Cook Robin - Epidemia
Szczegóły |
Tytuł |
Cook Robin - Epidemia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cook Robin - Epidemia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cook Robin - Epidemia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cook Robin - Epidemia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ROBIN COOK
Strona 3
EPIDEMIA
(Tłumaczył Maciej Kański)
Strona 4
PROLOG
Zair, Afryka
7 września 1976 r.
Dwudziestojednoletni student biologii Uniwersytetu Yale, John Nordyke, obudził się o
brzasku na skraju zairskiej wioski, położonej na południe od Bumby. Wysunął się ze swojego
przesiąkniętego potem śpiwora, by wyjrzeć przez siatkową połę nylonowego namiotu
górskiego. W jego uszach odgłosy deszczu w tropikalnym lesie zlewały się z pogwarem
budzącej się wioski. Delikatny podmuch wiatru przyniósł ciepłą, ostrą woń krowiego łajna,
zmieszaną z gryzącym zapachem palenisk. Wysoko nad głową dostrzegł sylwetki małp
grasujących wśród bujnej roślinności, która zasłaniała widok nieba.
W nocy spał niespokojnie i teraz podnosił się z posłania chwiejnie i ociężale. Czuł się
znacznie gorzej niż poprzedniej nocy, kiedy to w jakąś godzinę po kolacji dostał napadu
dreszczy i gorączki. Przyszło mu na myśl, że pomimo starannej profilaktyki i zażywania
arechiny nie uchronił się jednak przed malarią. Problem polegał na tym, że nie sposób było
uniknąć całych chmar moskitów, każdego wieczoru nadciągających znad mokradeł ukrytych
w bagnistej dżungli.
Chwiejnym krokiem udał się do wioski, gdzie zapytał o najbliższy szpital. Wędrowny
kaznodzieja poinformował go, że w Yambuku, małym miasteczku odległym o kilka
kilometrów na wschód, znajduje się belgijski szpital misyjny. Nękany chorobą i strachem,
chłopak pospiesznie zwinął obóz, wepchnął namiot oraz śpiwór do plecaka i niezwłocznie
wyruszył do Yambuku.
John zdecydował się wziąć sześciomiesięczny urlop z college’u by zająć się
fotografowaniem zwierząt Afryki, między innymi zagrożonego wyginięciem gatunku goryla
górskiego. Było to marzenie jego dzieciństwa - podążyć śladami legendarnych
Strona 5
dziewiętnastowiecznych badaczy, którzy pierwsi odkrywali tajemnice Czarnego Lądu.
Yambuku okazało się niewiele większe niż wioska, którą dopiero co opuścił, a szpital
misyjny swym wyglądem nie budził zaufania. Było to kilka żałosnych budynków, skleconych
z żużlowych pustaków, a każde z pomieszczeń aż się prosiło o natychmiastowy remont.
Dachy kryte były pordzewiałą, falistą blachą lub na podobieństwo chat tubylczych - strzechą.
Nigdzie nie było widać żadnych oznak elektryfikacji.
Po dokonaniu rejestracji u zakonnicy, odzianej w tradycyjny habit, posługującej się
wyłącznie francuskim, przyszło mu czekać na swoją kolej w otoczeniu tłumu tubylców
reprezentujących wszystkie możliwe stadia osłabienia i najróżniejsze choroby. Przyglądając
się im, pomyślał ze strachem, czy aby nie nabawi się tu czegoś gorszego od swych obecnych
dolegliwości. W końcu został przyjęty przez belgijskiego lekarza o udręczonym wyrazie
twarzy, który mówił trochę po angielsku, jakkolwiek niewiele.
Postawiona w wyniku pospiesznego badania diagnoza potwierdziła przypuszczenia
Johna co do ataku malarii. Lekarz zaordynował mu zastrzyk chlorochiny i nakazał zgłosić się
ponownie, jeśli w ciągu dnia nie nastąpi polepszenie.
