Maksymilian
wyłączył patefon, otworzył okno w gabinecie i rozsiadł się za biurkiem. Miał
nadzieję znaleźć jakąś wskazówkę, jakąś wiadomość od wuja. W końcu, wedle słów
Józwy, Stanisław przewidział, kto obejmie po nim parafię.
W jednej z szuflad trafił na stos listów. Niektóre były bardzo wiekowe: od
siostry, matki Maksymiliana, listy nieznajomych osób, których nie śmiał czytać.
Znalazł też, przewiązane, listy od siebie, które słał do wuja każdej zimy.
Jednak była jedna koperta, której nie potrafił odłożyć, a w niej pismo od samego
biskupa. Zawiódł się i złościł na siebie za brak pilności: list pisany był
mieszaniną łaciny i starej greki, do których to języków martwych, jak i nawet
żywych, Maksymilian miał serce, ale nie miał głowy.
Zostawił biurko i klęknął na podłodze - przy książkach. Biblia w różnych
wydaniach, starodruki, trochę historii powszechnej, nawet baśnie. Maksymilian
pamiętał, że wuj do późnej nocy zwykł pisywać w gabinecie. Być może listy, być
może prowadził dziennik czy pamiętnik albo po prostu spisywał myśli do kazań.
Noc pomału przecierała się w przedświt, gdy Maksymilian wydobył spod stosu ksiąg
niezwykłą staroć: oprawiony w skórę rękopis. Niestety - po grecku. Zdołał
odcyfrować tylko tytuł: "Kosmohydronika". Niewiele mu to mówiło. Rzuciłby
rękopis w kąt, ale szczęściem postanowił go przekartkować. Między stronami
znalazł notatki wuja, a chociaż nie były adresowane, Maksymilian był pewien, że
przeznaczone są właśnie dla niego.
Zdarzyło się zaraz po wojnie - pisał wuj - gdy wróciłem do Wszeborów już w
sutannie. Komuniści obiecywali żyć z Kościołem dobrze, a więc wszyscyśmy mieli
nadzieję, choć co mądrzejsi radzili, by im nie ufać. Wojna, dziękować Bogu,
obeszła się z Wszeborami łagodnie, jedynie dwór dziedzica Magdalenowicza
bolszewicy spalili do szczętu w swym zwycięskim rajdzie na Zachód. Cóż, świat
nie mógł się ostać po staremu. Po Magdalenowiczach też nie było już śladu...
Spokojnie minął nam rok, szykowało się referendum, ale agitatorzy do Wszeborów
zaglądali niezbyt chętnie. Na nasze szczęście. Udzieliłem ślubu, wysłuchałem
spowiedzi jednego leśnego, który zaparł się nie składać broni, rozgrzeszyłem;
wszystko wracało do normalności. Wtedy utonęło pierwsze dziecko.
Ludzie od dawna, co pamiętam jeszcze z dzieciństwa, nie do końca ufali Wdowiej
Wodzie. Było kilka zasad, które każde dziecko znało na pamięć: nie wchodzić do
jeziora po zmroku, nie sikać do wody, a gdyby coś w niej zaczęło bulgotać, może
nawet kipieć - wyjść natychmiast na brzeg i pod żadnym pozorem nie patrzeć w
toń. Ktoś kiedyś patrzył i postradał zmysły...
Śmierć dziecka to tragedia - dla rodziny, dla całej społeczności. Nikt jednak
nie oskarżał jeszcze Wdowiej Wody, po prostu nieszczęśliwy wypadek. Ale gdy
dzień później utonęło następne dziecko, a nazajutrz jeszcze jedno, a ciał nie
znaleźliśmy, ludzie już wiedzieli: Wodnik.
Zebraliśmy się w paru mężczyzn w domu sołtysa, trzeba było radzić.
- Gra...gra...granatów na...na...nawrzucać - zapalił się z miejsca młody
Bimbrus, syn starego Bimbrusa; jak ojciec miał smykałkę do pędzenia samogonu -
jąkał się sam z siebie.
- Głupiś - skarcił go stary Bimbrus. - Rybów wytłucesz, woda cię weźnie. Ja
widział, jak trzech Ruskich granaty rzucali, bo tyż chcieli rybów. Hukli raz,
hukli dwa, a potym woda się wnierwiła i wzienła ich. Na oczy ja widział: woda
wiszła na brzeg i wzienła ich.
Zaczęliśmy ostrą dyskusję, jak przeciwdziałać złu. W końcu wszyscy zgodziliśmy
się na sieci, szyte podwójnie sieci o wielkich okach, by nawet większe ryby
mogły przepłynąć. Lecz nie Wodnik, Wodnik musiał być nasz. Kierownictwo operacji
przejął rybak Szymacha - chłop mądry, twardy, w sile wieku.
Trzy noce cała wieś czatowała nad Wdowią Wodą, mężczyźni, kobiety, a nawet
dzieci, choć je przepędzaliśmy. Na trzecią noc złapaliśmy go. To był największy
sum, jakiego widziało oko ludzkie - prawdziwy wieloryb, co połknął Jonasza. Miał
ze dwa metry długości i ważył ze sto pięćdziesiąt kilogramów. Bestia. Strzelał
ślepiami na lewo i prawo, gdyśmy go wyciągali na brzeg i zdawało się, że ma w
tych ślepiach piekielną złość. Omotanego siecią zaciągnęliśmy, klnąc na czym
świat stoi, z dziesięć metrów od brzegu. Sieci przybiliśmy kołkami do ziemi.
