Cowie Vera - Los szczęścia
Szczegóły |
Tytuł |
Cowie Vera - Los szczęścia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cowie Vera - Los szczęścia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cowie Vera - Los szczęścia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cowie Vera - Los szczęścia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Vera Cowie
Los Szczęścia.
Przełożył Artur Gerard.
Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1996.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Tytuł oryginału FORTUNES.
Copyright (c) 1989 by Vera Cowie.
Redaktor Janina Wujkiewicz.
Ilustracja na okładce Robert Pawlicki.
Skład i łamanie Felberg.
For the Polish translation Copyright (c) 1996 by Artur Gerard.
For the Polish edition Copyright (c) 1996 by Wydawnictwo Da Capo.
Wydanie I.
ISBN 83-7157-050-3.
Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN.
Część Pierwsza.
O jedną więcej.
WRZESIEŃ.
Rozdział 1 .
Otwarcie wyznaczono na porę raczej dość późną, zmierzch nad Manhattanem zdążył
się już zagęścić do prawdziwie nocnej ciemności, kiedy ostatnia limuzyna zakręciła od
strony parku i ustawiła się na końcu długiego sznura samochodów, ciągnącego się
wzdłuż ulicy Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej.
Początek tej kolumny wyznaczała widoczna z daleka wielka płócienna markiza w białe i
czerwone pasy, rozciągnięta nad grubo tkanym czerwonym chodnikiem, wyłożonym od
krawężnika aż do frontowych drzwi świeżo odnowionego pięknego domu, utrzymanego w
stylu zeszłowiecznych miejskich rezydencji.
Tam właśnie zebrał się już spory tłumek ciekawskich, przyciągniętych widokiem
pilnujących porządku policjantów na koniach, tłoczących się fotoreporterów, no a przede
wszystkim szansą zobaczenia na własne oczy tych wszystkich sław i znakomitości, które
właśnie wysiadały ze swych lśniących limuzyn.
Chóralne ochy i achy cichły i znów narastały, kiedy rozpoznawano kolejnych
przybywających gości.
Był to wieczór otwarcia nowojorskiego oddziału Domu Aukcyjnego Despards.
1
Strona 2
W światowym rankingu firma ta sytuowała się na trzecim miejscu zaraz za sławnymi
domami aukcyjnymi Sothebys i Christies i uparcie walczyła o to, by stać się numerem
pierwszym.
Na aukcję wystawiano kolekcję dalekowschodniej porcelany ze zbiorów zmarłego przed
rokiem Willarda Dextera.
Spodziewano się, że sprzedaż przyniesie minimum pięć milionów dolarów.
Sławy i znakomitości kroczyły po czerwonym chodniku do łagodnie wznoszących się
stopni schodów głównego wejścia, skąd otwarte drzwi prowadziły wprost do lśniącego
bielą i złotem, wspaniale odnowionego hallu - jednego z najsławniejszych i najwyżej
cenionych wśród realizacji Stanforda Whitea.
Lokaj w pełnej liberii odbierał wytwornie rytowane, numerowane zaproszenia i z
namaszczeniem przekazywał je uzbrojonemu strażnikowi, który sprawdzał ich zgodność
z trzymaną w ręku listą.
W tym samym czasie zdalnie sterowana kamera wewnętrznej telewizji pokazywała
zbliżenie twarzy znakomitości, a obsługa porównywała je z posiadanym zdjęciem.
Po potwierdzeniu tożsamości goście kierowali się w stronę wspaniałych wewnętrznych
schodów; wiodły one na piętro, gdzie otwarte olbrzymie, ozdobnie rzeźbione i złocone
dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do obszernego wnętrza, pełnego luster i jarzących się
świateł.
Wchodzących witała niewysoka i drobna, bardzo elegancka i piękna kobieta w
wytwornej sukni z czarnej satyny.
Uśmiechy i uściski dłoni, które rozdzielała, były precyzyjnie dozowane odpowiednio do
wysokości sum, jakich wydania na aukcji można było się spodziewać od poszczególnych
gości.
Pomieszczenie, w którym urządzono aukcję - od paru tygodni cały Nowy Jork tylko o niej
mówił - było niegdyś salą balową.
Zachowano z niej dawną podłogę, a także podium dla orkiestry.
Jedna ze ścian składała się teraz niemal wyłącznie z okien, sięgających od podłogi do
sufitu i wychodzących na widoczną w dole ulicę.
Część okien uchylono, aby do środka mogło dostać się powietrze ciepłej jesiennej nocy.
Przeciwległa ściana, pokryta lustrami, odbijała zgromadzony już tłum i zwielokrotniała
jeszcze wrażenie niecodziennego tłoku.
Dwa zawieszone u sufitu żyrandole w kształcie gigantycznych tortów ślubnych - tyle że
wykonanych z ciętego kryształu z Waterford -jarzyły się zalewającym salę blaskiem,
pełnym niezliczonych odbić, wielopunktowych refleksów i tęczowych załamań.
Wszystkie kobiety pojawiły się w kreacjach sygnowanych przez Norella, Oscara de la
Renta, Diora, Yvesa Saint Laurenta i Karla Lagerfelda, a kunsztowne fryzury i
olśniewające klejnoty świadczyły, że ich właścicielki zdążyły odwiedzić zarówno salony
fryzjerskie Kennetha, jak i skrytki bankowe, w których elegancki świat przechowuje na co
dzień swoje kosztowności.
Mężczyźni od czasu do czasu dotykali wewnętrznych kieszeni swych wytwornych
wieczorowych strojów, aby się upewnić, że zabrali ze sobą książeczki z czekami
gotowymi do wypełnienia.
2
Strona 3
Powietrze było ciężkie od oszałamiającego zapachu perfum, w cenie co najmniej
pięciuset dolarów za uncję, i od dymu niemal równie kosztownych cygar.
Ludzie przechadzali się, skupiali się w grupki i ponownie dzielili na dryfujące niezależnie
jednostki i pary tylko po to, by po chwili znów przyłączyć się do jakiejś grupy.
Kobiety przyglądały się potencjalnym rywalkom, a te, których bogactwo można było
nazwać dawnym, dyskretnie kręciły nosem na widok różnego rodzaju nowobogackich.
Inne, których specjalnością były słynne nazwiska, podejmowały grę w łączenie ich ze
słynnymi twarzami.
Tych akurat nie brakowało.
Niektóre z kobiet żywo reagowały na widok modnego prezentera, najnowszego symbolu
seksu w TV, który pojawił się pod ramię ze swą aktualną pierwszą flamą, albo
wytrzeszczały oczy na żywą legendę, która potrafiła się utrzymać na szczycie
hollywoodzkiej drabiny od - mój Boże, kto by pomyślał - 1940 roku.
Byli tam też politycy, finansiści, magnaci z Wall Street; można było dostrzec
prawdziwego indyjskiego maharadżę i dwóch milionerów z Hongkongu, a także księcia
Dimitrija Poliakowa i hrabiego Aleksieja Oniedina, którzy zaczynali tu niegdyś jako biali
emigranci z Rosji, a obecnie byli amerykańskimi miliarderami, z których
nieograniczonymi możliwościami musiał się liczyć każdy, kto chciałby z nimi rywalizować
na aukcjach dalekowschodniej porcelany.
Zebrały się tu naprawdę duże pieniądze: był praktycznie każdy liczący się dealer ze
Wschodniego Wybrzeża, wielu z Zachodniego, a do tego jeszcze niemało osób z Europy,
które przyleciały specjalnie także po to, by na własne oczy przekonać się, jak firma
Despards, ten najbardziej konserwatywny z domów aukcyjnych, poradzi sobie w tym
pełnym blasku i blichtru domu wariatów, jakim z pewnością był oszalały na punkcie
reklamy Nowy Jork.
Dwaj mężczyźni, którzy zatrzymali się w pobliżu wejścia, przyglądali się witającej gości
kobiecie w czarnej sukni.