Badanie było skończone. John posłusznie ustawił się w kolejce do gabinetu
zabiegowego w oczekiwaniu na zastrzyk. Wtedy właśnie zauważył, że w szpitalu bynajmniej
nie obowiązuje zasada dokładnej sterylizacji: pielęgniarka nie używała igieł jednorazowych,
lecz posługiwała się na przemian jedną z trzech posiadanych strzykawek. John był
przekonany, że krótkie zanurzenie ich w roztworze sterylizacyjnym w znikomym tylko
stopniu przyczyniało się do oczyszczenia z zarazków. Nadto pielęgniarka najzwyczajniej
wyławiała strzykawki z roztworu palcami. Gdy nadeszła jego kolej, John miał ochotę
skomentować ten fakt, lecz jego znajomość francuskiego okazała się niewystarczająca. Poza
tym dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że pilnie potrzebuje lekarstwa.
Strona 6
Przez następne kilka dni John winszował sobie, że powstrzymał się od uszczypliwych
uwag, albowiem jego stan znacznie się poprawił. Chłopak pozostawał w pobliżu Yambuku,
zajmując się fotografowaniem scen z życia plemienia Budza - zapalczywych łowców, z
ochotą demonstrujących swoje męstwo jasnowłosemu cudzoziemcowi. Trzeciego dnia, kiedy
czynił przygotowania, by ruszyć śladami Henry’ego Stanleya w górę rzeki Zair, nagle zwalił
go z nóg gwałtowny nawrót choroby. Najpierw pojawił się silny ból głowy, po którym
wystąpiły nagłe dreszcze, gorączka, nudności i biegunka. W nadziei, że - podobnie jak
poprzedni - również i ten atak wkrótce przejdzie, John zaszył się w namiocie i przeczekał noc,
wstrząsany dreszczami, majacząc o domowym cieple, czystej pościeli i komfortowej łazience
na końcu korytarza. Ranek zastał go wyczerpanym i odwodnionym po serii wymiotów. Z
trudem udało mu się pozbierać swoje rzeczy i wyruszyć w drogę do szpitala. Dotarłszy na
miejsce, osunął się bezwładnie na podłogę, a z jego ust bluznęła jasnoczerwona struga krwi.
Jakąś godzinę później ocknął się w pokoju, w którym oprócz niego było jeszcze
dwóch pacjentów cierpiących na ciężki rodzaj malarii, odporny na wszelkie dostępne
specyfiki.
Ten sam lekarz, który badał Johna poprzednio, zaalarmowany jego stanem, tym razem
stwierdził niespotykane objawy dodatkowe: tajemniczą wysypkę na piersiach oraz
mikroskopijne pęknięcia naczyń krwionośnych w białkach oczu. Pomimo iż trwał przy swej
poprzedniej diagnozie, był teraz wyraźnie zaniepokojony. To nie wyglądało na typowy
przypadek malarii. Lekarz zdecydował się podać dodatkowo chloramfenikol, na wypadek
gdyby chłopiec miał dur brzuszny.
16 września 1976 r.
Doktor Lugasa, Okręgowy Komisarz Zdrowia w rejonie Bumba, spoglądał przez
otwarte okno swego biura na rozlane wody rzeki Zair, roziskrzone w porannym słońcu.
Strona 7
Pomyślał ze smutkiem, że dawna nazwa „Kongo” zawierała jednak w sobie pewien
fascynujący element tajemniczości. Powracając do spraw zawodowych, przeniósł wzrok na
leżący na biurku list, dopiero co otrzymany z misyjnego szpitala w Yambuku, a donoszący o
zgonie amerykańskiego turysty, niejakiego Johna Nordyke’a, oraz bawiącego w tamtych
okolicach rolnika z plantacji znad rzeki Ebola. Lekarz z misji twierdził, że ich śmierć
nastąpiła na skutek nieznanej i błyskawicznie rozprzestrzeniającej się infekcji. Dotychczas
zaraziło się nią dwóch pacjentów umieszczonych w jednej sali z Amerykaninem, czworo
domowników goszczących nieszczęsnego rolnika i pielęgnujących go podczas choroby, a
także dziesięciu pacjentów ambulatoryjnych szpitala.