- Kto go zabije? - odezwał się Szymacha. - Ja bym zabił, ale...
Nie sprecyzował tego "ale", nikt nie naciskał.
- Może zastrzelić? - zapytał ktoś w nadziei, że może okaże się, kto tam jeszcze
trzyma ukrytą broń, o czym zawsze warto wiedzieć.
Niby był w nas gniew na suma, a jednak dziwnie nikt nie palił się, żeby bydlę
zatłuc. Nikt też nie myślał, by je zjeść, w końcu nosił w brzuchu troje
miejscowych dzieci. Zresztą, jeśli to Wodnik, a większość nie miała co do tego
wątpliwości, musi mieć i moc jakąś, może i urok na zabójcę rzucić.
Zadecydowaliśmy, że sum bez wody sam zdechnie. Potem się go zakopie.
Po czterech dniach, choć wyschnięty, słaby, bardzo umęczony słońcem, sum wciąż
żył i zdychać nie zamierzał.
- Jest jeden, co mógłby nam pomóc - zagaił znów Szymacha - ale drogi jest.
Nie domyśliłem się od razu, kogo ma na myśli, wieś wiedziała. Sądziłem, że może
chodzi o jednego z tych leśnych, co to wynajmują się okolicznym do różnej,
mokrej zazwyczaj, roboty.
- Kat bydlęcy - rzucił Szymacha cicho.
Chłopy spluwały, żegnały się, ktoś zachichotał nerwowo. Sołtys pokręcił głową.
- A to on jeszcze żyje?
Szymacha spojrzał na sołtysa raz, krótko i ostro, jakby ciął nożem. Sołtys wbił
wzrok w ziemię.
- Po...po...pojadę - zaofiarował się młody Bimbrus, który zawsze był chętny
wyrwać się w świat choćby na chwilę, byle dalej od ręki ojca.
Zgodne milczenie i nadstawiony kapelusz Szymachy starczyły za wszelkie narady.
Dwa dni później przyjechał kat. Najpierw przegalopował przez wieś Bimbrus,
tłukąc chabetę gołymi piętami i krzycząc przy tym wniebogłosy, a raczej
śpiewając, bo dzięki temu przestawał się jąkać. Godzinę po nim do Wszeborów
zawitał czarny wóz z czarnym ogierem, kryty, podobny do wozów z cygańskich
taborów. Tamte jednak były kolorowe, egzotyczne, ten - żałobny i złowieszczy. Na
koźle siedział chudy mężczyzna, też w czerni. Barwy cechowe, nie ma co. Kapelusz
nasunięty na oczy, płaszcz do kolan; pod nim garnitur i biała koszula bez
kołnierzyka, na nogach oficerki glanc. Zatrzymał wóz na środku wsi, przed domem
sołtysa. Zeskoczył na ziemię. Wtedy dopiero spostrzegłem, jak bardzo jest
przerażający. I zrozumiałem, czemu zwą go "Pan Kostuch".
Kat bydlęcy to zawód stary, pochodzący z czasów, gdy zwierzęta sądzono i karano
jak ludzi. Bywało, że budowano nawet specjalne szubienice dla koni czy
rogacizny, jeśli za zabójstwo człowieka sąd skazywał zwierzę na śmierć przez
powieszenie. Ale to dawne dzieje, później kaci bydlęcy posługiwali się tylko
nożem, siekierą lub pistoletem. Nie znaczy to jednak, że taki kat to zwykły
rzeźnik, kaci bydlęcy to szczególna kasta. Kogoś, kto nie zna chłopów, zdziwić
może, że ludzie, którzy bez mrugnięcia okiem podrzynają gardło prosiakowi czy
tłuką krowę obuszkiem przez łeb, potrzebują kata do zabijania zwierząt. Ale
przecież zwierzęta takie, jak nasz sum, to nie zwykłe stworzenia Boże - to albo
demony, albo bydlęta nawiedzone. To nie w kij dmuchał zadzierać z takim tworem
piekielnym. Złapać to jeszcze nic, ale narazić się na klątwę, na czar, diabłu w
jego cielesnej powłoce w oczy spojrzeć i z oczu tych życie wycisnąć - do tego
trzeba nie byle jakiej odwagi. A może nawet samemu trzeba być czartem, kto wie?
Pewnie dlatego kaci bydlęcy zawsze mieli u ludzi dużo gorszą opinię od tych
zwyczajnych, ludzkich.
Pan Kostuch stał na środku wsi i czekał. Długie ramiona zwisały mu luźno wzdłuż
boków, bezwładnie, jakby przyszyte. Stopy rozstawił szeroko, pewnie, powoli
obracał głowę, spod przymkniętych powiek lustrując czujnie otoczenie wokół.
Powiadali, że za młodu stratował go wściekły byk i że prawie umarł od gangreny w
zmiażdżonych do kolan nogach. Ale pół roku po wypadku znów go widywano - tylko
że przy każdym kroku kolana skrzypiały mu drewnem. Inni mówili, że z tyłu za
paskiem ma dwa rewolwery - carskie nagany - i że w chwili, gdy odrzuca poły
swego płaszcza i sięga po broń, ptaki umierają w locie. Myślałem, że to
przesada, ciemna legenda jego profesji.