Nie było w tym nic dziwnego: mężczyźni zawsze przyglądali się Dominique du Vivier,
gdziekolwiek się pojawiła.
- Zauważyłeś, jak wygląda?
Nawet jeśli uwzględnić tylko to, co nie jest ukryte pod tą czarną suknią, to nie jest mało...
- Jak mógłbym nie zauważyć!
I powiem ci, że z najwyższą przyjemnością nawiązałbym z tą damą jakąś entente
cordiale.
- Za późno.
Już znalazł się ktoś, kto cię uprzedził, i myślę, że nietrudno ci będzie zgadnąć dlaczego.
Blaise Chandler może sobie być w jednej ósmej Szoszonem, ale cóż znaczy drobna
domieszka indiańskiej krwi, jeśli się przy okazji jest kimś, kto któregoś dnia odziedziczy
prawie jedną czwartą naszego narodowego dochodu?
- Na razie nikogo przy niej nie widzę.
- O, Blaise będzie tu z całą pewnością.
W końcu ta nowojorska aukcja to prawdziwe święto jego żony.
3
Strona 4
- A więc to prawda, że głównie ona nakłoniła starego Desparda do otwarcia filii także
tutaj?
- Oczywiście.
Ona chce rządzić.
A Londyn od zawsze należał do starego.
Paryż w tym biznesie nie liczy się tak bardzo - w końcu wiesz, jak to jest w Galeries
Drouot - a Hongkong i Monte Carlo są może prestiżowe, ale jednak zbyt małe.
Tak że dopiero właśnie to - mówiący kiwnięciem głowy wskazał na otaczające ich
wspaniałości - może być tym, o co jej chodziło.
To wielki dzień Dominique du Vivier.
W dodatku udało się jej pozyskać kolekcję Willarda Dextera, a nie muszę ci mówić, że to
wręcz policzek dla niejednego z wielkich dealerów.
- Więc jak jej się to udało?
- zapytał drugi mężczyzna.
Jego rozmówca zachichotał.
- Masz chyba oczy.
Sam widziałeś, co ona ma i tu, i tu...
Jeżeli Dominique du Vivier czegoś chce, to dostaje.
A jeśli pytasz, co robi, żeby to dostać, to powiem ci, że prawdopodobnie to, o czym wielu
z nas śni podczas gorących nocy.
Kiwnął głową i spojrzał w stronę, gdzie bardzo wysoki mężczyzna o bardzo ciemnej
karnacji pochylał się właśnie z wysokości swych blisko dwóch metrów, aby musnąć
wargami policzek żony, której świetlista cera z delikatnym makijażem przypominała
płatek rozkwitającej magnolii.
- Tak, właśnie przyszedł.
To jest Blaise Chandler.
Dominique to powitanie przyjęła z satysfakcją, tym większą, że zdawała sobie sprawę,
jak uważnie jest obserwowana.
Spojrzenia mężczyzn były pełne pożądania, a kobiet - zazdrości.
- No i jak?
- zapytał Blaise z uśmiechem, pochylając się ku niej.
- Wreszcie nadszedł twój wieczór, uwieńczenie dwóch długich lat ciężkiej pracy.
Jesteś na szczycie.
- Obrócił się i popatrzył na tłum.
- I jak znajdujesz ten widok?
Ogromne oczy Dominique rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy spojrzała na męża.
- Ależ kochanie, jedyny widok tutaj to ja - powiedziała, mimo woli przechodząc na
rodzimy francuski.
Wiedziała, że Blaisea to rozbawi.
I rzeczywiście roześmiał się, a jego białe zęby zabłysły jeszcze jaśniej w zestawieniu z
ciemną indiańską cerą.
Tak, to był jej własny Indianin, jej sauvage Indien, jej największe życiowe osiągnięcie,
przynajmniej do dzisiaj.
4
Strona 5
Ten wieczór miał być bowiem ukoronowaniem wszystkiego.
Król nie żyje, niech żyje królowa!
I nieprawda, że było to uwieńczenie dwóch lat ciężkiej pracy.
W rzeczywistości chodziło o pełnych dwanaście lat od dnia, kiedy Charles Despard
poślubił jej matkę.
Dominique była wtedy osiemnastoletnią dziewczyną, która nie miała praktycznie nic
poza niezłym wyglądem i nie pozbawioną zdolności głową.
Oczywiście pochodzenie z Faubourg też się cokolwiek liczyło.
Teraz była już nie tylko prawdziwą gwiazdą w świecie koneserów sztuki, cenionym
ekspertem zarówno w dziedzinie własnej specjalizacji, jak i w obszarze zainteresowań jej
ojczyma - to znaczy dalekowschodniej porcelany - ale też bystrą i zręczną kobietą
interesu.
Kobietą, która świadomie i z pełną determinacją postanowiła, że zmieni dotychczasowy -
stworzony przez jej ojczyma - image firmy Despards na inny, bardziej odpowiadający
oczekiwaniom nowych czasów i nowego świata.
Jej zdaniem było to konieczne.
Londyn przestawał być jedynym i absolutnie dominującym centrum handlu dziełami
sztuki, natomiast znaczenie Nowego Jorku rosło coraz bardziej.
Nie bez powodu zarówno firmy Sothebys, jak i Christies były tu tak znacząco
reprezentowane.
Tam po prostu również to wiedzieli.
I to dlatego Dominique du Vivier tak właśnie zorganizowała tę aukcję: stroje wieczorowe,
francuski szampan, przygrywająca orkiestra, specjalny katalog, który sam w sobie był
dziełem sztuki, dorównującym sprzedawanej porcelanie, a do tego jeszcze wspaniałe
jedzenie, które śmiało można by porównać z ambrozją.
Listę zaproszonych gości opracowała starannie i postarała się, aby usadowieni na sali
stworzyli prawdziwe audytorium marzeń, a otrzymanie bądź nieotrzymanie zaproszenia
było znaczącą kwestią towarzyską.
Potrafiła umieścić odpowiednio niedyskretne przecieki w mniej lub bardziej plotkarskich
pismach, szepnąć to i owo właściwym ludziom, wzbudzić ciekawość i w rezultacie
wytworzyć atmosferę gorączkowego zainteresowania, które nieustannie narastało.
A finałowym, choć zupełnie nieprzewidzianym, elementem tej jej precyzyjnej kampanii,
który sprawił, że to wszystko tym bardziej stało się prawdziwie niezwykłym wydarzeniem
-okazał się nagły zgon ojczyma, Charlesa Desparda, który zmarł na atak serca dwa dni
przed planowanym otwarciem aukcji.
Dominique dotychczas walczyła o coś, czego, jej zdaniem, świat sztuki obecnie
potrzebował: o blask i rozgłos, choć wtedy jeszcze nie goniła za tanią sensacją.
Teraz jednak, kiedy ta rzeczywiście sensacyjna śmierć nastąpiła akurat w takim
momencie, postanowiła to bezlitośnie wykorzystać.
- Zamierzasz więc przeprowadzić aukcję tak, jak była zaplanowana?
- zapytał ją wtedy Blaise, a jego ściągnięte brwi wskazywały, że nie w pełni to akceptuje.
- Oczywiście.
- I jak chcesz to zrobić?
5
Strona 6
Przecież nie masz nikogo, kto mógłby poprowadzić ją w zastępstwie twojego ojczyma.
- Ja zajmę jego miejsce.
- Nie masz wystarczającego doświadczenia.
To nie to samo, co aukcja w Hongkongu czy Monte Carlo.
To jest Nowy Jork; jestem stąd i znam to miasto.
Tu ludzie domagają się rzeczy najlepszych z najlepszych.
I nie mają cienia litości dla tych, którzy im tego zapewnić nie potrafią.
- Właśnie dlatego!
- powiedziała Dominique.
- Kto blisko pięć lat walczył o to, żeby firma Despards otworzyła swój oddział także tutaj?