Doktor Lugasa zdawał sobie sprawę z faktu, że ma dwa wyjścia: po pierwsze, mógł
nawet nie kiwnąć palcem w tej sprawie i to wydawało mu się najrozsądniejsze. Bóg jeden
wie, jakiego rodzaju endemiczne epidemie rozszalały się gdzieś tam głęboko w buszu. Drugą
możliwością było wypełnienie przyprawiającej o zawrót głowy sterty formularzy
urzędowych, zgłaszających ów przypadek do Kinszasy, gdzie z kolei ktoś taki jak on, tyle że
wyżej postawiony, prawdopodobnie zdecyduje, iż najlepiej nic w tej sprawie nie robić.
Doktor Lugasa doskonale wiedział, że jeśli zdecyduje się wypełnić formularze, będzie
zobowiązany odbyć podróż do Yambuku, a sama myśl o tym była mu szczególnie niemiła,
zwłaszcza teraz, w niezwykle wilgotnej i parnej porze roku.
Z pewnym poczuciem winy doktor Lugasa zmiął w dłoni list i wrzucił go do kosza na
śmieci.
23 września 1976 r.
Tydzień później na lotnisku Bumba doktor Lugasa nerwowo przestępował z nogi na
nogę obserwując, jak wysłużony DC-3 schodzi do lądowania. Pierwszy pojawił się w wyjściu
doktor Bouchard, jego przełożony z Kinszasy. Poprzedniego dnia Lugasa zatelefonował do
Strona 8
Boucharda, informując go o wybuchu poważnej epidemii nieznanego pochodzenia w okolicy
szpitala misyjnego w Yambuku. Dotknęła ona nie tylko lokalną ludność, ale również personel
szpitala. W rozmowie Lugasa ani słowem nie wspomniał o liście, który otrzymał stamtąd
tydzień wcześniej.
Po krótkim powitaniu na pasie startowym obaj lekarze wcisnęli się do toyoty corolli,
należącej do Lugasy. Bouchard zapytał, czy nadeszły jakieś nowe wiadomości z Yambuku.
Lugasa odchrząknął, wciąż jeszcze wytrącony z równowagi porannymi informacjami
radiowymi. Według doniesień zmarło jedenaście osób z siedemnastoosobowego personelu
szpitala, powiększając liczbę stu czternastu ofiar spośród mieszkańców wioski. Szpital
zamknięto z powodu braku ludzi zdolnych do jego obsługi.
Doktor Bouchard zarządził kwarantannę dla całego rejonu Bumby. Niezwłocznie
zatelefonował kilkakrotnie do Kinszasy, po czym polecił bynajmniej nie kwapiącemu się do
podróży Lugasie zorganizowanie transportu do Yambuku w celu bezpośredniej oceny
sytuacji.
24 września 1976 r.
Kiedy następnego dnia obaj lekarze stanęli na opuszczonym dziedzińcu szpitala
misyjnego w Yambuku, powitała ich złowroga cisza. Wzdłuż balustrady pustego tarasu
przemknął szczur, w nozdrza przybyszów uderzył zgniły odór. Przyciskając do nosa
bawełniane chusteczki, z niechęcią wysiedli z land rovera i ostrożnie zajrzeli do najbliższego
budynku. Leżały tam zwłoki dwóch osób, powoli rozkładające się z powodu upału. Dopiero
w trzecim budynku natknęli się na pozostałą jeszcze przy życiu pielęgniarkę, majaczącą w
gorączce. Przeszli do opuszczonej sali operacyjnej, gdzie - i tak zbyt późno szukając ochrony
przed wirusem - zaopatrzyli się w rękawiczki, fartuchy i maski. Drżąc z niepokoju o własne
zdrowie, zajęli się chorą pielęgniarką, a następnie poczęli rozglądać się za resztą personelu.
Strona 9
Wśród trzydziestu ciał, które napotkali, znaleźli zaledwie czterech innych pacjentów
wykazujących jeszcze słabe oznaki życia.
Doktor Bouchard drogą radiową nawiązał łączność z Kinszasą i poprosił o
natychmiastową pomoc sił powietrznych Zairu w przetransportowaniu pacjentów drogą
lotniczą z misji do stolicy. Jednakże zanim skontaktowano się z oddziałem chorób zakaźnych
szpitala uniwersyteckiego, aby ustalić sposób izolacji pacjentów podczas transportu, w
Yambuku przy życiu pozostała jedynie pielęgniarka. Bouchard zaznaczył, że należy
zastosować najdoskonalsze z istniejących technik izolacji, ponieważ stopień zaraźliwości i
śmiertelności epidemii, z którą się zetknęli, stawiał ją w szeregu najbardziej niebezpiecznych
chorób znanych ludzkości.