Obserwowaliśmy go zza firanek z domu sołtysa. Dzieciarnia, pilnowana przez
kobiety, musiała zostać w domu pod groźbą ciężkiego łojenia. Lepiej nie
ryzykować, zwłaszcza że - jak twierdził Szymacha - kat miał "złe oko". Nawet my,
mężczyźni, baliśmy się trochę tego "złego oka" i naganów za paskiem. Lecz kiedy
młody Bimbrus, objechawszy całą wieś, wstrzymał konia obok kata i z uśmiechem
pomachał czapką w stronę sołtysowych okien, zrobiliśmy się odważni. Szymacha
mówił za nas wszystkich:
- Zapłacimy uczciwie, bo duże sumisko. Dla was to nic.
Kat nie odzywał się, usta miał wąskie, niczym zrośnięte, bez krwi. Nagle zdjął
kapelusz, odsłaniając szczecinę siwych włosów i otarł pot. Bez cienia, które
rzucało rondo, łatwiej było określić jego wiek. Wyglądał na sześćdziesiąt lat.
- Pokażcie.
Poszliśmy: Szymacha pierwszy, kat za nim, reszta z tyłu. Kostuch szedł jak
kawalerzysta, kiwając się z boku na bok na krzywych nogach. Czuło się, że
kontroluje każdy swój ruch, ale czyni to tylko częścią siebie - może tą najmniej
świadomą. Bardziej przypominał ożywioną maszynę, która uparcie i bezlitośnie
dąży do swego celu, był jak sprężyna, której odskoku nie da się zahamować.
Słuchałem jego kroków, kolana rzeczywiście skrzypiały.
Sum żył. Kat stanął nad nim - my półkolem za nimi. Oto, sumie, myśleliśmy
wszyscy, wybiła twoja godzina. Nie byłem pewien, czy zwierzę i człowiek patrzą
sobie w oczy, ale coś mi mówiło, że sum wie, kim jest mężczyzna w czerni i co
jego obecność wróży. I kiedy tak czekaliśmy, by kat wyciągnął osławione
rewolwery i rozstrzelał z miejsca Wodnika, Kostuch odwrócił się i ruszył z
powrotem do wozu.
- Nie za te pieniądze - rzekł. - Zabiję za trzy razy tyle. Macie czas do jutra.
A potem wskoczył na wóz i zniknął za czarną płachtą.
Ki diabeł? Żeby Pan Kostuch bał się zabić suma za te pieniądze, cośmy je dawali?
Cóż to musi być za Wodnik, żeby kat się wahał? Czy to sam Belzebub? Bestia z
morza, której dosiądzie Nierządnica z Babilonu? Antychryst?
Łatwo nam było tak spekulować w domu sołtysa, bo wyobraźnia się rozgrzała,
języki rozwiązały. Bimbrusy nie skąpili swych specjałów. Wszyscy pytali mnie,
jako człowieka kształconego w Piśmie, a więc ich zdaniem obeznanego z wszelkim
pomiotem Szatana, co też może się kryć pod skórą suma. Nie będę ukrywał, że
bimber mocno mną potrząsnął, plotłem trzy po trzy. Boże, przebacz, bowiem
mnożyłem bestii po dziesięć za każdym następnym kielichem. W końcu doszło do
tego, że byliśmy gotowi przystać na cenę kata, choćby nawet próbował nas naciąć
i orżnąć, strasząc niedopowiedzeniami, lepiej nam było nie ryzykować.
Nagle ktoś zastukał do okna, podskoczyliśmy. Syn Szymachy, najmłodszy, lat
dwanaście, pokazał swoją umorusaną gębę za szybą. Szymacha sklął chłopaka i już
zrywał się lać go, że się włóczy po północy, ale bystry dzieciak wszedł ojcu w
słowo:
- Gadali ze sobo, ociec. Sum i Kostuch - wyszeptał jednym tchem.
Zamarliśmy.
- Gadali? Słyszałeś? Nie łżesz?
- Ociec, sie przysiengam! Poszli my tam koło jego woza, a on wyłazi. My w
krzaki, on idzie nad jezioro. My za nim, on siada koło suma. I gadajo ze sobo,
jak ja tera do was.
Szymacha spojrzał na starego Bimbrusa, Bimbrus na sołtysa, sołtys na mnie.
Wzruszyłem ramionami.
- A o czym?
- Cicho gadajo. I nie po ludzku.
Zwłaszcza to ostatnie zdanie zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Objawiła nam
się straszliwa wizja zmowy dwóch czartów siejących grozę.
- Chłopy! - zawołałem, zrywając się z miejsca. - Nie wyciągajmy tak szybko
wniosków. Może nie jest źle...
- Oj - wydusił z przerażeniem młody Bimbrus. - Su...su...suma wy...wy...wypuści,
w nie...nie...niewolę nas we...we...weźmie.
- Co wy bredzicie! - zdenerwował się sołtys. - W jaką niewolę? Skończyły się
czasy niewoli. Trzeba po milicję...
- Milcz, durny! - krzyknął stary Bimbrus i od tego zaczęła się pyskówka na
dobre.
Szymacha posłał syna, żeby dalej zerkał na kata, a sam zaczął nas uspokajać.
- Tu już nie ma co, bo to sprawy piekielne - odezwał się, patrząc na mnie
wymownie. - Tu już trzeba wody święconej i modlitwy.
Jako że nie stałem pewnie na nogach, wszyscy podjęli się asystować mi przy
egzorcyzmach. Tego tylko brakowało, bym w czasie przepędzania złych mocy
przysnął albo padł na twarz. Młody Bimbrus, który służył do mszy, pobiegł na
plebanię po Pismo Święte, wodę ze studni chłopy nabrały wiadrem - poświęciłem od
ręki. Czekaliśmy jedynie, by syn Szymachy dał sygnał, że droga wolna.