No kto?
To przecież ja przymilałam się, ugłaskiwałam i namawiałam, to ja przygotowywałam
plany i projekty, opracowywałam szczegółowe kosztorysy, pozyskiwałam ludzi,
nawiązywałam kontakty, szukałam tych, którzy w przyszłości mieli się stać naszymi
klientami.
Nie obawiaj się, wiem, jacy to są ludzie, i wiem, ile trzeba trudu i umiejętności, żeby
wszystko poszło z nimi jak trzeba.
I nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie miała pewności, że potrafię to robić, i to dobrze.
To w końcu ja opracowałam listę zaproszonych.
Znam wszystkich klientów, którzy mogą wziąć udział w licytacji, a oczywiście myślę o
takim udziale, który będzie się liczył.
Zaprosiłam i Poliakowa, i Oniedina i wiem, że poradzę sobie z nimi.
To przecież mężczyźni...
Blaise patrzył na piękną twarz żony, która nawet w momencie podniecenia potrafiła
zachowywać wyraz chłodnej wytworności i elegancji.
On sam wydawał się obojętny i zamknięty w sobie, jak zawsze, kiedy w rzeczywistości
był gniewny czy nawet wściekły.
Niech to diabli!
- pomyślał.
Teraz, kiedy Charles Despard zmarł tak nagle i w tak nieodpowiednim momencie, nic już
nie potrafi powstrzymać Dominique.
Na złamanie karku rzuci się natychmiast, żeby się znaleźć tam, gdzie, jej zdaniem, od
dawna jest jej miejsce, to znaczy: w gronie zwycięzców.
Potrafiła - w każdym razie w większości przypadków - owinąć ojczyma wokół małego
palca.
Blaise nie miał wątpliwości, że potwierdzi się to jeszcze raz, gdy dojdzie do ujawnienia
treści testamentu.
Z całą pewnością stary Despard musiał zapisać jej to, co sam uważał za najważniejszą
rzecz w swoim życiu - swój dom aukcyjny.
Za pięć minut miała się rozpocząć największa aukcja, jaką jego żona kiedykolwiek
prowadziła, a co do testamentu, spodziewał się, iż w ciągu najbliższych dwudziestu
czterech godzin sam będzie mógł potwierdzić, że firma Despard et Fils jest obecnie
własnością Dominique du Vivier.
6
Strona 7
Bo chociaż Dominique była pasierbicą Charlesa Desparda, a potem została żoną
Blaisea Chandlera, zawsze była powszechnie znana pod nazwiskiem, z którym się
urodziła.
Pod tym nazwiskiem stopniowo stawała się rozpoznawana i głośna.
Dziś też to nazwisko sprawiało, że sama niejako stanowiła prawo dla siebie.
Tylko ona miała dość odwagi i pewności siebie, żeby pojawić się na aukcji otwierającej
działalność domu aukcyjnego Despards w Nowym Jorku w dwa dni po śmierci swego
ojczyma.
I to pojawić się w sukni, która co prawda była czarna, ale stanowiła jedynie kawałek
satyny zawieszony na dwóch cieniutkich ramiączkach.
Tkanina tak niedwuznacznie przylegała do każdej krzywizny i każdego zagłębienia, tak
dalece ujawniała kształt jej aroganckich, wysokich piersi i okrągłość rysujących się
podobnie wyraźnie pośladków, że dla każdego patrzącego musiało być oczywiste, iż
dama w tej sukni jest prawie naga, choć w bardzo subtelny sposób jest też i poza tym
wszystkim, i nawet ponad tym.
Dominique nie przejmowała się tym, co powiedzą ludzie; to wszystko było częścią jej
legendy, podobnie jak była nią jej uroda.
Była bardzo drobna i miała niewiele ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu; w jakiś
sposób przypominała laleczkę, elegancką i wytworną.
Włosy miała zawsze lśniące, niemal granatowo czarne, przycięte na wzór fryzury
japońskich dzieci, z krótką grzywką i bokami opadającymi łukiem od kącików oczu aż do
krawędzi dolnej szczęki.
Te włosy tworzyły owal obramowujący twarz, której widok zapierał dech w piersiach -
drobne, idealne rysy wyrzeźbione w skórze tak delikatnej i przezroczystej jak najlepsza
porcelana; oczy, równie wielkie i niebieskie jak ogromne szafiry, które ozdabiały jej uszy;
rzęsy przywodzące na myśl wysokie podzwrotnikowe palmy, otaczające błękitne laguny.
Ciało Dominique było drobne, ale doskonałe w kształtach i budowie, a jawny i dojmujący
seksapil porażał mężczyzn niemal natychmiast.
Tak czy inaczej zyskała sobie przydomek Pięknej Rosiczki, ponieważ mężczyzna, który
niczym owad trafił w te słodkie ramiona-płatki, mógł się z nich wydostać tylko wyssany do
cna.
Wyszła za Blaisea Chandlera przed dwoma laty.
Spotkali się na jakimś przyjęciu, wyjątkowo nudnym, przynajmniej dla niej.
Tam Blaise ją dostrzegł i natychmiast jej zapragnął.
Ich oczy spotkały się ponad stłoczonym jak zawsze tłumem gości; wpatrywali się w
siebie żarliwie przez trwającą dwadzieścia sekund nieskończoność, a potem Dominique
podeszła do pani domu, żeby się pożegnać.
Kiedy - w dwie minuty później - Blaise ruszył w jej ślady, okazało się, że Dominique
siedziała w jego samochodzie i czekała na niego.
Już wtedy wiedział, że wpadł na dobre; czuł się przebity na wylot, obezwładniony, jakby
zawieszony w nieustannym erotycznym oczekiwaniu.
Ale zdarzały się chwile, kiedy - bez emocji - zdawał sobie sprawę, że to pożądanie nie
jest równoznaczne z uczuciem dla żony.
7
Strona 8
Teraz Dominique uśmiechnęła się, patrząc na jego twarz o skórze w odcieniu ciemnej
miedzi, kpiąco zmarszczyła nos i w końcu zaczęła się śmiać, nieco gardłowo, jak to ona.
- Nie wiem, czy to kiedykolwiek zrozumiesz.
Najgłębszą istotą świata sztuki jest obsesja, ale przekonywać o tym ciebie to tyle, co
tracić czas.
- Ja nie pragnę niczego na własność - powiedział Blaise.
- Z wyjątkiem ciebie, oczywiście!
- dodał szarmancko.
- Wydajesz wielkie pieniądze na konie.
- To co innego.
Konie jednak do czegoś służą.
A do czego służy kawałek porcelany, na który można się tylko gapić?
Wyciągnął rękę i zatrzymał przechodzącego z tacą kelnera, sięgając po kieliszek
szampana.
Wziął tylko jeden - Dominique nigdy nie piła podczas pracy.
Teraz przyglądała się mężowi, jak próbuje smaku szampana i z aprobatą kiwa głową.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, jakby ostatecznie rezygnując z walki o coś, co i
tak było spisane na straty.
Kiwnęła głową w stronę obsługi stojącej po obu stronach wejścia.
- Możecie już zamknąć - powiedziała.
- Jesteś pewna, że już nikt więcej nie przyjdzie?
- zapytał Blaise.
- Jeżeli przyjdzie, to nie zostanie wpuszczony.
Aukcja zaczyna się dokładnie o wpół do dziewiątej, więc i ja muszę już iść na moje
miejsce prowadzącej -oznajmiła Dominique, a jej oczy były znów roześmiane i kpiące.
Odwróciła się i chciała już odejść, gdy Blaise zatrzymał ją, rzucając za nią pytanie: -
Jaka jest zatem lekcja na dzień dzisiejszy?
Dominique zatrzymała się, odwróciła do niego twarz i przez chwilę patrzyła spod lekko
przymrużonych rzęs.
Na jej kształtnych ustach pojawił się uśmieszek, który Blaise rozpoznał natychmiast.
- Kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma -
powiedziała w końcu, po czym ruszyła w stronę swojego miejsca na podwyższeniu.
Tłum niemal automatycznie rozstępował się przed nią.
Kroczyła zawsze z najwyższą pewnością siebie, niezmiennie świadoma, że nie może
napotkać sprzeciwu.
Ogromne drzwi powoli i uroczyście zamknęły się za nią.
Dominique bez śladu jakiegokolwiek wahania podeszła do pulpitu na wysokich,
wytoczonych z drewna orzecha włoskiego nogach, oryginalnego i pięknego mebla,
przywiezionego z Londynu specjalnie na okazję otwarcia nowojorskiego oddziału firmy, a
wykonanego jeszcze w 1835 roku dla pradziadka samego Charlesa Desparda.
Pulpit na stronie frontowej ozdobiony był miedzianą płytą z wyrytym na niej napisem
Despard et Cie i przez wiele lat służył kolejnym właścicielom firmy, w tym również
ostatniemu.
8
Strona 9
Teraz za tym pulpitem stanęła Dominique.
W tej samej chwili dał się słyszeć dźwięk dzwonka, a zgromadzeni goście zaczęli
pośpiesznie zajmować miejsca.
Na sali stało dwadzieścia rzędów wysokich, bogato złoconych krzeseł, po trzydzieści w
każdym rzędzie, rozdzielonych tylko przejściem pośrodku.
Goście pospiesznie odstawiali kieliszki na podsuwane przez sprawnych kelnerów tace;
reszta obsługi w tym czasie szybko i bezgłośnie zebrała także naczynia wcześniej
pozostawione przez gości w różnych miejscach sali.
Dominique czekała, aż wszyscy zajmą miejsca.
Żarówki ogromnych żyrandoli przygasły i cała sala pogrążyła się w półmroku, tylko
Dominique widoczna była w świetle punktowego reflektora.
Jaskrawe światło jeszcze bardziej podkreślało biel jej kształtnych ramion, kruczą czerń
lśniących włosów i migotliwy błękit ogromnych szafirów w zdobiących jej uszy
kolczykach.
Stała tak bez słowa, a sala z wolna cichła, otwarte już broszurki programów przestały
szeleścić, każdy z gości zdążył usadowić się wygodnie.
Blaise stał niemal na samym końcu sali, w pobliżu drzwi, jako że jeszcze przed północą
odlatywał do Londynu.
Patrzył na żonę i nie mógł nie przyznać, że zaaranżowała to wszystko znakomicie.
Nikt nie musiał jej uczyć sztuki uzyskiwania prawdziwie scenicznych efektów!
Dominique była drobna, a jednak w jakiś sposób panowała nad tą salą.
Ogromna czarna kurtyna z grubego aksamitu rozchyliła się za nią bezgłośnie,
odsłaniając okrągły stół, również przykryty czarnym aksamitem i - podobnie jak sama
Dominique - oświetlony punktowym reflektorem.
Poniżej pulpitu umieszczono długi stolik z dwoma rzędami telefonów, aby
współpracownicy Dominique mogli odbierać zaoceaniczne oferty.
Po lewej stronie siedział jej pomocnik i sekretarz John Deakin, który od trzydziestu lat
pracował dla Charlesa Desparda i był jego najbardziej zaufanym oficjalistą.
W głębi, niewidoczni dla publiczności, usytuowani byli pracownicy, którzy mieli wnosić
poszczególne eksponaty i umieszczać je na odpowiednich stanowiskach
przygotowanych do ekspozycji.
Dominique wciąż milczała i pozwalała napięciu narastać.
Czuła tę salę niczym pająk, który wychwytuje każde najmniejsze drgnienie w różnych
punktach swojej sieci, a jednocześnie pozwala swym ofiarom wplątywać się coraz głębiej
w pułapkę, z której już nie potrafią się wymknąć.
Dopiero kiedy była absolutnie pewna, że już całkowicie nad nimi panuje, uśmiechnęła
się i pełną wdzięku, akcentowaną z cudzoziemska, choć składniowo nienaganną
angielszczyzną powiedziała: - Wasze Wysokości, panie, panowie, witajcie w Domu
Aukcyjnym Despards w Nowym Jorku!
Na widowni gościło dwóch przedstawicieli rodowej arystokracji: jeden z nich był
angielskim hrabią ze wspaniałym, sięgającym daleko w przeszłość drzewem
genealogicznym i nieporównanie bardziej mizernym majątkiem.
9
Strona 10
Nie mając własnych pieniędzy, ożenił się z bogatą Amerykanką i od pewnego czasu
pracował dla Despardów jako swego rodzaju agent, donoszący szefom firmy o tym, co,
kto i kiedy może mieć do sprzedania w liczących się rodzinach w Ameryce.
Drugim arystokratą był włoski książę, który z podobnych powodów robił dla firmy
Despards dokładnie to samo, ale na terenie Europy.
Obaj byli obecni na sali przede wszystkim jako przynęta.
Dominique wiedziała, jak bardzo Amerykanie cenią rodowe tytuły, a w tym akurat
przypadku oba były autentyczne.
- Dzisiejszy wieczór, proszę państwa - ciągnęła Dominique, a jej głos brzmiał spokojnie i
pewnie - jest uwieńczeniem dwóch lat przygotowań i wytrwałego realizowania planów.
Naszym zamiarem było wprowadzenie Domu Aukcyjnego Despards na należne mu
miejsce w Nowym Jorku.
Od dziś w Ameryce są już nie dwa, ale trzy wielkie domy aukcyjne.
W tym momencie - jak to zostało wcześniej ustalone - ktoś na sali zaczął klaskać i już po
chwili cała sala przyłączyła się do aplauzu.
Dominique z wdziękiem skłoniła głowę i czekała, aż umilkną brawa.
- Jest więc rzeczą słuszną i właściwą, aby wspomnieć człowieka, któremu
zawdzięczamy wprowadzenie firmy do Nowego Jorku i który, zaledwie dwa dni temu,
odszedł od nas tak nagle i w tak tragicznych okolicznościach.
Myślę o naszym nieodżałowanym zmarłym, wielkim Charlesie Despardzie.
I znów - zgodnie z ustalonym planem - rozległa się burza oklasków.
- Charles Despard nie tylko był moim ojczymem - kontynuowała Dominique -ale także
mentorem, nauczycielem i najlepszym przyjacielem.
Będzie mi go bardzo brakować, podobnie jak i nam wszystkim.
Jego pamięci zatem chciałabym zadedykować dzisiejszą aukcję, ten wieczór otwarcia
najnowszego oddziału jego firmy, oddziału, który niewątpliwie już wkrótce stanie się
największym.
Panie, panowie, złóżmy hołd Charlesowi Despardowi.
Nagle wszystkie światła zgasły na piętnaście sekund, a kiedy zapaliły się ponownie, sala
westchnęła w nabożnym podziwie i zachwycie.
Na samym środku pokrytego czarnym aksamitem stołu pojawił się przedmiot tak
niezwykłej urody, że nawet Blaise z uznaniem pokiwał głową.
- Panie i panowie, oto obiekt numer jeden!
- Głos Dominique zmienił się, można było w nim wyczuć pełne zachwytu podniecenie,
opanowywane wprawdzie, ale tak intensywne, że u co wrażliwszych z pewnością
musiało to wywoływać ekscytujące mrowienie i gęsią skórkę.
- Drodzy państwo, jest to coś tak wyjątkowego, że mimo iż wiele pięknych eksponatów
oglądam na co dzień, mogę mówić o tym tylko z wielkim podziwem i zachwytem.
To rzeczywiście robiło wrażenie, trudno więc było się dziwić, że w tym momencie niemal
cała widownia jak na komendę pochyliła się do przodu.
Blaise zdał sobie sprawę, że nawet on mimo woli zrobił krok w stronę podium.