30 września 1976 r.
Belgijska pielęgniarka, przewieziona samolotem do Kinszasy, zmarła szóstego dnia
pobytu w klinice, o trzeciej nad ranem, pomimo intensywnej terapii podtrzymującej.
Ostatecznej diagnozy nie postawiono. Otrzymane w wyniku sekcji zwłok próbki krwi,
wątroby, śledziony i mózgu wysłano do Instytutu Medycyny Tropikalnej w Antwerpii, do
Centrum Kontroli Epidemiologicznej w Atlancie (CKE) oraz do Placówki Badań
Mikrobiologicznych w Porton Down w Anglii. Liczba zachorowań w rejonie Yambuku
wzrosła do dwustu dziewięćdziesięciu odnotowanych przypadków, a współczynnik
śmiertelności sięgnął dziewięćdziesięciu procent.
13 października 1976 r.
Niemal jednocześnie w trzech międzynarodowych laboratoriach udało się wyodrębnić
wirusa z Yambuku. Strukturą przypominał on wirusa zwanego Marburg, zaobserwowanego
po raz pierwszy w 1967 roku podczas tragicznej epidemii wśród pracowników
laboratoryjnych, przeprowadzających eksperymenty na małpach ugandyjskich.
Strona 10
16 listopada 1976 r.
Dwa miesiące po wystąpieniu pierwszych oznak epidemii uznano, iż rozwój nieznanej
choroby z Yambuku został zahamowany, gdyż przez kilkanaście tygodni nie odnotowano
nowych przypadków zachorowań.
Strona 11
3 grudnia 1976 r.
Odwołana została kwarantanna w rejonie Bumby i wznowiono zawieszone dotąd
połączenia lotnicze. Wirus Ebola najwyraźniej powrócił do swego pierwotnego źródła,
którego lokalizacja pozostała jednak tajemnicą. Powołany w celu rozstrzygnięcia tej kwestii
międzynarodowy zespół badaczy, mający w swym składzie doktora Cyrilla Dubcheka z
Centrum Kontroli Epidemiologicznej, który w dużej mierze przyczynił się kiedyś do
zlokalizowania wirusa gorączki Lassa, przebadał dokładnie okolicę w poszukiwaniu ogniska
epidemicznego wirusa Ebola, uwzględniając ssaki, ptaki i owady. Wszystko bez rezultatu.
Badacze nie znaleźli żadnej, nawet najmniejszej wskazówki.
Los Angeles, Kalifornia
14 stycznia, współcześnie
Doktor Rudolf Richter, wysoki, postawny okulista, rodem z Niemiec Zachodnich,
współzałożyciel Kliniki Richtera w Los Angeles, poprawił okulary i spojrzał na reklamowe
ulotki, leżące przed nim na owalnym stole w sali konferencyjnej szpitala. Siedzący po prawej
stronie William, jego brat i wspólnik, absolwent szkoły biznesu, z podobną uwagą przeglądał
reklamówki. Materiał dotyczył kampanii zaplanowanej na następny kwartał, mającej na celu
pozyskanie nowych zwolenników, a tym samym ich wpłat członkowskich w ramach
programu zdrowotnego kliniki. Został on ułożony przede wszystkim z myślą o ludziach
młodych, którzy jako grupa odznaczali się stosunkowo dobrym zdrowiem. Jak słusznie
zauważył William, właśnie oni mogli okazać się prawdziwą żyłą złota w całym tym interesie,
którego podstawę stanowił system przedpłat zdrowotnych.
Ulotki zrobiły dobre wrażenie na Rudolfie. Uznał je za pierwszą przyjemną
niespodziankę tego dnia. Ranek bowiem zaczął się fatalnie - najpierw stłuczka przy wjeździe
na autostradę do San Diego, po której pozostało paskudne wgniecenie w karoserii nowego
Strona 12
BMW, potem operacja na oddziale nagłych wypadków, następnie zaś nieprzyjemne zdarzenie
w trakcie badania siatkówki oka u pacjenta chorego na AIDS z rzadkimi komplikacjami,
który niechcący kaszlnął mu prosto w twarz. Na domiar złego jednej z małp, na których
przeprowadzał doświadczenia w ramach programu badań nad opryszczką oka, udało się go
ukąsić. Co za dzień!