Około trzeciej Kostuch wrócił do wozu, a my, przemykając cichcem, dotarliśmy do
suma. Zdążyłem już przyjść do siebie i właśnie teraz, na trzeźwo, czułem, że
egzorcysta ze mnie marny. Słyszałem o tej sztuce, miałem o niej pewną wiedzę,
jako dziecko widziałem raz zawodowca, co odczyniał uroki. Ale to wszystko nie
dość, gdy przychodzi do prawdziwych działań. Strach mnie obleciał.
Sum chyba spał, nawet wąsem nie ruszył. Zacząłem recytować z pamięci, pokropiłem
go raz, na krzyż. Otworzył jedno oko. Pokropiłem jeszcze raz, otworzył drugie.
Chłopy raz za razem żegnały się, żeby na mszy świętej tak się żegnali!...
- To na nic - usłyszałem nagle, lecz zatopiony w modlitwie zrazu nie zwróciłem
na te słowa uwagi. Ale głos nie dawał za wygraną: - Powiadam, że to na nic.
Mówił sum. Słyszeliśmy wszyscy - sum mówił.
- A czemu to? - spytałem wreszcie, choć gardło miałem suche i ściśnięte.
- Bo nie jestem diabłem. A jeśli nawet, to nie takim, którego się ima święcona
woda i krzyż.
Sum poruszał pyskiem, przewracał ślepiami, zdawało się nawet, że zęby pokazuje w
krzywym uśmiechu. Za moimi plecami mężczyźni cofnęli się o krok, ja nie mogłem
ruszyć nogą.
- Wodnikiem jesteś?
- Różnie nazywają: Wodnikiem, Panem Wodnym, Panem Sumem. Wiele imion nadają -
westchnął, jeśli sumy wzdychają. - Wypuśćcie. Nie ja zmarnowałem wasze dzieci.
- A kto?
- Nie wiem. W jeziorze ich nie ma, nie widziałem ich, a widzę wszystko, co się
dzieje w wodzie. Nawet do wody nie weszły, z brzegu zniknęły. Myślę, że Kostuch
to sprawił.
Chłopy zaczęły szeptać.
- Poluje on na mnie od lat, ale sam jest. W Bugu mnie ścigał, chciałem odpocząć,
więc nurtem podziemnym przepłynąłem do Wdowiej Wody. A on, oczajdusza, was
zbrodnią nakłonił, byście mnie w kupie zmogli. Jeden człowiek rady w wodzie nie
da Panu Sumowi, ale cała kupa...
- A czemu tak bardzo chce cię Kostuch pochwycić, żeby aż dzieci mordować? I
czemu od razu nie przystał na cenę, tylko targował się, a? - zawołał nie w
ciemię bity Szymacha.
- Targował się, żeby dać mi noc do namysłu. Ostatnią noc - odrzekł sum. - Mam
wybór: albo pójdę do niego na służbę, albo zemrę z jego ręki. A chce, bym pływał
na jego sznurku, bo wiem o każdym skarbie, co jest pod wodą, o złocie wiem. I
nad rybami mam władzę. I utopić mogę, kogo chcę. Wypuśćcie mnie, a poznacie moją
wdzięczność. Pokażę wam, gdzie złoto, ryby wam w sieci zapędzę. Wypuśćcie.
Zapadła cisza i myśleliśmy, że sum czeka na naszą odpowiedź. Raptem dodał cicho,
lecz wyraźnie:
- Wypuśćcie i wrzućcie mi Kostucha do wody.
Jeden drugiego wart, pomyślałem. Czemu mielibyśmy zaufać tej bestii, która
twierdzi, że z Lucyferem nie ma nic wspólnego, chociaż tylko Szatan mógłby dać
życie takiemu potworowi? Sam przecież przyznał, że jest diabłem, którego się
krzyż nie ima.
Szemranie chłopów wzmogło się, wzmianka o złocie rozpaliła ich żądze. Wszyscy
wszak słyszeli o niemieckich ciężarówkach, w których pełno wszelkiego dobra:
ikon, naczyń cerkiewnych, kamieni szlachetnych. Mogły być i inne skarby: te
potopione przez bandy lub zaginione w odległych czasach.
- A jak łżesz? - spytał nagle Szymacha. - Do wody wypuścimy, Kostucha wrzucimy,
a ty znikniesz?
Sum się zamyślił.
- Wiecie, gdzie jest Łysy Dąb? Ten, co każdego roku bardziej pochyla się nad
Wdowią Wodą? Weźcie sznur na dwadzieścia łokci, bo tyle od brzegu jest mielizna.
Tam zapadł w muł kuferek ze złotymi monetami. Znajdziecie bez trudu. Wypuścicie
mnie, pokażę więcej.
Nie ufali sobie, żaden nie chciał zostać przy sumie, gdy reszta ruszy po skarb.
Powiedziałem, że ja przypilnuję czarta, wstyd mi było za moich parafian. Poszli,
a ja oddałem się modlitwie, bo strasznie mi było na myśl, że jeśli sum nas
oszukał i zaraz zjawi się tu Kostuch, to będę miał przeciw nim tylko "Apage
Satanas".
- Ksiądz masz o mnie fałszywe mniemanie - rzekł sum. - Nie trzeba się mnie bać.
- Nie boję się ciebie.
- Może tak, może nie. Ja księdza znam. Pamiętasz ksiądz, jak wiele lat temu, gdy
byłeś jeszcze dzieckiem, z wieczora pływałeś we Wdowiej Wodzie? Nagle słabość:
ramiona sztywne, nogi sztywne, powietrza brak. Byłbyś się ksiądz utopił...