10
Strona 11
- Oto wspaniały i dzisiaj już niezwykle rzadko spotykany półmisek, w kolorze bieli i
czerwieni, ze szkliwioną dekoracją z brązu, intensywną i ciemną przy brzegach, a
rozjaśniającą się pośrodku naczynia.
Całość pokryta jest półprzejrzystym mlecznobiałym szkliwem, ukształtowanym w
rozległe nieregularne powierzchnie, między którymi można dostrzec drobne fragmenty
porcelany nieglazurowanej, zwłaszcza przy górnej krawędzi.
Doskonałość polewy jest wyjątkowa, gdyż, jak państwo wiedzą, tak wczesne okazy
rzadko uzyskiwały przy wypalaniu oczekiwany kolor i odcień.
W tym przypadku udało się to znakomicie.
Naczynie jest w idealnym stanie, nie ma na nim najmniejszego pęknięcia, zadrapania
czy choćby plamki.
W cenę sprzedawanego przedmiotu wchodzi również specjalnie wykonana kaseta do
przechowywania go.
Półmisek pochodzi prawdopodobnie z drugiej połowy czternastego wieku.
Byłabym skłonna oznaczyć go jako porcelanę Yuan, z roku około 1350.
Znany jest dotąd tylko jeden podobny półmisek, który znajduje się w zbiorach Ermitażu
w Sankt Petersburgu.
Cenę wywoławczą ustaliliśmy na sto tysięcy dolarów...
Ze swego miejsca na samym końcu sali Blaise nie mógł widzieć licytacji i licytujących,
słyszał tylko głos Dominique.
Nie można było w nim wychwycić żadnych objawów podniecenia, gdy oferowane sumy
zaczęły rosnąć stopniowo, a potem wręcz skokowo.
Coraz częściej dawały się słyszeć pomruki, okrzyki, czasami nawet krótkotrwałe oklaski,
gdy cena zaczęła zbliżać się do pięciuset tysięcy dolarów.
Głos Dominique był nadal spokojny i opanowany i tylko jej oczy przesuwały się od
jednego nabywcy, siedzącego na wprost niej, do drugiego, który był po drugiej stronie,
tuż za środkowym przejściem.
Obaj mieli miejsca w pierwszych rzędach, jak przystało na prawdziwie liczących się
graczy.
Byli to wspomniani przez Dominique książę Dimitrij Poliakow i hrabia Aleksander
Oniedin.
Blaise przypomniał sobie, co Dominique mówiła o ich zaciekłej rywalizacji o tytuł
właściciela "najbardziej liczącej się kolekcji świata".
- ...pięćset tysięcy dolarów...
Pięćset pięćdziesiąt tysięcy...
mamy pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, widzę więcej...
Sześćset tysięcy dolarów, książę Poliakow, kto przebije tę ofertę...
sześćset pięćdziesiąt tysięcy.
Sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów w środku pierwszego rzędu...
sześćset pięćdziesiąt tysięcy...
- Dominique zrobiła niedostrzegalną pauzę, a następnie, jak gdyby zdając sobie sprawę,
że książę nie podniesie już stawki, zamknęła licytację uderzeniem ozdobnego młotka.
Odgłos tego uderzenia miał w sobie coś z ostateczności wyroków losu.
11
Strona 12
- Kupił hrabia Oniedin za sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Rozległa się burza oklasków.
Blaise zdał sobie sprawę, że sam mimo woli wstrzymał oddech, a jego serce biło
mocniej niż zwykle.
Chryste Panie!
- pomyślał.
Prawie trzy czwarte miliona dolarów za kawałek porcelany!
Dominique odczekała, aż szmer na sali przycichnie, a następnie dała znak i światła
ponownie przygasły.
Kiedy znów się zapaliły, na czarnym aksamicie stało sześć wspaniałych białoniebieskich
kielichów, z których każdy wydawał się w doskonały sposób wyważony w kształcie i
kolorystyce, a zachwycająca linia tych smukłych naczyń wręcz domagała się, by
stęsknione palce znawców mogły ich dotknąć i przesunąć się po tych powierzchniach.
- Sześć białoniebieskich kielichów z epoki Ming - oznajmiła Dominique.
-Każdy z nich ma około jedenastu centymetrów wysokości i widnieją na nim znaki Hsuan
Te z tej właśnie epoki.
Każdy też przechowywany jest w specjalnej kasecie.
Wszystkie są w doskonałym stanie i nie mają śladów jakichkolwiek zadrapań czy
uszkodzeń.
Jak zapewne państwu wiadomo, zmarły właściciel kolekcji, Willard Dexter, był wręcz
obsesyjnie wrażliwy na punkcie najwyższej jakości okazów, zebranych w jego kolekcji;
gromadził w niej tylko rzeczy absolutnie doskonałe.
Zacznę od ceny wywoławczej ustalonej na sześćset tysięcy dolarów...
już siedemset tysięcy dolarów, dziękuję, hrabio Oniedin...
A więc ona miała rację!
Jak zwykle zresztą, pomyślał Blaise, czując, jak fala podniecenia przebiega przez salę,
niczym po jakimś gigantycznym zastrzyku adrenaliny.
Oni naprawdę gotowi są rzucić się na siebie, przegryzać gardła i krwawić milionami...
- ...usłyszałam milion dolarów...
pan w pierwszym rzędzie daje milion...
I oferta od klienta zza oceanu: milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy...
- Jedna z młodych kobiet odbierających telefony zapisała to na karteczce, którą
kilkunastoletni goniec natychmiast podał Dominique.
- Następna oferta wynosi półtora miliona dolarów.
Wciąż półtora miliona...
i jeszcze dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
A więc milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów...
Dwa miliony dolarów!
Przez salę przebiegła następna fala już niemal chorobliwego podniecenia.
Będzie więcej niż dwa miliony dolarów, pomyślał znów Blaise.
To doprawdy niewiarygodne.
- ...mamy zatem dwa miliony pięćset tysięcy...
i za dwa miliony pięćset tysięcy dolarów...
12
Strona 13
- znów rozległo się uderzenie młotka kończące licytację - ...kupił książę Poliakow.
Po tym wszystkim Dominique chyba uznała, że nadmiernie rozbudzone emocje należy
cokolwiek wyciszyć.
W każdym razie światła na widowni rozjaśniły się nieco i znów pojawili się kelnerzy z
tacami zastawionymi kielichami z szampanem.
Blaise intensywnie przyglądał się żonie.
Tak jak się tego spodziewał, poczuła jego wzrok, uniosła głowę i spojrzała na niego.
Blaise trzymał w górze obie ręce złączone ze sobą, tak jak to czynią bokserzy po
zwycięskiej walce.
Dominique rozpoznała znaczenie gestu i lekko się uśmiechnęła.
Oczywiście, powinienem był to wiedzieć od początku, pomyślał.
Kiedy Dominique zapowiadała, że coś zrobi, można być pewnym, że tak właśnie będzie.
W dodatku tym razem naprawdę długo i ciężko nad tym pracowała; wytrwale nakłaniała
Charlesa Desparda do otwarcia oddziału firmy w Nowym Jorku, urabiała go wciąż i
namawiała, aby zaryzykował wejście na Manhattan, mimo że to posunięcie musiało
pociągnąć za sobą straszne koszty.
A ryzyko było ogromne, bo przecież w Nowym Jorku trwale i pewnie funkcjonowały już
dwa domy aukcyjne o światowej renomie.
Poza tym Charles lubił Londyn.
Firma Despards istniała tam od stuleci, miała w tym mieście liczących się stałych
klientów, dla których potrafiła być niejako familijnym reprezentantem ich interesów na
wszelkich aukcjach, mniej więcej tak, jak inne, równie stare firmy zajmowały się
reprezentowaniem wszelkich interesów prawnych.
Charles Despard nie miał zaufania do nowoczesnego modelu domów aukcyjnych, jego
zdaniem pełnego blichtru i fałszywego hollywoodzkiego blasku - a taki właśnie model na
Nowy Jork proponowała Dominique.