Rudolf sięgnął po projekt reklamy, która miała ukazać się w niedzielnym magazynie
„Los Angeles Times”. Była doskonała. Skinął głową na Williama, który z kolei dał znak
agentowi reklamowemu, by ten kontynuował prezentację. Następny punkt stanowiła sprawnie
zmontowana, trzydziestosekundowa reklama telewizyjna, przewidziana do emisji w bloku
wiadomości wieczornych. Ukazywała ona plażę w Malibu, na której beztroskie dziewczyny w
strojach bikini grały w siatkówkę z przystojnymi młodzieńcami. Rudolfowi przywiodła na
myśl kosztowne produkcje reklamowe pepsi-coli, choć jej zadanie było przecież inne: miała
zarekomendować koncepcję systemu przedpłat na świadczenia zdrowotne, wprowadzanego
przez Klinikę Richtera w odróżnieniu od konwencjonalnej służby zdrowia funkcjonującej na
zasadzie opłat za konkretne usługi.
Oprócz Rudolfa i Williama w konferencji uczestniczyli także inni lekarze, z
ordynatorem kliniki, doktorem Navarre’em, włącznie. Wszyscy byli członkami zarządu i
posiadali pewną liczbę udziałów kliniki.
William odchrząknął i zapytał, czy ktoś z obecnych chciałby zadać pytania. Nikt się
nie zgłosił. Gdy agenci reklamowi opuścili salę, wszyscy zgodnie zaaprobowali
przedstawiony materiał. Po krótkiej dyskusji nad projektem utworzenia nowej kliniki
satelitarnej, związanym ze wzrastającą liczbą zgłoszeń z rejonu Newport Beach, spotkanie
dobiegło końca.
Doktor Richter udał się do swojego gabinetu, gdzie z zadowoloną miną włożył ulotki
Strona 13
reklamowe do swojej teczki. Jak na pobierającego skromną pensję lekarza kliniki, gabinet
miał urządzony z przepychem. Jednakże pensja ta stanowiła zaledwie ułamek dochodów
Rudolfa, które czerpał głównie z zysków przynoszonych przez posiadane przezeń udziały
kliniki. Zarówno Klinika Richtera, jak i sam doktor Rudolf Richter mieli obecnie niezgorszą
kondycję finansową.
Richter sprawdził wezwania i udał się na pooperacyjne wizyty do swych pacjentów.
Były to dwa przypadki odwarstwienia siatkówki z dość skomplikowaną historią choroby.
Obaj pacjenci czuli się już dobrze. W powrotnej drodze do gabinetu przyszło mu na myśl, że
jak na jedynego okulistę w całej klinice przeprowadzał niepokojąco mało operacji. Biorąc
jednak pod uwagę sporą liczbę okulistów praktykujących w Los Angeles, powinien się
cieszyć z tych kilku pacjentów, których leczył. Tym większą wdzięczność żywił wobec
swojego brata, który przed ośmioma laty przekonał go do idei założenia kliniki.
W gabinecie zrzucił biały fartuch, włożył niebieski blezer, po czym wyszedł,
trzymając w ręku skórzaną teczkę. Minęła już dziewiąta wieczorem i dwupoziomowy parking
kliniki był niemal pusty. W ciągu dnia nie dało się tam wetknąć szpilki, dlatego też William
już kiedyś wspominał o potrzebie jego rozbudowy, nie tylko ze względu na zwiększenie
liczby miejsc do parkowania, lecz również odpis amortyzacyjny. Takich zawiłości Rudolf w
gruncie rzeczy nie pojmował i nawet nie starał się zrozumieć.