- Pamiętam - szepnąłem. - Jakaś siła wypchnęła mnie z toni na brzeg.
- Jakaś siła, to prawda.
- Ty?
Nie odpowiedział. Iskry niebieskie bladły, zlewały się w jedno z nieboskłonem,
przedświt się szykował.
- Nigdy się ksiądz nie bałeś Wdowiej Wody - rzekł wreszcie. - Mamy chwilę, to ci
coś opowiem.
Siadłem na ziemi obok suma, lęk ze mnie wyparował. Sum mówił:
- Dawno temu, kiedy miałem jeszcze dwie nogi i dwie ręce, mieszkałem u wdowy po
panu Orłowiczu. Było we mnie trochę jego krwi, więc Orłowiczowa przyjęła mnie,
sierotę, na swój dwór, żebym za towarzysza był dla jej syna, Borysa. Chłop to
był wieki, mocny, ale niezbyt bystry. Ja spędziłem czas jakiś w Koronie, w
miastach, uczyłem go więc ładnie mówić i chodzić po pańsku. Ale jemu w głowie
były tylko sidła i latawce, które puszczał z wieży zamkowej. Pani Orłowiczowa
wiele miała z nim zgryzoty. W końcu umyśliła go ożenić.
Orłowiczowie to była wielka szlachta, kiedyś, co prawda. Ale zostało na zamku
dużo złota i kosztowności, które dziad i ojciec Borysa od kupców za przejazd
bezpieczny brali. Nie żeby zbóje, drużyna Orłowiczów traktów chroniła, to i
kupcy wdzięczność okazywali. Ale sąsiedzi Orłowiczów niedobrymi językami bardzo
rodzinie szkodzili, i już tradycją się stało, że Orłowicz to łotr.
"Widzjisz" - mówi mi śpiewnie cioteczka, jak ją zwałem po cichu - "boja się, że
nikt nie zechce Borysowi córy oddać. Gdyby on jeszcze był jak chłop, ale toż to
dzjecko na rozumie".
"Dobra pani" - ja na to. "Borys jest piękny kawaler, dziewczęta za nim patrzą
jak za księciem malowanym..."
"Chłopki!"
"A gdyby tak pojechać dalej? Gdzieś, gdzie Orłowiczowie mniej znani? Borysa ja i
tańczyć po dworsku nauczę. Druh, co z nim w armii służyłem, list tu do mnie
przysłał. Pisze, że Jerema Magdalenowicz córkę ma piękną na wydaniu..."
"A kto oni, Magdalenowicze?" - pyta mnie cioteczka szybko, mrużąc oko jak
liczykrupa z kantoru.
"Zacna rodzina. Wszyscy bohatery, syny u nich szlachetne, patrioci. Miał Jerema
ich sześciu, ale w powstaniu poginęli. Córka mu została. Jeden szkopuł: niezbyt
zamożni..."
"Czjort ze złotem. Ja mam - starczy!"
Tak od słowa do słowa postanowiliśmy - jedziemy na dwór Magdalenowiczów, nad
Wdowią Wodę. Zdarzyły nam się w tej podróży liczne przypadki, o których nie pora
teraz opowiadać - w każdym razie pokochałem Borysa miłością braterską, a
zwłaszcza po tym, jak na gościńcu trzech grasantów jedną ręką zmógł. Dobra
nasza, myślałem sobie, każda pokocha takiego chwata. I tak mówiłem cioteczce -
aż ujrzałem Marię Magdalenowiczównę.
Piękna była jak anioł, dech w piersiach zapierało. Oczy, włosy, brwi czarne,
skóra - mleko, usta - krew. Byłbym się zakochał, gdyby nie pamięć o obowiązkach
względem Orłowiczów. A wypełnienie ich rysowało się licho - sprawa była
arcytrudna. Bo choć Jerema Magdalenowicz z miejsca znalazł z cioteczką wspólny
język, jak to stara szlachta, to panna wyglądała na zmienną, miała humory jak
turecka księżniczka. Szczebiotała po francusku, znała się na malarstwie i
muzyce, czytała poetów, a nawet filozofów - tych jednak pokątnie, w sekrecie
przed ojcem. Odprawiała konkurentów jednego po drugim, bo to nie dość zgrabni,
nie dość kształceni, bez fantazji czy konceptu. Ale nawet nie to martwiło mnie
najbardziej, mój niepokój budzili dwaj panowie, którzy jako jedyni ze
starających się o rękę panny wciąż trwali na posterunku. Byli to Niemiec i
Rosjanin.
Pierwszy nosił się modnie, w atłasach i jedwabiach, przedstawiał jako doktor
nauk, uczony i badacz. Drugi był oficerem carskim, bodajże majorem, prosty jak
struna, zawsze w mundurze galowym. Popisywali się przed panną na wszelkie
sposoby: major dokonywał cudów na koniu, jak prawdziwy Kozak, strzelał, tańczył,
śpiewał dumki. Doktor bawił ją greckimi ogniami i wierszami niemieckich pisarzy;
sprowadził nawet paru aktorów, żeby grali dla niej angielskie tragedie. Co ich
tu przygnało? Skąd światowcy w skromnych progach starego Magdalenowicza?
Dzięki Bogu, pan Jerema patrzył na nich niechętnie, chociaż jawnie nie okazywał
im wrogości. Niemili sercu zaborcy mogli zaszkodzić, mogli jednak pomóc, wnuki
zabezpieczyć. Pan Jerema wahał się, panna kaprysiła.