Tymczasem Charles nigdy nie czuł się kupcem od licytacji, który usiłuje być
dżentelmenem; przeciwnie - był dżentelmenem, który z własnego upodobania zajmował
się aukcjami dzieł sztuki.
I potrafił to robić cholernie dobrze.
Jego nazwisko kojarzono z dalekowschodnią porcelaną.
Charles Despard wiele lat temu nieomal zmonopolizował tę dziedzinę i ciągle uzyskiwał
najwyższe ceny pośród wszystkich konkurentów.
Jego oko było przysłowiowo bezbłędne, a wyróżniał się też rozległą wiedzą i
doskonałym smakiem, nie mówiąc już o prawdziwej miłości do tego, co robił.
I w tym właśnie miejscu ostatecznie rozchodziły się drogi Charlesa Desparda i jego
pasierbicy.
Charles tkwił w tym, ponieważ kochał swój zawód; Dominique zajmowała się tym
dlatego, że kochała pieniądze.
To właśnie Dominique wprowadziła do praktyki firmy pomysł wykorzystywania w
charakterze "agentów" różnych będących w potrzebie członków utytułowanych rodzin.
Charles oczywiście zawsze był zdania, że porządnie wykonana ekspertyza jest znacznie
istotniejsza od badania almanachu gotajskiego.
13
Strona 14
To również Dominique wprowadziła zwyczaj przegłosowywania wątpliwych rozstrzygnięć
wbrew jednoosobowym dotychczas decyzjom Charlesa; skutecznie przeciwstawiała się
też jego stałej niechęci do współpracy z co bardziej snobistycznymi nowoczesnymi
dealerami.
Nalegała na otwieranie oddziałów firmy również w weekendy, wprowadziła specjalny
dział zapisów dla kupujących i zrealizowała jeszcze kilkanaście innych nowych
pomysłów, które w rezultacie przynosiły większe dochody.
Posunęła się nawet do tego, że zaproponowała ogłaszanie się w mediach i kampanię
reklamową, zorganizowaną przez nowoczesną agencję, ale Charles kategorycznie
sprzeciwił się wprowadzaniu do jego firmy czegoś podobnego.
"Despards jest sam dla siebie reklamą", powiedział i nic na świecie nie było w stanie
zachwiać jego przekonania.
Podobnie nie zamierzał rozstać się z Despards Downtown, małym filialnym sklepikiem
ze starego śródmieścia, nieefektownie upchniętym w głębi uliczki Kensington, gdzie
wciąż jeszcze - ku nie ukrywanej i graniczącej z niesmakiem niechęci Dominique -
sprzedawano głównie tanie rzeczy.
To Dominique zorganizowała stałe prezentacje firmy w telewizji i sama je prowadziła,
gdyż Charles wzdragałby się nawet na samą myśl o tym.
Dominique miała przed sobą tylko jeden cel - powiększenie przypadającej na firmę
Despards części rynku, w chwili obecnej sytuującej ich co prawda tylko o jakieś cztery
punkty za Christies, ale wciąż znacznie poniżej wiodącej tu zdecydowanie firmy
Sothebys.
W zeszłym roku obroty domu aukcyjnego Despards przekroczyły trzysta milionów
dolarów, o dwadzieścia pięć milionów więcej niż w poprzednim.
Na rok bieżący Dominique przewidywała siedemnastoprocentowy wzrost i jeżeli ta
aukcja miała tu być istotnym wkładem, to można było mieć pewność, że wyciągnie z niej
tyle, ile tylko będzie możliwe.
A potem, jeśli zdecyduje się przekształcić firmę w spółkę akcyjną i wejść z nią na giełdę -
Dominique dotychczas ledwie od czasu do czasu ostrożnie o tym wspominała, z czego
wynikało, że wciąż jeszcze się nad tym zastanawia - to z całą pewnością także i na tym
niemało zarobi.
Tak to z nią jest, pomyślał Blaise, gdy światła na widowni ponownie przygasły.
Dominique przez lata pracowała na tę jedną chwilę.
Miała instynkt i była ambitna.
A przede wszystkim potrafiła się szybko uczyć.
Trzeba zresztą powiedzieć, że w osobie Charlesa Desparda znalazła nauczyciela
prawdziwie doskonałego.
Wystarczyło spojrzeć, jak teraz prowadziła tę dotąd najważniejszą dla niej aukcję, w
dodatku przygotowaną w tak krótkim terminie i w tak szczególnych okolicznościach.
Blaise rozpoznawał na sali wiele osób, które znał bądź osobiście, bądź też przez swoją
babkę, która oczywiście musiała znać ich wszystkich.
14
Strona 15
To, że aż tak wiele z tych osób przyszło tu osobiście zamiast delegować swych
zaufanych dealerów, świadczyło o tym, jak wiele już znaczyła jego żona i jak wielki był jej
wpływ na nich wszystkich.
Dowodem mógł być również specjalnie wydany przez nią katalog, za który w dodatku
kazała płacić - co, zdaniem niektórych, było już jawną bezczelnością - a który, jak się
okazało, rozszedł się na wiele tygodni przed dniem otwarcia.
To też dowodziło, że jednak była to aukcja roku.
Tam gdzie możni i najbogatsi zbierali się, aby zawiesić karteczki ze swą ceną na
rzeczach bezcennych, gromadzili się oczywiście również i tacy, którzy mogli się tylko
przyglądać.
Ale ci byli tym bardziej wszystkiego ciekawi i trudno się było dziwić ich przeciągłym
achom i ochom.
Tego wieczoru było tu więcej pieniędzy i więcej znakomitości niż na jakimkolwiek wielkim
balu.
Na przykład coś takiego jak teraz...
Światła rozjaśniały się bardzo powoli, teatralnie zwiększając napięcie.
Z ciemności wyłoniło się egzotyczne naczynie w kształcie czary, a na widowni rozległo
się zbiorowe westchnienie zachwytu.
Ona teraz ma ich w garści, pomyślał Blaise.
To, że w ogóle potrafiła ich poruszyć po ledwie dwóch sprzedanych eksponatach, już
było niezwykłe; ale jej suwerenne panowanie nad widownią, to, w co potrafiła w tym
czasie przekształcić całe to zgromadzenie ludzi przemyślnie wyrachowanych,
doświadczonych w grach tego świata i nawykłych do postawy bezpiecznej wyższości,
gwarantowanej im przez ich pieniądze - to było coś znacznie trudniejszego.
Ci wszyscy pełni pychy ludzie niespodziewanie zmienili się w pokornych wyznawców,
gotowych czcić zbudowany przez nią ołtarz, przy którym pełniła rolę kapłanki.
A to świadczyło niezbicie, że Dominique istotnie była tu na swoim miejscu.
Tu, gdzie zawsze chciała być, to znaczy na szczycie największego stosu pieniędzy.
- Panie i panowie, obiekt numer trzy to ta wspaniała czara do wina, pochodząca z
początków epoki Ming, ozdobiona unoszącymi się w powietrzu smokami i postaciami
Nieśmiertelnych.
Proszę zwrócić uwagę na wyraźnie wielowarstwowe nakładanie kobaltu.
Czara oznaczona jest sygnaturą z czasów panowania cesarza Cheng Hua.
Dwaj asystenci z wielką ostrożnością unieśli ogromną czarę i przekręcili ją tak, by
widownia mogła zobaczyć umieszczone na spodzie chińskie napisy.
- Jeden z tych znaków jest osobistym monogramem cesarza.
Dzieło skończenie doskonałe, nie skażone nawet najdrobniejszą rysą.
Dominique przez chwilę pozwoliła widowni przyglądać się i napawać urodą
demonstrowanego przedmiotu, aby w chwilę potem przywołać ich do rzeczywistości.
- Zaczniemy licytację od sumy dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów - powiedziała
bardzo rzeczowo i powściągliwie.