Zatopiony w rozważaniach nad ekonomicznymi problemami kliniki, doktor Richter
nie zauważył dwóch mężczyzn, wyczekujących w osłoniętym od światła zaułku parkingu. Nie
dostrzegł ich nawet wtedy, gdy wynurzyli się z cienia i ruszyli jego śladem. Mieli na sobie
ciemne, urzędowe garnitury. Ramię wyższego było nienaturalnie zgięte, jakby zastygłe w pół
ruchu. W ręku trzymał grubą teczkę, uniesioną wysoko z powodu unieruchomienia stawu
łokciowego.
Strona 14
Zbliżając się do samochodu, Richter wreszcie usłyszał za sobą przyspieszone kroki.
Za gardło chwycił go nieprzyjemny skurcz. Z trudnością przełknął ślinę i rzucił za siebie
nerwowe spojrzenie. Dwóch mężczyzn wyraźnie zmierzało w jego kierunku. Kiedy ich
sylwetki oświetlił blask lampy umieszczonej pod sufitem, Richter dostrzegł, że mieli na sobie
eleganckie garnitury, czyste koszule i jedwabne krawaty. Poczuł się nieco pewniej, mimo to
w miarę zbliżania się do samochodu jego kroki stawały się szybsze i dłuższe. Nerwowo
szperając w kieszeni, wyszarpnął z niej kluczyki, otworzył drzwi od strony kierowcy, wrzucił
do środka teczkę i sam wsunął się na siedzenie, gdzie poczuł znajomy zapach skórzanych
obić. Zamykał już drzwi, gdy nagle stawiły opór, powstrzymane czyjąś ręką. Doktor Richter
niechętnie uniósł wzrok i napotkał kamienne, pozbawione wszelkiego wyrazu oblicze jednego
z mężczyzn. Pod wpływem pytającego spojrzenia doktora, przez twarz mężczyzny przemknął
grymas uśmiechu.
Richter ponownie spróbował zamknąć drzwi, lecz nieznajomy mocno trzymał je od
zewnątrz.
- Przepraszam, doktorze, czy może mi pan powiedzieć, która godzina? - spytał
uprzejmie.
- Oczywiście - odparł z ulgą Richter, zadowolony, że chodzi o rzecz tak niewinną.
Spojrzał na zegarek, lecz nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć został brutalnie
wywleczony z samochodu. Próbował, bez większego przekonania, stawiać opór, który zresztą
został błyskawicznie złamany. Niespodziewany cios wymierzony otwartą dłonią w twarz
rzucił go na ziemię. Poczuł, jak czyjeś ręce pospiesznie obmacują go w poszukiwaniu
portfela, po czym usłyszał odgłos rozdzieranego materiału. Jeden z mężczyzn lekceważąco
prychnął: „Biznesmen!”, drugi zaś rzucił: „Bierz teczkę!” Jednocześnie Richter poczuł, że
zrywają mu zegarek z nadgarstka.
Strona 15
W chwilę później było już po wszystkim. Do uszu Richtera doszedł odgłos
oddalających się kroków, trzaśniecie drzwiami i ostry pisk opon na gładkiej, betonowej
nawierzchni parkingu.
Przez moment jeszcze leżał w bezruchu, ciesząc się, że wyszedł cało z tego zdarzenia.
Odnalazł i włożył okulary. Lewe szkło było pęknięte. Jako chirurg najbardziej obawiał się o
swoje dłonie, dlatego też, zanim jeszcze podniósł się z betonowej posadzki, uważnie je
zbadał. Następnie zajął się swoim wyglądem. Biała koszula i krawat były pobrudzone
smarem. Z przodu blezera brakowało guzika - na jego miejscu w materiale widniała niewielka
dziura w kształcie podkowy. Prawa nogawka spodni była rozdarta od przedniej kieszeni aż do
kolana.
- Boże, co za dzień! - mruknął do siebie. Poranna stłuczka wydała mu się teraz
błahostką. Po chwili wahania podniósł z ziemi kluczyki i wszedł z powrotem do kliniki. Ze
swego gabinetu wezwał strażnika, zastanawiając się cały czas, czy powiadomić policję.
Doszedł jednak do wniosku, że mogłoby to zaszkodzić dobrej opinii kliniki, a poza tym, w
czym mogła tu pomóc policja... Uporawszy się z tym problemem, zatelefonował do żony, by
poinformować, że zjawi się w domu nieco później, niż zamierzał.