"Dwa tygodnie" - orzekła cioteczka. - "Nie zechce ona Borysa, wracamy w dom".
Termin palił, a mnie niewiele udało się wskórać. Gdzie Borysowi do tych panów?
Nawet raz z Magdalenowiczówną nie zatańczył, ot, purpurowiał jak rak, wzdychał,
oczyma za nią wodził, ale słowa zgrabnego wykrztusić nie umiał. A i ona, zdawało
mi się, ledwie spojrzała na niego, już się nudziła. Wstyd mi było przed jego
matką, przed panną. Ja na jego miejscu... Ech, co tu gadać.
Którejś nocy wyszedłem na przechadzkę pod gwiazdami. Przy stajniach natknąłem
się na Jakuba, który był służącym Magdalenowicza, starym wiarusem Cesarza.
Stoimy, noc mija spokojnie. Nagle Jakub wyciąga tabakierę, widzę na niej znak:
kielnia i cyrkiel. Jeden z naszych, myślę. Sięgam po fajkę, nabijam, wiem, że
spostrzegł wyhaftowany na woreczku tytoniowym emblemat. Nic nie trzeba nam było
mówić.
"Bracie" - odzywa się nagle półgłosem - "panna w niebezpieczeństwie. Ojczyzna.
Świat cały".
"Jakże to?" - pytam, a już myślę, czy biedny żołnierz aby nie obłąkany.
"Myślisz ty" - zaczyna z innej flanki Jakub - "że wasza tu obecność przypadkowa?
Zastanów się dobrze, rozważ: Borys Orłowicz, syn wdowy, zajechał nad Wdowią Wodę
do panny Marii Magdalenowiczówny. Pojmujesz?"
Chłodniej mi się zrobiło, a zaraz potem jakiś żar zaczął mnie palić w trzewiach.
Toż to czarno na białym pisane symbole naszej Loży, tajemnice rycerskie. Synem
Wdowy zwaliśmy u nas Hirama, budowniczego Świątyni Salomonowej, który to król
Ziemi Świętej wyznawał po kryjomu wiarę Wschodu, wiarę Hirama - w Wielką Panią,
Matkę Wszechrzeczy. Patrz w Świętego Mateusza, w Świętego Łukasza patrz, gdzie
opisany rodowód od króla pierwszego, Dawida, który był z Adama, a z którego był
Salomon, do króla ostatniego, Pana Naszego, Zbawiciela, który był z Salomona...
I strasznie, i wspaniale zbliżyć się do rzeczy wielkich tak pośród cichej nocy,
pod baldachimem gwiazd.
"Połączyć tych dwoje to nasz cel, bracie, nasz obowiązek" - tłumaczył mi Jakub.
"Ale mamy przeciw sobie moce potężne i złe. Major i doktor... to nie ludzie".
"Nie ludzie?"
Jakub szeptem spiskowca wyjawił mi, jak ich podsłuchał, gdy knuli ze sobą
pierwszego wieczoru w komnacie gościnnej, po tym, jak obaj, nadjechawszy
niezależnie z dwóch stron świata, stanęli w progu Magdalenowiczów. A dziwna to
była rozmowa, bowiem każde zdanie, a czasem i co drugie słowo mówili w innym
języku. Szczęściem Jakub pół życia strawił na studiowaniu ksiąg, dzięki czemu
osiągnął najwyższy stopień Ścisłej Obserwy i Szlachetnego Rytu. Rozumiał i
łacinę, i grekę, języki Persów, Scytów, Aramejczyków i wielu pogan. Wszystkiego
nie chwycił, lecz to, co pochwycił, starczyło. Major z doktorem zawarli pakt, że
nie wezmą się za łby i czarów nie użyją, wołając na pomoc tych, co im służą,
gdyż mogłoby to obudzić czujność i sprowadzić nad Wdowią Wodę brata ich,
Azazela.
"Jezusie, Mario, Józefie!" - zakrzyknąłem w zgrozie.
"Cisza!" - skarcił mnie Jakub. "Myślę, że Wdowia Woda kulawi ich moc, czyni
słabszymi. Inaczej przecież nie mógłbym ich podsłuchać ani my, tu, teraz, nie
bylibyśmy bezpieczni".
"Czymże jest Wdowia Woda?"
Jakub przymknął oczy - cmoknął parę razy, podkręcił wąsa. W końcu spojrzał na
mnie i machnął ręką.
"Powiem ci. Czytałeś ty Księgę Greka? Tę, w której stoi, że wszystko, co jest, z
wody jest? Woda jest jak łono kobiety, bo z niej życie i w niej wzrasta życie.
Jest pierwszością, początkiem, jest przyczyną. Kiedy nie było jeszcze nic, co
jest dziś, była woda. Z tej wody Bóg dokonał przemienienia w świat. Z wody i
człowiek, i bydlę, i drzewo, i kamień. Duch od Boga, ciało - z wody. Wdowia Woda
trzyma w sobie parę kropli tej pierwszej, tej, która była początkiem i
przyczyną. Wdowia Woda może przemienić..."
Nie chciał mi wyjawić istoty owego przemienienia, być może sam nie wiedział lub
lękał się sięgać umysłem aż tak wysoko, bo tam, gdzie tylko Najwyższy sięgać ma
prawo, tam, gdzie akt stworzenia. A mimo to było dla mnie jasne, że trzeba nam
uchronić Wdowią Wodę przed braćmi Azazela.