Licytacja stawała się coraz gorętsza, ale Dominique zachowywała chłodny spokój.
15
Strona 16
W rezultacie już po kilku minutach mogła ogłosić: - Milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy
dolarów...
Półtora miliona, pan Aleksander, dziękujemy panu!
I jeszcze ćwierć miliona, razem milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów...
Dwa miliony!
Proszę państwa, mamy dwa miliony dolarów...
Nigdy jeszcze dotąd na żadnej aukcji nie zapłacono więcej niż milion dolarów za
pojedynczą sztukę chińskiej porcelany.
Tak więc Despards nie tylko zdobywał nowe obszary działania ale i ustanawiał nowe
rekordy.
Charles z pewnością byłby z tego dumny, pomyślał z żalem Blaise.
To od niego Dominique nauczyła się sztuki prowadzenia wielkich licytacji.
Sztuki trudnej, wymagającej wielkiej delikatności i precyzji.
Teraz umiejętnie prowadziła zgromadzonych - jak zwierzęta na rzeź - a oni szli za nią
ślepo.
Ale w końcu, pomyślał Blaise, czegóż nie zrobi praktycznie każdy mężczyzna, gdy chce
tego Dominique du Vivier?
Spojrzał na zegarek.
Naprawdę była już najwyższa pora, żeby wyjść.
Przed wyjazdem miał jeszcze odwieźć teściową, która przez cały dzień przyjmowała
kondolencyjne wizyty w związku ze śmiercią męża.
Zaraz potem musiał lecieć do Londynu, gdzie umówiony był z prawnikami firmy Finch,
Frenchman & Finch w sprawach dotyczących testamentu Charlesa Desparda.
Powinien był wyjść, ale ze zdumieniem stwierdził, że naprawdę trudno mu się oderwać
od tego, co się tu działo.
Zazwyczaj wszelkie aukcje ani go ziębiły, ani grzały.
Nie miał instynktu zdobywania ani potrzeby posiadania; raz tylko zdarzyło mu się
pragnąć czegoś aż do bólu, ale to było wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył swą przyszłą
żonę.
Poza tym Blaise nigdy nie przepadał za przebywaniem w zamkniętych
pomieszczeniach, był człowiekiem otwartych przestrzeni.
Z upodobaniem jeździł konno, polował, łowił ryby i pilotował własny samolot.
Natomiast Dominique po prostu nie znosiła sportów i wzdragała się na myśl o tych
otwartych przestrzeniach, które jego tak zachwycały.
O wyprawie z nią w Góry Skaliste czy do Kolorado nie mogło być nawet mowy.
Nigdy też nie była na ranczu, gdzie od kilku lat większość czasu spędzała babka
Blaisea.
Postanowił, że jednak zostanie i obejrzy jeszcze jedną licytację.
I tak zdąży zabrać teściową, zawieźć ją do domu i zjawić się na czas u siebie, w
budynku zwanym wieżowcem Chandlera, skąd helikopter miał zawieźć go na lotnisko
Kennedyego.
Mógł więc chwilę zostać i przyglądać się temu, co się będzie działo.
16
Strona 17
- Panie i panowie, obiekt czwarty to niezwykle piękna figurka z późnej epoki Ming,
przedstawiająca Shou Lao, boga długowieczności.
Chińska legenda głosi, że każdy, kto będzie miał tę figurkę, dożyje sędziwego wieku.
Jej ostatni właściciel, pan Willard Dexter zmarł, jak państwu wiadomo, w wieku lat
osiemdziesięciu siedmiu.
Dał się słyszeć szmer rozbawienia, a Dominique mówiła dalej: - Jak łatwo zauważyć,
figurka została wykonana z porcelany, a nie ze zwyczajnej gliny, i prawdopodobnie
przeznaczona była dla jakiegoś dostojnika lub kapłana.
Proszę zwrócić uwagę na ciemnoniebieską polewę, która tak pięknie kontrastuje z
wiernie oddanym umaszczeniem sierści jelenia, na którym siedzi bóg Shou Lao.
Jeleń zresztą również jest symbolem długowieczności.
Zaczniemy licytację od pięćdziesięciu tysięcy dolarów...
mamy sześćdziesiąt.
, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt...
dziewięćdziesiąt.
Już sto tysięcy dolarów...
dwieście tysięcy.
Kto da więcej?...
Trzysta tysięcy dolarów.
Trzysta tysięcy i...?
- Dominique czekała z młotkiem w dłoni, jej brwi uniosły się niczym podwójny znak
zapytania.
Przez cały czas prowadziła ich bardzo delikatnie, ale niezwykle sprawnie, rzucając
ostatnim licytującym się na zmianę rywalom to miły uśmiech, to pytające spojrzenie, to
znów odpowiednie, szczególnie ciepło wypowiedziane słowo.
Teraz jednak zdawała już sobie sprawę, że żaden z nich nie ma ochoty podwyższać
zaoferowanej sumy, toteż skończyła szybko i efektownie.
Uderzenie młotka co poniektórym kobietom zaparło dech w piersiach, tak bardzo
wciągnęły się w dramaturgię tego przedstawienia.
- Kupił hrabia Oniedin za trzysta tysięcy dolarów.
A więc chyba rzeczywiście osiągnie te zaplanowane przez nią wcześniej dziesięć
milionów dolarów, pomyślał Blaise rozdzierany sprzecznymi uczuciami podziwu i irytacji
jednocześnie.
Po cichu przypuszczał, że tym razem Dominique sięgnęła za wysoko, że przejawiła
nadmierną pewność siebie.
A przecież powinien był wiedzieć, że tak nie będzie.
Dominique po prostu nie popełniała błędów.
Za dużo czasu i wysiłku włożyła w przygotowanie tego wszystkiego, żeby teraz
pozwalać sobie na błędy.
Blaise sięgnął po następny kieliszek szampana który znów roznoszono na sali.
Przypomniał sobie, że mimo woli zmarszczył brwi, kiedy pokazała mu wyliczony koszt
tego inauguracyjnego wieczora Teraz okazywało się, że wydatek zwróci się co najmniej
dziesięciokrotnie.
17
Strona 18
Nie mówiąc już o tym, że otwierany w ten sposób nowojorski oddział domu aukcyjnego
Despards zyskiwał przy okazji reklamę, wartą jeszcze większych pieniędzy.
Przecież jutro o tym wieczorze będzie mówiło całe miasto.
Kolejnymi licytowanymi przedmiotami, oznaczonymi odpowiednio numerami od piątego
do siódmego, były: kolekcja porcelanowych figurek zwierząt, pochodząca z okresu Kang
Hsi; okrągła szkatułka na kosmetyki w kształcie rozwijającego się pąka brzoskwini i - na
koniec - pochodzący z epoki Ming biało-niebieski porcelanowy słój na złowione ryby.
Za każdym razem licytacja była zaciekła i ostra, a głównym rywalem pomrukujących
"rosyjskich niedźwiedzi" był tym razem pewien południowoamerykański - obecnie -
milioner, którego fortuna miała swe korzenie chyba jeszcze w państwie hitlerowskim.
Blaise znów spojrzał na zegarek.
Naprawdę powinien był już iść, ale okazało się, że napięcie na sali całkiem
niespodziewanie wzrosło jeszcze bardziej.
Blaise nie wziął dla siebie katalogu i teraz zaczynał tego żałować.
Jednak już po chwili światła na podwyższeniu znów się zapaliły; Blaise zobaczył, co tym
razem stanowiło obiekt licytacji i już wiedział, że musi jeszcze zostać.
Tak, to było to, co Dominique uważała za clou całej kolekcji.
Wspaniały biało-niebieski dzban - po chińsku zwany zhi hu - z wczesnych lat epoki
Ming, ozdobiony rysunkami tradycyjnie przedstawionych kwiatów: peonii, kamelii,
gardenii, lotosów, chryzantem i hibiskusów.