W łazience przyjrzał się uważnie swej twarzy. Na prawym policzku, nieco nad kością
policzkową, widniało rozcięcie, w którym utkwiły drobiny parkingowego żwiru. Energicznie
przemył ranę środkiem dezynfekującym, próbując jednocześnie ustalić, w jakim stopniu
przyczynił się do powiększenia majątku swoich napastników. Zawartość portfela oszacował
na jakieś sto dolarów, kilka kart kredytowych i identyfikacyjnych z jego licencją lekarza stanu
Kalifornia włącznie. Najbardziej bolała go jednak strata zegarka, był to bowiem prezent od
żony. Cóż, kupi się nowy, pomyślał, kiedy rozległo się pukanie do zewnętrznych drzwi
gabinetu.
Strona 16
Przybyły strażnik ochrony rozpływał się w przeprosinach tłumacząc, że nigdy dotąd
nic podobnego się nie zdarzyło i że ogromnie żałuje, iż w chwili napadu nie było go w
pobliżu. Zapewnił Richtera, że zaledwie pół godziny wcześniej przechodził tamtędy w
ramach rutynowego obchodu. Doktor uspokoił go, stwierdził, że nie ma do niego pretensji,
oraz że pragnie jedynie, by podobny incydent nigdy się nie powtórzył. Następnie wyjaśnił
powody, dla których nie wezwał policji.
Nazajutrz doktor Richter czuł się nie najlepiej, ale złożył to na karb wydarzeń
poprzedniego dnia oraz źle przespanej nocy. O piątej trzydzieści po południu poczuł się
jednak tak słabo, że zaczął rozważać możliwość odwołania umówionej randki ze swą
kochanką, sekretarką w dziale rejestrów medycznych kliniki. Ostatecznie zjawił się w jej
mieszkaniu, lecz wyszedł wcześniej niż zwykle, by trochę odpocząć. Mimo tego przez całą
noc nie zmrużył oka, przewracając się z boku na bok.
Następnego dnia był już poważnie chory. Kiedy po przeprowadzeniu kolejnego
badania podniósł się znad aparatury, poczuł silne zawroty głowy. Starał się nie myśleć o
ugryzieniu małpy i fatalnym kaszlu pacjenta z AIDS. Dobrze wiedział, że wirus HIV nie jest
groźny przy tak przelotnym kontakcie, jednakże nie wyjaśniona przyczyna nagłej infekcji
wciąż zaprzątała mu głowę. Około wpół do czwartej pojawiły się dreszcze i dokuczliwy,
migrenowy ból głowy. Sądząc, że to gorączka, Richter odwołał zaplanowane na popołudnie
wizyty i udał się do domu, niemal pewny, że złapał grypę. Gdy stanął w progu domu, jego
żonie wystarczyło jedno spojrzenie na trupiobladą twarz i czerwone obwódki wokół oczu, by
natychmiast wysłać go do łóżka. O ósmej ból głowy nasilił się tak bardzo, że Richter
zdecydował się zażyć percodan. Kiedy jednak żona nalegała, by wezwać doktora Navarre’a,
nazwał ją panikarką i zapewnił, że wkrótce będzie zdrów jak ryba. Połknął dalmane i zapadł
w sen. Obudził się o czwartej nad ranem i słaniając się na nogach powlókł do łazienki, gdzie
Strona 17
zwymiotował krwawym strumieniem. Zaniepokojona żona niezwłocznie zadzwoniła po
pogotowie. Nie miał dość sił, by zaprotestować. Uświadomił sobie, że jest to najpoważniejsza
choroba, jaka mu się dotąd przytrafiła.
Strona 18
1
Strona 19
20 stycznia
Coś przeszkodziło Marissie Blumenthal. Nie była pewna, czy bodziec pochodził z
zewnątrz, czy z zakamarków jej własnego umysłu - w każdym razie nie mogła już się skupić.
Podniosła wzrok znad książki i ku swemu zdumieniu zauważyła, że bladozimowa biel za
oknem przeszła już w atramentową czerń. Nic dziwnego - dochodziła siódma wieczorem.