Jakub bał się zaufać obcym, ale kości mu mówiły, że jego czas może przyjść lada
godzina. A że rozpoznał we mnie członka bractwa - uznał, że dłużej czekać nie
może. Zaprowadził mnie do loszku pod stajnią i pokazał beczkę ciemnej wody,
która burzyła się niczym pełna ryb.
"Myślisz, że pusta? Bo nie widzisz. To pokuśnik wodny, w ceber nabrany
przypadkiem. Dobry czart, swojski - nie piekielny, lecz ziemski. Rzadki okaz, bo
pokuśniki zwykle w zbożu się lęgną, w siennikach albo pod powałą zamtuzów. Umie
on mężczyzn i niewiasty kusić, myśli nieprzystojne budzić, do grzechu cielesnego
nakłonić. Wystarczy, że młody Orłowicz wejdzie do beczki i trzy pacierze
posiedzi, a panna Maria tylko o nim będzie śniła, kiedy zapach tej wody od niego
poczuje".
Przekonać Borysa do kąpieli to była igraszka, wierzył we wszystko, co mu
powiedziałem. Łgałem, że w beczce naszykowany wywar lubczykowy, mocne zioła
miłosne, że panna zaraz go pokocha. I w zasadzie nie były to słowa dalekie od
prawdy: dzień po kąpieli Magdalenowiczówna oczu od Borysa oderwać nie mogła.
Dnia następnego pozwoliła się pocałować. Trzeciego przyjęła oświadczyny.
Swoją drogą, wszystkie kobiety, które były na dworze Magdalenowiczów, poza
cioteczką, ma się rozumieć, zapałały w jednej chwili afektem do naszego Borysa,
ale on sam świata poza panną Marią nie widział, dlatego nie obawiałem się o ich
przyszłość. Sen z powiek spędzali mi major z doktorem, lecz Jakub uspokajał:
"Na nic się nie ośmielą, bądź, bracie, pewny. Miłość młodych łączy, a Bóg czuwa
nad Wdowią Wodą. Zrobiliśmy swoje".
I rzeczywiście, odjechali i więcej o nich nie słyszeliśmy. Tuż przed weseliskiem
stary wiarus zmarł, szczęśliwy, że spełnił swoją powinność. Państwo młodzi wraz
z cioteczką wrócili za Bug. Ja zostałem nad Wdowią Wodą, moc przemieniania
zaprzątała mi umysł. Poświęciłem się studiom, korzystając z obszernej biblioteki
pana Jeremy, któremu służyłem w zastępstwie Jakuba. Odnalazłem tu dzięki pomocy
pewnego antykwariusza ową Księgę Greka...
Tu sumisko zamilkło, a ja oprzytomniałem nagle. Cała ta opowieść była jak sen,
majak, a jednak wszystko, co mówił sum, nabierało w mojej wyobraźni realnego
kształu, wyraźnej barwy.
- Po dworze zostały zgliszcza, Panie Sumie, nie ma biblioteki.
- Szukaj ksiądz w lochach. Wszystko ukryłem, a dopiero potem...
- Co potem?
Znów ucichł. Wokół nas zrobiło się już całkiem jasno - lada moment mogli się
pojawić chłopi lub, co gorzej, kat.
- Nie miałem czystego serca. Ksiądz pamiętaj, że kto pragnie czego od Wdowiej
Wody, choćby władzy, choćby skarbów, sam siebie okrutnie oszuka, by później
przez lata za to nieczyste serce płacić. Jeśli nie dla prawdziwego poznania
zanurzysz się w jeziorze, woda oszpeci cię, uczyni bestią przedpotopową. I
zamiast duchem wrócić do owej chwili pierwszej, wrócisz do niej jedynie ciałem.
Jak ja...
- Co się stało? - nalegałem. - Powiedz mi.
Nie zdążył wyjawić mi niczego więcej, nasi nadeszli tryumfalnie, niosąc
przegniły kuferek niczym łup wojenny.
- Jest! Jest! - wołał Szymacha.
- Zło...zło...złoto! - wtórował mu młody Bimbrus.
Chłopy były zmęczone, ale pełne otuchy i wiary w bogatą przyszłość. Nikt im
teraz nie mógł stanąć na drodze. Gotowi byli biec po kata i zadusić w tej
chwili, byle im Wodnik pokazał więcej skarbów. Nie musieli biec, Kostuch
nadszedł sam.
Chłopom zrzedły miny, ale zacięli usta, czoła zmarszczyli. Szymacha postawił
kuferek na ziemi. Wszyscy razem, jak jeden mąż, wystąpili do przodu. Zerwałem
się na to z miejsca, nawet nie wiem, czy po to, by ich zatrzymać, czy aby im
pomóc. Kat zerkał na nas spod ronda kapelusza, lecz ani drgnął, choć przecież
musiał już wiedzieć, co się święci.