Dzban miał trzydzieści trzy centymetry wysokości i był szczególnie wysoko ceniony z
racji wyjątkowo wyraźnego wielowarstwowego nakładania się barwnika i glazury, tak
typowego dla porcelany z Hsuan Tej, tu i ówdzie utleniony kobalt przebijał przez warstwę
szkliwa w miejscach, gdzie zdobiący dzban artysta nabrał zbyt wiele farby na pędzel.
Dominique rozpoczęła licytację od dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Obaj Rosjanie włączyli się natychmiast, przebijając się wzajemnie.
Wiadomo było, że rzeczy z wczesnych lat epoki Ming obaj cenią najwyżej, przedkładając
je nad wszelką inną chińską porcelanę.
A w dodatku na świecie znane były zaledwie cztery podobne dzbany.
Wystarczyła minuta, żeby cena podniosła się do miliona dolarów; po trzydziestu
sekundach już przekroczyła dwa miliony, a rywale licytowali się teraz podnosząc cenę za
każdym razem o ćwierć miliona.
Cała widownia drżała z napięcia obserwując, jak dwaj mężczyźni ledwie dostrzegalnym
przymrużeniem powieki czy wręcz tylko wyrazistym spojrzeniem kolejno podnosili
stawkę.
Obaj siedzieli ostentacyjnie niewzruszeni, z twarzami wychylonymi sponad trzymanych
w dłoniach katalogów.
Tylko to, że te dłonie zdawały się ściskać okładki nazbyt mocno, zdradzało ich
wewnętrzne napięcie.
- ...książę Poliakow trzy miliony.
A więc mamy trzy miliony dolarów.
Sala czekała w napięciu, czy rywal księcia zdecyduje się na coś, co dotąd się nie
zdarzyło - czy zaoferuje więcej niż trzy miliony dolarów za sztukę chińskiej porcelany.
18
Strona 19
Dłoń Dominique ujęła młotek i uniosła go, jakby ostrzegając, że czas upływa.
- Tak więc mamy trzy miliony dolarów...
- powtórzyła tonem, z którego wynikało jasno, że odzywa się po raz ostatni przed
zakończeniem tej licytacji.
Chyba że...
Twarz hrabiego mogłaby się wydawać spokojna, gdyby nie widoczna na niej warstewka
potu oraz pobielałe z naprężenia kostki trzymających katalog palców.
Jego oddech stał się głęboki i nierówny.
Książę tymczasem patrzył wprost przed siebie, choć jednocześnie każdym centymetrem
skóry zdawał się intensywnie odbierać każdy najmniejszy ruch rywala.
Sala zamarła w oczekiwaniu, ludzie nie ważyli się nawet głośniej oddychać.
Czas zdawał się wręcz pełznąć, upływająca sekunda wciąż nie mogła się skończyć.
Trzask!
Uderzenie młotka spowodowało gwałtowne poruszenie na widowni.
Kobiety mimo woli podniosły dłonie do szyi, jakby chcąc się zasłonić.
To było coś, co przypominało oglądanie egzekucji.
Zresztą, w jakimś sensie, to była egzekucja.
- Za trzy miliony kupił książę Poliakow.
Ludzie podnieśli się z miejsc, bijąc brawo, wznosili triumfalne okrzyki, niektórzy
gratulowali, poklepując księcia po plecach.
Tymczasem hrabia przez chwilę nie był w stanie nic widzieć, gdyż nagła fala potu
spłynęła mu poprzez brwi wprost do oczu.
Odczekał chwilę, by uspokoić drżenie rąk i dopiero wtedy sięgnął po śnieżnobiałą
chusteczkę i otarł nią czoło.
- Jezus Maria, trzy miliony dolarów!
Czy kiedykolwiek w życiu widzieliście, żeby ktoś zapłacił trzy miliony dolarów za jakiś
tam garnek?
Nie, pomyślał Blaise, czując, jak w nim samym narastające napięcie nagle się
rozładowuje, jak u rybaka, gdy nadmiernie naprężona linka nagle pęka z trzaskiem.
Nie, nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem, ale przecież od czasu do czasu coś się
ogląda po raz pierwszy.
I teraz też, jak zawsze, jest to związane z nią.
Z Dominique...
Chciałem ją namawiać, żeby przesunęła termin otwarcia, a przecież bądź co bądź
uważam się za biznesmena.
Dominique była we wszystkim bezlitośnie praktyczna i, jak to Francuzka, przedkładała
interes nad sentymenty.
Do tego stopnia, że Blaise niejednokrotnie czuł się przy niej kimś wręcz...
jakimś tam Amerykaninem-prostaczkiem z prowincji.
W kontaktach z Charlesem, który przecież też był Francuzem, Blaise nigdy nie miał
takiego uczucia.
Charles był bezlitosny w interesach, ale bywał też - rzecz u Francuzów rzadka -
sentymentalny.
19
Strona 20
Byl zdolny do wzruszeń.
Natomiast Dominique umiała być namiętna, co nie oznaczało, że się wzruszała.
Jej myślenie nawet wtedy pozostawało chłodne i wyrachowane; nigdy nie pozwoliłaby
sobie na to, żeby jej serce mogło kiedykolwiek zapanować nad głową.
Charles, kiedy kogoś kochał, to do końca i bez umiaru.
Taki był zresztą we wszystkim - zawsze gotowy do entuzjazmu, pasji i intensywnych
uczuć.
Tymczasem w przypadku Dominique bywało tak, że gdy coś czuła - a czasami Blaise
zastanawiał się, czy ona w ogóle coś czuje - z zasady nie odsłaniała tych uczuć przed
nikim.
W każdym razie nigdy w pełni, w przeciwieństwie do Charlesa, a także w
przeciwieństwie do własnej matki.
Blaise doszedł do wniosku, że Dominique musiała się wrodzić w swego dawno zmarłego
ojca, którego zresztą nigdy nie znał.
Blaise wiedział, że Charlesa wciąż będzie mu brakować i nadal nie umiał się pogodzić z
myślą o jego śmierci.
Był w Chicago, gdy zadzwoniono do niego z wielkiego nowojorskiego szpitala z
wiadomością, że Charles Despard doznał nagłego, bardzo rozległego zawału serca i
wszelkie wysiłki reanimacyjne okazały się bezskuteczne.
Pani Despard była na granicy histerii, jej córki nie można było nigdzie odnaleźć.
Pani Despard potrafiła podać pielęgniarce tylko jego nazwisko.
Czy więc pan Chandler zechciałby, możliwie szybko przyjechać?
Podczas lotu do Nowego Jorku Blaise przez radiostację w kabinie pilota kolejno łączył
się z różnymi miastami na całym globie, szukając Dominique.
W końcu odnalazł ją w Hongkongu, gdzie ostatnio spędzała wiele czasu, jako że była
tam głównym szefem miejscowej filii domu aukcyjnego Despards.
Nim Dominique dotarła wreszcie do Nowego Jorku, było już po sekcji, która przede
wszystkim potwierdziła diagnozę o wyjątkowo rozległym zawale serca jako przyczynie
śmierci.
Jednak nawet wtedy Dominique wydawała się troszczyć przede wszystkim o losy
przygotowywanej aukcji.
- Najwłaściwszym przejawem mojego szacunku dla niego będzie właśnie to, że
utrzymamy termin otwarcia i przeprowadzimy wszystko zgodnie z planem - twierdziła z
uporem.
- Charles przygotowywał to wszystko bardzo długo, planował to właśnie wtedy, kiedy
umarł.
To była najważniejsza sprawa w jego życiu.
I dlatego zamierzam jego marzenie zrealizować.
- Jego marzenie?
- No dobrze, także i moje.
Ale był dokładnie tak samo zaangażowany jak ja.
- To ty tak mówisz.
- Pozwól mi stwierdzić, że mojego ojczyma znałam znacznie lepiej niż ty.
20