- Santa Madonna - mruknęła Marissa, używając jednego z wyrażeń, pozostałych z
okresu dzieciństwa. Poderwała się na równe nogi i natychmiast zakręciło jej się w głowie.
Godziny spędzone na dwóch rozłożonych krzesłach w zacisznym kącie biblioteki Centrum
Kontroli Epidemiologicznej w Atlancie dały teraz znać o sobie. Na dodatek przypomniało jej
się, że jest umówiona na wieczór i że planowała wrócić do domu przed wpół do siódmej, by
zdążyć się przygotować.
Dźwigając opasłe tomisko Wirusologii Fieldsa, ruszyła w stronę półki z zamówionymi
pozycjami, rozprostowując jednocześnie zdrętwiałe mięśnie nóg. Wprawdzie biegała już tego
ranka, lecz zamiast codziennego odcinka czterech mil, odbyła zaledwie dwumilową
przebieżkę.
- Pomóc ci wrzucić tego potwora na półkę? - zażartowała pani Campbell,
bibliotekarka o macierzyńskim sercu, nigdy nie rozstająca się ze swoją popielatą, wełnianą
kamizelką, którą właśnie zapięła, czytelnia bowiem nie należała do najlepiej ogrzewanych
pomieszczeń.
Jak w każdym dobrym żarcie, tak i w stwierdzeniu pani Campbell tkwiło ziarno
prawdy. Podręcznik ważący dziesięć funtów stanowił jedną dziesiątą wagi ciała Marissy: przy
swoich stu funtach Marissa mierzyła zaledwie pięć stóp. Mimo to zapytana o wzrost
odpowiadała: pięć stóp i dwa cale. Nie uważała jednak za stosowne wyjaśniać, że owe dwa
cale były ni mniej, ni więcej tylko wysokością obcasów. Aby odłożyć podręcznik na półkę,
Strona 20
musiała go rozkołysać i niemalże wrzucić pomiędzy inne książki.
- Chciałabym, żeby ktoś umieścił zawartość tej książki w moim mózgu - odparła. -
Taka pomoc byłaby przeze mnie mile widziana.
Pani Campbell roześmiała się cicho. Jak większość pracowników CKE była osobą
przyjacielską i pełną wewnętrznego ciepła. W opinii Marissy atmosfera Centrum bardziej
przypominała instytucję akademicką niż agencję federalną, który to status nadano mu w 1973
roku, głównie z powodu wszechobecnego ducha poświęcenia i całkowitego oddania nauce.
Wprawdzie sekretarki, tak jak i reszta personelu, kończyły pracę o wpół do czwartej, lecz
pozostali pracownicy nierzadko przesiadywali do późnych godzin nocnych, często wychodząc
dopiero nad ranem. Kierowała nimi wiara w sens własnej pracy.
Wielkość biblioteki, z której Marissa właśnie wyszła, pozostawiała wiele do życzenia.
Połowa książek i periodyków, stanowiących zbiory Centrum, była poutykana tu i ówdzie w
różnych pomieszczeniach całego kompleksu. Tutaj wyraźnie dawało się odczuć, że CKE jest
agencją federalną, która wobec nieustannych cięć budżetowych sposobem musi wyszarpywać
fundusze na swą działalność. Marissa zauważyła, że nawet budynki CKE wyglądają jak
siedziby agencji federalnych. Ściany holu straszyły brudną, biurową zielenią, a na podłodze
leżała bura wykładzina winylowa, nosząca wyraźne ślady zużycia, zwłaszcza w partii
środkowej. Na ścianie, tuż obok drzwi windy, widniało obowiązkowo uśmiechnięte oblicze
Ronalda Reagana. Tuż pod obrazem ktoś przylepił kartkę z napisem: „Niezadowoleni z
tegorocznego przydziału funduszy niech poczekają do przyszłego roku!”
Marissa weszła po schodach piętro wyżej. Jej klitka, szumnie zwana biurem,
znajdowała się o jedną kondygnację wyżej nad biblioteką. Był to niewielki magazyn bez
okien, prawdopodobnie używany kiedyś przez sprzątaczki jako schowek na szczotki i wiadra.
Pomiędzy ścianami z pomalowanych pustaków żużlowych znajdowało się zaledwie tyle