Patrzyłem na tę scenę jak z boku, oniemiały, tknięty paraliżem. Zapamiętam to do
końca życia. Sześciu chłopa rzuca się na kata, są o trzy kroki, o dwa. W
powietrzu łopoczą poły czarnego płaszcza, migają srebrne lufy rewolwerów. A
jednocześnie z Kostuchowego gardła dobywa się przeciągłe wycie - głos
straszliwy, upiorny. Chłopy są o krok. Z obu luf błyska ogniem czerwono-złotym,
śmiertelnym. Lecz kat nie strzela do ludzi, kula za kulą tnie powietrze i
szarpie cielsko suma. Bimbrusy przypadają do ziemi; ze strachu, reszta wali się
na kata, wytrąca broń, bije, ścina z nóg - przygniata. I wtedy powraca echo tego
strasznego wycia. I widzę, że to nie echo. Wilk wielki jak człowiek na
czworakach, szary, zimnooki, skacze w ludzkie kłębowisko. I kąsa bez litości,
rani pazurem - broni Kostucha. Chłopy jeden po drugim wypadają z bitwy, zalegają
na ziemi, kulą się, krzyczą. Wilk, pokazując kły, stoi obok kata, a ten powoli
wstaje na nogi. Kolana mu skrzypią. Potem schyla się, podnosi nagany, chowa za
pasek. Klepie wilka po łbie, pstryka palcami, a wtedy bydlę odwraca się i
truchtem wraca, skąd przyszło. Do czarnego wozu.
W tym momencie odzyskałem siły, przeżegnałem się.
- Wybacz nam, tak jak my tobie wybaczamy. I odejdź.
Kostuch wykrzywił wąskie usta, pokiwał głową, jak gdyby sam sobie przyznawał
rację. Potem odszedł. Pięć minut później po czarnym wozie z czarnym ogierem
zostały tylko bruzdy na piaszczystej drodze. I martwy szpak, który leżał u moich
stóp.
Suma wrzuciliśmy do Wdowiej Wody - modliłem się za jego duszę. Nasze rany po
wilczych kłach i pazurach zagoiły się szybko, ale cała parafia nie mogła
odżałować reszty złota, o którym Wodnik nie powiedział. O kacie nikt nie
wspominał - zniknął z okolicy. Ale ja bałem się, że wróci, tak jakby mógł
wiedzieć o lochach pod dworem Magdalenowiczów. Dzięki Bogu, nie wiedział...
Był już biały dzień, gdy Maksymilian odłożył zapiski wuja Stanisława i cieżkim
krokiem powlókł się do izby sypialnej. Padł na łóżko i natychmiast zasnął. Lecz
nie dane mu było odpocząć, oczyścić skołatany umysł - śnił niespokojnie,
nerwowo, przewracając się z boku na bok. W tym śnie - albo raczej w serii
następujących po sobie snów - słyszał wyraźnie trzeszczącą płytę z "Wassermusik"
i zgrzyt kręconej czyjąś ręką korby patefonu. Potem zdawało mu się, że wstał - i
lunatykuje. Wszedł do gabinetu wuja i ujrzał dziewczynkę, którą spotkał pod
plebanią - notowała coś pilnie na marginesach owej "Kosmohydroniki". Nagle
ponownie znalazł się w sypialni - stała nad nim Marfa, za nią Józwa z papierosem
w ustach, a na taborecie obok łóżka siedział Kujawa i trzymając Maksymiliana za
przegub, mierzył mu puls. Nie przestawał przy tym mówić:
"Jest ci chyba wiadome, że w okresie prenatalnym, zanim wyodrębnią się męskie
organy płciowe, wszystkie płody są rodzaju żeńskiego? A czy zastanawiałeś się
nad faktem, że wobec zjawisk przyrody dzieci płci żeńskiej okazują zdecydowanie
mniej strachu od dzieci płci męskiej? I czy nie wydaje ci się intrygujące, że
wszystkie bóstwa solarne są przeistoczeniem bóstw lunarnych, a każda religia
opowiada o wodnym przemienieniu i odrodzeniu mocą wegetacji?..."
W końcu - kiedy Maksymilian obudził się nagłym zrywem z łóżka - okazało się, że
przespał cały dzień i że zapadła noc, jego druga noc we Wszeborach. Ale wciąż
nie miał pewności, czy jest już przytomny, czy otacza go jawa, gdyż w drzwiach
stała nieruchoma dziewczynka spod plebanii, i ze snu. Bał się poruszyć, odezwać,
ledwie oddychał.
- Już czas - powiedziała raptem dziewczynka. - Wszyscy czekają.
Maksymilian wiedział, że musi wstać i pójść za nią. Dał się wyprowadzić z domu,
potulny i posłuszny. Na zewnątrz stał wóz zaprzężony w dwa woły, jakich nigdy we
Wszeborach nie widział. Wokół wozu tłoczyli się jego parafianie z Marfą, Józwą i
Kujawą na czele. Wóz przyozdobiony był kwiatami, a wśród kwiatów Maksymilian
dostrzegł obraz Matki Boskiej z ołtarza swego kościoła.
Dziewczynka wsunęła mu do ręki szklankę z wodą. Potem podeszła do wołów, stanęła
plecami do nich i wytrzymawszy chwilę, jak tancerz, który czeka na właściwy
takt, ruszyła. Woły pociągnęły wóz za nią. Jednak parafianie patrzyli na
Maksymiliana, spodziewając się, że wie, co ma robić. I nagle zrozumiał, że wie.
Postąpił naprzód - śladem wozu. Zanurzał dłoń w szklance i kropił wodą na lewo i
prawo, powtarzając przy tym:
- Wszystko, co jest, z wody jest.
Ludzie szli za nim.
Igor Cyprjak
IGOR CYPRJAK
Rocznik 1974, student socjologii UW, z zawodu dziennikarz. Opublikował dotąd w
"NF" następujące opowiadania: "Katedra" ("NF" 5/93), "Smok" ("NF" 6/94),
"Piorun" ("NF" 4/99). Wieś Wszebory istnieje naprawdę - autor jeździ tam
rokrocznie; opowiadanie "Wdowia Woda" to zaledwie wstęp - prolog. Podobno będzie
z tego coś więcej.
(mp)